Co za dzień! Przyznaję jak najbardziej uczciwie, że nie pamiętam, kiedy ostatnio byłem tak rozbity. Patrzę na tych biednych ludzi odsuniętych od ich krzyża daleko za policyjne barierki, naprzeciwko nich paru roześmianych byczków, widzę to słowo – „obrońcy”, od samego rana uwięzione w szyderczym cudzysłowie, i też od rana próbuję coś tak okropnie chaotycznie powiedzieć… I nie potrafię. Szukam więc po starych wpisach, licząc na to, że uda mi się znaleźć sposób, żeby ten dzień w jakiś godny sposób na tym blogu zapisać. Znalazłem wpis z 27 listopada zeszłego roku, który zatytułowałem „O czasach dobrych i złych i bzdurnych”, a pod nim przeogromny – w sensie jak najbardziej dwuznacznym – jak się zdaje, dłuższy nawet od oryginalnej notki, komentarz Księdza o królu Dawidzie i proroku Natanie. I pomyślałem sobie, że to może sprawę ostatecznie rozwiązać. A zatem przed nami dwa kolejne wpisy. Pierwszy to notka o kłamstwie, drugi odpowiedni komentarz księdza Paddingtona. Tym samym, pełen wiary w ostateczne zwycięstwo, uroczyście ogłaszam Dona Paddingtona, naszego przyjaciela i duszpasterza, łaskawym współautorem tego bloga.
Zupełnie ostatnio napisał mi ktoś, że ludzie, komentując rzeczywistość, przyjmują dwie perspektywy. Albo patrzą na świat przez pryzmat swoich emocji, a następnie to spojrzenie starają się racjonalizować, albo patrzą na świat po prostu racjonalnie i tylko czasami dokonują pewnych emocjonalnych korekt. Tak tę diagnozę odczytałem, i choć biorę pod uwagę, że czegoś nie zrozumiałem, bo w ogóle rozumiem stopniowo coraz mniej, postaram się ją skomentować, choćby po to, żeby od niej przejść do czegoś bardziej, moim zdaniem, znaczącego. Pozostanę jednak chwilę przy tej przywołanej wyżej opinii. Otóż ów komentator, w uzupełnieniu tego co napisał wcześniej, poinformował mnie, że jeśli ja nawet w jakiś sposób odstaję od tych, którzy na świat patrzą, kierując się głownie emocjami, to tylko w ten sposób, że jestem od nich sprawniejszy intelektualnie i warsztatowo, więc ta – fałszywa, bo wymuszona – racjonalizacja przychodzi mi łatwiej.
Choć przedstawioną wyżej sekwencję ocen uważam za wyjątkowo niemądrą i nawet nie zasługującą na polemikę, to jednocześnie sądzę, że jest w niej coś takiego, co może bardzo skutecznie zainspirować do pewnych ogólnych już bardzo refleksji. A mówiąc „coś”, mam na myśli pewien kulturowy fenomen, który, na swoim początku, jest wynikiem tego, do czego nieszczęśliwie doszedł dzisiejszy świat, a u swego końca przejawia się takim szczególnym przekonaniem, że nie ma już konfliktu między dobrem a złem, lecz wyłącznie między tym co słuszne, a co niesłuszne. Przy tym słuszne jest to, co jest zracjonalizowane od początku, a niesłuszne to, co stara znaleźć dla siebie jakąś racjonalizację już po fakcie. Praktyczny efekt tego szczególnego myślenia jest taki, że mamy rację nie dlatego, że wyznajemy jakieś wartości i emocjonalnie ich bronimy, lecz dlatego, że jesteśmy mądrzy, rozsądni i opanowani i dzięki temu każdą rzeczywistą wartość jesteśmy w stanie natychmiast rozpoznać. A jeśli ją postanowimy bronić – choćby i emocjonalnie – to mamy z góry tę przewagę, którą uzyskaliśmy właśnie przez swoją racjonalność.
Uczciwie powiem, że nie wiem zupełnie, odnośnie czego został przedstawiony ten komentarz. Nie wiem, bo nie pamiętam, czy on dotyczył konkretnego mojego poglądu (czy może przejawu mojej histerii), czy został skierowany do mnie tak ogólnie, w tym sensie, że ja – owszem – ładnie piszę, tyle że to w cokolwiek tam sobie wierzę, jest niepoważne, bo nie poparte poważnym zastanowieniem. Nie wiem i też nie bardzo zależy mi na tym, żeby to zbadać, choćby dlatego, że – jak już wspomniałem wyżej – tego typu myśl odbieram jako bardzo marną i niewartą nawet polemiki. Natomiast uważam za ciekawą, próbę opowiedzenia jak to jest z wartościami, i dlaczego przywiązanie do wartości może się niekiedy okazać tak silne, że aż prowadzące do tego, że człowiek najpierw zaczyna się emocjonować, by następnie dojść do przekonania, że właśnie teraz zrozumiał, że tylko to co ujrzał i czego jest teraz gotów bronić, jest prawdziwie racjonalne.
W odpowiedzi na wspomniany komentarz, przyznałem, że – owszem – kieruję się emocjami i być może zupełnie nierozsądnym zacietrzewieniem, wyłącznie co do jednej rzeczy. Mianowicie kłamstwa. Jeśli prowadzę ten blog i wciąż piszę te teksty, na najróżniejsze tematy, a jednocześnie operuję na takim poziomie czystego krzyku, to wyłącznie po to, żeby wskazać palcem powszechne, niewyobrażalnie rozpanoszone kłamstwo. Oczywiście, mam swoje sympatie (to są właśnie te wspomniane emocje) i pewnie też obsesje, niemniej jeśli cokolwiek mnie naprawdę zmusza do zabierania głosu, to poczucie porażenia kłamstwem.
Wpis, który zebrał tu największą liczbę komentarzy, dotyczył zdarzenia niezwykle mało istotnego, i osoby jeszcze mniej istotnej, a jednak wplątanego w tak nieprawdopodobnie intensywne kłamstwo, że trudno jest mi się jeszcze teraz z niego otrząsnąć. Nie chodzi bowiem ani o to, że jakiś piosenkarz jest zwyczajnie kiepski, ani o to, że jego piosenka stała się dziwaczną sensacją, ani nawet o to, że ludziom podoba się coś, co jest po prostu marne. Zmartwieniem moim było to, że ci, którzy mają moc decydowania i w których rękach jest w gruncie rzeczy i los naszego kraju i jego pamięci, odstawiają najzwyklejszą partaninę, pokazują ją, i mówią wszystkim, że oto Ojczyzna, oto Historia, i oto jej Dziedzictwo. Ledwie wczoraj, moj bardzo bliski kolega wspomniał mój stary wpis, dotyczący tzw. sprawy Cugier-Kotki i poinformował mnie, że on by się raczej po mnie spodziewał poważniejszych odniesień. A ja wciąż pamiętam, jak kłamstwo, które przecież jest wokół nas codziennie, w tamtych dniach stało się harde i bezczelne. I to całkowicie niezależnie od tego, czy tamta kobieta piła już wcześniej, czy może dopiero później się rozpiła. I czy najpierw była z PO, a później z PiS-em, czy odwrotnie. Ale podobnie i teraz, kiedy płaczę nad losem kobiety zamęczonej na śmierć przez jej własnego ojca i przez świat, w którym przyszło jej żyć, to też nie dlatego, że uważam życie za wartość aż tak uniwersalną , lub jej cierpienie za tak wyjątkowe, że warte aż takiego alarmu. Lecz dlatego, że to co się stało jest oficjalnie i publicznie i powszechnie przedstawiane jako właśnie tryumf słuszności, a więc dobra. Ale o tym za chwilę.
Słyszę opinie, że moje zawodzenia nad tym, co się stało ze światem i co się stało z nami są niepoważne, choćby dlatego, że jeśli spojrzymy na historię człowieka, to zobaczymy, że jest ona od samego początku usiana grzechem, występkiem i cierpieniem. Najczęściej zupełnie niezawinionym. Że zło miesza się z dobrem od początków dziejów i nie możemy całkowicie uczciwie powiedzieć, że dopiero teraz stoimy wobec zdarzeń, które stanowią punkt ostateczny. I ja oczywiście doskonale wiem, o co chodzi. Wiem, że los tej zamęczonej na śmierć kobiety jest pewnie nawet nieporównywalny z losem tych wszystkich, którzy w jakimś momencie swojego życia musieli stanąć wobec zła niewyobrażalnego w swojej bezlitości. Ja też znakomicie rozumiem, że każde kłamstwo, z którym mamy do czynienia dziś, na poziomie czy to polityki, czy życia społecznego, jest niczym wobec kłamstw, z którymi ci, którzy przed nami odeszli musieli się zmierzyć. Jednak ja emocjonuję się czymś zupełnie innym i jeśli wciąż tu podnoszę zgiełk i – zdaniem niektórych – zwyczajnie histeryzuję, to w związku nie z samym pierwotnym kłamstwem i samym pierwotnym złem, ale w związku z tym, jak to pierwotne kłamstwo i pierwotne zło zostało współcześnie zaakceptowane i oznaczone jako nie słabość, błąd, czy skutek uboczny, lecz jako nasz sukces i dowód osiągniętego przez nas postępu. I jeśli dziś wpadam w tak wysoki ton, to też nie tylko dlatego, że publicznie i oficjalnie ten sukces został odtrąbiony, ale dlatego też, że ta wiadomość została powszechnie przyjęta z dumą i radością przez ludzi, którzy na co dzień nie są ani mordercami, ani oszustami, ani nawet głupcami.
Nie do końca kompetentnie, a być może w ogóle niekompetentnie, jednak jakoś tam orientuję się w dziejach świata. Wiem co człowiek wyprawiał za czasów Cesarstwa Rzymskiego, co człowiek pokazał za czasów renesansowej Anglii i francuskiej rewolucji, czy wreszcie, do czego człowiek był zdolny przez cały XX wiek. I wiem, że, jak idzie o poziom nienawiści, w połączeniu z prostymi ambicjami, a to wszystko w połączeniu ze zwykłym opętaniem karmiącym ludzką wyobraźnię, nie mamy się czym szczycić. Natomiast nie ulega dla mnie wątpliwości, że jeśli zobaczymy, co człowiek może zrobić, jeśli idzie o jego rozum i jego szczególne poczucie kulturowej i cywilizacyjnej misji, to weszliśmy właśnie w czas ostateczny. Mogę się mylić. Może się okazać, że moja wyobraźnia jest komicznie uboga, a wiara siłę swojej oceny zabawnie rozbuchana i, jeśli tylko dożyję, to mogę się bardzo zdziwić. Może tak. Ale tego akurat nie wie nikt. Z perspektywy, którą dziś zajmuję, jest najgorzej. Dlaczego najgorzej? Dlatego mianowicie, że mamy czasy, gdzie w pewien bardzo przewrotny sposób, wszystko to, co dotychczas, w epoce rozwoju nauk, ekologii i wzmożonego poczucia moralnego obowiązku wobec świata i człowieka, zostało uznane za błąd i plamę na naszej historii, jest jednocześnie, jak gdyby tylnymi drzwiami, przyjmowane z bardzo poważnie formułowanym uzasadnieniem, że dla pewnych, bardzo ważnych przyczyn, powinniśmy jednak uznać, że w tych akurat okolicznościach i w tych akurat warunkach, kłamstwo nie jest kłamstwem, zabójstwo nie jest zabójstwem, kradzież nie jest kradzieżą, a zdrada oczywiście też nie jest zdradą. I nie jest to głoszone dla jakichś doraźnych celów, czy mniej lub bardziej prywatnych porachunków. To w ogóle już nie jest przykrym sposobem na coś piękniejszego. Nie. To już jest drogą i ostateczną odpowiedzią.
Eluana Englaro została doprowadzona do śmierci nie dlatego, że sprawiała kłopot, albo że komuś przyszło do głowy, że dzięki tej śmierci będzie można coś wygrać. Za tą śmiercią i za tą zbyt powszechną radością z powodu tej śmierci, nie stały czyjeś mroczne interesy, czy nawet czyjeś osobiste zło. Ta śmierć została sprowokowana, a następnie oklaskana, wyłącznie dlatego, że ona właśnie wyznaczyła tryumf współczesnej moralności i otworzyła na oścież bramę do świata, który dopiero teraz będzie, nie prawdziwie zły, ale właśnie prawdziwie dobry. I to nie dobry dla wybranych, ale dobry dla wszystkich. Każde zło – bo to, wbrew temu co nam mówią, jest zło – jest dziś egzekwowane nie w imię innego zła, ale właśnie w imię przyszłego dobra. A przez to właśnie poświęcenie, to zło staje się automatycznie dobrem. Bo służy czemuś znacznie lepszemu, niż to cośmy dotychczas mogli sobie wyobrazić. Bo dobrem jest już właściwie wszystko, z wyjątkiem tego, co stoi na przeszkodzie temu, by to dobro wprowadzać i o jego zachowanie walczyć.
I to jest właśnie to kłamstwo, o którym piszę, a jest to kłamstwo, moim zdaniem największe. Bo kłamstwo to nie uderza w pojedyncze zjawiska, pojedyncze zdarzenia, czy w pojedynczych ludzi. To kłamstwo opanowuje i niszczy całą strukturę człowieka i całe środowisko, w którym człowiek żyje. Jest to kłamstwo troszkę przypominające kłamstwo z Orwella, tyle że nawet tam, ono albo było wynikiem wojny, albo było tej wojny stymulatorem. A skoro wojny, to jednak sytuacji skrajnej. Wojny, nawet jeśli tylko istniejącej w propagandowej ułudzie. Dziś nikt już nawet nie musi mówić o wojnie, czy o sytuacji wyjątkowej. Dziś jest po prostu dobrze i ma już być tylko lepiej. Więc jeśli ktoś dziś przychodzi i prosi mnie o umiar, przez wzgląd na wszystko to zło i cało to kłamstwo i wszelkie to cierpienie, które nam towarzyszy od zawsze, to ja go proszę, by nie trywializował ani tych cierpień, ani tych kłamstw, ani tego zła. Bo, oczywiście, zło jest złem, choćby dlatego, że na jego początku stoi naturalnie zawsze ten sam Szatan. Ale jeśli nagle widzimy jak na dłoni, że Zły się bardzo sprofesjonalizował i jednocześnie poczuł mocno zdesperowany, nie mówmy, że nic nie dzieje się takiego, co nie działo się wcześniej, bo to nieprawda, a poza tym nieładnie. Choćby wobec tych, którzy nie mogąc być bohaterami, już tylko mogą liczyć na świętość. A może nawet – jako część tego świata – nawet i nie na to.
Nie trywializujmy więc tego zła, bo strywializowane zło ma za sobą już tylko ścianę. A ze ścianą za plecami, ono jest zdolne do wszystkiego. W odróżnieniu od strywializowanego dobra, które może nam wyłącznie pokazać różowe okulary Jerzego Owsiaka, czy pozwolić wysłuchać religijnej pogadanki Szymona Hołowni. I to akurat, na szczęście, też tylko od czasu do czasu i na krótko.
Trochę już późno, słabo mi się myśli, ale kontynuując wątek reżyserii wydarzeń to ja już po nocy z 3 na 4 wiedziałem, że pozostawienie Krzyża nie jest wielkim sukcesem "Tej wiary" jak głosił wlewający trochę otuchy w serce wpis na tym blogu, ale raczej przykładem perfidii by się jeszcze móc z tych śmiescznych obrońców trochę ponabijać. Jeżeli na ulicy stoi 30 osób (na całą 96% katolicką Polskę) obrońców, za nimi 100 pijanych wyrostków, a w Pałacu 40 policjantów to jakim cudem można Krzyż utrzymać? Raczej ktoś (wiadomo kto) z góry wiedział, że zamierza zorganizować pod Krzyżem (chodzi tu o symbol religijny nie symbol tragedii) paradę prostytutek, że już ma w szafie strój dla pajaca przebranego za Benedykta XVI a w studia Blumsztajna i Markowskiego, że wie gdzie są te kapliczki, które należy zdewastować w każdej parafii, że przewidział nawet (ustawił?) zachowanie hierarchów Kościoła. Jestem pewien, że każdy modlący się został wiele razy sfotografowany i skatalogowany, jako wróg władzy. Więc jedziemy po torach już nam uprzednio wyznaczonych przez służby, a największego spośród nas już te tory w las smoleński wywiozły. Wiem, że nie ma odwrotu. I z czystego poczucia dobrego smaku, to nawet jeśli nie ma Boga to mi tej prawdy ostatecznej nie objawi pijany dresiarz na Krakowskim Przedmieściu.
OdpowiedzUsuń