Pora na kolejny odcinek
rozważań naszego księdza. A i tak nie jest to jeszcze koniec.
Softpower ciągnie za
sobą Gorgiasza i Sokratesa, by podziwiali Campo di Fiori, Ancilla cieszy się,
że w ogóle żyje, a Jerry Lee Lewis używa wszystkich części swego ciała – czyli
o ewentualnych pożytkach wynikających z filozofii. (epizod nr 4)
Skandal wywołany małżeństwem Lewisa z
jego 13-letnią kuzynką, spowodował drastyczne obniżenie dochodów muzyka. Jerry,
zarabiający dotąd ponad 10 000 dolarów za noc, teraz za taką samą noc
otrzymywał góra 250 dolarów. Ale muzyk był gotów – jak swego czasu Diogenes z Synopy
– mieszkać choćby w beczce i występować w maleńkich klubach, gdzie przewagę
wśród publiczności mieli pijacy i awanturnicy, byleby tylko nie rezygnować ze
swej sztuki. Lewis był niezłomny, a prawdziwi fani ciągle przy nim trwali.
Cenili sobie jego bezkompromisowość i muzykę, którą tworzył.
Z perspektywy czasu, ja najbardziej sobie
cenię wykład ks. Marka Jędraszewskiego o Campo di Fiori. Jest to dla
mnie duże zaskoczenie, ponieważ pewne frazy z tej opowieści traktowaliśmy
w naszym kleryckim świecie, jako dobre narzędzia prześmiewcze. Wystarczyło
zacytować króciutko ks. Jędraszewskiego („Gdy spacerowałem kiedyś po Campo di
Fiori…”; „Na Campo di Fiori kupowałem przepyszne owoce
morza…”), by mieć niezły ubaw tak z ks. doktora, jak i z tych kolegów, którym
sodówa uderzała do głowy, czego znakiem był fakt, że mieli o sobie wysokie
mniemanie, a nijak się to miało do rzeczywistości.
Campo di Fiori to
rzymski plac, na którym został spalony Giordano Bruno i na którym stoi dzisiaj
jego pomnik. Ks. Marek wspominając swoje spacery po owym placu, zadał nam
proste pytanie: „Czy Bruno był filozofem?”
Campo di Fiori to także tytuł wiersza
Czesława Miłosza – wiersza będącego reakcją poety na powstanie w warszawskim
getcie. Według Miłosza obydwa te wydarzenia (spalenie Bruno i powstanie)
połączone zostały obojętnością obserwatorów wobec dziejących się tragedii –
obserwatorów, czyli handlujących na Campo di Fiori rzymian i bawiących
się przy słynnej karuzeli warszawiaków. I mówił nam ks. Jędraszewski, że dla
Miłosza (wówczas, w początkach lat 80-tych, wielbionego przez nas noblisty)
sprzeciw wobec obojętności – jak intuicyjnie oceniamy: sprzeciw słuszny i godny
pochwały – jest buntem zmieniającym świat na lepsze. I tylko ten bunt się
liczy. Zgodnie z sugestią Karola Marksa, nie liczy się interpretacja faktów,
ani same fakty (np.: za co Bruno został skazany na śmierć?; czy słusznie
traktowany jest jako symbol wolnej myśli?; czy obojętność rzymian/warszawiaków
była autentyczna, czy też udawana?; czy istnieją jakieś narzędzia, dzięki
którym moglibyśmy ustalić jaka była natura, jaka była przyczyna obojętności
rzymian i obojętności warszawiaków?; jeśli takie narzędzia istnieją, to czy ich
stosowalność/sprawdzalność ma charakter intersubiektywny?; itd.;), lecz tylko
to, by coś zmienić. Na czym ta zmiana miałaby polegać? Tak naprawdę może
polegać na wszystkim, bo – idąc za myślą Kanta – „świat jest takim, jakim go
sobie w umyśle skonstruujemy”. Krótko mówiąc, ks. Marek pokazywał nam co
odróżnia filozofa od ideologa.
Filozof jest człowiekiem, który chce
wiedzieć „co jest?” i „jakie jest?”; opiera się głównie na danych rozumu i
doświadczenia, analizuje pojęcia, metody myślenia i metody badań naukowych,
oraz próbuje wyjaśnić/uzasadnić „dlaczego coś jest takie, bądź owakie”. Natomiast ideolog to
ktoś, kto za filozofa się podaje, albo jest za takiego uważany; swoje poglądy
wywodzi ze źródeł wynikających z czegoś, co przypomina wiarę religijną, stąd
też dokonywana przez niego analiza rzeczywistości jest bardzo swoista, ponieważ
ostatecznie sprowadza się ona albo do propagowania określonego światopoglądu,
albo tegoż światopoglądu fabrykowania – fabrykowania, tzn. formułowania
twierdzeń tworzących światopoglądowy system w taki sposób, by pasowały do
założonej z góry tezy. Teza ta zazwyczaj wskazuje na wyjątkową rolę jakiejś
jednostki, bądź grupy ludzi (np. u Platona takimi wyjątkowymi ludźmi byli
filozofowie), oraz na metody, które trzeba zastosować, by nastał „raj na ziemi”
(Platon sądził, że ten błogosławiony stan nastąpi, gdy władzę nad państwami
przekaże się filozofom, a ludzkie społeczności w tych państwach, posłusznie
zastosują się do zaleceń sprawujących rządy). Inaczej mówiąc: ideolog to pewien
typ wizjonera/utopisty mało zainteresowanego tym „co jest?”, „jakie jest?” i
„dlaczego takie jest”, ale bardzo chętnie, wręcz z „kaznodziejskim” zapałem
orzekającego „jak powinno być!”
Jeśli powyższy opis jest prawdziwy, to
trudno się filozofom dziwić, że do ideologów nie pałają zbyt wielką sympatią.
Brak owej sympatii jest wprost proporcjonalny do uporu, z jakim ideolodzy
przedstawiają siebie jako filozofów. A przedstawiają z sukcesem, ponieważ mało
kto zauważa wykazaną wyżej różnicę. I nie ma tutaj żadnej złej woli. Po prostu
bez pewnej wprawy naprawdę trudno jest się zorientować z kim/z czym mamy do
czynienia. Wynika z tego, że to
jest dobra chwila, by odnotować kolejny pożytek wynikający z filozofii: ona
daje potrzebną biegłość, by dokonywać przydających się w życiu rozróżnień, albo
inaczej mówiąc: definiować.
Dlaczego ideolodzy przedstawiają siebie
jako filozofów, a nawet – takie można odnieść wrażenie – autentycznie wierzą,
że nimi są? Pewnie dlatego, że z biegiem czasu nazwa „filozof” nabrzmiała
treścią kojarzącą się z czymś mądrym i wzniosłym, w odróżnieniu od nazwy
„ideolog”, która kojarzy się z inwektywą. Gwoli sprawiedliwości trzeba jednak
powiedzieć, że choć filozofowie odżegnują się od rozmaitych ideologii, to
bardzo często pokusie wizjonerstwa ulegają. Jest to swego rodzaju wewnętrzne
splątanie – splątanie, o którym przypomniał mi Coryllus, gdy w swoich
opowieściach o filozofach antycznych, bardzo nieładnie się o nich (np. o
Platonie) wypowiadał. Hm… Nieładnie to o Platonie wyrażał się śp. o. Józef
Bocheński, który kiedyś powiedział mniej więcej coś takiego: „Platon udał się do
Syrakuz, by tam komunizm wprowadzać. Ale poznali się na nim i sprzedali go na
targu niewolników. I dobrze mu tak!” Ostro, prawda? I przy tym dla niektórych
niezrozumiale, ponieważ o. Bocheński uważał się za platonika.
Ks. Jędraszewski mawiał, że nie jest
łatwo odróżnić badacza (filozofa), od ideologa, ponieważ bardzo często te dwie
postawy, choć przeciwstawne, są obecne w jednym człowieku. To prawda. Możemy
zauważyć, że mieli/mają to w sobie m.in.: Sokrates, Platon, Baruch Spinoza,
Immanuel Kant, Georg Hegel, August Comte, Karol Marks, August Cieszkowski,
Jean-Paul Sartre, Leonia Pawlak, Rafał A. Ziemkiewicz, Krzysztof Osiejuk…
Przy tym trzeba zaznaczyć, że zdarzają się też dramatyczne sytuacje, gdy jakiś filozof – choćby
wspomniany wcześniej Karl Popper – przez całe swoje piękne życie badacza bardzo
dba o to, by nie być ideologiem, oraz ostro odcina się od wszelkich wizji i
utopii, by ostatecznie utopii (w tym przypadku liberalnej) patronować. Skomplikowane? Może
troszeczkę.
Porzućmy te zawiłości, ponieważ ich
wyjaśnianie niczego pożytecznego do tematu nie wniesie, natomiast warto w tym
miejscu – gdy już odróżniamy filozofów od ideologów – zwrócić uwagę na kwestię
następującą: skąd się w ogóle filozofowie wzięli? Dlaczego się pojawili? Skąd
się wzięli? Pewnie z zaciekawienia światem. Fajnie. Tyle tylko, że jeść trzeba
i fakt, że jestem zaciekawiony złożonością świata tego, nie zapełni mego
żołądka, ani żołądków moich bliskich. Upraszczam? Nie wydaje mi się. Coryllus w
swoim cyklu o antycznych filozofach twierdzi, że owi myśliciele byli ludźmi do
wynajęcia. Oni, oraz ich pomysły. Trudno się z tym nie zgodzić. Przypomnę
bowiem, że filozof to człowiek o specyficznych i dość rzadko spotykanych
zdolnościach. Gdy w czasach starożytnych ktoś taki pojawiał się w jakiejkolwiek
społeczności, był zapewne lekceważony, ponieważ owe zdolności wydawały się
ludziom mało pożyteczne. W takim przypadku ów filozof musiał imać się zajęcia,
które tak jemu, jak i jego bliskim zapewniało utrzymanie, a które z uprawianiem
filozofii nie miało nic wspólnego. Nie możemy jednak odrzucić tezy, że już
wówczas istnieli ludzie, którzy wspomniane, specyficzne zdolności uważali za
coś bardzo cennego. Kim oni byli? Pan Gabriel Maciejewski wskazuje na Fenicjan,
Persów i ateńską oligarchię (używać będziemy na ich określenie jednej nazwy:
„Fenicjanie”). Na czym im zależało? Na tym co „ponadczasowe”, czyli na władzy i
na pieniądzach. Powie ktoś, że w tamtych (i nie tylko tamtych) czasach, władzę
i pieniądze zdobywano dzięki kontroli nad produkcją i handlem, oraz dzięki
militarnej przewadze, więc filozofowie na nic się tutaj nie przydawali, chyba
że – jak Sokratesa – wcielało się ich do armii. Hm…
Kogo mamy na myśli mówiąc o
„Fenicjanach”? Cóż… To na pewno nie byli filozofowie. Pewnie można ich nazwać
ideologami, czyli ludźmi z wizją. Ale przede wszystkim byli politykami i to
politykami nader wyjątkowymi. „Fenicjanie” których mamy na myśli, są bowiem
ucieleśnieniem tych wszystkich sił, które od zawsze ludzkości towarzyszyły, a
które nasz Gospodarz określa mianem Systemu. Swego czasu Toyah tak o tym pisał: „Pytano mnie wielokrotnie, co mam na myśli, kiedy
wspominam o owym złowrogim <<Systemie>>, a ja muszę przyznać, że
poza bardzo ogólnym określeniem <<superwładza>>, nie jestem w
stanie zastosować tu jakiegokolwiek konkretnego opisu. I, powiem uczciwie, że
nie mam za to do siebie jakichkolwiek pretensji. Jeśli bowiem weźmiemy pod
uwagę niezwykle celną i prawdziwą opinię Gabriela Maciejewskiego, że
<<władza może być tylko święta, lub tajna>>, będziemy musieli
zrozumieć, że to iż znamy nazwiska prezydentów, premierów, ministrów, a nawet
prezesów sądów, czy szefów banków, oznacza tyle jedynie, że jesteśmy w stanie
opisać zaledwie owej <<tajnej>> władzy ekspozyturę, a każdy z nas
wie bardzo dobrze, że celem wszelkich ekspozytur jest wyłącznie stwarzanie
alibi dla działań, o których pojęcia nie mamy i nigdy mieć nie będziemy.”
Mało odkrywcze i bardzo spiskowe?
Oczywiście. Ale też bardzo intrygujące. I choć nie jest moim zamiarem
wykazywać, że Coryllus z Toyahem mają w tej kwestii rację (niech sami się o to
martwią), to chętnie odwołuję się tutaj do teorii o „superwładzy”, ponieważ
teoria ta wiele tłumaczy, czyli tym samym – jak to już zresztą wielokrotnie
zauważyli ludzie znacznie bystrzejsi ode mnie – broni nas przed uznaniem, że
„życie jest opowieścią idioty, pełną wrzasku i wściekłości, lecz nic nie
znaczącą”
Idźmy dalej. Oto Perykles. Trudno
powiedzieć, czy należał do grona „Fenicjan”, czy też był zaledwie nędzną
ekspozyturą. Tak czy inaczej, ów członek i przywódca ateńskiej oligarchii
powiedział kiedyś (a był to V wiek przed Chrystusem), że choć każdy, bądź
prawie każdy człowiek jest zdolny, by oceniać działania polityków, to tylko
niewielu może politykę tworzyć. Dlaczego tylko niewielu? Otóż dlatego, że do
bycia politykiem też są potrzebne (podobnie jak do bycia filozofem) specyficzne
i rzadko spotykane zdolności, a już zwłaszcza owe zdolności potrzebne są
sprawującym „superwładzę”, ponieważ to oni (tylko oni!) politykę tworzą.
Wspomniane uzdolnienia polegają zaś m.in. na tym, że aktywny w tej właśnie
dziedzinie człowiek dobrze rozumie, iż dobra polityka to tak zwana „gra na
kilku fortepianach”. Władza i pieniądze to cel. Ale jak go osiągnąć? Tylko
poprzez wpływ na wytwórstwo, handel i silną armię? W niektórych przypadkach
może się to udać, ale co dalej? Świat się zmienia, stare potęgi (ekspozytury)
upadają, pojawiają się nowe, a tu jeszcze ludzie się burzą i nie chcą dać się
zaciągnąć do wojska, albo ciężkiej pracy. Oczywiście, można ich wszystkich zamienić
w niewolników (jak wiemy, był to pomysł, który wielu politykom bardzo się
podobał) i przymuszać do tego i owego, ale w takim przypadku należało liczyć
się z buntami, które owszem, ostatecznie były brutalnie tłumione, ale…
No właśnie: owo „ale”. W głowach
„Fenicjan” musiała pojawić się myśl, że no tak – władza, pieniądze, produkcja,
handel, silna armia: jak najbardziej! Potrzeba jednak jeszcze czegoś i
najlepiej, żeby było to coś, co sprawi, że np. niewolnicy będą wdzięczni swoim
panom, że są ich własnością; albo coś, co spowoduje, że ludzie uwierzą, iż mają
wpływ na bieg spraw w mieście (np. w Atenach); coś co sprawi, że ludzie sami,
bez większego przymusu, będą swoim władcom przynosić owoce swej ciężkiej pracy,
oraz coś, dzięki czemu ludzie będą posłuszni ekspozyturze (czyli tak naprawdę
„Fenicjanom”) i będą owo posłuszeństwo uważać za coś niesłychanie mądrego,
dobrego i pięknego. Jak jednak sprawić, by pojawiło się owo „coś”? Potrzeba do
tego ludzi, którzy dzięki swym specyficznym zdolnościom urabiać będą ludzkie
umysły, aż pożądane „coś” zaistnieje. I takich ludzi znaleziono. I utrzymywano.
Oczywiście, niekiedy ich gwałtownie usuwano (Zenon z Elei, Sokrates), gdy nie
służyli temu, komu trzeba, lub nie tak, jak trzeba. Bywało też, że ludzie ci
ostro ze sobą rywalizowali, nie do końca rozpoznając, czego od nich się
oczekuje. A z biegiem czasu zaczęto ich nazywać filozofami (choć najczęściej
byli ideologami, ale o tym nikt nie miał pojęcia).
Ostatecznie, czego od nich oczekiwano?
Bardzo ładnie opisuje tę kwestię dialog Platona pt. Gorgiasz. Sokrates
pyta tam tytułowego Gorgiasza – wybitnego, współczesnego sobie sofistę i
sceptyka – na czym polega jego działalność. Ten zaś wyjaśnia, że zajmuje się
retoryką, tzn. stara się, by swymi „słowami przekonująco działać na ludzi; w
sądzie skłaniać sędziów, w radzie radców, a na zgromadzeniu publicznym
publiczność.” I tłumaczy Gorgiasz dalej, że owa umiejętność przekonywania ma w
taki sposób oddziaływać na ludzi, dawać taką moc, że – podani dla przykładu:
lekarz, bądź nauczyciel gimnastyki – stają się niewolnikami retora
(niewolnikami mentalnymi); co więcej, nawet dorobkiewicz (czyli ktoś bardzo
kochający pieniądze), znajdując się pod wpływem kogoś takiego jak Gorgiasz, ma
być gotów dorabiać się już „nie dla siebie, tylko dla ciebie, który potrafisz
mówić i nakłaniać tłumy”.
Pięknie Gorgiasz się odsłonił, prawda? Co
na to Sokrates, a mówiąc ściśle, Platon? Wcale nie był oburzony. Jeśli miał
jakieś zastrzeżenia, to tylko do metody prowadzenia wyżej opisanej
działalności. Tak czy inaczej byłoby czymś bardzo dziwnym, gdyby
„Fenicjanie” nie skorzystali z usług ludzi dysponujących takimi zdolnościami.
Jak się okazuje, soft power, to bardzo stary wynalazek…
Rozgadałem się. Wróćmy do
pytania, które ks. Marek Jędraszewski zadawał swoim studentom: „Czy Giordano
Bruno był filozofem?”, albo inaczej mówiąc – w nawiązaniu do powyższych
rozważań – „Czy był renesansowym koryfeuszem soft power?”
Odpowiedź na to pytanie jest zupełnie nieważna (wygląda na to, że był
filozofem; tak go przecież określa Wikipedia, czyli o czym tu dyskutować?!!),
natomiast kwestia ta pozwala nam płynnie przejść do znacznie istotniejszego
zagadnienia: czy filozofem (ewentualnie ideologiem) był Jerry Lee Lewis?
Wikipedia na ten temat milczy, ale nie dajmy się zwieść. To oczywiste, że jest
coś na rzeczy. Jednak do adremu przejdziemy dopiero w następnym
epizodzie.
CDN