Jak niektórym z nas wiadomo, jestem w trakcie pisanie kolejnej książki, na razie bez tytułu, lub może z tytułem głęboko ukrytym, ale popularnie nazywanej „książką o zespołach”. Plan miałem taki, by, w odróżnieniu od wcześniejszego zwyczaju, nie publikować wcześniej jakiegokolwiek fragmentu tego, co się tam w końcu znajdzie, jednak stało się tak, że zmarł Ray Manzarek, twórca i faktyczny lider projektu zwanego The Doors, a ja na jego temat – właśnie na jego, a nie na przykład na temat Morrisona, czy samego zespołu – mam gotowy tekst, no i z okazji tej śmierci z tej czuję potrzebę opublikowania go teraz. Dziś.
Niech więc ten tekst będzie, z jednej strony, moim hołdem oddanym wszystkiemu, co przez tę muzykę ubogaciło nasze życie, tym piosenkom, samemu Morrisonowi, i wreszcie niewątpliwemu talentowi samego Manzarka, z drugiej strony okazją do powiedzenia paru słów starannie ukrywanej prawdy na temat Doorsów, no i wreszcie zapowiedzią samej książki, która gdzieś tak po wakacjach powinna być do kupienia.
Niech więc ten tekst będzie, z jednej strony, moim hołdem oddanym wszystkiemu, co przez tę muzykę ubogaciło nasze życie, tym piosenkom, samemu Morrisonowi, i wreszcie niewątpliwemu talentowi samego Manzarka, z drugiej strony okazją do powiedzenia paru słów starannie ukrywanej prawdy na temat Doorsów, no i wreszcie zapowiedzią samej książki, która gdzieś tak po wakacjach powinna być do kupienia.
Jest takie ujęcie filmowe, wielokrotnie pokazywane przy różnych okazjach, gdzie widzimy muzyków The Doors, jak po kolei przechodzą chyba przez kontrolę na lotnisku, i deklarują swoją tożsamość i zawód. Wydaje się, że podstawowym powodem, dla którego ta krótka przecież bardzo scena zyskała swoją popularność to Jim Morrison, który przystaje na chwilę, patrzy najpierw nieobecnym wzrokiem w przestrzeń, jakby chciał sobie coś przypomnieć, a potem nagle, nieco figlarnie, rzuca okiem w kamerę, i z tym swoim niezwykłym, całkowicie wyjątkowym i niepowtarzalnym, uśmiechem, mówi „Jim”.
Tak wygląda legenda, dla mnie jednak o wiele ciekawsze jest zachowanie pozostałej trójki. Krieger i Densmore wprawdzie pozostają dość przytomni i w miarę oficjalni, niemniej nie robią wrażenia, jakby im tu akurat szczególnie na czymś zależało. Jak idzie o Manzarka, sprawa wygląda już całkowicie odmiennie. On staje poważny i wyprostowany i deklamuje: „Raymond Daniel Manzarek – musician, organist”. Jakby wiedział, a już z pewnością wiedział lepiej od swoich kolegów, że są sytuacje, gdzie lepiej sobie żartów nie robić.
Czy to jest może powód, dla którego on akurat musiał się znaleźć na tej szczególnej liście największych porażek w historii muzyki popularnej? Trochę tak, a trochę nie do końca. Tak czy inaczej, obecność ta może dziwić, zwłaszcza jeśli się weźmie pod uwagę, że za sukcesem Doorsów najprawdopodobniej stał jednak on. Ani Robbie Krieger – człowiek, który, jak by nie patrzeć, napisał „Light My Fire”, ani nawet Jim Morrison, bez którego to wszystko istnieć oczywiście dalej już nie mogło, ale właśnie on, którego jakiś zupełnie niewyobrażalny geniusz to coś stworzył.
Zdaję sobie sprawę z tego, że zdecydowana większość wielbicieli zespołu The Doors jest przekonana, że to Jim Morrison uruchomił cały ten projekt, i że to on i jego sztuka, wokalna, literacka i sceniczna sprawiała, że te kilka lat przeszły do historii muzyki. Z tego jednak, co nam wiadomo, i co od czasu do czasu to tu to tam przebija się do publicznej świadomości, to od początku był ściśle pomysł Manzarka. To on pewnego dnia spotkał Morrisona, chłopaka – o czym wielu nie chce pamiętać – młodszego od siebie o całe 8 lat i z jakiegoś powodu uznał, że warto byłoby się nim zainteresować. Daję słowo, że nie mam pojęcia, co sobie dokładnie Manzarek wyobrażał i jakie miał plany, ale wiem jedno: mamy rok 1965, 30-letni Manzarek w pewnym momencie wpada na tego 22-latka, o którym nie wie prawie nic, z wyjątkiem oczywiście tego, co wie, ale z kolei my tego nie wiemy, i proponuje mu, żeby został wokalistą w jego zespole. Zastanówmy się, co może mieć wspólnego 30-letni byk z 22-letnim chłopakiem, który właśnie skończył studia i nie wie, co dalej robić w życiu? Siedzieć na miejscu i pisać wiersze? Jechać do Nowego Jorku i próbować kogoś poznać? A może zwyczajnie żyć, jak wszyscy inni? Trudno zgadnąć, ale nie jestem w stanie uwierzyć, że poszło tylko o to, że Manzarek na niego spojrzał, uznał, że oto człowiek z talentem, i mu zaproponował śpiewanie w jego zespole. Tam musiało być coś jeszcze, a ja już tylko mogę obiecać, że do tematu wrócę pod koniec tych refleksji.
Stało się więc tak, że zespół powstał, i choć Morrrison natychmiast stał się jego pierwszą gwiazdą i swego rodzaju znakiem firmowym, całość była pod kontrolą Manzarka i pewnie częściowo Kriegera. O jakiej kontroli ja mówię? Otóż wydaje się, że Manzarek stworzył brzmienie zespołu, na czele z tym niezwykle charakterystycznym, knajpianym dźwiękiem organ, który ostatecznie zdefiniował to, co dziś jest rozpoznawane, jako muzyka The Doors, a Krieger ową muzykę komponował. I to, skromnie bardzo, stanowiło ten tak zwany „background”. Z przodu natomiast mieliśmy Jima, najczęściej kompletnie nieprzytomnego, czy to od wódki czy narkotyków.
Miałem kiedyś okazję oglądać reportaż o zespole, zrealizowany jeszcze dla starego MTV, w którym jego pozostali trzej członkowie opowiadają, jak to wtedy było. I to właśnie wtedy po raz pierwszy pomyślałem sobie o tym, co dziś śmiem twierdzić, że wiem, a mianowicie, że to od samego początku był biznes zaplanowany w ten sposób, by na jego końcu nastąpiła śmierć. W filmie tym jest wypowiedź Manzarka, w której on ni z gruszki ni z pietruszki wypala, że tak, myśmy wszyscy od początku wiedzieli, że Jim umrze, ale czyż to nie było fantastyczne patrzeć jak on płonie? I to oczywiście robi pewne wrażenie, ale ono staje się jeszcze większe, kiedy słyszymy najpierw Kriegera, jak on wyznaje, że ci cali Doorsi najczęściej byli gówno warci, a później pojawia się Densmore i skarży się, że ponieważ sam początek był tak piękny, ale już po niedługim czasie wszystko się zepsuło, on w pewnym momencie nie marzył już o niczym innym, jak tylko o tym, by tym wszystkim raz i ostatecznie pieprznąć. Zwłaszcza gdy się widziało, jak Jim umiera. I w ten sposób zostaje tylko ten Manzarek – dumny z siebie, jak jasna cholera.
Kiedy piszę ten tekst, oglądam sobie jednym okiem koncert zespołu w Hollywood Bowl, jeden z tych paru, gdzie wszystko się zaczęło i skończyło zgodnie z planem. A więc jest Jim, który śpiewa, tańczy, wiruje, krzyczy, śle te swoje niezwykłe uśmiechy i jest taki piękny. Są też ci dwaj, którzy wykonują swoją robotę tak jak nikt inny by tego zrobić nie potrafił, no a z boku, skromnie przyczajony nad tymi swoimi organami, Ray Manzarek ma na wszystko oko. Od czasu tego koncertu bywało różnie, jak mówię, raz lepiej, częściej jednak gorzej, by wreszcie zespół nagrał tę swoją fantastyczną L.A. Woman, a Morrison – tak naprawdę nie wiadomo ani jak, ani po co – zmarł w Paryżu.
Nadszedł czas, aby wyjaśnić ostatecznie, co Ray Manzarek robi tu na tych czarnych stronach. Otóż po śmierci Morrisona zdecydował on – zupełnie inaczej, niż dziesięć lat później Jimmy Page – że wprawdzie zespół stracił wokalistę, ale to nic nie szkodzi. Oni sobie bez niego spokojnie poradzą, a pewnie z tą nazwą i z tym mitem będzie jeszcze łatwiej, no i nagrali dwie płyty, o których dziś pies z kulawą nogą nie wspomni. Przyznaję, że miałem okazję słuchać tej pierwszej, ale to było coś tak strasznego, że nawet nie chcę o tym myśleć, a co dopiero pisać. Nagle się bowiem okazało, że oprócz księgowości, istnieje duch, i że ten duch nie ma nic wspólnego ani z muzycznym wykształceniem, ani ze znajomością nut, ani z muzyczną wyobraźnią, ani nawet z bardzo przebiegłym planem, i że jeśli jego zabraknie, nie ma mowy o jakiejkolwiek sztuce.
A ja dziś sobie tylko myślę, że ten Manzarek musiał być bardzo zszokowany, kiedy się zorientował, że tak się nie da. Kiedy miał niemal wszystko, z czym zaczynał, a więc swój pomysł, swoje brzmienie, swoich muzyków, swojego kompozytora, a nawet sam potrafił znakomicie udawać głos samego Morrisona, czego zmuszony był się nauczyć w tak przecież wielu sytuacjach, kiedy to Jim nie był w stanie wystąpić, a publiczność czekała. Miał więc to wszystko, tyle że zabrakło ducha.
Myślę sobie, że on do dziś się nie potrafi z tym pogodzić. I to stąd pewnie wciąż próbuje reaktywować ten swój stary projekt, wymyślając już najbardziej cudacznych wokalistów, którzy zastąpią mu Jima i pozwolą się znów polansować. W pewnym momencie on już był naprawdę blisko, kiedy udało mu się na jedna trasę wypożyczyć Lindę Perry, która nie dość, że śpiewała naprawdę fantastycznie, to jeszcze z tym swoim wdziękiem potrafiła naprawdę zbliżyć się do oryginału. Na ale okazało się, że zabrakło jej tego jednego, na czego brak Manzarek akurat nigdy nie narzekał – bezczelności. No i znów klapa.
Piszę ten tekst i wciąż myślę o Led Zeppelin, którzy w absolutnym szczycie swojej kariery, kiedy zmarł Bonham – nie lider przecież, ale zaledwie perkusista – uznali, że skoro tak, to nie ma o czym więcej rozmawiać. I nawet dziś, kiedy mają tego młodego Bonhama, całkiem przecież dobrego perkusistę, nie mogą się przełamać. I wracam do początku, kiedy to – jak sam opowiada – szedł sobie Ray Manzarek plażą i spotkał Morrisona, człowieka, którego znał przelotnie, zapytał go, co porabia… i nagle postanowił uruchomić ten projekt. Co go do tego skłoniło? Otóż myślę, że w tym właśnie momencie, jakimś swoim wewnętrznym okiem zobaczył on wszystko na raz – tę jego niezwykłą urodę, tę jego wrażliwość i tę jego bezbronność, która uniemożliwi mu jakąkolwiek walkę, gdy do głosu dojdą naprawdę duże pieniądze. On to musiał – jakimś nieprawdopodobnym wręcz talentem – zobaczyć i zagrał va banque. I ostatecznie przegrał. Bo, jak już powiedzieliśmy, księgowy nie ma żadnych szans z duchem.