Dzisiejsza notka – będąca powtórzeniem tekstu, który zamieściłem tu jeszcze w miesiącach, które nastąpiły po Katastrofie Smoleńskiej – tym razem jednak stanowi zaledwie pierwsza część tryptyku, który będę kontynuował w kolejnych dniach. I od razu uprzedzam, że nie mam najmniejszego zamiaru pisać i wspomnianej Katastrofie i wracać do dyskutowania po raz kolejny od nowa jej przyczyn, przebiegu, no i oczywiście pokłosia. Jeśli jednak przypominam tamten tekst, to przede wszystkim, by na zasadzie, jak już wspomniałem, swoistego wstępu pokazać, jak niemal od zawsze, wszystko co nam się wydawało, że wiemy na pewno, jest zaledwie strzępkiem naszych emocji, które wystawiane są na żer różnej maści kombinatorów, wobec których w ostatecznym rozrachunku zawsze okazujemy się kompletnie bezradni.
Kiedy pisałem tamten tekst, miałem oczywiście głębokie przekonanie, że w
Smoleńsku doszło do zamachu, jednak nigdy ani przez chwilę nie próbowałem
utrzymywać, że wiem, kto go przeprowadził, w jaki sposób i wreszcie w jakim
celu. Wiedziałem natomiast od samego początku, że był to w ten czy inny sposób
rzeczywisty zamach i że nazwiska jego pomysłodawców i autorów są znane.
Oceniając prace tak zwanej Komisji Smoleńskiej nie pozwoliłem sobie ta to, by
choćby przez moment uznać, że to co stamtąd przychodzi to ostateczna prawda,
zwłaszcza że przez te dziesięć lat tych prawd tam się przewaliło dziesiątki, a
to wobec czego stoimy dziś, tylko potwierdza, że od samego początku mieliśmy
ręce puste. A to z kolei prowadzi mnie do kolejnych wniosków i kolejnych
refleksji, na które jednak przyjdzie czas w kolejnych dniach. Tymczasem
przypominam tamten tekst o owym strasznym psikusie, a więc z mojego punktu
widzenia jedynej dziś rzeczy realnie istniejącej, którą mogę potraktować jako
FAKT.
Jak może uważni czytelnicy tych,
ukazujących się to tu to tam, refleksji zauważyli, ile razy wspominam o
katastrofie smoleńskiej, używam określenia „zbrodnia”, lub wręcz „morderstwo”.
Robię to w sposób świadomy i metodyczny. Jeśli przy jakiejkolwiek okazji
zastępuję którekolwiek z tych określeń słowem „nieszczęście”, lub „katastrofa”,
lub jakimś innym, adekwatnym do sytuacji, robię to wyłącznie ze względów
literackich. To co się stało w Smoleńsku 10 kwietnia minionego roku, z mojego
punktu widzenia pozostaje przede wszystkim zabójstwem i zbrodnią. Niezmiennie,
od niedługo już roku.
Używając tego a nie innego języka, zdaję
sobie też świetnie sprawę, że u części z czytelników zarówno mojego bloga, jak
i tekstów publikowanych tutaj, takie zachowanie będzie budziło co najmniej
zniecierpliwienie. Wydaje mi się bowiem, że doskonale orientuję się w
świadomości – a co może ważniejsze, w stanie sumień – osób, które niemal od
pierwszego dnia po tamtej katastrofie nie marzą już o niczym innym, jak tylko o
tym, by wreszcie zmienić temat i dać im święty sposób. Mimo to, jak widać, nie
przestaję powtarzać niemal jak zaklęcia tych dwóch słów – „morderstwo” i
„zbrodnia”, i proszę mi uwierzyć, że mam ku temu swoje bardzo mocne powody. I
nie widzę takiej możliwości, żebym przestał to robić, o ile albo te powody nie
ustąpią, albo ktoś mi wreszcie nie każe się zamknąć.
Jakie zatem są to powody, dla których,
zdaniem z całą pewnością wielu, staję się powoli wręcz nudny? Pierwszy jest,
przyznaję, dość perfidny. Otóż mam bardzo głęboką wiarę w to, że w końcu pojawi
się ta jedna osoba – choćby jedna – która wreszcie nie wytrzyma i krzyknie: „No
i dobrze! Niech wam będzie. Zabiliśmy skurwysyna.” Czemu mi tak na tym zależy?
Przyczyna jest prosta. Ja wiem, że oni Prezydenta zabili, i bardzo chcę, żeby
to wreszcie przyznali. A zatem, jak widzimy, nie chodzi o nic innego, jak o
zwykłe, niemal starożytne już pragnienie, by zanim się przejdzie do dalszej
części… no, czegokolwiek, zadbać o czystość spraw niezałatwionych i pozamykać wszystkie
drzwi. To jest sytuacja trochę taka, jaką znamy z Ojca Chrzestnego, kiedy to
Michael Corleone, zanim wyprawi swojego nieszczęsnego szwagra w jego ostatnią
podróż, musi usłyszeć to jedno zdanie: „Tak, zrobiłem to”.
Drugi powód jest już bardziej poważny.
Chodzi mianowicie o to, że ja wiem, że Prezydent, a z nim wszyscy inni, zginęli
nie wbrew woli złych ludzi, ale właśnie, jak najbardziej, zgodnie z ich – nawet
jeśli nie wolą – to bardzo intensywnie i wielokrotnie wyrażanym życzeniem. Ja
wiem, że nawet jeśli to był wypadek, to wypadek wręcz wymodlony. A więc wiem,
że to do czego doszło tamtej kwietniowej soboty, to był straszny, niewybaczalny
występek dokonany przez ludzi złych, podłych i głupich. A więc zbrodnia. A
skoro to wiem, to nie widzę najmniejszego powodu, żeby dla głupiej elegancji,
zaciskać zęby tam gdzie ich zaciskanie jest nikomu po nic. Nawet im.
A więc wiem, że Prezydent, Jego Małżonka,
ale też Sebastian Karpiniuk i Przemysław Gosiewski zostali zamordowani mniej
lub bardziej celowo. W jaki sposób? Tego niestety wciąż nie umiem powiedzieć
ani ja, ani wielu z nas. No bo skąd? No bo jak? Oczywiście są tacy, którzy
wykorzystują całą swoją wiedzę i zaangażowanie, żeby znaleźć odpowiednio
sensowne wyjaśnienie tej zagadki, ale wszystko co mogę tu zrobić, to przyjmować
te propozycje z większym lub mniejszym zaufaniem. Znam bardzo dużo relacji,
robiących na mnie wrażenie bardzo eksperckich, z których wynika, że żadna z
oficjalnie przedstawianych nam wersji nie ma najmniejszego sensu. I mówię tu o analizach
na wszelkich możliwych poziomach obejmujących zarówno to co się wydarzyło
tamtego wiosennego poranka, jak i wszystko to, co się działo wcześniej, w
miesiącach poprzedzających. A więc wiem, że tak wielki samolot jak Tupolew
każdą brzozę, o którą by niefortunnie zawadził, zamiast tracić skrzydło,
ściąłby jak zapałkę. Wiem że gdyby jakiś cudem to ta brzoza urwałaby mu
skrzydło, to uderzając w ziemię, ludzie znajdujący się w środku nie zostaliby
tak strasznie zmasakrowani. Wiem też, że żołnierze pilotujący samolot nie byli
głupcami, którzy z niezrozumiałego kompletnie powodu uznali nagle, że wylądują
tam gdzie trzeba, nie mając kompletnie pojęcia, gdzie się znajdują i dokąd
lecą, o ile ktoś im w tym ich szaleństwie skutecznie nie pomógł. Poza tym wreszcie,
ci, którzy za tym nieszczęściem stoją, nie milczą. Gadają dzień w dzień, i z
tego ich gadania każdy kto ma otwarte uszy i rozum może usłyszeć też bardzo
dużo. Naprawdę dużo.
Ale wiem też coś jeszcze. Na długo
jeszcze zanim doszło do tego ostatecznego nieszczęścia, bardzo wiele osób – i
to zarówno tych, którzy mają na wiele rzeczy wpływ, jak i tych, którzy ów wpływ
bardzo mieć chcieli, ale musieli się zadowolić tym, że będą w tym wszystkim
pełnić wyłącznie rolę kibiców – bardzo marzyło o tym, żeby dożyć dnia, gdy
będzie leciał ten samolot, a później nagle zacznie spadać. Wiem też, że było
zawsze bardzo wiele osób – i jest ich mnóstwo jak najbardziej i dziś, tyle że
już z innym rodzajem uwagi – którzy, nawet jeśli nie posunęli się w swoich
marzeniach aż tak daleko, żeby ujrzeć tę krew, to z wielką satysfakcją witali
każdą możliwą porażkę w codziennym kalendarzu tego, kogo całym sercem
nienawidzili. I tak się składa, że jeśli nawet to tylko ich pragnieniom i
wysiłkom możemy zawdzięczać to, że samolot z Prezydentem spadł w to smoleńskie
błoto, pozostawiając po sobie kupę złomu i przemielone ciała, to też nie mam
najmniejszego powodu, żeby machnąć na to wszystko ręka i zacząć o tym
nieszczęściu mówić „wypadek”.
Jak mówię, nie mam bladego pojęcia, jak
doszło do katastrofy rządowego Tupolewa. Nie wiem, czy ktoś rozpylił tam tę
mgłę, czy ktoś przeniósł złośliwie radiolatarnie, żeby zmylić pilotom drogę,
czy rosyjscy kontrolerzy kazali naszym pilotom lądować, podczas gdy lądować nie
wolno było pod żadnym pozorem, czy – jak twierdzą niektórzy – doszło do
jakiegoś supernowoczesnego wybuchu, który ten samolot rozpruł w drobny mak.
Wiem natomiast z całą pewnością, że nie mogło wydarzyć się tak, że ktoś
kapitanowi Protasiukowi powiedział „Ląduj”, on zapytał „Gdzie?”, ten ktoś mu
powiedział „Gdzie bądź”, a on na to wypowiedział te słynne słowa: „To ja
wszystkim pokażę, jak lądują debeściaki”, rąbnął w to drzewo i rozpadł się na
setki krwawych strzępów.
Ale wiem jeszcze coś. I żeby pokazać
dokładnie, co wiem, spróbuję opowiedzieć pewną historię. Historię całkowicie
zmyśloną, ale mam nadzieje, że się wszystkim spodoba. Otóż wyobraźmy sobie, że
ja kogoś bardzo nie lubię. Co ciekawsze, mam wszelkie powody, żeby tego kogoś
nie lubić. Jak to pięknie wyraził w niedawnej wypowiedzi dla Rzeczpospolitej
Paweł Śpiewak, moja nienawiść do tego kogoś byłaby w pełni „uzasadniona”.
Najchętniej w tej sytuacji bym mu oczywiście wlał, albo sprawił, żeby on się
wyniósł z mojej okolicy, lub tak go nastraszył, żeby stał mi się posłuszny i
przestał mnie nieustannie irytować. Jednak z jakiegoś powodu, ani jedno, ani
drugie, ani też trzecie, nie leży w moich możliwościach. A zatem, jedyne co mi
pozostaje, to – jak już powiedzieliśmy – w uzasadniony sposób go nienawidzić, i
mu nieustannie dokuczać. Dokuczać tak, żeby on te moje dokuczliwości odczuł, i
żeby przy każdej kolejnej okazji, odczuwając je, budził powszechny w okolicy
śmiech.
I oto wyobraźmy sobie, że ten mój
znajomy, któregoś dnia planuje urządzić u siebie w domu uroczystość z udziałem
zaproszonych przyjaciół, do tej uroczystości się przygotowuje, bardzo jej
wyczekuje i bardzo się na nią cieszy. A ja wtedy wymyślam sobie, że to będzie
bardzo dobry psikus, jeśli ja mu na przykład wsadzę szpilkę w zamek do drzwi i
kiedy on będzie wracał do domu z zakupów, nie będzie mógł wejść do domu, będzie
stał pod domem jak głupi, z tymi wszystkimi flaszkami i co tam jeszcze sobie na
tę uroczystość przygotował, po pewnym czasie zaczną schodzić się goście i będą
tak wszyscy stali pod tymi drzwiami, wystrojeni do zabawy, której nie będzie, a
on będzie się jak kretyn szarpał z tymi drzwiami, wściekał, i będzie taki w tej
swojej bezradności żałosny i śmieszny. A ja będę stał w oknie i pokładał się ze
śmiechu. I wtedy, nagle, zupełnie niespodziewanie, kiedy on i jego kumple tak
się będą bezradnie kręcić pod tą jego głupią furtką, obok będzie przejeżdżać
jakaś ciężarówka, prowadzona niefortunnie przez pijanego kierowcę, wpadnie na
tę całą grupę niedoszłych imprezowiczów i wszyscy w jednym momencie zginą… Przepraszam
teraz wszystkich bardzo, ale czy ja kogoś zabiłem? Czy ja może jestem winien
zbrodni? Czy my w ogóle możemy mówić o zabójstwie? Czy to ja może się napiłem i
wjechałem w kręcących się po jezdni ludzi?
Ja, jak mówię, nie mam pojęcia co się
tam, w tamtej smoleńskiej mgle, wówczas stało. A ponieważ nie wiem, to
dopuszczam wszystkie możliwości. Nawet i tę, że tak naprawdę nikt nie chciał,
by się przydarzyło cokolwiek złego, a co dopiero aż tak paskudnego. Że chodziło
wyłącznie o psikusa. I to nawet nie tak bardzo podłego, jak ten opisany w mojej
historii, ale zwykłego, wesołego psikusa, urządzonego w dodatku w celu czysto
politycznym i w bardzo dobrych intencjach – żeby skompromitować człowieka,
który sobie na tę kompromitację jak najbardziej zasłużył i na nią skutecznie
zapracował. Dla dobra Polski i Polaków. Biorę zupełnie szczerze pod uwagę taką
możliwość, że to nieznośne i nieustanne wysuwanie się Lecha Kaczyńskiego przed
szereg, to jego przekonanie o swojej ważności, to ciągłe gadanie: „Jestem
prezydentem, jestem prezydentem, jestem prezydentem”, stawały się już dla
niektórych tak bardzo nie do wytrzymania, że ludzie, którzy naprawdę nie mieli
wielkiego pola manewru, w swojej łagodności i wesołym usposobieniu jedyne co
mogli zrobić, to temu bucowi pokazać, jaki jest śmieszny i żałosny w tym swoim
nadęciu. I wymyślili sobie, jak to będzie fajnie i wesoło, kiedy on z tymi
wszystkimi ludźmi przyleci nad ten Smoleńsk, gdzie nikt poważny go ani nie
czeka, ani nie potrzebuje, zobaczy tę mgłę i będzie musiał wracać do domu jak
niepyszny. I wszyscy będziemy się śmiać i za nim wołać, że taka wyprawa, jaki
prezydent, a taki prezydent, jakie to całe jego towarzystwo. Tchórz i ofiara
losu i głupi kartofel. I będzie dobrze.
I nagle, kiedy wszystko się tak
elegancko rozwijało, ktoś coś spieprzył… i stało się, jak się stało.
I co? Czy ja mam znów słuchać tych
ciągłych pretensji, że mam przestać gadać o zbrodni, o morderstwie, o złych
ludziach? Mogę słuchać. Zwłaszcza że wiem świetnie, co za nimi stoi. Z jednej
strony mianowicie zwykły strach i poczucie kompletnego osaczenia, a z drugiej
bardzo nieczyste sumienia. I ten straszny, niewymowny wysiłek, żeby przestać
słyszeć te głosy. Żeby już one się wreszcie uciszyły. Żeby przestały szeptać i
budzić ludzi po nocach. Mogę słuchać. Jednak jeśli ktoś się spodziewa, że
przestanę się pieklić, to może na mnie już nie liczyć.