Pokazywanie postów oznaczonych etykietą post-prawda. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą post-prawda. Pokaż wszystkie posty

środa, 23 grudnia 2020

Tryptyk o tym co było, co jest, a czego nigdy nie będzie

 Dzisiejsza notka – będąca powtórzeniem tekstu, który zamieściłem tu jeszcze w miesiącach, które nastąpiły po Katastrofie Smoleńskiej – tym razem jednak stanowi zaledwie pierwsza część tryptyku, który będę kontynuował w kolejnych dniach. I od razu uprzedzam, że nie mam najmniejszego zamiaru pisać i wspomnianej Katastrofie i wracać do dyskutowania po raz kolejny od nowa jej przyczyn, przebiegu, no i oczywiście pokłosia. Jeśli jednak przypominam tamten tekst, to przede wszystkim, by na zasadzie, jak już wspomniałem, swoistego wstępu pokazać, jak niemal od zawsze, wszystko co nam się wydawało, że wiemy na pewno, jest zaledwie strzępkiem naszych emocji, które wystawiane są na żer różnej maści kombinatorów, wobec których w ostatecznym rozrachunku zawsze okazujemy się kompletnie bezradni.

Kiedy pisałem tamten tekst, miałem oczywiście głębokie przekonanie, że w Smoleńsku doszło do zamachu, jednak nigdy ani przez chwilę nie próbowałem utrzymywać, że wiem, kto go przeprowadził, w jaki sposób i wreszcie w jakim celu. Wiedziałem natomiast od samego początku, że był to w ten czy inny sposób rzeczywisty zamach i że nazwiska jego pomysłodawców i autorów są znane. Oceniając prace tak zwanej Komisji Smoleńskiej nie pozwoliłem sobie ta to, by choćby przez moment uznać, że to co stamtąd przychodzi to ostateczna prawda, zwłaszcza że przez te dziesięć lat tych prawd tam się przewaliło dziesiątki, a to wobec czego stoimy dziś, tylko potwierdza, że od samego początku mieliśmy ręce puste. A to z kolei prowadzi mnie do kolejnych wniosków i kolejnych refleksji, na które jednak przyjdzie czas w kolejnych dniach. Tymczasem przypominam tamten tekst o owym strasznym psikusie, a więc z mojego punktu widzenia jedynej dziś rzeczy realnie istniejącej, którą mogę potraktować jako FAKT.

 

      Jak może uważni czytelnicy tych, ukazujących się to tu to tam, refleksji zauważyli, ile razy wspominam o katastrofie smoleńskiej, używam określenia „zbrodnia”, lub wręcz „morderstwo”. Robię to w sposób świadomy i metodyczny. Jeśli przy jakiejkolwiek okazji zastępuję którekolwiek z tych określeń słowem „nieszczęście”, lub „katastrofa”, lub jakimś innym, adekwatnym do sytuacji, robię to wyłącznie ze względów literackich. To co się stało w Smoleńsku 10 kwietnia minionego roku, z mojego punktu widzenia pozostaje przede wszystkim zabójstwem i zbrodnią. Niezmiennie, od niedługo już roku.

      Używając tego a nie innego języka, zdaję sobie też świetnie sprawę, że u części z czytelników zarówno mojego bloga, jak i tekstów publikowanych tutaj, takie zachowanie będzie budziło co najmniej zniecierpliwienie. Wydaje mi się bowiem, że doskonale orientuję się w świadomości – a co może ważniejsze, w stanie sumień – osób, które niemal od pierwszego dnia po tamtej katastrofie nie marzą już o niczym innym, jak tylko o tym, by wreszcie zmienić temat i dać im święty sposób. Mimo to, jak widać, nie przestaję powtarzać niemal jak zaklęcia tych dwóch słów – „morderstwo” i „zbrodnia”, i proszę mi uwierzyć, że mam ku temu swoje bardzo mocne powody. I nie widzę takiej możliwości, żebym przestał to robić, o ile albo te powody nie ustąpią, albo ktoś mi wreszcie nie każe się zamknąć.

       Jakie zatem są to powody, dla których, zdaniem z całą pewnością wielu, staję się powoli wręcz nudny? Pierwszy jest, przyznaję, dość perfidny. Otóż mam bardzo głęboką wiarę w to, że w końcu pojawi się ta jedna osoba – choćby jedna – która wreszcie nie wytrzyma i krzyknie: „No i dobrze! Niech wam będzie. Zabiliśmy skurwysyna.” Czemu mi tak na tym zależy? Przyczyna jest prosta. Ja wiem, że oni Prezydenta zabili, i bardzo chcę, żeby to wreszcie przyznali. A zatem, jak widzimy, nie chodzi o nic innego, jak o zwykłe, niemal starożytne już pragnienie, by zanim się przejdzie do dalszej części… no, czegokolwiek, zadbać o czystość spraw niezałatwionych i pozamykać wszystkie drzwi. To jest sytuacja trochę taka, jaką znamy z Ojca Chrzestnego, kiedy to Michael Corleone, zanim wyprawi swojego nieszczęsnego szwagra w jego ostatnią podróż, musi usłyszeć to jedno zdanie: „Tak, zrobiłem to”.

       Drugi powód jest już bardziej poważny. Chodzi mianowicie o to, że ja wiem, że Prezydent, a z nim wszyscy inni, zginęli nie wbrew woli złych ludzi, ale właśnie, jak najbardziej, zgodnie z ich – nawet jeśli nie wolą – to bardzo intensywnie i wielokrotnie wyrażanym życzeniem. Ja wiem, że nawet jeśli to był wypadek, to wypadek wręcz wymodlony. A więc wiem, że to do czego doszło tamtej kwietniowej soboty, to był straszny, niewybaczalny występek dokonany przez ludzi złych, podłych i głupich. A więc zbrodnia. A skoro to wiem, to nie widzę najmniejszego powodu, żeby dla głupiej elegancji, zaciskać zęby tam gdzie ich zaciskanie jest nikomu po nic. Nawet im.

      A więc wiem, że Prezydent, Jego Małżonka, ale też Sebastian Karpiniuk i Przemysław Gosiewski zostali zamordowani mniej lub bardziej celowo. W jaki sposób? Tego niestety wciąż nie umiem powiedzieć ani ja, ani wielu z nas. No bo skąd? No bo jak? Oczywiście są tacy, którzy wykorzystują całą swoją wiedzę i zaangażowanie, żeby znaleźć odpowiednio sensowne wyjaśnienie tej zagadki, ale wszystko co mogę tu zrobić, to przyjmować te propozycje z większym lub mniejszym zaufaniem. Znam bardzo dużo relacji, robiących na mnie wrażenie bardzo eksperckich, z których wynika, że żadna z oficjalnie przedstawianych nam wersji nie ma najmniejszego sensu. I mówię tu o analizach na wszelkich możliwych poziomach obejmujących zarówno to co się wydarzyło tamtego wiosennego poranka, jak i wszystko to, co się działo wcześniej, w miesiącach poprzedzających. A więc wiem, że tak wielki samolot jak Tupolew każdą brzozę, o którą by niefortunnie zawadził, zamiast tracić skrzydło, ściąłby jak zapałkę. Wiem że gdyby jakiś cudem to ta brzoza urwałaby mu skrzydło, to uderzając w ziemię, ludzie znajdujący się w środku nie zostaliby tak strasznie zmasakrowani. Wiem też, że żołnierze pilotujący samolot nie byli głupcami, którzy z niezrozumiałego kompletnie powodu uznali nagle, że wylądują tam gdzie trzeba, nie mając kompletnie pojęcia, gdzie się znajdują i dokąd lecą, o ile ktoś im w tym ich szaleństwie skutecznie nie pomógł. Poza tym wreszcie, ci, którzy za tym nieszczęściem stoją, nie milczą. Gadają dzień w dzień, i z tego ich gadania każdy kto ma otwarte uszy i rozum może usłyszeć też bardzo dużo. Naprawdę dużo.

      Ale wiem też coś jeszcze. Na długo jeszcze zanim doszło do tego ostatecznego nieszczęścia, bardzo wiele osób – i to zarówno tych, którzy mają na wiele rzeczy wpływ, jak i tych, którzy ów wpływ bardzo mieć chcieli, ale musieli się zadowolić tym, że będą w tym wszystkim pełnić wyłącznie rolę kibiców – bardzo marzyło o tym, żeby dożyć dnia, gdy będzie leciał ten samolot, a później nagle zacznie spadać. Wiem też, że było zawsze bardzo wiele osób – i jest ich mnóstwo jak najbardziej i dziś, tyle że już z innym rodzajem uwagi – którzy, nawet jeśli nie posunęli się w swoich marzeniach aż tak daleko, żeby ujrzeć tę krew, to z wielką satysfakcją witali każdą możliwą porażkę w codziennym kalendarzu tego, kogo całym sercem nienawidzili. I tak się składa, że jeśli nawet to tylko ich pragnieniom i wysiłkom możemy zawdzięczać to, że samolot z Prezydentem spadł w to smoleńskie błoto, pozostawiając po sobie kupę złomu i przemielone ciała, to też nie mam najmniejszego powodu, żeby machnąć na to wszystko ręka i zacząć o tym nieszczęściu mówić „wypadek”.

       Jak mówię, nie mam bladego pojęcia, jak doszło do katastrofy rządowego Tupolewa. Nie wiem, czy ktoś rozpylił tam tę mgłę, czy ktoś przeniósł złośliwie radiolatarnie, żeby zmylić pilotom drogę, czy rosyjscy kontrolerzy kazali naszym pilotom lądować, podczas gdy lądować nie wolno było pod żadnym pozorem, czy – jak twierdzą niektórzy – doszło do jakiegoś supernowoczesnego wybuchu, który ten samolot rozpruł w drobny mak. Wiem natomiast z całą pewnością, że nie mogło wydarzyć się tak, że ktoś kapitanowi Protasiukowi powiedział „Ląduj”, on zapytał „Gdzie?”, ten ktoś mu powiedział „Gdzie bądź”, a on na to wypowiedział te słynne słowa: „To ja wszystkim pokażę, jak lądują debeściaki”, rąbnął w to drzewo i rozpadł się na setki krwawych strzępów.

       Ale wiem jeszcze coś. I żeby pokazać dokładnie, co wiem, spróbuję opowiedzieć pewną historię. Historię całkowicie zmyśloną, ale mam nadzieje, że się wszystkim spodoba. Otóż wyobraźmy sobie, że ja kogoś bardzo nie lubię. Co ciekawsze, mam wszelkie powody, żeby tego kogoś nie lubić. Jak to pięknie wyraził w niedawnej wypowiedzi dla Rzeczpospolitej Paweł Śpiewak, moja nienawiść do tego kogoś byłaby w pełni „uzasadniona”. Najchętniej w tej sytuacji bym mu oczywiście wlał, albo sprawił, żeby on się wyniósł z mojej okolicy, lub tak go nastraszył, żeby stał mi się posłuszny i przestał mnie nieustannie irytować. Jednak z jakiegoś powodu, ani jedno, ani drugie, ani też trzecie, nie leży w moich możliwościach. A zatem, jedyne co mi pozostaje, to – jak już powiedzieliśmy – w uzasadniony sposób go nienawidzić, i mu nieustannie dokuczać. Dokuczać tak, żeby on te moje dokuczliwości odczuł, i żeby przy każdej kolejnej okazji, odczuwając je, budził powszechny w okolicy śmiech.

      I oto wyobraźmy sobie, że ten mój znajomy, któregoś dnia planuje urządzić u siebie w domu uroczystość z udziałem zaproszonych przyjaciół, do tej uroczystości się przygotowuje, bardzo jej wyczekuje i bardzo się na nią cieszy. A ja wtedy wymyślam sobie, że to będzie bardzo dobry psikus, jeśli ja mu na przykład wsadzę szpilkę w zamek do drzwi i kiedy on będzie wracał do domu z zakupów, nie będzie mógł wejść do domu, będzie stał pod domem jak głupi, z tymi wszystkimi flaszkami i co tam jeszcze sobie na tę uroczystość przygotował, po pewnym czasie zaczną schodzić się goście i będą tak wszyscy stali pod tymi drzwiami, wystrojeni do zabawy, której nie będzie, a on będzie się jak kretyn szarpał z tymi drzwiami, wściekał, i będzie taki w tej swojej bezradności żałosny i śmieszny. A ja będę stał w oknie i pokładał się ze śmiechu. I wtedy, nagle, zupełnie niespodziewanie, kiedy on i jego kumple tak się będą bezradnie kręcić pod tą jego głupią furtką, obok będzie przejeżdżać jakaś ciężarówka, prowadzona niefortunnie przez pijanego kierowcę, wpadnie na tę całą grupę niedoszłych imprezowiczów i wszyscy w jednym momencie zginą… Przepraszam teraz wszystkich bardzo, ale czy ja kogoś zabiłem? Czy ja może jestem winien zbrodni? Czy my w ogóle możemy mówić o zabójstwie? Czy to ja może się napiłem i wjechałem w kręcących się po jezdni ludzi?

      Ja, jak mówię, nie mam pojęcia co się tam, w tamtej smoleńskiej mgle, wówczas stało. A ponieważ nie wiem, to dopuszczam wszystkie możliwości. Nawet i tę, że tak naprawdę nikt nie chciał, by się przydarzyło cokolwiek złego, a co dopiero aż tak paskudnego. Że chodziło wyłącznie o psikusa. I to nawet nie tak bardzo podłego, jak ten opisany w mojej historii, ale zwykłego, wesołego psikusa, urządzonego w dodatku w celu czysto politycznym i w bardzo dobrych intencjach – żeby skompromitować człowieka, który sobie na tę kompromitację jak najbardziej zasłużył i na nią skutecznie zapracował. Dla dobra Polski i Polaków. Biorę zupełnie szczerze pod uwagę taką możliwość, że to nieznośne i nieustanne wysuwanie się Lecha Kaczyńskiego przed szereg, to jego przekonanie o swojej ważności, to ciągłe gadanie: „Jestem prezydentem, jestem prezydentem, jestem prezydentem”, stawały się już dla niektórych tak bardzo nie do wytrzymania, że ludzie, którzy naprawdę nie mieli wielkiego pola manewru, w swojej łagodności i wesołym usposobieniu jedyne co mogli zrobić, to temu bucowi pokazać, jaki jest śmieszny i żałosny w tym swoim nadęciu. I wymyślili sobie, jak to będzie fajnie i wesoło, kiedy on z tymi wszystkimi ludźmi przyleci nad ten Smoleńsk, gdzie nikt poważny go ani nie czeka, ani nie potrzebuje, zobaczy tę mgłę i będzie musiał wracać do domu jak niepyszny. I wszyscy będziemy się śmiać i za nim wołać, że taka wyprawa, jaki prezydent, a taki prezydent, jakie to całe jego towarzystwo. Tchórz i ofiara losu i głupi kartofel. I będzie dobrze.

       I nagle, kiedy wszystko się tak elegancko rozwijało, ktoś coś spieprzył… i stało się, jak się stało.

       I co? Czy ja mam znów słuchać tych ciągłych pretensji, że mam przestać gadać o zbrodni, o morderstwie, o złych ludziach? Mogę słuchać. Zwłaszcza że wiem świetnie, co za nimi stoi. Z jednej strony mianowicie zwykły strach i poczucie kompletnego osaczenia, a z drugiej bardzo nieczyste sumienia. I ten straszny, niewymowny wysiłek, żeby przestać słyszeć te głosy. Żeby już one się wreszcie uciszyły. Żeby przestały szeptać i budzić ludzi po nocach. Mogę słuchać. Jednak jeśli ktoś się spodziewa, że przestanę się pieklić, to może na mnie już nie liczyć.

 



czwartek, 17 grudnia 2020

Czy imię "Kusy" pochodzi z dawnej kultury przedchrześcijańskiej

 

      Kiedy jeszcze pod koniec lata spotykałem się z księdzem Rafałem Krakowiakiem, zadzwoniła do mnie moja żona i poprosiła bym spytał Księdza, co w naszej religii jest faktem, a co wyłącznie domysłem. Powiem szczerze, że trochę się tą prośbą zdziwiłem, nie dlatego jednak, że uznałem to pytanie za trywialne, ale ponieważ z tego co mi wiadomo, moja żona akurat odpowiedzi tego rodzaju ma w małym palcu. Raz że ona w ogóle jest bardzo oczytana, a więc z wszelkimi odpowiedziami na wszelkie pytania jest za pan brat, po drugie natomiast, ona od kilku lat prowadzi w swojej szkole zajęcia z tak zwanej „teorii wiedzy”, a ja muszę przyznać, że wystarczy choćby rzucić okiem na podręcznik, z którego te dzieci się uczą, by się zorientować, że tam się dzieją rzeczy tak pasjonujące, że ja osobiście nigdy bym polskiej szkoły nie podejrzewał choćby o mały procent tego co tam się znajduje. Przekazałem jednak oczywiście Księdzu to pytanie, a on, proszę sobie wyobrazić, natychmiast odpowiedział, że... faktem jest wszystko co jest zapisane w Piśmie Świętym. Każda informacja podana czy to przez proroków, czy Ewangelistów, jest oficjalnie traktowana jako fakt.

      Podczas gdy żona moja oczywiście natychmiast wszystko zrozumiała i przyjęła do wiadomości, ja, powiem szczerze, trochę się zdziwiłem. Otóż zawsze byłem przekonany, że to w co ja wierzę i czym żyję od dziecka na codzień, to w żaden sposób nie są fakty, ale wiara właśnie, moje przekonanie, moja pewność, jakkolwiek to nazwiemy. Tymczasem Ksiądz twierdzi, że to są wszystko fakty i w dodatku tę informacje podaje nie jako swoja opinię, lecz jako prawdę obiektywną. Wszystko co znajdujemy w Piśmie Świętym to są fakty.

      Poprosiłem więc Księdza o pomoc, a on mi wyjaśnił, że jest różnica między faktem, a prawdą. To co my uważamy za prawdę wcale nie musi być ani prawdą, ani nawet faktem, natomiast odwrotnie, owszem: fakt jest prawdą, cokolwiem na ten temat ktokolwiek sądzi. Jeśli na przykład ktoś nam zacznie opowiadać o Antarktydzie, to my oczywiście wiemy, że on nam relacjonuje miejsca czy zdarzenia przynajmniej z realnie istniejącego miejsca. Nie zmienia to oczywiście nomen omen faktu, że zawsze ktoś może przyjść i powiedzieć, że coś takiego jak Antarktyda to oczywiste kłamstwo, ponieważ przede wszystkim nikt nigdy tego czegoś nie widział, a poza tym to co nam się pokazuje na zdjęciach, filmach, czy w książkach, to zwykła manipulacja, tak zwany współcześnie fejk. I oczywiście możemy na setki sposobów temu komuś dowodzić tego że Antarktyda istnieje, ale nie mamy praktycznej możliwości sprawić, by ten ktoś – o ile jest autentycznie przekonany co do swojej wiary, a w dodatką ową wiarę przez lata skutecznie podbudowywał różnego rodzaju badaniami – przyznał, że rzeczywiście coś w tym musi być. Możemy mu nawet opowiedzieć, jak to sami mieliśmy okazję tam pofrunąć i wszystko widzieliśmy na własne oczy, a on i tak albo nam zarzuci kłamstwo, albo w najlepszym dla nas wypadku to, że zostaliśmy w jakiś sposób zmanipulowani i to co nam się wydawało faktem, było zaledwie złudzeniem. Mało tego. My możemy jego samego wsadzić w samolot, zawieźć na miejsce, wysadzić, zostawić go tam na parę dni, by się zdążył skutecznie rozejrzeć, a on i tak nam powie, że on nie jest pierwszą osobą, której się to przydarzyło. Przy obiecnej technice, ci co rządzą światem potrafią stworzyć wirtualną przestrzeń, w której każdy zobaczy to co oni widzieć mu każą. A zatem nie było ani żadnego samolotu, ani żadnego lotu, ani żadnego śniegu, lodu i zimna. Wszystlko to działo się w jednym miejscu, w jakiejś komorze, w której zostaliśmy najpierw umieszczeni, następnie zahipnotyzowani, a potem już tylko doświadczeni tym co ktoś tam sobie życzył. Antarktyda to, jak wiadomo, fejk.

      Opowiadział mi ksiądz Rafał jeszcze jedną historię. Otóż wyobraźmy sobie, że przychodzi do nas ktoś, kto mówi, że tu na prawo od tych drzwi, każdego wigilijnego popołudnia pojawia się krasnoludek w czerwonej czapeczce z workiem prezentów, który przynosi nam różnego rodzaju cuda. My na to oczywiście mówimy, że to jest bajka dla dzieci, krasnoludki nie istnieją, a tak zwany Św. Mikołaj to też tylko świąteczna zabawa. W tym momencie nasz znajomy proponuje nam eksperyment. Każe się nam zaczaić przy tych drzwiach przy najbliższej okazji i sprawdzić krasnoludka osobiście. No więc zjawiamy się na miejscu i bardzo proszę – krasnoludek jak żywy. I tak każdego roku: popoludnie wigilijne, godzina 16.25, malutki Św. Mikołaj nadchodzi z workiem prezentów. My go oczywiście dokładnie sprawdzamy, czy to przypadkiem nie jakaś zabawka, ewentualnie komputerowo wygenerowany obraz – nic z tego. Mikołaj jest prawdziwy, żywy, a nawet możemy sobie z nim porozmawiać. I znów, każdego kolejnego roku przez dwadzieścia, czy trzydzieści lat jesteśmy na miejscu, a on też. I oto pojawia się pytanie: czy to czego doświadczamy to fakt, czy tylko nasza błędna wiara? Otóż dopóki ktoś nam nie wykaże w przekonujący sposób, że nam się to wszystko tylko wydawało, ów krasnoludek jest faktem. I kropka.

       A co na ten temat powiedzą ludzie, którym o tym opowiemy? Czy dla nich realność owego krasnoludka stanie się faktem? Oczywiście że nie. Oni oczywiście znajdą jeszcze więcej róznego rodzaju argumentów na poparcie tego, że nie ma mowy o żadnym fakcie. Jednak dopóki oni tam z nami pod te drzwi nie przyjdą i nie pokażą nam pustego przedpokoju, bez śladu krasnoludka, on pozostaje faktem. I tak samo jest z tak zwanymi prawdami Wiary zapisanymi w Piśmie Świętym: dopóki nie pojawi się ktoś, kto nam udowodni, że którykolwiek ze znajdujących się tam przekazów jest błędem, nie ma w ogole o czym dyskutować. A faktem jest, że od Poczatku nie znalazł się nikt, kto by choćby tylko spróbował przedstawić tu jakiś dowód. Jedyne co oni mogą powiedzieć to to, że oni tego czy innego „krasnoludka” nigdy nie widzieli.

     Piszę ten tekst, bo od paru dni chodzi mi po głowie wspomniana tu przedwczoraj kwestia tak zwanej post-prawdy. Jak czytam, owo pojęcie pojawiło się po raz pierwszy w roku 1992 w magazynie „Nation” w eseju dramatopisarza Steve’a Tesicha. Krótko mówiąc, chodzi o to, że przyszłość jaka się przed nami rozciąga to cały szereg manipulacji prokurowanych przez polityków oraz służące im media, których celem jest doporowadzenie społeczeństw do stanu, w którym fakty nie będą miały jakiegokolwiek znaczenia, zastąpione przez emocje i wyrastające z nich osobiste przekonania. I pewnie możnaby było tego całego Tesicha pochwalić za to, że on tak czujnie zaobserwował kierunki w jakich rozwija się nasz świat, gdyby nie fakt, że on sam, pisząc swój tekst, był bardzo mocno zaangażowany w ową manipulację, a to go tak do napisania swojego tekstu sprowokowało to rzekomy szereg manipulacji, które sprawiły że „ten podły oszust” Richard Nixon tak łatwo się wykręcił od odpowiedzialności za tak zwaną „Aferę Watergate”. Zdaniem Tesicha, wszystko było jasne i oczywiste do czasu jak populiści, oraz kontrolowane przez nich [sic!] media i ponadrządowe organizacje nie rozpuściły plotki, że cała owa afera była wyłącznie efektem spisku. Dziś już oczywiście wiemy, że za to co wówczas zrobił Nixon, dziś amerykańscy prezydenci i nie tylko otrzymują pokojowe nagrody Nobla, że owych nagród nie przyznają ci, co w latach 70 bronili Nixona, a mimo to wystarczy otworzyć Wikipedię, by się dowiedzieć, że cały problem post-prawdy istnieje wyłącznie dzięki działaniom tak zwanych „populistów”.

      A zatem, tu mamy jasność, co oczywiście nie zmienia – znów nomen omen – faktu że żyjemy w epoce post-prawdy właśnie i im bardziej się przekonujemy co do tego, że za tą manipulacją stoją istotnie rządy, media i wielkie korporacje, tym bardziej powinniśmy uważać, by się nie dać w to zło wciągnąć. Ja bowiem nie mam bladego pojęcia jaki interes oni mają w tym byśmy przestali rozróżniać fakty od opinii, zwłaszcza gdy wydawałoby się, że to oni właśnie padają owej manipulacji ofiarą, niemniej jestem przekonany, że większość tak zwanych „teorii spiskowych” powstała właśnie tam, w tamtych gabinetach. I przyznaję, że mówiąc o owej większości, mam faktycznie na myśli większość. To im własnie najbardziej zależy na tym, byśmy sobie wzajemnie powtarzali, że tak naprawdę żadnej katastrofy w Smoleńsku nie było i że prezydent Kaczyński albo został zastrzelony gdzieś w Moskwie, albo trzymany jest do dziś w jakiś amerykańskich laboratoriach, że o żadnej pandemii mowy być nie może, maseczki są kompletnie bezuzyteczne, a szczepionka ma służyć wyłącznie do tego, by wybić połowę ludzkości, no i że oczywiście Ziemia jest dyskiem unoszącym się na bezkresnych wodach, poza którymi nie ma nic, a już zwłaszcza jakiegoś śmiesznego Kosmosu.

        Czemu zatem oni nas tu z takim zacięciem szkolą gdy chodzi o parę innych rzeczy, to już wiem na pewno. Wiem na przykład, jak to się stało i w jakim celu, że w pewnym momencie został uruchomiony projekt pod nazwą „Wielka Lechia”. Nie mam najmniejszych wątpliwości co do tego, że na jego końcu od początku miały się znaleźć owe straszne kolędy, śpiewane dziś przez Strajk Kobiet, zwłaszcza gdy czytam:

Śpiewamy kolędy. Nie ma tu taniej sensacji i nikogo nie obrażamy. Nie śpiewamy o samej religii i z szacunkiem odnosimy się do tych osób, które za półtora tygodnia planują świętować. Wierzymy jednak, że my też mamy prawo do tych melodii.
Dlaczego kolędy? Nazwa pochodzi z łaciny, od pierwszego dnia miesiąca, a pieśni noworoczne z życzeniami pomyślności śpiewano jeszcze przed chrześcijaństwem, pojawiały się w starożytnym Rzymie jak i słowiańskich obrzędach godowych. Nawet po złączeniu ich z religią chrześcijańską, jako część kultury ludowej stanowią przestrzeń wypowiedzi, często zawierają elementy życia ludowego. Wreszcie, wspólne kolędowanie to też po prostu spotkanie: wspólny śpiew łączy i wzmacnia, jest bardzo wspólnotowym doświadczeniem. Wierzymy, że my też mamy prawo wykorzystać melodie, które znamy od dzieciństwa, żeby wspólnie śpiewać o tym, co dla nas ważne. I my chcemy wyśpiewać nasze życzenia
”.

       I znów zadaję sobie pytanie, czy rzeczywiście nie warto było naprawdę wiele poświęcić, by można było nas doprowadzić do tego miejsca?



   

wtorek, 15 grudnia 2020

Kiedy media w Polsce ogłoszą po raz pierwszy, że Ziemia jest płaska?

       Myślę, że to jest moment równie dobry jak każdy inny, bym wyjaśnił, dlaczego w ostatnich tygodniach w tak dramatyczny sposób opuściła mnie wszelka chęć komentowania bieżących wydarzeń politycznych. Zdaję sobie oczywiście sprawę z tego, że wielu Czytelników bardzo by chciało, bym napisał choć parę słów komentarza na temat tego, co się dzieje z Polską, a więc tak naprawdę kolejnego, tym razem chyba najpotężniejszego z dotychczasowych, starcia między władzą Prawa i Sprawiedliwości a opozycją, czy to tutaj w kraju, czy w Brukseli, ja jednak, mimo podjęcia paru prób – moim zdaniem, zdecydowanie nieudanych – uważam, że nie ma na co liczyć. Dlaczego tak jest, opiszę może na przykładzie tego co zobaczyłem wczoraj w telewizji. Otóż mieliśmy kolejną uliczną awanturę, gdzie z jednej strony widzieliśmy policję próbującą nieporadnie zapanować nad tym chaosem, a z drugiej strony te często jeszcze dzieci, wyzywające policjantów od morderców, plujące im prosto w twarz, rzucające w nich czym popadnie, niszczące radiowozy, a wcześniej twitterowe wpisy wręcz zachęcające do ich fizycznej eliminacji, a tuż obok, polityków opozycji wzywających do jeszcze większej agresji, a na koniec tego wszystkiego tych samych polityków, dyskutujących z innymi politykami nad tym, do jakiego stopnia dzisiejsza Polska przypomina Polskę z roku 1981 i lat kolejnych. Oglądałem to wszystko, podobnie jak wcześniej niemal identyczne sceny to tu to tam, i, przepraszam bardzo, ale w jaki sposób ja mam to co się dzieje, komentować. I po co? Żeby kogoś tam gdzieś w Polsce ucieszyć tym, że udało mi się powiedzieć dokładnie to samo, co jemu czy jej, szumiało w sercu, tylko że oni nie potrafili tak celnie i tak ładnie tego oddać? Przecież to nie ma sensu. Z tego że ja powtórzę po raz kolejny najbardziej oczywiste oczywistości, nie powstanie jakiekolwiek dobro, nawet jeśli opowiem, co dziś sądzę o Tomaszu Terlikowskim, czy o Szymonie Hołowni.  Ani dobro, ani nawet zło. Nic. Jeszcze raz może powtórzę za Norwidem jego straszne słowa: „Jak się nie nudzić na scenie tak małej, tak niemistrzowsko zrobionej?”  

      Niedawno, gdy szukałem jakieś dawnego tekstu, który mógłby z odpowiedniej perspektywy przynajmniej skomentować to zło, które się na nas wylewa, ze smutkiem stwierdziłem, że przez te wszystkie lata, jak prowadzę ten blog, zapisałem na nim – nie licząc tego, co przez jakiś czas równocześnie pisałem w Salonie24 – niemal 4 tysiące osobnych refleksji, przeważnie odpowiednio oryginalnych i moim zdaniem ważnych. Otóż jeśli mamy przed sobą 4 tysiące myśli przedstawionych w formie często bardzo długiego felietonu, to przepraszam bardzo, ale co trzeba mieć w głowie, by po tym wszystkim znaleźć w sobie moc, by powiedzieć coś nowego, a przede wszystkim pożytecznego? A daję słowo, że nigdy ani przez chwilę nie było moim celem jedynie dostarczanie satysfakcji. Zwłaszcza tej najtańszej.

       Czy to znaczy, że zbliżam się do końca tego rozdziału w moim życiu? Oczywiście że nie. Każdy kto mnie zna wie, że ja chyba już do śmierci nie zamilknę, a tym bardziej nie zajmę się uprawianiem kwiatków na balkonie. Rzecz w tym, że moim zdaniem przesilenie jakie w tych dniach zdecydowanie nastąpiło, poza paroma krótkimi myślami, uniemożliwia formułowanie jakichkolwiek poważnych ocen. A mimo to od czasu do czasu pojawia się coś, czym chciałbym się podzielić, i to jak najbardziej w relacji do obecnego zamieszania. Otóż obejrzałem sobie niedawno na youtubie piętnastominutowy reportaż na temat ludzi żyjących w głębokim przekonaniu, że Ziemia jest płaska. Ja oczywiście wcześniej o nich słyszałem, jednak byłem przekonany, że to są jacyś nadzwyczaj ekscentryczni żartownisie, tacy jak członkowie owego stowarzyszenia, które dowodzi naukowo, że samoloty i pszczoły nie latają, bo są relatywnie zbyt ciężkie, by się utrzymać w powietrzu. Tymczasem, jak zupełnie jasno pokazuje ów reportaż, są to zupełnie zwyczajni ludzie, tacy jak większość z nas, w dodatku, wedle wszelkich znanych nam standardów, całkowicie rzeczowi i zrównoważeni, a na dodatek  całkiem sympatyczni, bez najmniejszego śladu owego słynnego obłędu w oku. Są to więc ludzie tacy jak my, tyle że głęboko pewni tego, że Ziemia jest dyskiem pływającym na ogromnej tafli wody, poza którą nie albo nie ma nic, albo, jak mówi jeden z nich, „Bóg jeden raczy wiedzieć, co”. Czy oni wszyscy – a z reportażu wynika, że ich jest na świecie coraz więcej i że są przy tym coraz bardziej aktywni – się tak tylko bawią? Otóż nie. Oni nie dość że swoją wiarę w płaską Ziemię traktują nadzwyczaj poważnie, to jeszcze uważają, że głosząc ją walczą z niewidzialnym wrogiem, który przez to straszne kłamstwo na temat Ziemi jako zaledwie jednego z nieskończonej liczby mikropunkcików w jakimś absurdalnym nieskończonym  kosmosie, chce człowieka zdeptać i uczynić z niego swojego niewolnika.

       I niech nam się nie wydaje, że oni tak tylko się spotykają i wymieniają opiniami.  Oni po swojej stronie mają bardzo poważne dowody oparte na bardzo solidnych naukowych obserwacjach, oraz równie poważnych analizach i niech się nam też nie wydaje, że gdybyśmy mieli możliwość, to byśmy każdego z nich w jednej chwili zagięli przy pomocy paru prostych pytań. Oni na każde z nich mają błyskawiczną odpowiedź i znów niech nikt nie myśli, że słysząc ją, w ich oczach zobaczymy choćby ślad szaleństwa, czy nawet złości. Wręcz przeciwnie: każdy z nich ze spokojnym uśmiechem nam odpowie, że on wie, co sobie o nim myślimy, ale jemu tylko pozostaje nam współczuć, że tak strasznie daliśmy się zmanipulować tym, którzy rządzą światem.  

      W tym momencie ktoś mi powie, że moje zapowiedzi, że oto dziś wreszcie powiem coś bardzo nowego i bardzo ważnego, są nic nie warte. To bowiem co opowiedziałem to jeszcze jeden przykład tego, co ludzie znacznie lepiej ode mnie oczytani od lat znają pod pojęciem post-prawdy. A ja mogę na to tylko odpowiedzieć, że ja świetnie znam ową teorię, tyle że jestem głęboko przekonany, że jej autorzy i główni teoretycy stanowią jak najbardziej owej post-prawdy nieodłączną część. I mojego przekonania nie zmieni żaden z nich, dopóki nie stanie przede mną i nie powie jasno, wyraźnie i możliwie dobitnie, że się przed nią nie obronimy, o ile nie zwrócimy się w kierunku Prawdy Jedynej, Prawdy Prostej, a sformułowanej przed wieloma, wieloma wiekami. Prawdy, której nie trzeba ani dyskutować, ani dowodzić, ani przede wszystkim bronić. A już na pewno kręcić na jej temat telewizyjne seriale.



czwartek, 28 września 2017

Kiedy post-prawda dostała w nos

Na dziś miałem w głowie coś zupełnie innego, jednak wczoraj żona moja podrzuciła mi coś, co moim zdaniem kradnie każdy show, a więc nie pozostaje mi nic innego jak wrzucic to tutaj z nadzieją, że znajdzie się wystarczajaco dużo osób choćby z podstawową znajomością języka, by to przyjąć. Naprawdę warto. Oto przed nami coś, co już nawet zyskało swoją unikalną nazwę: post-fact, względnie post-truth era. Szczęśliwie, reakcja była równie szybka. Zapraszam:




Przypominam, że nasze książki dostępne są w księgarni na stronie www.basnjakniedzwiedz.pl
.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...