Kiedy w roku 1913 francuski artysta
Marcel Duchamp kupił sobie rower, odczepił od niego koło , przymocował je do stołka, a
następnie przedstawił publiczności jako dzieło sztuki, Wojciech Kossak
namalował obraz przedstawiający dziewczynę podającą dzban z wodą ułanowi, a ja
sobie dziś myślę, że to mniej więcej wtedy też narodził się ów typ
intelektualisty, który, jeśli się go zapewni, że ma szansę stać się lepszym od
innych, gotów jest pomyśleć, powiedzieć i zrobić każdą rzecz, na którą,
kierując się niczym innym jak zwykłym ludzkim wstydem, żaden normalny człowiek by
się nie poważył. I wcale nie chodzi mi o to, że owo koło Duchampa to nic nie
warte gówno. Wręcz przeciwnie, moim zdaniem ono wygląda bardzo ładnie i gdyby ktoś
mi to coś podarował, a ja bym potrafił wygospodarować na to jakiś kąt, chętnie
bym je sobie postawił i od czasu do czasu na nie zerkał. Gorzej z jego
późniejszymi pomysłami, jak choćby ze słynnym pisuarem, no ale tu też nie mam
wielkich pretensji do niego, jako artysty.
Tu jednak pozwolę sobie na pewną
dygresję. Otóż kiedy chodziłem do pierwszej klasy szkoły podstawowej, miałem
kolegę Marka Gembickiego, który mimo swoich młodych lat potrafił w sposób
idealny namalować konia, i nie tylko. Rzecz w tym, że ja nie mam wątpliwości,
że Duchamp, gdyby mu się chciało, konia namalowałby równie sprawnie jak mój
szkolny kumpel, jego problem natomiast polegał na tym, że on w pewnym momencie,
jak wielu jego znajomych, czy to przez alkohol, czy narkotyki, hazard, czy
kobiety, zwyczajnie oszalał i w ostatnim odruchu rozsądku, zamiast sobie palnąć
w łeb, lub ewentualnie zdechnąć pod mostem, postanowił swoje szaleństwo
sprzedawać. Jak się okazuje z sukcesem, a ja dziś mam na oku nie tego wariata i
jemu podobnych, ale tych, co uznali że mają do czynienia z autentyczną sztuką,
za którą jeszcze wypada płacić, a jeszcze bardziej tych, co uważają, że mają do
czynienia z bezczelnym oszustwem i postanawiają z nim walczyć. I to jest to, czego już nie jestem w stanie
pojąć.
Jak się Czytelnicy domyślają, powodem dla
którego dziś piszę o sztuce i jej miłośnikach, jest tak zwany „bananowy
protest”, w ramach którego praktycznie wszystkie towarzysko autoryzowane, oraz
publicznie aktywne osobistości czują się w obowiązku zrobić sobie zdjęcie z
wetkniętym w usta bananem i opublikować je w Internecie. Czemu oni to robią,
wiadomo. Warszawskie Muzeum Narodowe wystawiło fotografie sprzed niemal 50 lat pewnej
wariatki o artystycznym nicku Natalia LL, na których jakaś blondynka wpycha
sobie do gardła banana, na co oburzył się wicepremier Gliński i kazał banany
zdjąć. Ponieważ w tym momencie okazało się, że Natalia LL to wybitna artystka,
a Gliński to nazistowski cenzor, wszyscy czołowi polscy celebryci zaczęli się
fotografować z bananami i stąd dzisiejszy klops, no i ten tekst.
Ktoś mnie zapyta, o co mi chodzi? Co
mnie obchodzi minister Gliński i jakaś odjechana paniusia, która mu nie daje normalnie
pracować? Otóż wciąż o to samo co zawsze. Moim problemem nie jest ani minister
Gliński, ani tym bardziej ta pieprznięta dziś już staruszka. Moim problemem są
celebryci z bananami. To do nich kieruję, jeśli któryś z nich usłyszy, swoje
słowa. Przede wszystkim wyobraźcie sobie, moje drogie głuptaski, że owo dzieło
sztuki, które tak przeżywacie, Natalia LL wykonała w roku 1972, a więc już po
śmierci Jimiego Hendrixa, Jima Morrisona, oraz po tym jak Led Zeppelin nagrali
wydali swoje legendarne „Stairway to Heaven”, a w Polsce banany można było
oglądać głównie na puszczanych na „Konfrontacjach” amerykańskich filmach i
Polacy fotografie tej wariatki mieli głęboko w nosie. Mało tego. Kiedy Natalia
LL zaprezentowała swoją dziewczynę robiącą bananowi laskę, minęła właśnie
dekada od czasu gdy niejaki Piero Manzoni nasrał do dziewięćdziesięciu puszek,
kazał je zamknąć, a następnie, zanim eksplodowały, sprzedał je po ówczesnej
cenie złota za uncję, a już po następnych dwudziestu latach kolejny artysta,
Keith Boadwee wstrzyknął sobie do dupy farbę, a następnie ja wypierdział na
płótno, by z tego powstało dzieło sztuki i z tego się mniej lub bardziej
utrzymuje do dziś. No i co? Ja mam akceptować szaleństwa ministra Glińskiego?
Mam poważnie traktować demonstracje ludzi z bananami?
Ktoś powie, że Natalia LL nie
komponuje swoich prac z gówna, a więc moje porównanie jest niecelne. Ona
wyłącznie gustownie prowokuje, jej prowokacje obrażają nasze uczucia, a my na
to nie możemy pozwolić. Wspomnijmy więc pewne zdarzenie, jakie miało miejsce w
roku 1987 w Stanach Zjednoczonych, kiedy to niejaki Andres Serrano naszczał do
szklanego pojemnika, wrzucił tam Ukrzyżowanego Jezusa i wystawił to coś w Nowym
Jorku jako artystyczny projekt pod tytułem „Obszczany Chrystus”. Choć
początkowo owo dzieło sztuki zostało przyjęte przez nowojorską publiczność z
entuzjazmem, po pewnym czasie pojawiły się kontrowersje związane z faktem, że Serrano
na wykonanie swojego dzieła otrzymał państwowy grant w wysokości 20 tys.
dolarów i w wyniku protestów trzeba było mu kazać tę kasę zwrócić. Mimo to
Serrano do dziś jest nadzwyczaj szanowanym artystą, o czym w najmniejszym
stopniu świadczyć może fakt, że to jego właśnie projekty zdobią okładki albumów
popularnego rockowego zespołu Metallica.
A zatem jeszcze raz, o co chodzi? O to
mianowicie, że tu jesteśmy my, a tam się kotłuje ta czarna mierzwa i ostatnią
rzeczą jaką wypada nam robić, to zwracać na nią uwagę. A już z całą pewnością
powinniśmy się wystrzegać jakichkolwiek zaczepek, bo póki co nie mamy wobec
niej najmniejszych szans. Ich jest zwyczajnie za dużo.
Zachęcam wszystkich do kupowania
mojej najnowszej książki o języku Brytyjskiego Imperium. Mam trochę jej
egzemplarzy u siebie, więc jeśli ktoś ma ochotę na dedykację, zapraszam pod
adresem k.osiejuk@gmail.com.