Ponieważ
skutkiem pewnej szczególnej serii zdarzeń, wszystko nam się opóźniło, wyszło
tak, że ten tydzien otworzymy tekstem wspomnieniowym, jeszcze z roku 2009. Ale
za to jakim! Polecam bardzo gorąco. Tu jest wszystko, co nas dziś powinno
interesować.
Nie wiem, ile może być jeszcze osób, które wciąż, do dziś, pamiętają, że 9
lutego roku, który nam się niedługo skończy, w miejscowości Udine we Włoszech
zmarła kobieta nazwiskiem Eluana Englaro. Niektórzy mówią, że ona nie zmarła,
ale została zamordowana. Są jednak też i tacy, którzy mówią, że ona w żaden
sposób nie została zamordowana, ale sobie cichutko zmarła, i to dzięki wsparciu
ludzi, którzy nie mieli nic innego na myśli, jak tylko to, żeby owej Eluanie
ulżyć w przykrościach, które ona – biedna – musiała znosić. Prawda jest akurat
taka, że choć ona nie została zamordowana, to wcale nie umarła sobie cichutko.
Umarła z hukiem, od którego wprawdzie świat się jakimś cudem nie zawalił, ale
jeśli nie wiemy dlaczego, to tylko dlatego, że nie znamy tak naprawdę bożych
ścieżek. I jesteśmy tu głupi jak przysłowiowa klozetowa deska.
Eluana Englaro ani nie została zamordowana, ani też nie umarła cichutko, i
to akurat wiemy na pewno. Wiemy tez jeszcze coś. To mianowicie, że na początku,
zdecydowany plan, żeby ją zabić, istniał z całą pewnością, i że, mimo iż
ostatecznie jednak ów plan nie wypalił, jej śmierć sprawiła, że w wielu
miejscach tego naszego świata, już chwilę potem, wystrzeliły korki szampana. No
i z tej informacji wynika jeszcze jedna. Że ten świat już nie żyje, dokładnie
tak samo, jak ta biedna kobieta. A co gorsza, zmarł ten nasz świat w sposób jak
najbardziej zasłużony.
Kiedy Eluana Englaro została doprowadzona do zawału serca, napisałem tu, w
Salonie tekst, który do dziś uważam za swój może i najważniejszy, a poświęcony
właśnie jej śmierci i tym korkom, a który zatytułowałem pytaniem: „I znów mamy
się zamknąć?” http://toyah.salon24.pl/88280,i-znow-mamy-sie-zamknac. Kto chce, może
do niego zajrzeć i sobie poczytać. Myślę, że nawet mogłoby się to teraz okazać
dość pożądane. Nie wykluczam nawet, że właściwie, biorąc pod uwagę to, że wielu
czytelników tego bloga śledzi na co dzień to, co się dzieje w świecie, mogłoby
to się też okazać jedyną rzeczą, którą warto teraz zrobić. No ale napiszę
jeszcze coś, co czuję, że musi być napisane. Więc, kto chce, niech czyta. Kto
nie chce, niech płacze. To jest bowiem na to idealny moment.
Powód, dla którego w lutym napisałem i umieściłem tu ów tekst był
jednoznaczny. Chodziło o to, że za tą śmiercią, która mną osobiście bardzo
poruszyła, pojawiły się głosy satysfakcji. I rzecz nie wtym nawet, że z radości
podskoczyła Kazimiera Szczuka i jej znajomi, ale że nawet tu na blogu, znaleźli
się tacy, którzy poczuli się zmuszeni do tego by ze szczęścia zagulgotać. Nie
mówię tu o jakiejś szczególnej satysfakcji. Nie takiej, jaką się czuje, kiedy
nasi siatkarze zdobędą medal, lub gdy polska drużyna piłkarska wlepi Kanadzie.
Satysfakcji skromnej. Mówię o zwykłej, prostej satysfakcji z tego powodu, że
udało się skutecznie doprowadzić do kolejnej niewinnej śmierci, i że ta tak
niewinna śmierć, przeszła jak trzeba. Czysto i gładko.
Napisałem więc ten tekst, głownie po to, żeby powiedzieć tym wszystkim,
którzy się cieszą, że ich radość nie może być pełna z jednego tylko, ale bardzo
znaczącego powodu. Otóż, kiedy Cywilizacja odmówiła Eluanie Englaro posiłku, z
takim zamiarem, że jeśli ona nie będzie jadła i piła, to po prostu umrze, ta
nieszczęsna kobieta – tak wyszło – nie umarła ani z głodu, ani z pragnienia,
ale zanim jej organizm nie wytrzymał tego braku, nie wytrzymało jej serce. A
rozpadło się jej ono właśnie z tej rozpaczy, z tego strachu, z tego
nieszczęścia i z tego – być może – bólu. Ktoś mi powie, że bólu nie, bo
Cywilizacja – w swojej pełni – do samego końca podawała jej środki ów ból
uśmierzające. Więc niech będzie, że bólu nie. Przynajmniej nie tego, który taka
Kazimiera Szczuka, lub pewien internetowy kometator, mogą objąć swoją bardzo
szczególnej myślą.
Napisałem ten pełen najgorszej rozpaczy tekst i zakończyłem go
następującymi słowami: „I już na sam
koniec, pomyślałem sobie jeszcze o jednym. Nie wiem, czy się to bardzo
niektórym z Was spodoba, ale jednak to powiem. Wczoraj usłyszałem, że Eluana
Englaro nie umarła z głodu. Ona umarła na zawał serca. A wszystko zaczęło się
tak. Przyszli dobrzy ludzie i zwilżyli jej usta, żeby jej za bardzo nie
spierzchły z pragnienia. I dali jej środki przeciwbólowe, gdyby - umierając -
miała poczuć jakiś dyskomfort. I tak, przez parę dni, zwilżali jej te usta i
znieczulali ten ból umierania z głodu i pragnienia. I w pewnym momencie pękło
jej serce…”
Czemu tak? Otóż dlatego, że, kiedy dowiedziałem się, że ona nie umarła z
głodu i z pragnienia, lecz na zawał serca, z przerażeniem pomyślałem sobie, ze
ona – w tej swojej bezradności, w tym swoim bezruchu i w tej swojej
nieszczęsnej samotności – doskonale wiedziała, co się dzieje. Że ona świetnie
słyszała tych wszystkich ludzi, włącznie ze swoim ojcem, jak szykują dla niej
ten upiorny koniec. I że, kiedy poczuła głód i pragnienie, domyśliła się, co
się stało i umarła. Tak sobie pomyślałem. I napisałem ten tekst.
I oto w tych dniach, dochodzi do nas informacja, ze w Belgii, po dwudziestu
trzech latach nawiązano kontakt, czy, jak wolą niektórzy, wyprowadzono ze stanu
wegetatywnego, pewnego mężczyznę. Zapamiętajmy jego nazwisko – Rom Houben. To
nazwisko i tamto – Eluana Englaro. Otóż stało się tak, że ów Rom Houben, po
ponad dwudziestu latach stanu, który dla wielu jest stanem nie zasługującym ani
na litość, ani nawet na współczucie, odzyskał świadomość i pierwszą rzeczą,
jaką powiedział, to ta, że on przez te dwadzieścia trzy lata, dzień za dniem,
doskonale wiedział, co się wokół niego dzieje. I że tak bardzo pragnął coś
powiedzieć, ale nikt go nie słyszał. Opowiada, jak krzyczał wniebogłosy ( W
NIEBO GŁOSY) – ale nikt go nie słyszał. I o tym też dziś mówi. Jak strasznie
chciał powiedzieć, że on wszystko wie i wszystko czuje, a jednocześnie z coraz
większym bólem i rozpaczą wiedział, że to wszystko na nic. Bo nikt go ani nie
rozumie, ani nie słyszy, ani nawet nie planuje usłyszeć. Ale powiedział coś
jeszcze. Że to jest stan straszny nie do opisania.
I wszyscy się dziś tym niezwykle ciekawym zdarzeniem emocjonujemy. Wszyscy
strasznie się ekscytujemy, że jakież to jest niesamowite, że dzieją się takie
rzeczy. Że ileż to jeszcze tajemnic kryje przed nami współczesna medycyna i
współczesna nauka. Patrzcie państwo! Toż to się w głowie nie mieści! Taka niby
roślina, a wszystko wiedział. No, no. A my tu myślimy, że już wszystko wiemy.
Oj ten człowiek! Ileż to jeszcze zagadek przed nami ten nasz świat kryje!
Piszę ten tekst, a za chwilę wkleję go na tym blogu. I nie wiem kompletnie,
czy ludzi, którzy pamiętają, co się stało w lutym tego roku we Włoszech, jest
dużo, mało, lub czy w ogóle ktokolwiek jeszcze wie i pamięta. A jeśli pamięta,
to czy pamięta też, że Eluana Englaro nie zmarła z głodu, ale z rozpaczy. I już
wiem, że nawet jeśli jest ich więcej, niż się mogę spodziewać, to ta wiedza i
ta pamięć nie ma absolutnie żadnego znaczenia. Że ta wiedza jest psu na budę.
Że ta wiedza jest gówno warta! Z tej prostej przyczyny, że świat, w którym
żyjemy, tego typu zdarzenia traktuje wyłącznie jako kolejny news. Jako to
bowiem wyłącznie świetny powód, by dzień, który właśnie minął uznać za pełny i
udany. A doszło do tego z tego marnego i jakże prostego powodu, że świat w
którym żyjemy nie jest już więcej cywilizacją życia, lecz cywilizacją śmierci.
Z tego wreszcie nieszczęsnego powodu, że kiedy o cywilizacji śmierci wspominał
Jan Paweł II, to on się nie bawił kolejnymi bon motami, lecz przekazywał
wiadomość, którą myśmy uznali za coś równie interesującego i poruszającego, jak
szlagwort Pokolenie JP II. Oto świat, oto cywilizacja, gdzie to o czym dziś
piszę, nie jest ani znakiem, ani przestrogą, lecz wyłącznie towarem. Dokładnie
takim jak jogurt na cholesterol, kolagen na zmarszczki, czy piątka na
Orkiestrę.
Przepraszam bardzo, ale muszę kończyć, bo czuję, jak każde następne słowo
prowadzi mnie nawet jeśli nie do bardzo spektakularnego podpalenia się w głupim
i niemym proteście, to do wybuchu gniewu, który mnie z tego miejsca – w
absolutnej zgodzie z regulaminem – zwolni. Jakież to szczęście, że Dobry Bóg,
nie tylko obdarzył nas i naszą nędzą i naszą wielkością, ale dał nam przy tym
jeszcze tę umiejętność przystosowania się. I do jednego i do drugiego.
Książki jak
zawsze są do kupienia w naszej ksiegarni. Kto chce, znajdzie.