Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Eska. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Eska. Pokaż wszystkie posty

piątek, 13 kwietnia 2018

O tym, co nam mówi Warszawa, bodajże tygodnik "Sieci", oraz Janecki (lub Orzeł)


       Wróciłem wczoraj z wizyty w Kielcach, gdzie byłem zaproszony na spotkanie autorskie i choć wiem, że niektórzy z nas czekają na to, bym opowiedział o tym, jak się udało samo spotkanie, to o nim opowiem dopiero na samym końcu. Przede wszystkim muszę poinformować każdego, kto podobnie jak ja, Kielc nie miał wcześniej okazji nawiedzić, chciałbym poinformować, że jest to miasto, które swoją urodą przewyższa zarówno Wiedeń i Pragę, ale również kto wie, czy nie dorównuje Przemyślowi. A zatem, nie pozostaje mi nic innego, jak przede wszystkim zachęcić wszystkich do jego odwiedzenia, ale też podziękowąć zamordowanemu w Smoleńsku Przemysławowi Gosiewskiemu za to, że je wyciągnął z komunistycznego bagna i tak bardzo przyczynił się do tego, czym to miasto dziś jest.
     Druga informacja, jaką pewnie winien jestem Czytelnikom, to ta, jak to spotkanie wypadło pod względem finansowym. Oto, proszę sobie wyobrazić, nie mogło być lepiej. Tak się składa, że już jutro jadę do Warszawy, by przez dwa dni spotykać się z Czytelnikami na Targach Wydawców Katolickich, i daję słowo, że mam nadzieję iż uda mi się powtórzyć ów kielecki wynik, choć, jak to się niegdyś mawiało, przypuszczam że wątpię. No ale jadę.
      No i wreszcie kwestia trzecia, czyli frekwencja. O ile moi informatorzy mają rację, ja tu już kiedyś wspominałem o tym, jak to jeszcze na początku lat 80., będąc zafascynowany tak zwanym hard core punkiem – gdyby ktoś nie wiedział, mam na myśli takie zespoły jak Battalion of Saints, Beast of Beat, czy Black Flag – myślałem sobie, że nie ma większego sukcesu artystycznego, jak doprowadzenie do sytuacji, gdy na scenie będzie więcej ludzi niż na widowni. Przyznaję z bólem serca, że mój występ w Kielcach nie dał mi pełnej w tym względzie satysfakcji, jednak muszę się pochwalić, że byłem blisko, a jednoczesnie to było chyba najlepsze spotkanie, w jakim brałem udział.
     I to tyle na temat Kielc, a teraz przechodzę do rzeczy, czyli tego, co mnie wczoraj wręcz wyprowadziło z równowagi. Otóż jeszcze nie zdążyłem wysiąść z pociągu z Kielc do Katowic, kiedy zajrzałem na blog Eski, kobiety z którą przez pewien czas, po tym, jak mi wypomniała, że jestem pochodzącym z „bogobojnego domu” wsiokiem, który przyjechał do miasta ze „słoikiem smalcu” w ręku, pozostawałem na wojennej ścieżce, ale z którą dziś powoli wracamy do cywilizowanych stounków, i trafiłem na tekst, w którym, mówiąc bardzo krótko, zarzuciła Eska zarówno Jarosławowi Kaczyńskiemu, jak i Mateuszowi Morawieckiemu, że nie dość, że prowadzą Polskę do upadku, to jeszcze prowadzą politykę, która ma celu oczyszczenie narodu z ludzi starych i niepełnosprawnych, po czym wyraziła przekonanie, że jeśli im w tej chwili nie powiemy im „stop”, możemy się już witać ze Wspaniałym Nowym Światem, w którym Polska, nie będzie już Polską, lecz „czymś w rodzaju Bawarii, z folklorem i katolicką tradycją”.
      Tekst Eski jest długi i wielowątkowy, i powiem uczciwie, że uważam go za wyjątkowo niemądry. Chętnie bym więc z nim popolemizował, jednak przez to właśnie, że on jest długi i wielowątkowy, znalazłem tylko czas, by postawić kilka pytań sprowadzających się praktycznie jednej kwestii, a mianowicie, skąd Eska wie to co wie. Zadałem więc jej szereg konkretnych pytań i proszę sobie wyobrazić, że dostałem nadzwyczaj wyczerpującą, mimo że sprowadzającą się do trzech informacji, odpowiedź. Pierwsza z nich to ta, że „w Warszawie dokładnie wiedzą”, druga że „Janecki (lub Orzeł) opowiadał w Roninie”, lub prawicowi dziennikarze donieśli „bodajże w ostatnim ‘Sieci’”, no i wreszcie trzecia, że „uwierzyłam w 1990-tym, zakładając PC. I zapłaciłam za to naprawdę dużą cenę, a gnojki, które wtedy poszły na kontrakt z KLD moim kosztem, dzisiaj znowu są w PiS i w sejmie. Za dużo wiem, niestety...”.
      W tej sytuacji, ja mam już tylko jedną refleksję i jeden apel. Bardzo krótko. Otóż, moim zdaniem, zmorą dzisiejszych czasów jest to, że podczas gdy my wszyscy, skazani wyłącznie na doniesienia medialne i internetowe plotki, gówno wiemy, w tym samym czasie nasza ambicja podpowiada nam, że powinniśmy się starać wszystko co się da skomentować. A to, moim zdaniem, jest czymś gorszym niż cholera połączona z dżumą, bo tworzy wyłącznie chaos. W przypadku tekstu Eski – ale kiedy rozejrzymy się po Sieci, zobaczymy, że ona jest zaledwie jedną z wielu – dochodzi jeszcze coś. Te plotkarskie analizy siłą rzeczy nigdy nie dotrą ani do Morawieckiego ani Kaczyńskiego, a nawet jeśli jakiś cudem tak się stanie, to oni potraktują je wyłącznie jako robotę działających gdzieś z Petersburga prowokatorów. Natomiast, owszem, zrobią wrażenie na Bogu ducha winnych wyborcach, którzy tak bardzo pragną, by było dobrze, a najlepiej brdzo dobrze.
      A zatem teraz apel. Do Eski. Moja droga Esko. Ja wiem, że masz swoje lata, a ja, jako też już prawie staruszek, doskonale wiem, jak ciężko jest w pewnym wieku przyjąć do wiadomości fakt, że człowiek myli. Mimo to jednak, choćby przez to, że ostanio jakoś nam się udało znaleźć porozumienie, chciałbym Cię prosić o opamiętanie. To co robisz, przyłączając się do tej całej bandy cwaniaków, których, jako osoba inteligentna, z całą pewnością rozpoznajesz, występujesz przeciwko Polsce. Tego robić nie wolno. Powiem jeszcze dobitniej: to jest grzech.

Jak już wspomniałem, jutro i pojutrze jestem ze swoimi książkami na stoisku coryllusowej Kliniki Języka w Arkadach Kubickiego w Warszawie. Stoisko nr 25. Zapraszam każdego, kto może sobie na tę wizytę pozwolić.


sobota, 24 marca 2018

DIY, czyli zróbmy sobie papieża

      Dzisiejszy tekst powinien był się tu pojawić już parę dni temu, jako uzupełnienie niezwykle, moim zdaniem, cennej notki Eski, jednak z powodu przeróżnych tematów, które się tu przed nią wepchały, sprawa wraca dopiero dziś. Trochę też dlatego, że oto w Internecie pojawiło się ostatnio pewne wzmożenie, gdzie paru z tak zwanych „naszych”, powołując się na paru anonimowych oczywiście kardynałów, na których powołał się jakiś włoski pisarz, na którego powołała się gazeta London Times, na którą z kolei powołał się jeden z ostatnio wyrastających jak grzyby po deszczu patriotycznych portali, zaczęło się podniecać, że wspomniani kardynałowie założyli ruch, który ma zmusić Franciszka do abdykacji, ponieważ jego dalsza działalność musi rzekomo doprowadzić do schizmy, a im zależy, żebyśmy wszyscy byli razem.  Dla przypomnienia więc, w swojej refleksji zwróciła Eska uwagę na niezwykle skomplikowaną sytuację, wobec której stoi dziś Kosciół i którą musi opanować może nie tyle tu w Polsce, gdzie właściwie póki co jakoś tam próbujemy sobie radzić, czy w Zachodniej Europie, gdzie został dość skutecznie wypędzony, lecz tam, skąd 5 lat temu Duch Święty wyciągnął nam papieża Franciszka, czyli w Ameryce Południowej i Środkowej, ewentualnie w Afryce, a więc w miejscach, gdzie przed Kościołem stoją zadania, o których my tu nie mamy nawet pojęcia. Napisała Eska swój tekst, moim zdaniem w sposób nadzwyczaj uczciwy i przejrzysty i, tak jak się niestety można było spodziewać, znaczna część komentarzy pokazała równie przejrzyście, co miał na myśli Jezus, kiedy wypowiadał Swoje słynne słowa o zatwardziałości serc naszych, a jednocześnie też i to, że owa zatwardziałość potrafi zaatakować ze strony, po której, mogłoby się wydawać, że nie mogliśmy się spodziewać.
      Na Katechizmie znam się  umiarkowanie, na tyle może tylko, żeby wiedzieć, że „Kościoła należy słuchać w każdy czas”, natomiast tak się składa, że w swoim życiu spotkałem księży, których bardzo szanuję i, gdy chodzi o sprawy Wiary, traktuję jak kogoś, kogo opinii nie mogę lekceważyć. Przytoczę więc tu dziś może trzy historie, które, jak sądzę znakomicie uzupełniają właśnie to, na co nam zwróciła uwagę Eska. Otóż miałem kiedyś okazję rozmawiać z pewnym księdzem, który ponad 50 lat spędził na misjach, najpierw przez parę lat w Afryce, a potem już wyłącznie w Brazylii. Otóż opowiedział mi on, jak to którejś niedzieli miał okazję uczestniczyć w bardzo uroczystej, koncelebrowanej Mszy Świętej, z udziałem lokalnego biskupa, gdzie na samym jej początku ów biskup poprosił zebranych, by wypisali na kartkach swoje grzechy, następnie wrzucili je do specjalnie na tę okazję przygotowanej urny, po czym owe „grzechy” zostały spalone i w ten sposób wszyscy już mogli przyjąć Komunię.
        Inny ksiądz opowiadał mi, jak to jakiś czas temu niektórzy proboszczowie w Polsce polecili swoim księżom, by dyżurowali w konfesjonałach 24 godziny na dobę, a to w związku z tym, że papież Franciszek rzekomo wydał im takie zalecenie. Oczywiście, żadnemu z tych proboszczów nawet do głowy nie przyszło, że Papież mówił nie do nich, ale do tych, do których został tak naprawdę w pierwszej kolejności posłany, czyli do tych nieboraczków z urną i karteczkami.
      No i wreszcie na koniec, jeszcze jedna refleksja, którą się całkiem niedawno podzielił ze mną pewien zaprzyjaźniony zakonnik, a która już dotyczy nas tu na miejscu i która chyba najbardziej się może odnosić do tego, o czym pisała Eska. Otóż powiedział mi on, że czuje się bardzo dobrze potraktowany przez los, że nie musi prowadzić nauk przedślubnych dla par wstępujących w związek małżeński, a to z tego powodu, że z tego, co mu się udało zaobserwować, mimo owych nauk, choćby niewiadomo jak solidnie prowadzonych, przez jak madrych księży, z jakim zapałem i poświęceniem, jakieś 90 procent małżeństw, które są obecnie zawierane w naszych kościołach, jest już na samym starcie nieważnych. A to przez to mianowicie, że zdecydowana większość tych par nie ma kompletnie pojęcia, że ma do czynienia z sakramentem, a tym bardziej, co ten fakt dla każdego z nich powinien oznaczać. A zatem, kiedy po kilku latach część z tych ludzi nagle dochodzi do wniosku, że żeniąc się, nie wiedzieli, na co się decydują i w jakim towarzystwie, to mają jak najbardziej rację. Bo z ich punktu widzenia, to jest dokładnie to samo, co wtedy, gdy ona nie wiedziała, że to jest pijak i złodziej z dwojgiem nieślubnych dzieci, a on nie wiedział, że bierze za żonę robiąca na boku prostytutkę. I to jest też dokładnie taka sama sytuacja, jak w przypadku rodziców, którzy przynoszą swoje dzieci do Chrztu, następnie prowadzą je do Pierwszej Komunii, a wreszcie każą im iść do Bierzmowania, i naturalnie też w przypadku owych księży, którzy bez mrugnięcia okiem udzielają Chrztu dzieciom – o imieniu oczywiście Jessica i Denis – trzymanym na rękach przez jakieś tłuste, cycate cizie w mini spódniczkach z wytatuowanym smokiem na dupie, u boku jakichś gangsterów, w sandałach i stylowo rozdartych bermudach, i ze świeczką trzymaną w również, jak najbardziej, wytatuowanej łapie, a dalej dokładnie tak samo przy każdej kolejnej okazji, aż wszyscy oni będą się wykłócać o katolicki pogrzeb dla któregoś z nich i go naturalnie dostaną.
      I co? My teraz nagle się zastanawiamy, co z tym Franciszkiem jest nie tak, kiedy on mówi, że warto by było się zastanowić nad losem tych wszystkich pobożnych i świadomych swojej sytuacji katolików, którzy żyją porządnie, porządnie wychowują swoje dzieci i jak najbardziej porządnie przestrzegają kościelnego prawa, które im, co zrozumiałe, zakazuje przystępowania do sakramentów, bo żyją w grzechu z powodu nieważnego małżeństwa?
      Zrozummy wreszcie może, że papież Franciszek, podobnie jak wcześniej Jan Paweł II, czy Benedykt XVI, nie są tu po to, by spełniać nasze osobiste i lokalne zachcianki i leczyc nasze kompleksy, ale by dbać o zbawienie całego świata. Owszem, o nasze jak najbardziej również, dla nas jednak ten akurat element jest w tym wypadku mniej istotny, jeśli tylko zechcemy mieli świadomość, że o nie akurat powinniśmy umieć spróbować zadbać sami.


Przypominam, że moje książki można kupować albo tu u mnie pod adresem toyah@toyah.pl, ewentualnie też w księgarni www.basnjakniedzwiedz.pl. Bardzo wszystkim polecam.

piątek, 28 października 2016

Czemu piszczy styropian?

       Muszę zacząć od wyznania, że jest mi bardzo niezręcznie zasiadać do dzisiejszego tematu, a dowodem mojej dobrej woli jest to, że w ciągu minionych miesięcy miałem kilka naprawdę dobrych okazji, by sprawę tę ostatecznie załatwić, a mimo to, bardzo dzielnie się przed tym broniłem. Stały się ostatnio jednak dwie rzeczy, które ostatecznie każą mi się przełamać. Przede wszystkim, w ciągu minionych kilku tygodni dni, przynajmniej od czasu gdy nasz kolega Coryllus został ciężko obrażony przez blogerkę Eskę i w konsekwencji wyrzucił ją ze swego bloga, co z kolei sprawiło, że ona od dziś może się już udzielać wyłącznie u siebie, ja niemal codziennie otrzymuje maile od czytelników, w których jestem zachęcany, byśmy nie niszczyli tak fantastycznego tercetu. Niemal codziennie słyszę, że nasze blogi, bez intelektualnego wsparcia ze strony Eski, nawet w połowie nie są tym, czym były dotychczas, a Polska potrzebuje całej naszej trójki, szczególnie dziś, gdy naprawdę nie jest lekko. Odpowiadam na te maile cierpliwie i możliwie gruntownie – jednak, z tego co widzę, nieskutecznie. Parę dni temu ktoś mi znów zaczął tłumaczyć, że brak komentarzy Eski na moim i Coryllusa blogach, szczególnie teraz, gdy jest tu tyle ciekawych tekstów, to strata.
      No ale to jeszcze nie jest powód najważniejszy. To co każe mi się tu dziś jednak angażować, to zamieszczony przez Eskę komentarz o następującej treści: „Tak sobie myślę, że czas najwyższy, coby recenzje napisać Olesiejukowi ... Trzymajta się chłopaki, bo wam rozpirzę waszą sektę jedna notką”.  
      Ponieważ tego rodzaju niczym przeze mnie nie sprowokowana tępa bezczelność mnie zwyczajnie oburza, w tej sytuacji proszę mi pozwolić publicznie powiedzieć, co na ten temat sądzę i potraktować tę wypowiedź, jako zamykającą sprawę.
     
      Powiem szczerze, że nie umiem powiedzieć, kiedy blogerka Eska zyskała sobie reputację „jednego z bandy”, natomiast dobrze rozpoznaję czas, kiedy o to, by ową pozycję zdobyć, ona się bardzo mocno dobijała, jak mi się wydawało wówczas, do końca nieskutecznie, choć dziś czasem mam wrażenie, że niektórzy haczyk połknęli. Otóż był to okres, kiedy jeszcze był z nami nasz kolega Kamiuszek i tak się jakoś złożyło, że w opinii wielu tworzyliśmy razem pewnego rodzaju trio. Coryllus, Kamiuszek i Toyah. Tak to właśnie było niekiedy opisywane: Coryllus. Kamiuszek i Toyah. I wspominając tamten czas, wcale nie chcę sugerować, że nasza, jak to już wcześniej nazwałem, „banda”, stanowiła coś szczególnego, a już na pewno wybitnego. Stwierdzam tylko fakt, że nasza trójka była identyfikowana jako całość.
      Wtedy to właśnie zauważyłem, że, czy to na blogu Coryllusa, czy na moim, czy nawet Kamiuszka, który pisał znakomicie, ale jednak od nas mniej, zaczęła się pojawiać Eska i to pojawiać w taki sposób, jakby chciała koniecznie wszystkim pokazać, że ona jest tu od zawsze. Jak to wyglądało konkretnie, tego akurat dokładnie już odtworzyć nie potrafię, ale to było takie cwane rozpychanie się z jednoczesną próbą pokazania, że ona jest dokładnie taka jak my, tyle że dłużej i bardziej. Znacznie bardziej i znacznie dłużej, no i co najmniej tak samo dobrze.
     Ja do Eski nigdy nie czułem szczególnej sympatii, o czym może choćby zaświadczyć poświęcone jej hasło w mojej książce sprzed czterech już lat, „Twój pierwszy elementarz”. Co mi się u niej nie podobało? Najpierw może ten nieznośnie apodyktyczny styl znany z wystąpień innych zakurzonych działaczy Solidarności, w rodzaju Celińskiego, czy Janasa, w stylu „No dobra, opowiem wam to jeszcze raz, ale to już po raz ostatni”, no a potem właśnie to, o czym pisałem wcześniej, czyli owo rozpychanie się w stylu: „Cześć chłopaki, i co tam słychać u nas w undergroundzie?”
      Tylko raz spróbowałem nawiązać z Eską bliski kontakt. Było to po tym, jak wydałem swoją trzecią książkę „Marki, dolary, banany i biustonosz marki Triumph” i pomyślałem, że ponieważ ona ma tu pewną pozycję, wyślę jej egzemplarz i poproszę, by może napisała u siebie recenzję. Dobrą, złą – bez znaczenia. Chodziło o to, by wiadomość o tym, że jest ta książka, przekroczyła przestrzeń wyznaczaną przez nasze blogi. Nic szczególnego. Wcześniej o to samo prosiłem Krzysztofa Wołodźkę, a w kolejnych latach blogerów Alexa Desease, czy Marcina Kacprzaka. Teraz ją. Zapytałem więc, czy mogę jej wysłać moją nową książkę, ona powiedziała, że jak najbardziej, ja jej tę książkę wysłałem i w ten sposób nasz kontakt się urwał do czasu, gdy ona poinformowała, że nie będzie pisać tej recenzji, bo moja historia jest mocno podejrzana, a sama książka się jej nie podoba. Po pewnym czasie jednak nie wytrzymała i ową recenzję napisała, tyle że w krótkim komentarzu do jednego z licznych tu, od lat hejtujących mnie, tekstów:
      „Mnie tamten blog przypomina zawsze świeżo zapisanych członków ZMS z niegdysiejszego akademika w latach 70-tych - trzymali się razem, jedli te swoje smalce przywiezione z bogobojnych wiejskich domów i strasznie parli na sukces. I zawsze byli trochę jakby niedomyci, obficie polani jakąś wodą brzozową”.
      Powiem szczerze, że mimo iż od Eski nigdy nie miałem szczególnych oczekiwań, ten tekst mnie autentycznie poraził. I nie chodzi wcale o to, że ona w ten sposób potraktowała akurat mnie. Gdybym chciał się obrażać, to obraziłbym się już wcześniej, choćby za to, że ona w innym miejscu zasugerowała, że mój ojciec był milicjantem. To jednak spływa po mnie jak po kaczce. Chodzi o coś zupełnie innego. Proszę zwrócić uwagę, co tu się dzieje. Mamy praktycznie jedno zdanie, a w nim wszystko co znamy choćby z działu reportażu „Gazety Wyborczej” pod tytułem „Prosto z Polski”. A więc mamy te smalce, tę wieś, tę buracką bogobojność, to parcie na sukces, to trzymanie się w kupie, no i ów wszechobecny smród wody brzozowej. Ale jest coś jeszcze. Może czegoś nie pamiętam, ale wydaje mi się, że pomijając wspomnianą „Wyborczą” i okolice, ja nie spotkałem nikogo, kto by słowa „bogobojność” użył w kontekście szyderczym. Eska to zrobiła jak najbardziej. Ona o wiejskich, bogobojnych domach wyraziła się z najwyższą pogardą. Eska. Polska, prawicowa blogerka, bohaterka polskiej rewolucji. A zatem to był moment, gdy ona dla mnie przestała istnieć.
      I teraz ktoś się mnie może spytać, po jasną cholerę, zawracam ludziom dupę, pisząc o Esce? Czy nie można było już trzymać się tematu i dorzucić coś na temat księdza Międlara, który znów się nam objawił, tym razem w związku z jakimiś sporami na linii Międlar – Kowalski – Chojecki? Otóż nie. Rozmawialiśmy bowiem niedawno na tym blogu i na blogu Coryllusa o owym nieszczęsnym księdzu, kiedy do Coryllusa przyszła wspomniana Eska i najpierw zwróciła mu uwagę, że jeśli chce wrócić na łono Kościoła, to musi się jeszcze postarać, a następnie wyszydziła jego wzruszenie spowiedzią, do której on w tych dniach bardzo pobożnie przystępuje. Coryllus się obraził, Eskę ze swojego bloga wyrzucił, i na to w jednej chwili rozległ się wielki płacz, że znowu doszło do kłótni w rodzinie, i to w tak pięknej rodzinie, gdzie jest i Toyah i Eska i Coryllus, wybitni blogerzy i polscy patrioci. Nasz kolega Wierzący Sceptyk posunął się wręcz do tego, że zadeklarował iż na własnych, schorowanych plecach przydźwiga ten piasek, by zasypać podziały, zwłaszcza między mną a Eską, z  sugestią, że on nie może patrzeć, jak taka wartość jest niszczona przez drobne w końcu nieporozumienia.
      Ponieważ to nie jest pierwszy raz, jak ja słyszę apele o pojednanie z Eską i mnie one doprowadzają do czarnej cholery, postanowiłem dziś się złamać i napisać ów, obiektywnie rzecz biorąc, kompletnie nieistotny i w gruncie rzeczy nikomu niepotrzebny tekst, tylko po to, by tym paru zainteresowanym osobom zwrócić uwagę, że Eska dla mnie nie istnieje ani jako bloger, ani jako człowiek. Ona nigdy nie była ani moją koleżanką, ani nawet znajomą. Jej tekstów prawie nigdy nie czytałem, a jak mi się zdarzyło, to bez jakiejkolwiek satysfakcji. Kiedy ją spotykam na targach książki, kiedy ona wciska ludziom te swoje smutne kapliczki, udaję że jej nie widzę, a jeśli mi się to nie uda, to idę sobie popatrzeć, co słychać na innych stoiskach. Byle nie musieć na nią patrzeć, lub nie daj Boże rozmawiać.
      Dlaczego? Powiem to jeszcze raz i zupełnie szczerze. Nie chce mieć nic wspólnego z kimś, kto nie lubi szmalcu i dla kogo wiejski, bogobojny dom, to obciach cuchnący wodą brzozową. A każdego kto mnie będzie próbował namówić do pojednania się z Eską, wyrzucę stąd na zbity pysk. I przekazanie tej informacji stanowiło podstawowy sens powstania tego tekstu.


Książka zawierająca między innymi moją korespondencję z Zytą Gilowską jest niezmiennie do kupienia w księgarni pod adresem www.coryllus.pl.  Zachęcam wszystkich.

sobota, 13 kwietnia 2013

O tym jak się za nas biorą poważni państwo

Ponieważ poprzedni mój tekst został w sposób wręcz modelowy strollowany przez grupę jakichś przyjaciół Eski, którą ja rzekomo zraniłem, sugerując, jakoby książkę, którą jej sprezentowałem, ona ode mnie wyprosiła, pomyślałem sobie, że wypadałoby się zastanowić, jak działa ta cała Sieć na poziomie może nie tyle już agenturalnym, ale zwykłych emocji, na jakich – już z zupełnie innej strony – próbuje grać ów biznes, któremu opisaniu poświęciłem tyle wysiłku. Proszę bowiem się przyjrzeć do czego doszło. Ja piszę kolejny, spośród już dużo ponad tysiąca tekstów, w których apeluję do ludzi, którym zależy na sukcesie Polski, o większą szczerość, większe oddanie, i głębsze zaangażowanie, o nie uleganie terrorowi autorytetów, o wystrzeganie się kłamców i stręczycieli, i nagle się okazuje, że ja właśnie popełniłem grzech największy – zaatakowałem samą Eskę. Bo nie oszukujmy się. To całe gadanie o „prawdziwych” okolicznościach, w jakich ona dostała ode mnie moją książkę, to zwykła wymówka. Tak naprawdę, zawsze chodziło o to samo. Z jednej strony jestem ja i sukces tego bloga, a z drugiej ci wszyscy, którzy z jakiegoś powodu – w sposób i z przyczyn, których ja dotychczas nie zdołałem do końca zbadać – dostają na to jasnej cholery.
Przez te wszystkie lata, miałem okazję obserwować, jak to działa, w najróżniejszych okolicznościach, przyznać jednak muszę, że coś takiego jak wczoraj i dzisiaj mi się jeszcze nie przydarzyło. Pamiętam na przykład, jak po raz pierwszy uderzyłem w Rafała Ziemkiewicza, a potem w Waldemara Łysiaka, i jak przez to wiele osób się ode mnie odwróciło; pamiętam, jak napisałem swój dawny już tekst o Michalkiewiczu, czy o Kukizie i jak przez to zostałem potraktowany przez czołówkę naszej polskiej blogosfery, jak zdrajca; pamiętam, jak brałem w obronę prezydenta Kaczyńskiego przed atakami ze strony księdza Isakowicza-Zaleskiego za jego słowa o stosunkach polsko-ukraińskich, i co mnie za to spotkało; pamiętam wreszcie całą moją awanturę – dziś już ostatecznie szczęśliwie zakończoną – z profesorem Brodą o to, co on i jego towarzystwo zrobiło mojej córce. Pamiętam wiele, jednak nigdy – podkreślam, nigdy – bohaterem tych starć nie był ktoś tak nieważny, jak blogerka Eska. Tam zawsze po przeciwnej stronie stał ktoś, choćby pozornie, znaczący. Tymczasem dziś mój blog jest trollowany, bo ja brzydko powiedziałem o jakiejś pani spod Gliwic?
Przepraszam bardzo, ja wiem, że znów mnie czekają oskarżenia o to, że mojemu ego już zaczyna brakować miejsca na Ziemi, ale wszystko wskazuje na to, że nie chodzi o Eskę, nie chodzi o Ziemkiewicza, nie chodzi o Kukiza – chodzi wyłącznie o mnie. Z jakiegoś powodu oni wszyscy nie mogą spać z mojego powodu.
Jak widać bardzo wyraźnie, w momencie, gdy piszę te słowa, pod tekstem, w którym zarzuciłem Esce, że ona nie zrecenzowała mojej najnowszej książki na swoim blogu wyłącznie dlatego, że z jej punktu widzenia to nie był dobry interes, jest już 55 komentarzy, w większości nakręconych przez tych dwóch czy trzech, jak się domyślam, wynajętych przez Eskę trolli. A ja na to nic nie mogę poradzić. Blogspot, na którym zamieszczam te swoje teksty, uniemożliwia mi indywidualne blokowanie poszczególnych komentatorów. Ja mogę oczywiście usuwać poszczególne komentarze, jednak moje doświadczenie mówi mi, że ile razy poważę się na usunięcie komentarza, w to miejsce pojawi się 100 nowych. Pod tym względem Salon24 jest o wiele wygodniejszy. Automatycznie więc pojawia się pytanie, co mnie do cholery podkusiło, żeby pisać tu na blogspocie? Czemu tu, w miejscu gdzie jestem kompletnie bezradny?
Otóż powód był jeden. Blogspot jest amerykański i nie ma takiej możliwości, by choćby i nie wiadomo jak połączone siły Systemu uznały za konieczne go zniszczyć, nie dadzą rady. Jedyne co mogą zrobić, jak idzie o mnie, to odebrać mi nazwę toyah.pl, jednak już toyah1.blogspot.com jest nie do ruszenia. Ja oczywiście wielokrotnie ubolewałem nad tym, jak to pozostaję bezradny wobec ataków różnych wariatów i ludzi po prostu złych – ostatnio mieliśmy okazję obserwować znanego niektórym z nas Maksia Paterka podpisującego się tu jako dr3 – oto, proszę sobie wyobrazić, że ledwo co wczoraj zobaczyłem coś, co mnie z jednej strony postawiło wręcz na równe nogi, a z drugiej kazało uwierzyć, że gdyby nie ten blogspot, tego bloga już by dawno nie było. Ale jeszcze coś – to jest blog, którego nienawidzą.
Otóż jest tak, że w ustawieniach blogspotu jest funkcja, która się nazywa „spam”, i która dotychczas działała raz lepiej raz gorzej – niedawno wyleciał jako spam, zupełnie idiotycznie, komentarz Redpilla – i oto nagle zajrzałem ja na listę wszystkich ostatnio zebranych spamów i znalazłem tam całe setki komentarzy wysłanych przez użytkownika podpisanego jako „anonimowy” i będących spamem jak najbardziej autentycznym; spamem, o którym dotychczas nie miałem bladego pojęcia; spamem, przy którym akcja Abelarda Giza sprzed lat, nie mówiąc już o tych dzisiejszych głupkach, wydaje się być niegroźnym przedszkolem.
Oto mamy całą kolekcję, niekiedy bardzo krótkich, najczęściej jednak dość długich, napisanych częściowo po angielsku, częściowo po polsku, komentarzy, stanowiących tak nieprawdopodobny bełkot, tak niewiarygodny chaos, powiedziałbym wręcz, że chaos piekielny, że gdyby blogspot ich automatycznie nie usuwał – jak to już powiedziałem wcześniej – ten blog by tego nie przeżył. One by te teksty zwyczajnie pożarły. Blogspot mnie – i nas przy okazji – zwyczajnie uratował.
A ja już się tylko zastanawiam przede wszystkim na tym, dlaczego oni się postanowili zabrać akurat za ten blog? A może oni to robią na chybił trafił? No ale skoro tak, to skąd w ogóle tego typu aktywność? I jak to działa? Co to za cholera?
Nic z tego nie rozumiem. To, co widzę, to to, że ten blog nie jest zagrożony przez jakichś wariatów, czy zwykłych durniów, którzy z różnych powodów mnie nie lubią, lecz przez działania systemowe, które gdyby nie to, że blogspot mnie przed nimi chroni, już by mnie ostatecznie załatwiły. No i z tego wnioskuje, że jest wciąż bardzo dobrze. Jeśli oni aż tak mi chcą zaszkodzić, to o nich świadczy tak jak świadczy, natomiast znacznie bardziej – i z pewnością lepiej – świadczy o tym, co ja robię.
Proszę tylko rzucić okiem na to, z czym my tu mamy do czynienia, dla większej przejrzystości, tym razem po polsku – no, powiedzmy, po polsku – i zrozummy to wreszcie. On nie przepuszcza żadnej okazji:
Będzie owo kongruentny Chronos, byś finalnie wykorzystał w pełni swoje umiejętności dogadywania się z ludźmi zaś naturalny takt. Musisz ezoteryka sprawiać wprawdzie niesłychanie ostrożnie, wyjątkowo w drugiej połowie roku. Kusić będzie Cię, to co piękne natomiast twórcze. Ów fantastyczny klimat powinno się posłużyć się, tak aby nasycać się każdym rodzajem miłości. Wzrośnie wreszcie Twoje wiara aż do wielu członków rodziny. Zrozumiesz, iż chociaż możesz ezoteryka na nich polegać. Powinieneś odnaleźć czas na rokowania z wieloma ludźmi, których dotychczas zaniedbywałeś. Gdy będziesz przekazywał im swoje myśli, staraj się wystrzegać się większych emocji zaś czasem po prostu przemilcz pewne kwestie. Bez nerwów, rozmawiając o sprawach rodzinnych natomiast partnerskich horoskop migiem przekonasz się, iż szukałeś horoskop url dziury w całym. Gwiazdy sugerują mi, iż kompletny okres popełniasz ów już sam uchybienie natomiast czepiając się drobiazgów powodujesz, że problemy rodzą się same”.
Ja wiem, że za chwilę już pojawi się jakiś specjalista od Interentu i powie mi, że to nic takiego; że to się dzieje cały czas i że każdy, kto się zna na sprawie, wie, że tu w ogóle nie ma o czym gadać. Nie szkodzi. Ja pozostaję przy swoim, a więc przy owej pierwszej refleksji. Gdybym nie był chroniony przez blogspot, ten blog by się zmienił właśnie w coś takiego. I to wcale nie przypadkowo. Ja bardzo wyraźnie widzę tę rękę.
A Eska i jej obrońcy? O czym my w ogóle gadamy?

Dziś jeden z tych anonimowych komentatorów – obrońców dobrego imienia blogerki Eski - zasugerował, że to jak ja traktuje ludzi, sprawi, że „kaski nie będzie”. No właśnie, skoro już o tym mowa – a wszystko wskazuje, że niektórych z nich to akurat dręczyć musi najbardziej – bardzo proszę o wsparcie dla tego bloga. Bez niego, nawet opisana wyżej akcja nie byłaby potrzebna. Dziękuję.

niedziela, 10 czerwca 2012

O oku szeroko przymkniętym

Otrzymałem maila. Nie wiem, od kogo, nie wiem też za bardzo, po co… Prawdę powiedziawszy nie wiem nic. Mail ów do mnie przyszedł jako reakcja na tekst, który niedawno zamieściłem zarówno w Salonie, jak i tu na blogu, a poświęciłem towarzystwu, które nazwałem „polskim bydłem”.
Jak mówię, nie mam pojęcia, kto wysłał do mnie tego maila, jednak nie jest też tak, że jego autor pozostaje nieznany zupełnie. Coś bowiem na jego temat wiem, a to mianowicie, że, jak sam pisze, jest „członkiem rodziny jednej z osob wymienionych z nazwiska w Pańskim artykule”. Ponieważ w swoim artykule wymieniłem pięć nazwisk, zagadka, przed którą stoję pozostawia mi dwie możliwości: albo uznać, że to jest od początku do końca jakiś żart, albo że mam do czynienia z kimś, kto reprezentuje rodzinę Figurskich, lub Wojewódzkich, ewentualnie Potońców, lub Bisiorków, ewentualnie – i to, przyznam, by mnie trochę uspokoiło – Alvina Gajadhura.
Tak czy inaczej, szanse są jeden do czterech, czy może – nie zapominając o ewentualności żartu – do pięciu. Czemu wspominam o nadziei na to, że nadawcą maila jest ktoś, kto się nazywa Gajadhur, a nie na przykład Potoniec? Oczywiście najprościej by mi było pociągnąć wątek poruszony we wspomnianej notce, i powiedzieć, że z pewnego punktu widzenia wolę towarzystwo ludzi o nazwisku Gajadhur, zamiast jakichś Potońców, czy Figurskich, a więc, że w pewien bardzo paradoksalny sposób lepiej bym się tu czuł w towarzystwie nie-Polaków niż Polaków, no ale sytuacja wcale nie nastraja mnie do tego rodzaju retoryki. Bo, powiem uczciwie, jest mi trochę nieswojo. A ów nastrój bierze się stąd, że we wspomnianym mailu pojawił się fragment, który mnie autentycznie zaniepokoił. Otóż w pewnym momencie jego autor wyraził swoje „zdumienie” moją „odwagą”. I w tym, muszę przyznać, jest coś, co mi się bardzo nie spodobało. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że ja bym bardzo nie chciał, żeby to co ja robię świadczyło o mojej odwadze. Chciałbym, żeby moje teksty dowodziły mojej wrażliwości, poczucia humoru, niechby nawet i inteligencji… więcej – niechby nawet i braku rozsądku, natomiast w żadnym wypadku nie odwagi. A to z tego względu, że ostatnia rzecz jaka jest mi potrzebna, to świadomość tego, jaki to ja, głosząc swoje przekonania, jestem dzielny.
Jeśli ma się okazać, że ja, pisząc to co piszę, jestem bardzo odważny, to ta wiadomość wręcz logicznie musi prowadzić mnie do wniosku, że jest coś, czego ja się powinienem bać, podczas gdy się nie boję. Otóż nic z tego. Ja się owszem boję. Boję się choćby sytuacji, kiedy okaże się, że od czasu gdy przez prowadzenie tego bloga zostałem zmuszony do tego, by się do tych, którzy go czytają zwracać o wsparcie, sytuacja zaostrzyła się do tego stopnia, że tym razem ja już nie stracę reszty środków utrzymania, ale coś znacznie większego. A ja owej zmiany w nastrojach nawet nie zauważyłem.
Proszę mnie dobrze zrozumieć. To nie jest tak, że ja się głupio nakręcam. Zanim dostałem tego maila, moje życie było stosunkowo spokojne. Natomiast dziś wiem tyle, że ktoś postanowił mnie – z dobrego, czy złego serca – pochwalić za odwagę. I, biorąc pod uwagę szczególny kontekst owej wiadomości, ktokolwiek jest jej autorem – ja muszę brać pod uwagę, że ten ktoś wie więcej ode mnie. Kto wie, czy nie znacznie więcej. Ale należy powiedzieć coś jeszcze. Ktokolwiek jest tej autorem wiadomości, i niezależnie od tego, na ile jego opinie są miarodajne, sytuacja w której w ogóle pojawia się taka myśl, że głoszenie poglądów jest dowodem jakiejś odwagi, świadczy o tym, że nie jest dobrze. Że jest wręcz do dupy.
Bisiorek, Potoniec, Figurski, Wojewódzki, Gajadhur. Jak mówię, poczułbym się lepiej, gdyby autorem tego maila był ktoś od tego Hindusa, a nie od tamtych Polaków. Bardzo nie chce, żeby to ktoś z tamtej strony gratulował mi odwagi. Tyle że tu też, jeżeli nawet to jest ktoś od tego Gajadhura, to informacja, że nazwanie przeze mnie któregoś z tych czterech pozostałych „polskim bydłem” wymaga z mojej strony jakiejś szczególnej odwagi, robi wrażenie czegoś, czego lekceważyć nie wypada. Inna sprawa, że już i tak wszystko jedno. Cofać się nawet nie mam gdzie. Pozostaje mi więc w dalszym ciągu zachęcać do kupowania moich książek i prosić o wspieranie tego bloga, tak jak dotychczas. No i spać z jednym okiem otwartym.

Przedwakacyjne konkursy wciąż trwają. W imieniu młodego Toyaha bardzo proszę wysyłać sms-y na numer 71160 o treści: jzr.126 . Oczywiście, to będzie kosztowało jakąś złotówkę, ale jeśli komuś nie zależy, to będzie nam miło. Tym razem bez limitu dziennego.

poniedziałek, 7 listopada 2011

Marsjanie wrócili

Nie mam pewności, czy ten dowcip leciał akurat właśnie w ten sposób, ale chyba było tak, że dwóch bałwanów gdzieś z Zielonej Góry, czy Piły pojechało do pracy do Niemiec i dostali za zadanie wylakierować komuś tam jakiś parkiet. Wleźli więc do tego pokoju i od razu zabrali się za robotę, tyle że z obliczeń im wyszło, że najlepiej będzie zacząć od drzwi. Kiedy byli jeszcze na początku drogi, przechodził jakiś Niemiec i powiedział im, że jak dalej będą iść w tym kierunku, to jak już skończą, to z tego pokoju nie wyjdą. Oni jednak malowali dalej, i wreszcie, kiedy już niemal cała podłoga była gotowa, a oni siedzieli z tym wiadrem w kącie, jeden z nich drapie się w głupią pałę i mówi: „Popatrz, kurna, ci Niemcy to jednak mają łeb”.
Przypomniał mi się ten żart z tej prostej przyczyny, że pewna seria zdarzeń kazała mi powtórzyć powyższą myśl niemal słowo w słowo, tyle że w stosunku do siebie: „Patrzcie, kurna, ja to jednak mam łeb!” Poszło najpierw o to, że szedłem sobie z psem mojej córki na spacer do parku, i nagle, tuż obok sklepu „Alma” ujrzałem wielką reklamę prezentującą coś co zostało nazwane „dniem otwartym” nowej, bardzo nowoczesnej, prywatnej kliniki, a tuż za wspomnianą „Almą”, ujrzałem ową klinikę w pełnej glorii. Dokładnie jednak sprawa polegała na tym, że ja kiedyś, pisząc – bardzo, jak wszyscy wiemy, wyjątkowo, o sprawach, a nie o ludziach – wyobraziłem sobie naszą polską przyszłość w postaci prywatnego szpitala pod nazwą „Szpital Europa”, z zepsutym neonem, i zamkniętym dla pacjentów, jak to mawiał wielki Wiech, „z powodu że wyszłem”. Dziś więc idę sobie z psem mojej córki i patrzę, a tu ta klinika – piękna i wystawna jak jasna cholera – pod nazwą „Euromed”. A więc trafiłem niemal w dziesiątkę. Ja to jednak mam łeb.
Dziś jednak, kiedy zabieram się do tego tekstu, mam na myśli coś bardziej spektakularnego. Ale zanim przejdę do rzeczy, chciałbym tym, którzy widzieli – przypomnieć, a tym, co widzieć nie mieli okazji – opowiedzieć bardzo krótko o pewnym niezwykle wybitnym filmie, w wersji oryginalnej zatytułowanym „Mars Attacks”, na polski przetłumaczonym jako „Marsjanie atakują”, a w wersji Kazika Staszewskiego przedstawionym – oczywiście, jak to u Kazika, najlepiej – jako „Mars napada”. Film, jak mówię, wybitny w sposób absolutnie jednoznaczny, przedstawia inwazję, jakiej na naszą planetę dokonali Marsjanie. Krótko mówiąc, chodzi o to, że Ziemia otrzymuje informację o tym, że mają lądować Marsjanie, i w tym momencie, najbardziej skretyniale przedstawicielstwo naszego gatunku, poczynając od polityków, a kończąc na jakichś półprzytomnych ekologach, działaczach pokojowych, naukowcach i w ogóle tak zwanych autorytetach, wpada w kompletny zachwyt, że oto obca – niewątpliwie oczywiście wyższa i bardziej od nas rozwinięta – cywilizacja zechciała nas łaskawie, w tak niezwykły sposób, uhonorować swoim zainteresowaniem. Wszyscy więc, pełni uroczystej gotowości i zachwytu, czekają na tych Marsjan, a tymczasem nagle okazuje się, że ci, co mieli być tacy wybitni i światli, to wyłącznie banda okrutnych debili, którzy nie potrafią nic innego, jak tylko rechotać i niszczyć. Mało tego. Jedyna ich siła – pomijając ich oczywiste talenty wynikające z tego, że są kosmitami – to to, że są bezwzględni i całkowicie bezmyślni. Nie znają ani refleksji, ani litości, ani rozmowy, ani nawet czegoś, co by się określało jako interes. Nie są nawet silni. Wystarczy głupi pistolet by ich rozbić w pył. Jedyne co mają, to ten rechot, tę bezczelność i ten kompletny brak refleksji, i to im pozwala przez jakiś czas tryumfować.
I oto nagle, któregoś dnia, idę sobie przez moje miasto, patrzę a tu na froncie Hotelu „Katowice” przeogromny billboard, a na nim Kuba Wojewódzki i Michał Figurski z poobijanymi ryjami, skacowanymi oczami, reklamują radio o nazwie „Eska”. I ja sobie pomyślałem od razu o tych Marsjanach. Nie żeby oni też byli poobijani i uświnieni. Co to, to nie. Na filmie ci Marsjanie są nawet dość eleganccy i tacy bardziej czyści. Chodzi o co innego. O tak zwany wymiar wewnętrzny. Chodzi o to, że ci dwaj, wraz z tą ich misją, doskonale się wkomponowują w przesłanie wspomnianego filmu. Tu też chodzi o to, że liczy się wyłącznie chamstwo i taka zupełnie bezsensowna, niczemu nie służąca agresja. Chodzi o to, by rechotać i niszczyć – i poza tym już nic więcej. No i – a to już może przede wszystkim – chodzi o to, że ten rodzaj agresji funkcjonuje tu nie jako eksces, ale styl bycia, natura, coś bardzo, bardzo stałego. I nagle patrzę na tego Wojewódzkiego i Figurskiego, i widzę, że oni są dokładnie tacy sami. I okazuje się nagle coś jeszcze: że tych billboardów jest już cała masa. Wprawdzie nie tak wielkich, ale normalnych, o przeciętnej kampanijnej wielkości. Jedne z Wojewódzkim, inne z Figurskim, a wniosek z nich jeden – one wszystkie, z całą pewnością, muszą trafiać w zapotrzebowanie. One z pewnością mają swoją publiczność. I to publiczność wielką. I tu jest już tylko tę jedną jedyną różnicę między fikcją filmową, a naszą realnością. Ludzie sterroryzowani przez Marsjan wprawdzie zostali tak samo głupi, jak byli wcześniej, ale od tej agresji jakoś się ostatecznie odwrócili. My tę agresję przyjęliśmy. I to przyjęliśmy posłusznie i z satysfakcją.
Dlaczego powiedziałem, że „ja to jednak mam łeb”? Dlatego mianowicie, że ja już jakiś czas temu, trochę może bardziej z czystej złośliwości, niż w oparciu o konkretne doświadczenie, zacząłem pisać o ludziach pracujących dla Systemu w kontekście tego tytułu – „Mars napada”. I oto nagle okazuje się, że tak. Że ja to w pewnym sensie przewidziałem. Że oni w ciągu zaledwie kilku miesięcy, czy, w najgorszym wypadku paru lat, stali się niemal lustrzanym odbiciem tamtych charakterów. Tamtej kultury. Tamtej cywilizacji. Mamy tego Figurskiego i Wojewódzkiego. Przecież oni są dokładnie, jak tamci. Tyle może różnicy, o czym już tu wspomniałem, że tamci jednak prezentowali pewien typ klasycznej elegancji, gdzie twarze są umyte, a buty wyszczotkowane. A ci reprezentują elegancję nową, w postaci obszczanych nogawek i brązowych z kupy majtek. Taki postęp.
Jednak to jeszcze nie wszystko. Bo trzeba nam wiedzieć, że nieszczęścia chodzą nie dość że parami, to jeszcze niekiedy trójkami. Jednak tu też muszę najpierw opowiedzieć fragment ze wspomnianego filmu. Otóż w pewnym momencie, Marsjanie postanawiają wedrzeć się do Białego Domu, i w tym celu jeden z nich przybiera postać – oni to potrafią robić lepiej od nas – niezwykle, w ich marsjańskim rozumieniu, atrakcyjnej kobiety. I to jest w swojej zabawności scena absolutnie wybitna. Oto pojawia się na nocnym horyzoncie coś, co dla każdego normalnego człowieka jest karykaturą trochę lalki Barbie, trochę jakiejś ruskiej kurwy, i to coś idzie przed siebie, kręcąc tyłkiem, piersiami, włosami, ramionami, i każdym swoim ruchem udowadniając przede wszystkim to, że nie jest w żadnym wypadku człowiekiem, tylko jakimś obłąkanym produktem z kosmosu, w dodatku produktem kompletnie nieudanym. No i w pewnym momencie to coś trafia na wysokiego prezydenckiego urzędnika, który oczywiście jest tak głupi, że nie zauważa, że ma do czynienia z alienem, a nie człowiekiem, no i daje się uwieść. I to jest naprawdę bardzo śmieszne. Zwłaszcza jak ta lalka odgryza mu palec.
I gdy wydawało się, że coś takiego może występować tylko w komedii science-fiction, TVN24 postanowił, że już na całego będzie lansować kogoś, kto u nich tradycyjnie czyta pogodę, ale ostatnio funkcjonuje jako redakcyjna lalunia, i nazywa się Dorota Gardas. Daje słowo, że ja bym się nad tą Gardas nie znęcał, gdyby nie dwie rzeczy. Pierwsza to taka, że ona najwyraźniej zupełnie autentycznie jest przekonana, że jest śliczna, a druga to taka, że o jej śliczności – specyficznej, to fakt, ale zawsze – najwyraźniej przekonana jest też redakcja TVN-u. Ona sama natomiast, wyglądając jak karykatura samej siebie sprzed lat, całkowicie upodobniła się do tego podstawionego Marsjanina, a kamery, zamiast skupić się na czymś w miarę normalnym, z uporem maniaka wciąż pokazują ją w maksymalnym zbliżeniu. Ja oczywiście widzę i wiem, że koledzy tej Gardas zdają sobie świetnie sprawę z tego, że z nią jest coś nie tak, i w sposób właściwie już kompletnie otwarty urządzają sobie z niej pośmiewisko, jednak nie ulega też wątpliwości, że właściciele stacji trzymają ją w tym kształcie, w przekonaniu, że szerokiej publiczności ona jak najbardziej imponuje. Że dla szerokiej widowni ona jest uosobieniem kobiecego wdzięku i urody. I obawiam się, że mają jak najbardziej rację. Dokładnie tę samą rację, co właściciele „Eski” odnośnie tych dwóch kosmitów.
I to jest mój problem. Nie to przecież, że ktoś taki jak Wojewódzki, Figurski i ta Gardas w ogóle istnieją. W końcu świat ma dla nas przygotowanych wiele niespodzianek. Ale to, że na nich istnieje tak ogromne zapotrzebowanie. Że oto nasza dzisiejsza kultura osiągnęła stan takiego upadku, że na poziomie estetycznym wręcz niepostrzeżenie oparła się na modelu wymyślonym przez autorów filmu „Marsjanie atakują”. Że to co tam w sposób oczywisty było kpiną, parodią, satyrą i, być może, swego rodzaju ostrzeżeniem, nagle przez nas zostało przyjęte, jako pewien trend, i ten trend nam się bardzo spodobał.
A ja? Co mi do tego? No właśnie od tego zacząłem – kiedy zaczynałem w stosunku do nich używać epitetu „Marsjanie”, ani mi do głowy nie przyszło, że jestem jakimś, cholera, prorokiem. I mogę dziś oczywiście mówić, że przepraszam, że ja tylko żartowałem, że nie wiedziałem, że coś takiego jest w ogóle fizycznie możliwe, ale wiem, że to nic nie da. Stało się i musimy teraz się z tym jakoś uporać. Jedyne natomiast co mogę zrobić, to zwrócić się do tych, którzy w ostatnich wyborach glosowali na Platformę Obywatelską, i powiedzieć im uczciwie, że to, że oni nie lubią PiS-u, ja jestem w stanie zrozumieć. Ja jestem w stanie zrozumieć, że oni lubią Donalda Tuska. Natomiast jestem pewien na sto procent, że to iż oni stanęli po stronie kultury, gdzie wzorem elegancji i powabu jest Figurski z Wojewódzkim, a szczytem kobiecego wdzięku Dorota Gardas, świadczy o nich jak najgorzej. Ja bym na ich miejscu już zaczął uciekać.
A my tu zostańmy. Z naszymi marzeniami, rozczarowaniami, z tym naszym bezradnym kompletnie niezrozumieniem tego, co się wokół nas dzieje. I z tym biednym Jarosławem Kaczyńskim, tak okropnie samotnym i zamkniętym przed światem, który go tak fatalnie rozczarował. Rozmawiałem dziś z ojcem Rachmajdą i on mi powiedział, że się modli specjalnie w jego intencji. Specjalnie w tej jednej intencji. Módlmy się więc razem z nim. A ja bardzo pokornie proszę o kupowanie książki i wspomaganie tego bloga finansowo, byśmy mogli ten czas przetrwać jakoś razem. Dziękuję.

sobota, 15 października 2011

Gdy System wskoczył na asfalt

A więc stało się. Będę musiał zrobić coś, czego, obiecywałem sobie, że nigdy nie zrobię, Dokładnie na takiej samej zasadzie, jak człowiek wie, że nigdy w życiu nie będzie zaprzątał sobie umysłu rozważaniami na temat psychologii kota, który nagle wlazł na stół i, kiedy ktoś go chce stamtąd ściągnąć, to warczy i się jeży. No bo co można na ten temat powiedzieć, i w dodatku – po co? A sprawa jest o tyle poważniejsza, ze mam tu na myśli aż dwie osoby na raz – Michała Figurskiego i Kubę Wojewódzkiego.
Oczywiście, każdy kto zna ten blog z wpisów wcześniejszych, wie, że ci dwaj pojawiali się tu parokrotnie. Jednak faktem jest też, że ta ich tu obecność była zaledwie incydentalna i służyła wyłącznie wzmocnieniu jakiejś, niezależnej od ich publicznej aktywności, tezy, związanej ze zdarzeniami znacznie bardziej istotnymi, niż to, co gada, lub choćby tylko sobie myśli, dwóch radiowych dziennikarzy czasu transformacji. Dziś jednak, i jeden i drugi zasłużyli sobie na osobny wpis, i choć wiem, że sytuacja ta mnie w znacznym stopniu degraduje, to mam silne przekonanie, że te parę słów jednak należy powiedzieć.
O Wojewódzkim i Figurskim ostatnio usłyszałem dwukrotnie. Raz, przy okazji zdarzenia, kiedy to w swojej radiowej audycji, przedstawili jakiś ewidentnie rasistowski greps, na tyle jednoznaczny, że doszło to pewnego medialnego wzburzenia, a drugi raz, gdy obaj postanowili po raz 7425. pośmiać się z Krzyża. O tym szczególnym geście wspomniałem tu już wcześniej, natomiast problem rasizmu jakoś mnie nie obszedł. Może trochę dlatego, że, ponieważ sam jestem rasistą, i traktuję ten problem, jako swój problem indywidualny, zarówno rasistowskie przekonania Wojewódzkiego i Figurskiego, jaki też tych przekonań manifestacja, mnie mało obchodzą, a zagadka, czemu System im na ten typ ekscesów pozwala jest ponad moje siły.
I oto dziś się okazuje, że sprawa owego rasizmu uzyskała swój najpierw dalszy ciąg, a potem rozstrzygnięcie, i Radio Eska, które zatrudnia obu panów, będzie, w związku z ich działalnością, musiało wydać parę ekstra groszy tak zwanego zadośćuczynienia. Mało tego. Wygląda na to, że Alvin Gajadhur, przez Figurskiego i Wojewódzkiego obrażony, obraził się faktycznie, i będzie w dalszym ciągu dochodził swoich praw. A to może koszta powiększyć. Co z tego? Oczywiście nic, ale my przynajmniej już wiemy, o co poszło.
Oczywiście, fakt że ktoś taki jak Figurski i Wojewódzki, a więc jedni z najważniejszych funkcjonariuszy Systemu, nagle, ni stąd ni z owąd mają kłopoty z powodu swojej zawodowej działalności, jest ciekawy sam w sobie. Zdążyliśmy się bowiem już wcześniej wielokrotnie przekonać, że na pewnym poziomie owej agresji, coś takiego jak odpowiedzialność nie istnieje. To co jednak jest w tym jeszcze ciekawsze, to fakt, że owe kłopoty są spowodowane tym, że zatrudnieni przez System Wojewódzki i Figurski, z punktu widzenia swoich właścicieli, nie zrobili absolutnie nic złego. Wręcz przeciwnie – oni bardzo starannie i solidnie realizowali zadania.
Otóż dziś się dowiadujemy, że czysto rasistowski, bez jakiejkolwiek – choćby pozornie, merytorycznej – podstawy, atak, jaki Wojewódzki i Figurski swego czasu przypuścili na Alvina Gajadhura – atak, przypomnijmy, wyjątkowo brutalny, i z perspektywy choćby najbardziej podstawowych standardów, szokujący – nie był spowodowany, ani tym, że ów Gajadhur jest Murzynem, a Figurski z Wojewódzkim Murzynami gardzą, ani też tym, że Gajadhur jest Hindusem, a Figurski z Wojewódzkim czują odruch wymiotny na wszystko, co nie jest golonką pod ukraińską kurwę i flaszkę z piwem, ale wyłącznie tym, że zaatakowany przez nich człowiek okazuje się być pisobolszewikiem i, będąc tym pisobolszewikiem, ma czelność zajmować eksponowane stanowisko w którejś z bardziej publicznych struktur. Naprawdę. Ja nie żartuję. To jest fakt i to też cały powód. Alvin Gajadhur to pisowiec.
Kiedy pierwszy raz usłyszałem o tym, że Figurski z Wojewódzkim dzwonili do tego człowieka i przy okazji, wykorzystując wszystkie swoje specyficzne talenty, wymyślali pod jego adresem, że jest małpą z buszu, wiadomość ta była dla mnie tak kosmiczna, że ją zwyczajnie wyrzuciłem z pamięci, zakładając, że na poziomie Systemu dzieją się rzeczy, których ja zwyczajnie nie rozumiem i rozumieć nawet nie planuję. Dziś okazuje się, że to wszystko przez cały czas było na swoim miejscu. Oni dostali informację – przecież sami tego nie wytropili – o tym Gajadhurze – swoją drogą, człowiekiem urodzonym w Polsce, z matki Polki, wykształconym, i z sukcesem realizującym swoje zdolności w Polsce – i wraz z tymi informacjami informacje dodatkową – że to jest, kurwa, panie, pisior. I że za to, powinien dostać po ryju. Najlepiej kijem. A ponieważ i jeden i drugi już dawno przekroczyli granicę, której normalny człowiek nie przekracza, poszli na ten deal ze zwyczajowym wzruszeniem ramion. Zrobili swoją robotę, odebrali kasę i… nagle się okazało, że System się zagapił. PiS, owszem, należy zwalczać, ale podstawowa polityczna poprawność wciąż wymaga umiaru. A jeśli ktoś tego nie rozumie, jest zwykłym idiotą i bałwanem.
I oto pojawia się problem dotyczący tego, któż to taki jest, kto tego nie rozumie. Najprostszą odpowiedzią wydawałoby się to, że tymi durniami są Wojewódzki i Figurski. Jednak nie. Oni, owszem, może są skończonymi bałwanami, a niewykluczone, że kimś jeszcze gorszym, natomiast z całą pewnością, w tym zdarzeniu oni pełnili wyłącznie funkcję wykonawców. To ktoś stojący znacznie wyżej od nich przekazał im zlecenie, a oni wszystko zrobili zgodnie z instrukcją. Moglibyśmy się więc teraz zastanawiać, czy tymi zleceniodawcami byli prezes Potoniec i dyrektor Bisiorek – swoją drogą, to bardzo charakterystyczne, że te nazwiska brzmią tak karykaturalnie, jakby pochodziły z którejś z peerelowskich komedii – którzy w odpowiedzi na pretensje tak parszywie zdeptanego przez nich człowieka, w oficjalnym oświadczeniu odpowiedzieli, że oni tylko żartowali, a żart ma przecież swoje prawa, czy może jeszcze ktoś inny, umieszczony w Systemie albo wyżej, albo niżej, albo zwyczajnie z boku, ale to akurat nie ma żadnego znaczenia. To co się tu liczy, to fakt, że nienawiść jaką System przez minione lata stworzył w społeczeństwie na rzecz unicestwienia jednej partii i jednego człowieka, przybrała rozmiary tak karykaturalne, że nawet sami autorzy tego pomysłu zwyczajnie oszaleli. Bo z całą pewnością, dowodem szaleństwa jest to, że oni – w końcu, co by o nich nie mówić, ludzie zorientowani i jakoś tam społecznie autoryzowani, noszący dumne miano Europejczyków – doszli do wniosku, że skoro jest jak jest, to oni na każdego kolorowego, który nie wyznaje ich politycznych poglądów, będą wołać „asfalt”. I że to im ujdzie na sucho.
Jak mówię, ci dwaj pajace, Figurski i Wojewódzki, w tej rozgrywce się nie liczą Niewykluczone, że oni, jakimś niezwykłym gestem natury, w pewnym momencie nawet przestali być ludźmi. Już niedługo o nich nawet nie będzie wypadało wspominać jako o, z jednej strony, dziecku peerelowskiego prokuratora, a z drugiej – urodzonym na placówce w Moskwie dziecku peerelowskiego dyplomaty. Ale niewykluczone, że również nie należy się zajmować Pogońcem i Bisiorkiem. To co ma znaczenie, to fakt, że sprawy poszły aż tak daleko. Bo to świadczy o tym, że zbliżamy się to punktu w którym musi dojść do jakiegoś wybuchu. Po jednej lub po drugiej stronie. Splugawiono Krzyż, zbezczeszczono prochy zmarłych, skorumpowano coś czego skorumpować, wydawało się, że się nie da, czyli Kościół, i, co ciekawe, zrobiono to w dużym stopniu rękami wiernych. Co jeszcze pozostało? No chyba tylko to, że oni w tym zapamiętaniu zaczną też bezcześcić to, co miało stanowić podstawę ich dalszych sukcesów i praktyczny sens ich działania. Ja się nie zdziwię, jak już niedługo, w tym obłędzie, zaczną jak najbardziej oficjalnie przebąkiwać coś na temat tego, że, owszem, jest nienajgorzej, ale tradycyjnie rozumianą polityczną poprawność, w czasach pełznącego kaczyzmu, przydałoby się jednak zrewidować, choćby pod kątem tak zwanych wykluczonych. I że do tego brakuje przywódcy z prawdziwego zdarzenia. No powiedzmy takiego Hitlera. Ten by kwestię owej selekcji załatwił szybko i skutecznie. Powiedzą to i aż podskoczą ze zdziwienia, że to, co im przez tyle lat szumiało w głowach, a czego bali się wypowiedzieć, okazało się takie proste. I wtedy zaczną myszkować również wśród tych, których dotychczas traktowali jako swoich, a więc gejów, lesbijek, kolorowych, kalek na wózkach, chorych dzieci, bitych kobiet – do wyboru do koloru.
A co wtedy się stanie z Potońcem, Bisiorkiem, Figurskim i Wojewódzkim? No, to akurat jest oczywiste. Otrzymają stanowiska, które, z braku słowa które odpowiedniego określałoby stan współczesny, należy określić nazwą tradycyjną – oberkapo i kapo.

Tak właśnie tu jest i tak tu już na tym blogu zostanie. Komu się nie podoba, niech sobie poszuka cieplejszego miejsca. Kto znajduje tu pocieszenie, lub choćby przyjemność dyskusji, niech zostanie. Niech też kupuje książkę, i niech wspiera ten blog finansowo, bo bez tego on w końcu umrze śmiercią naturalną. Dziękuję.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...