Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Budka Suflera. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Budka Suflera. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 29 lipca 2013

Cugowskim pod żebro, czyli jak przeżyć upały stulecia

Wróciłem właśnie z trzydniowego pobytu w Sławatyczach, a więc miejscu, o którym pisałem parokrotnie i nigdy chyba nie udało mi się tak do końca opowiedzieć, dlaczego stanowi ono dla mnie coś, co mogę traktować, jak przedsionek Nieba, a przy braku tegoż, jego cudowny substytut. Nie udało mi się, i jako że chyba już tej niemożności nigdy nie pokonam, będę się trzymał zwykłego, apodyktycznego stwierdzenia: to było, jest i pozostanie moim Niebem na Ziemi.
Kiedyś, kiedy byłem jeszcze dzieckiem, kiedy wszystko było o wiele łatwiejsze i kiedy to chyba każdy z nas czuł się człowiekiem nieskończenie bardziej wolnym, spędzałem tam całe wakacje i nie byłem sobie nawet w stanie wyobrazić, że mógłbym sobie ten czas dać odebrać. Również dużo później, kiedy dzieci były jeszcze małe, a przez panią Toyahową pojawił się też Przemyśl, trzeba było czas dzielić między oba te miejsca, ale wciąż nie mogłem sobie wyobrazić, by nie pojechać do Sławatycz przynajmniej na tydzień. Dziś ten czas straszliwie się kurczy, a ja zauważam, jak łatwo się jest nam przystosować do tego, co konieczne, i jak nagle nawet z głupich trzech dni można wycisnąć naprawdę niewiele mniej, niż to, do czego kiedyś potrzebowałem miesięcy. Ta świadomość, trzeba przyznać, jest trochę straszna, zwłaszcza gdy sobie uświadomić, jak to będzie, gdy nadejdzie czas, gdy będzie nam musiał wystarczyć nie dzień, nie godzina, ale choćby i ta jedna, tak niezwykle intensywna, kto wie, czy już nie ostatnia, chwila. Ale fakt jest faktem – człowiek naprawdę potrafi wiele.
A zatem wróciłem z tych Sławatycz wczoraj późną nocą, dziś rano musiałem wstać o 6 rano, by zasłużyć na ten cholerny powszedni grosz, i teraz próbuję napisać coś, co będzie najbardziej odpowiednie na ten straszny upał, który tu jest tak bardzo dokuczliwy, a na który tam, wśród tych liści, cieni i drewnianych ścian mogliśmy sobie beztrosko gwizdać. A więc coś, co z jednej strony będzie odpowiednio interesujące, a z drugiej nie będzie zmuszało nikogo do szczególnego emocjonalnego wysiłku. Coś w sam raz na ten żar, który wali nas tak bezlitośnie po głowach i wymaga od nas już tylko czystej gnuśności.
Byłem więc przez miniony weekend w Sławatyczach i proszę sobie wyobrazić, że tak jak każdego roku, wybrałem końcówkę lipca. Z dwóch powodów. Pierwszy to taki, że to wciąż lipiec a więc jeszcze kilka dni, kiedy mogę się bezpiecznie napić z moim kuzynem, który, jako osoba niezwykle religijna, w sierpniu nawet nie spojrzy na otwartą flaszkę, natomiast drugi związany jest z tym, że ostatni weekend miesiąca to zawsze tak zwane „Dni Sławatycz”, które akurat dla mnie nie stanowią żadnej konkretnej okazji, ale zawsze można pójść na miejscowe boisko piłkarskie, spotkać starych znajomych, i sobie bezkarnie – i za darmo! – popróbować lokalnych przysmaków. Ale nawet i bez tego, hasło „Dni Sławatycz” jakoś przyciąga: Przyjedź. Będą „Dni Sławatycz”. Pójdziemy na stadion. Popatrzymy, jak się dziewczyny wystroiły.
Tym razem było tak, że przyszedł pan Bolek, który ma już 92 lata i tym razem już zupełnie na poważnie zapowiada, że nie dożyje wiosny, myśmy ten stadion sobie odpuścili, ale za to, z czystej troski o jego zdrowie, namówiliśmy go, żeby się z nami napił czegoś normalnego, on się z oporami zgodził, no i było przyjemnie. Potem, już późnym wieczorem, poszliśmy jednak ów stadion zobaczyć, żeby się dowiedzieć, co słychać… i okazało się, że to jest końcówka. Była oczywiście jedna i druga karuzela, stoiska z lokalnymi produktami wszelkiego rodzaju, ławy gotowe na przyjęcie miłośników piwa „Perła”, a nawet estrada, na której występował jakiś lokalny artysta typu, na ile jestem w stanie to dobrze nazwać, elektro-disco-dance-techno, natomiast poza nami nie widać było, by okazja przyciągnęła wiele osób. Aż boję się o tym myśleć, ale nie wykluczam, że na sobotni wieczór Polsat mógł przygotować ofertę znacznie ciekawszą. Życie.
Zwróciłem natomiast uwagę na coś moim zdaniem niebywale ciekawego. Zanim jednak przejdę do rzeczy, muszę zrobić pewną dygresję. Otóż, jak niektórzy z nas wiedzą, bardzo dużo i często słucham muzyki. Na koncerty, z różnych względów regularnie nie chodzę, ale, owszem, niekiedy mi się zdarza. Weźmy taki, organizowany w Katowicach Off Festival, na który polazłem w zeszłym roku, rok wcześniej, i, o ile dobrze pamiętam, trzy lata temu również. To co mnie za każdym razem doprowadzało do szewskiej pasji, to fakt, że większość występujących artystów był nagłośniona skandalicznie źle. I nie mam tu na myśli tylko tych bardzie podrzędnych grajków, ale nawet największe gwiazdy. Nagłośnienie stanowiło zawsze największą plagę. Ktoś kto się na sprawie nie zna, może pomyśleć, że nie ma nic prostszego. Wystarczy odpowiednio podkręcić odpowiednie instrumenty i szafa gra! Za cicho są bębny, dajemy głośniej bębny; nie słychać basu, wzmacniamy bas; wokal jest zagłuszany dajemy więcej pary na mikrofon. Nic bardziej mylnego. Nagłośnienie to osobny dział sztuki muzycznej, i stąd się bierze to, że są koncerty, na których nie da się wytrzymać, bo albo czegoś nie słychać, albo coś nam zagłusza całą resztę, albo bas jest tak wibrujący, że po paru minutach chce się zwyczajnie wymiotować. I, jak mówię, dotyczy to wszystkich, niezależnie od klasy, sławy i pieniędzy. Opowiadał mi kolega z Kolonii o koncercie, jaki dawał w jego mieście sam Prince, a który musiał został przerwany po 10 minutach przez samego „bossa”, z takim skutkiem, że ostatecznie dźwiękowcy zostali wyrzuceni z pracy, a latami wyczekiwany koncert szlag trafił.
Przyszliśmy na stadion w Sławatyczach, grał ów nieznany mi elektroniczno-disco-techniczno-dance’owy artysta, a ja już w momencie zbliżania się na miejsce, słyszałem, że dźwięk jest idealny, wręcz krystalicznie czysty. Ani zbyt głośny, ani za cichy, w sam raz, by go było doskonale słychać z każdego miejsca stadionu i najbliższej okolicy. Sama muzyka, wiadomo, to było jakieś byle co, natomiast nagłośnienie – widać było od samego początku, że oni mieli dźwiękowca, który znał się na swojej robocie najlepiej na świecie. A zatem, można było bez ryzyka błędu obstawiać, że oni to co robią – jakkolwiek byśmy się do danego stylu i tych akurat muzycznych gustów ustawiali – traktują z najwyższą powagą. Oni wiedzą, że mają występować na stadionie w Sławatyczach, dla nie wiadomo ilu ludzi, i że nie mogą sobie pozwolić na żadną fuszerkę.
Niedawno przy jakiejś okazji tu na blogu ktoś postawił pytanie, czy ja wolę zespół Weekend z ich piosenką „Ona tańczy dla mnie”, czy folkowe propozycje Kapeli ze wsi Warszawa, i ja bez mrugnięcia okiem odpowiedziałem, że oczywiście wybieram Weekend. Ktoś pewnie pomyślał, że to pewnie dlatego, że ja wybieram ludzi, kto wie, czy nie takich jak my, jeśli ich tylko postawimy przeciwko bandzie satanistów. Otóż to oczywiście też, ale nie przede wszystkim. Rzecz w tym, że, co by nie mówić o tych disco polowcach i ich przeboju, to jest w swoim gatunku prawdziwa klasa, a oni w tym, co robią, są nieskończenie bardziej uczciwi nie tylko od tych wariatów zasadzających się na całą chrześcijańską kulturę ze swoimi czarami i gusłami, ale od wielu, wielu innych, tak zwanych „ambitnych” artystów.
Miniony tydzień upłynął nam częściowo na dyskusji, co tu zrobić z paroma „naszymi” autorami, którzy postanowili się sprawdzić w krótkim opowiadaniu kryminalnym i uznali, że się przed nami popiszą na łamach opanowanego przez siebie tygodnika „Sieci”. Jednak w tym samym numerze „Sieci” pojawiło się jeszcze coś – wywiad mianowicie z liderem słynnej grupy muzycznej, a wcześniej, przez jakiś czas nawet senatorem Prawa i Sprawiedliwości, Krzysztofem Cugowskim. Wywiad, dokładnie taki sam, jak jego bohater, natomiast znalazł się tam pewien fragment, który mnie zainteresował. Otóż w pewnym momencie Ryszard Makowski, wydelegowany przez „Sieci” do tej rozmowy, pyta Cugowskiego o piosenkę „Sen o dolinie”, która w pewnym sensie otworzyła zespołowi drogę do kariery, a która została napisana do, za granicą, owszem, jednak w Polsce wówczas kompletnie nieznanej, melodii równie znanego i jednocześnie nieznanego Billa Withersa „Ain’t No Sunshine”. Makowski oczywiście na ten temat nie wie nic, więc gada coś o rzekomym plagiacie, podczas gdy problemem nie był żaden plagiat, ale zwyczajnie tekst napisany do cudzej melodii, tyle że nie podpisany nazwiskiem autora. To jednak co nas interesuje, to reakcja Cugowskiego. Otóż Cugowski wyjaśnia, że przecież oni wcale nie ukrywali tego, że to jest piosenka Withersa z polskim tekstem, tyle że ze względu na to, że (ja nie żartuję!) w komunie nie wolno było śpiewać zagranicznych piosenek, oni musieli przeprowadzić pewien bardzo chytry „myk” i jako autora muzyki wpisali jakiegoś fikcyjnego Wilhelma Kępy. Że to niby taki polski Bill Withers. Bo gdyby tego nie zrobili, to, jak rozumiem, piosenka nie mogłaby się ukazać.
Każdy z nas, gdyby trzeba było wziąć udział w konkursie na wytypowanie największej bezczelności minionego 50-lecia, miałby coś swojego do opowiedzenia. Jak idzie o mnie, ja chyba wybiorę Cugowskiego i numer z tym „Kępy”. Budka Suflera debiutowała w roku 1974 i w tym samym roku któryś z nich wpadł nas pomysł, żeby zaśpiewać po polsku tego Withersa, jako ich oryginalny numer. Rok 1974 to już, jak wiemy, mocno rozpasany Gierek, więc nie ma mowy o tym, by jakiś Walicki, albo inny ubek, wyskakiwał z hasłem „Polska młodzież śpiewa polskie piosenki”, ani tym bardziej, by tego typu hasło zostało przez kogokolwiek potraktowane serio. Zresztą już nawet w latach 60 słynni Polanie jedną stronę swojej płyty poświęcili własnym wersjom słynnych przebojów angielskiego i amerykańskiego rocka, śpiewanych w dodatku po angielsku, i nikt ani nie protestował, ani sprzedaży tej płyty nie zakazywał. A taki Michaj Burano, o ile pamiętam, nie wspominając o wczesnym Niemenie, śpiewał wyłącznie amerykańskie i angielskie przeboje i nie musiał udawać, że to jest polski folklor cygański. Tymczasem mamy rok 1974, Budka Suflera robi ten najbardziej geszeft z „Ain’t No Sunshine”, a dziś, Cugowski na łamach konserwatywnego, prawicowego tygodnika bezkarnie plecie jakieś androny o gierkowskiej cenzurze, która mu nie pozwoliła się przyznać, że on śpiewa numer jakiegoś zagranicznego artysty.
A więc to jest właśnie prawdziwy kłopot. Nie że tamci są „nie nasi”, a nasi są „nasi”. Nie jest też w ogóle niczym znaczącym to, że jakaś Nosowska tworzy podobno muzykę „ambitną”, podczas gdy inni cwaniacy z Białej Podlaskiej próbują się wbić w rynek wiejskich dyskotek. Rzecz w tym, że ten podział jest najzwyczajniej w świecie do niczego. Bo w ostatecznym rozrachunku możemy się nagle dowiedzieć takich rzeczy, że lepiej nam w ogóle było się tą muzyką nie zainteresować. Nie tylko zresztą muzyką. A Krzysztof Cugowski jest tu zaledwie jednym – co z tego, że szczególnie drastycznym – przypadkiem. Jak wielu, wielu innych, na wszelkich poziomach życia publicznego.

Tekst jak tekst, w sam raz na ten prześliczny, letni wieczór. Ze swojej strony proszę o nas nie zapominać i w miarę możliwości nas wspierać pod podanym obok numerem konta. Dziękuję.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...