Sytuacja na dziś jest taka, że nasza Zosia
w minioną sobotę szczęśliwie wyszła za mąż za Michała, ale niestety jej choroba
trwa i w najbliższym czasie ma mieć operację usunięcia glejaka. Prosimy wszyscy
o łąskę uzdrowienia i w sposób naturalny wiara i nadzieja nas nie opuszczają.
Minione miesiące mijają więc tak jak mijają, więc i ja praktycznie nic tu nie
piszę. Zdarzyło się jednak, że dziś na platformie Elona Muska, wśród szumu
związanego z Campusem Polska i ekscesami Silnych Razem, pojawił się pewien Ryszard Dąbrowski, autor komiksów, który i tu przed wielu laty zaistniał, chciałem więc
przypomnieć swój niegdysiejszy tekst, którego bohaterami są dwie czarne dusze. Uważam że
warto.
Niewątpliwą
zasługą pewnego naszego kolegi było to, że jako pierwszy z nas, z czystej
miłości do wiedzy i do nauki, wlazł na blog Palikota i dokonał tak zwanego
rekonesansu. Jestem bezwzględnie przekonany – i to niezależnie od tego, co
sobie niektórzy z nas myślą – że gdyby nie on i nie ten jego gest, bylibyśmy
dziś znacznie dalej niż jesteśmy. Jeśli idzie natomiast o mnie, próbowałem tu
już raz zwrócić uwagę na to coś, co zostało nam odsłonięte, ale najwidoczniej
albo nikt na tę informacje nie zechciał zwrócić uwagi, albo może i sobie ją
zwrócił, tyle że – co jest akurat bardzo prawdopodobne – uznał, że zajmowanie
się Palikotem jest powyżej jego godności, co akurat w tym wypadku – przy całym
szacunku – uważam za wyjątkowo niemądre.
A zatem, tyle gdy
idzie o zasługi kolegów. Przejdźmy zatem do moich. Otóż ja postanowiłem zająć
się dziś Palikotem – nie tyle jako przypadkiem, lecz zaledwie znakiem i
symbolem – po to choćby, żeby spróbować zamknąć pewien rozdział naszych
zainteresowań polską polityką, a może raczej tym, co się powszechnie nazywa
polityką, a w rzeczywistości jest najczarniejszą opresją. Nie będę podawał
linka do interesującej nas dziś internetowej strony, nawet nie dlatego, żeby
nie nabijać Palikotowi licznika, ani też nie po to, żeby się nim nie zajmować
więcej niż trzeba, ale zwyczajnie dlatego, że to jest zupełnie niepotrzebne.
Proszę tam nawet nie zaglądać. Druk jest tak mały, że ledwo co widać, rysunki
takie sobie, a resztę ja Wam opowiem.
Chodzi mianowicie
o to, że Janusz Palikot na swoim blogu uznał za interesujące opublikować stary,
z całą pewnością jeszcze sprzed Katastrofy, komiks wyprodukowany przez jakiegoś
Dąbrowskiego. Piszę „z całą pewnością”, choć właściwie w tej samej chwili
przyszło mi do głowy, że wcale niekoniecznie. Może się okazać, że Palikot ów
komiks, w tej właśnie postaci, zamówił u znajomego sobie artysty dziś, bo choć,
jak już wiemy, życie przerosło wszelkie ludzkie zło, pokusa zrobienia kolejnego
psikusa mogła być zbyt silna. Zwłaszcza dla kogoś takiego jak Palikot.
Opublikował więc on ten komiks, który najogólniej rzecz ujmując opisuje taką
oto sytuację. Jest rok 2014. W Polsce pełnię władzy dzierżą bracia Kaczyńscy.
Lech Kaczyński jest prezydentem, a Jarosław naczelnikiem państwa. Okazuje się,
że jeszcze w 2010 roku była szansa, żeby ich obu zamordować, ale kiedy już
polewano ich benzyną i miano podpalić, pojawili się komandosi i obu uratowali.
W 2011 roku były wybory, które mogły sprawy pozytywnie rozstrzygnąć, ale
wybuchła tzw. afera Gowina, która utopiła Platformę Obywatelską. Poszło o to,
że na tydzień przed wyborami okazało się, że Gowin ma jakiś majątek, na którym
trzyma małe chińskie dzieci, zakute w łańcuchy, które wykorzystuje seksualnie.
No i to pogrążyło Platformę i dało władzę PiS-owi. Niezadowoleni z takiego
obrotu sprawy Polacy wywołali powstanie, które przerodziło się w krwawą i
okrutną rzeź. Palikot, ołówkiem swojego pisarza, opisuje jak to powstańcy
„Beatkę Kępę gwałcili młotem pneumatycznym i w końcu żywcem spalili pod
Syrenką”, „Krzysia Putrę utopili w sedesie w Łazienkach”, a Zbigniewa Ziobrę
ciągnięto na łańcuchu przez całe miasto za samochodem, by w końcu go zrzucić z
Pałacu Kultury. Na szczęście, gdy było już naprawdę ciężko, do akcji wkroczyli
z jednej strony zakopiańscy górale, a z drugiej gruzińscy żołnierze spec-służb
i zaprowadzili porządek.
To wszystko są
wspomnienia, jakimi Lech Jarosław i Kaczyńscy się dzielą, siedząc w Pałacu
Prezydenckim przy kominku i jedząc ciasteczka. Na lwach stojących przed Pałacem
ludzie po kryjomu wymalowali obelżywe napisy, wokół panuje strach i noc, a oni
siedzą w fotelach i jedzą te ciasteczka. W pewnym momencie do pokoju wpada
wybijając szybę jakiś pakunek. Bracia się cieszą, bo wierzą, że to Pan Bóg
wysłuchał ich modlitw i w nagrodę natchnął ludzi taką wdzięcznością, że ci
przysłali im kolejną porcję ciastek. Tymczasem chwilę później eksploduje bomba
i Lech i Jarosław Kaczyńscy giną rozerwani na strzępy. Całość, zatytułowaną
„Nieświęty Mikołaj, czyli ostateczne rozwiązanie”, wieńczy napis „happy end”.
Jak mówię, komiks ten
został prawdopodobnie napisany jeszcze przed śmiercią Lecha Kaczyńskiego,
stanowiąc wyłącznie zupełnie niezwykłe czy to zaklęcie, czy wręcz cudownie
skuteczną modlitwę do Szatana, choć biorę też pod uwagę, że to mogło być
specjalne zamówienie dnia dzisiejszego. O tym akurat też mogłoby świadczyć to,
że wśród osób tam wymienionych, aż cztery zginęły w katastrofie pod Smoleńskiem
– w tym, co bardzo znamienne, Przemysław Gosiewski, którego wyobraźnia czy to
Palikota, czy tego drugiego, kazała „powiesić na jelitach”. Od pewnego czasu –
a gdy idzie o mnie, właściwie od pierwszego dnia po Katastrofie – pojawiają się
opinie, że to ta nienawiść, którą uruchomił System w ramach projektu mającego
na celu zniszczenie jednej z partii politycznych, doprowadziła do śmierci
Prezydenta i innych. Nawet nie drogą jakichś praktycznych gestów czy posunięć,
ale przy pomocy słowa, które stało się ciałem. Zwykłego słowa. To tu to tam
słychać zdanie, że czasem słowo potrafi nabrać takiej mocy, że się materializuje
w postaci eksplozji dobra, bądź też eksplozji zła. Chrześcijanie nazywają to
skutecznością modlitwy. W odpowiedzi na te sugestie, wielu ludzi wpada w
autentyczne oburzenie i zadaje pytania typu: „A gdzie dowody?”, albo „To kto
konkretnie ich zabił?”, lub wreszcie „Czy słowo może zabić?” To ostatnie
pytanie pojawiło się wczoraj w ustach Konrada Piaseckiego skierowanych do Pawła
Kowala. Kowal odpowiedział, że tak, że słowo potrafi zabić.
Jeśli zatem
komiks, o którym dziś rozmawiamy, rzeczywiście powstał przed 10 kwietnia,
możemy powtórzyć za Kowalem: Tak. Słowo zabija. A ja od siebie dodam raz
jeszcze: Tak. Modlitwy są wysłuchiwane. Wszystkie. Przez Boga, względnie przez
Szatana.
Co natomiast,
jeśli powstał teraz, jako tęsknota za modlitwą, która nie została
wypowiedziana? Jako wściekłość twórcy, że było już tak blisko do prawdziwego
dzieła sztuki, i ktoś nagle wręcz z ręki mu wyrwał najpiękniejszy z pomysłów. I
staje się już wyłącznie ową desperacka próbą powtórzenia wszystkiego jeszcze
raz, od samego początku. Żeby można było w spokoju i z rosnącą satysfakcją
odtworzyć na swój własny użytek przebieg całego tego procesu unicestwiania tego
czegośmy zawsze szczerze nienawidzili. Wtedy już więc mamy Janusza Palikota,
Platformę Obywatelską i cały System, którego oni stanowią najpiękniejszą i
najmocniejszą część. W tym bowiem komiksie znajduje się całość tego projektu,
który nas tak z każdym nowym dniem dręczy po to, by w końcu nas zabić. I nie ma
uczciwej możliwości, żeby ktoś z nich przyszedł i nam powiedział, że to jest
wyłącznie margines i przykry wypadek, że życie toczy się daleko poza tymi
ekscesami, że Palikot to ktoś kto już tak naprawdę nawet nie jest częścią
Platformy, ktoś kto zawsze był jakimś tam ekscentrycznym politykiem spod
Lublina, no a poza tym, kto z nas bez winy, niech rzuci kamieniem.
Kiedy zaczynając pisać
ten tekst wspomniałem coś o zamykaniu pewnego rozdziału, chodziło mi o to, że w
pewnym sensie, od czasu gdy poznaliśmy ten akurat wpis na blogu Janusza
Palikota, nic nie jest takie samo. Ani ten świński ryj, ani gadanie o
alkoholizmie Lecha Kaczyńskiego, ani jego odpowiedzialności za Smoleńsk, ani
apele o usunięcie tych zwłok z Wawelu nie mają najmniejszego znaczenia. Liczy
się już w tej chwili wyłącznie ten bardzo zabawny obraz Przemysława Gosiewskiego
powieszonego „za flaki” na pobliskim drzewie. Może być nawet na brzozie. I też
bez znaczenia już jest, czy ten obraz był już modlitwą, czy dopiero tylko pełną
refleksji potrzebą rozkoszowania się sukcesem. To jest i już pozostanie na
zawsze. Jako znak i dowód. I żadne nowe słowa i nowe zaklęcia tego nie zmienią.
Będzie już tylko to.
Powiem jeszcze jaśniej,
o co mi chodzi. Wspomniałem wcześniej o wczorajszej rozmowie Konrada
Piaseckiego z Pawłem Kowalem. Piasecki bardzo Kowala naciskał, żeby ten
wyjaśnił, dlaczego Jarosław Kaczyński porzucił język zgody i porozumienia na
rzecz tego co wypowiada dziś. Skąd w ustach polityków Prawa i Sprawiedliwości
tyle złych emocji, czemu wciąż słychać tylko oskarżenia i jakieś niepoparte
niczym insynuacje? Co się stało z Jarosławem Kaczyńskim? Czemu nie można się
zająć normalną zwykłą polityką, zamiast wciąż roztrząsać jakieś i tak nie do
wyjaśnienia kwestie techniczne? Dziś w „Rzeczpospolitej”, Joanna
Kluzik-Rostkowska idzie jeszcze dalej. Mówi mianowicie, że o ile na początku
myślała, że zachowanie Jarosława Kaczyńskiego to wynik traumy, to dziś już sama
nie wie. Mój serdeczny kolega Michał Dembiński na tym blogu zarzuca mi, że ja
kpię z Tuska, podczas gdy sam narzekam na to, że inni nabijają się z
Kaczyńskiego.
Otóż ja wszystkim im
mam do powiedzenia tylko jedno. Modlitwy zostały wysłuchane. Tak czy inaczej.
Zostały wysłuchane. Wyżej przedstawiłem na to dowód. Wszystko co mi macie do
powiedzenia w kwestii traum, elegancji i jej braku, właśnie przestało mnie
interesować.