Pokazywanie postów oznaczonych etykietą śmierć. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą śmierć. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 26 sierpnia 2024

Gdy TenKtóryNiePrzepuszczaŻadnejOkazji słucha naszych modlitw

 

Sytuacja na dziś jest taka, że nasza Zosia w minioną sobotę szczęśliwie wyszła za mąż za Michała, ale niestety jej choroba trwa i w najbliższym czasie ma mieć operację usunięcia glejaka. Prosimy wszyscy o łąskę uzdrowienia i w sposób naturalny wiara i nadzieja nas nie opuszczają. Minione miesiące mijają więc tak jak mijają, więc i ja praktycznie nic tu nie piszę. Zdarzyło się jednak, że dziś na platformie Elona Muska, wśród szumu związanego z Campusem Polska i ekscesami Silnych Razem, pojawił się pewien Ryszard Dąbrowski, autor komiksów, który i tu przed wielu laty zaistniał, chciałem więc przypomnieć swój niegdysiejszy tekst, którego bohaterami są dwie czarne dusze. Uważam że warto.  

 

 

      Niewątpliwą zasługą pewnego naszego kolegi było to, że jako pierwszy z nas, z czystej miłości do wiedzy i do nauki, wlazł na blog Palikota i dokonał tak zwanego rekonesansu. Jestem bezwzględnie przekonany – i to niezależnie od tego, co sobie niektórzy z nas myślą – że gdyby nie on i nie ten jego gest, bylibyśmy dziś znacznie dalej niż jesteśmy. Jeśli idzie natomiast o mnie, próbowałem tu już raz zwrócić uwagę na to coś, co zostało nam odsłonięte, ale najwidoczniej albo nikt na tę informacje nie zechciał zwrócić uwagi, albo może i sobie ją zwrócił, tyle że – co jest akurat bardzo prawdopodobne – uznał, że zajmowanie się Palikotem jest powyżej jego godności, co akurat w tym wypadku – przy całym szacunku – uważam za wyjątkowo niemądre.

       A zatem, tyle gdy idzie o zasługi kolegów. Przejdźmy zatem do moich. Otóż ja postanowiłem zająć się dziś Palikotem – nie tyle jako przypadkiem, lecz zaledwie znakiem i symbolem – po to choćby, żeby spróbować zamknąć pewien rozdział naszych zainteresowań polską polityką, a może raczej tym, co się powszechnie nazywa polityką, a w rzeczywistości jest najczarniejszą opresją. Nie będę podawał linka do interesującej nas dziś internetowej strony, nawet nie dlatego, żeby nie nabijać Palikotowi licznika, ani też nie po to, żeby się nim nie zajmować więcej niż trzeba, ale zwyczajnie dlatego, że to jest zupełnie niepotrzebne. Proszę tam nawet nie zaglądać. Druk jest tak mały, że ledwo co widać, rysunki takie sobie, a resztę ja Wam opowiem.

       Chodzi mianowicie o to, że Janusz Palikot na swoim blogu uznał za interesujące opublikować stary, z całą pewnością jeszcze sprzed Katastrofy, komiks wyprodukowany przez jakiegoś Dąbrowskiego. Piszę „z całą pewnością”, choć właściwie w tej samej chwili przyszło mi do głowy, że wcale niekoniecznie. Może się okazać, że Palikot ów komiks, w tej właśnie postaci, zamówił u znajomego sobie artysty dziś, bo choć, jak już wiemy, życie przerosło wszelkie ludzkie zło, pokusa zrobienia kolejnego psikusa mogła być zbyt silna. Zwłaszcza dla kogoś takiego jak Palikot. Opublikował więc on ten komiks, który najogólniej rzecz ujmując opisuje taką oto sytuację. Jest rok 2014. W Polsce pełnię władzy dzierżą bracia Kaczyńscy. Lech Kaczyński jest prezydentem, a Jarosław naczelnikiem państwa. Okazuje się, że jeszcze w 2010 roku była szansa, żeby ich obu zamordować, ale kiedy już polewano ich benzyną i miano podpalić, pojawili się komandosi i obu uratowali. W 2011 roku były wybory, które mogły sprawy pozytywnie rozstrzygnąć, ale wybuchła tzw. afera Gowina, która utopiła Platformę Obywatelską. Poszło o to, że na tydzień przed wyborami okazało się, że Gowin ma jakiś majątek, na którym trzyma małe chińskie dzieci, zakute w łańcuchy, które wykorzystuje seksualnie. No i to pogrążyło Platformę i dało władzę PiS-owi. Niezadowoleni z takiego obrotu sprawy Polacy wywołali powstanie, które przerodziło się w krwawą i okrutną rzeź. Palikot, ołówkiem swojego pisarza, opisuje jak to powstańcy „Beatkę Kępę gwałcili młotem pneumatycznym i w końcu żywcem spalili pod Syrenką”, „Krzysia Putrę utopili w sedesie w Łazienkach”, a Zbigniewa Ziobrę ciągnięto na łańcuchu przez całe miasto za samochodem, by w końcu go zrzucić z Pałacu Kultury. Na szczęście, gdy było już naprawdę ciężko, do akcji wkroczyli z jednej strony zakopiańscy górale, a z drugiej gruzińscy żołnierze spec-służb i zaprowadzili porządek.

       To wszystko są wspomnienia, jakimi Lech Jarosław i Kaczyńscy się dzielą, siedząc w Pałacu Prezydenckim przy kominku i jedząc ciasteczka. Na lwach stojących przed Pałacem ludzie po kryjomu wymalowali obelżywe napisy, wokół panuje strach i noc, a oni siedzą w fotelach i jedzą te ciasteczka. W pewnym momencie do pokoju wpada wybijając szybę jakiś pakunek. Bracia się cieszą, bo wierzą, że to Pan Bóg wysłuchał ich modlitw i w nagrodę natchnął ludzi taką wdzięcznością, że ci przysłali im kolejną porcję ciastek. Tymczasem chwilę później eksploduje bomba i Lech i Jarosław Kaczyńscy giną rozerwani na strzępy. Całość, zatytułowaną „Nieświęty Mikołaj, czyli ostateczne rozwiązanie”, wieńczy napis „happy end”.

      Jak mówię, komiks ten został prawdopodobnie napisany jeszcze przed śmiercią Lecha Kaczyńskiego, stanowiąc wyłącznie zupełnie niezwykłe czy to zaklęcie, czy wręcz cudownie skuteczną modlitwę do Szatana, choć biorę też pod uwagę, że to mogło być specjalne zamówienie dnia dzisiejszego. O tym akurat też mogłoby świadczyć to, że wśród osób tam wymienionych, aż cztery zginęły w katastrofie pod Smoleńskiem – w tym, co bardzo znamienne, Przemysław Gosiewski, którego wyobraźnia czy to Palikota, czy tego drugiego, kazała „powiesić na jelitach”. Od pewnego czasu – a gdy idzie o mnie, właściwie od pierwszego dnia po Katastrofie – pojawiają się opinie, że to ta nienawiść, którą uruchomił System w ramach projektu mającego na celu zniszczenie jednej z partii politycznych, doprowadziła do śmierci Prezydenta i innych. Nawet nie drogą jakichś praktycznych gestów czy posunięć, ale przy pomocy słowa, które stało się ciałem. Zwykłego słowa. To tu to tam słychać zdanie, że czasem słowo potrafi nabrać takiej mocy, że się materializuje w postaci eksplozji dobra, bądź też eksplozji zła. Chrześcijanie nazywają to skutecznością modlitwy. W odpowiedzi na te sugestie, wielu ludzi wpada w autentyczne oburzenie i zadaje pytania typu: „A gdzie dowody?”, albo „To kto konkretnie ich zabił?”, lub wreszcie „Czy słowo może zabić?” To ostatnie pytanie pojawiło się wczoraj w ustach Konrada Piaseckiego skierowanych do Pawła Kowala. Kowal odpowiedział, że tak, że słowo potrafi zabić.

        Jeśli zatem komiks, o którym dziś rozmawiamy, rzeczywiście powstał przed 10 kwietnia, możemy powtórzyć za Kowalem: Tak. Słowo zabija. A ja od siebie dodam raz jeszcze: Tak. Modlitwy są wysłuchiwane. Wszystkie. Przez Boga, względnie przez Szatana.

       Co natomiast, jeśli powstał teraz, jako tęsknota za modlitwą, która nie została wypowiedziana? Jako wściekłość twórcy, że było już tak blisko do prawdziwego dzieła sztuki, i ktoś nagle wręcz z ręki mu wyrwał najpiękniejszy z pomysłów. I staje się już wyłącznie ową desperacka próbą powtórzenia wszystkiego jeszcze raz, od samego początku. Żeby można było w spokoju i z rosnącą satysfakcją odtworzyć na swój własny użytek przebieg całego tego procesu unicestwiania tego czegośmy zawsze szczerze nienawidzili. Wtedy już więc mamy Janusza Palikota, Platformę Obywatelską i cały System, którego oni stanowią najpiękniejszą i najmocniejszą część. W tym bowiem komiksie znajduje się całość tego projektu, który nas tak z każdym nowym dniem dręczy po to, by w końcu nas zabić. I nie ma uczciwej możliwości, żeby ktoś z nich przyszedł i nam powiedział, że to jest wyłącznie margines i przykry wypadek, że życie toczy się daleko poza tymi ekscesami, że Palikot  to ktoś kto już tak naprawdę nawet nie jest częścią Platformy, ktoś kto zawsze był jakimś tam ekscentrycznym politykiem spod Lublina, no a poza tym, kto z nas bez winy, niech rzuci kamieniem.

      Kiedy zaczynając pisać ten tekst wspomniałem coś o zamykaniu pewnego rozdziału, chodziło mi o to, że w pewnym sensie, od czasu gdy poznaliśmy ten akurat wpis na blogu Janusza Palikota, nic nie jest takie samo. Ani ten świński ryj, ani gadanie o alkoholizmie Lecha Kaczyńskiego, ani jego odpowiedzialności za Smoleńsk, ani apele o usunięcie tych zwłok z Wawelu nie mają najmniejszego znaczenia. Liczy się już w tej chwili wyłącznie ten bardzo zabawny obraz Przemysława Gosiewskiego powieszonego „za flaki” na pobliskim drzewie. Może być nawet na brzozie. I też bez znaczenia już jest, czy ten obraz był już modlitwą, czy dopiero tylko pełną refleksji potrzebą rozkoszowania się sukcesem. To jest i już pozostanie na zawsze. Jako znak i dowód. I żadne nowe słowa i nowe zaklęcia tego nie zmienią. Będzie już tylko to.

      Powiem jeszcze jaśniej, o co mi chodzi. Wspomniałem wcześniej o wczorajszej rozmowie Konrada Piaseckiego z Pawłem Kowalem. Piasecki bardzo Kowala naciskał, żeby ten wyjaśnił, dlaczego Jarosław Kaczyński porzucił język zgody i porozumienia na rzecz tego co wypowiada dziś. Skąd w ustach polityków Prawa i Sprawiedliwości tyle złych emocji, czemu wciąż słychać tylko oskarżenia i jakieś niepoparte niczym insynuacje? Co się stało z Jarosławem Kaczyńskim? Czemu nie można się zająć normalną zwykłą polityką, zamiast wciąż roztrząsać jakieś i tak nie do wyjaśnienia kwestie techniczne? Dziś w „Rzeczpospolitej”, Joanna Kluzik-Rostkowska idzie jeszcze dalej. Mówi mianowicie, że o ile na początku myślała, że zachowanie Jarosława Kaczyńskiego to wynik traumy, to dziś już sama nie wie. Mój serdeczny kolega Michał Dembiński na tym blogu zarzuca mi, że ja kpię z Tuska, podczas gdy sam narzekam na to, że inni nabijają się z Kaczyńskiego.

      Otóż ja wszystkim im mam do powiedzenia tylko jedno. Modlitwy zostały wysłuchane. Tak czy inaczej. Zostały wysłuchane. Wyżej przedstawiłem na to dowód. Wszystko co mi macie do powiedzenia w kwestii traum, elegancji i jej braku, właśnie przestało mnie interesować.

 

czwartek, 28 stycznia 2021

O ludziach głupszych od ryb


      Gdy będziemy kiedyś w Obornikach Wielkopolskich i przyjdzie nam do głowy wyruszyć na północ, to mamy dwie drogi. Obie polecam. Pierwsza z nich bardziej w lewo wiedzie do wsi Ludomy, gdzie żyje i służy ludziom nasz ksiądz Rafał Krakowiak, druga prowadzi do Chocieży, a ponieważ w Chocieży żadnego interesu nie mamy, przejeżdżając w pobliżu Rożnowo, możemy odbić nieco w las, który jest tam piękny i potężny, i trafić na tablicę z następującą informacją:

W październiku 1939 r. w lasach rożnowskich koło Obornik hitlerowcy rozpoczęli masowe egzekucje na Polakach . Pierwszymi ofiarami byli nerwowo chorzy ze szpitala w Owińskach pod Poznaniem. Ofiary przywożono najczęściej w godzinach popołudniowych samochodami ciężarowymi szczelnie zakrytymi brezentami. Poprzedzał je samochód osobowy z kilkoma esesmanami. Jeden ze świadków zeznał, że w końcu 1939 r. zauważył ponad 20 grobów zrównanych z powierzchnią gruntu o rozmiarach około 3 m długości i 2 m szerokości niezbyt starannie zamaskowanych darniną. Z relacji przygodnych świadków wynika, że w masowych grobach znajdowali się mężczyźni, kobiety i dzieci. Polacy zatrudnieni w okresie okupacji we wspomnianych lasach znajdowali pod wrzosem, względnie darniną pokrywającą groby, różne drobne przedmioty, takie jak grzebienie, spinki do włosów, guziki,  przybory toaletowe i pęki włosów oraz listy. Oblicza się, że w tym miejscu zamordowanych przez rozstrzelanie zostało około 12 tys. obywateli polskich. Na podstawie listów oraz dokumentów znalezionych przez światków w czasie okupacji niemieckiej określa się że ofiary pochodziły m.in. z Poznania, Bydgoszczy, Torunia, Owińsk. Nie zidentyfikowano jednak nazwisk ofiar.

W 1943 r. po klęsce Niemców pod Stalingradem hitlerowcy rozpoczęli akcję zacierania śladów zbrodni w lasach rożnowskich. W tym celu sprowadzono do Obornik z Poznania grupę niemieckich policjantów w liczbie ok. 80 osób, którą dowodził oficer gestapo. Grupa ta została ulokowana w hotelu Narożyńskiego przy Armii Poznań. Sonder Komando (tak siebie nazywali) zaopatrzeni byli w środek chemiczny o zapachu kamfory. Członkowie Sonder Komando każdego dnia kilkoma samochodami udawali się do lasów, gdzie rozkopywali groby, zwłoki palono, polewano wapnem chlorowanym i innymi środkami. W miejscu rozkopywanych grobów sadzono drzewa i krzaki jałowca. Wspomniana grupa otrzymywała podwójną rację żywnościową i wysokie przydziały alkoholowe, wskutek czego byli najczęściej w stanie nietrzeźwym. Jeden z Niemców wyraził się do kelnera hotelowego, że stan ich jest spowodowany faktem, że zatrudnienia są przy pracach których nie byliby w stanie wykonać na trzeźwo. Inny znów określił, że  czynności wykonywane przez nich są przykre dla Polaków. A mówienie na ich temat określił jako sprawę drażliwą”.

       Na temat owej zbrodni nie ma ani zbyt wiele informacji w samym Internecie, ani nawet jej śladów w tak zwanych poważnych publikacjach, w związku z czym podejrzewam, że o owymi 12 tysiącami pomordowanych – a tu i ówdzie czytam, że mogłoby ich być znacznie więcej – uznano za stosowne nie zawracać nam głowy. A ja, jak sądzę, że głównie ze względu na dość szczególną sytuację na tle której powstaje ten tekst, czuję potrzebę zwrócić uwagę na ten pierwszy tysiąc zwiezionych do rożnowskich lasów między wrześniem a listopadem pacjentów szpitala w Owińskach. Jak czytam choćby na portalu oborniki.naszemiasto, „na podstawie zeznań świadków ustalono, że pierwsze grupy pacjentów, po wywiezieniu ze szpitala, mordowane były w Forcie VII w Poznaniu, a kolejne w Lasach Rożnowickich, w specjalnym samochodzie przeznaczonym do gazowania. Jednak ciała tych zamordowanych w Poznaniu również przewożono do Rożnowic”, a nieco dalej, że „mord tysiąca pacjentów z Owińsk, to wstrząsająca, niczym nieusprawiedliwiona tragedia, wynikająca z nazistowskiej nienawiści narodowościowej”.

        Przepraszam bardzo, ale o jakiej narodowościowej nienawiści my mówimy? O jakiej w ogóle nienawiści? Tu nie ma mowy o żadnej nienawiści. Może gdzie indziej tak, ale tu, gdy chodzi akurat o tych pacjentów, nie szukajmy czegoś, czego nikt nawet nie zgubił. Moim zdaniem, ow niemieckie intencje znakomicie wyjaśnione zostały podczas dyskusji, która miała miejsce w tych dniach na Twitterze w związku z zabójstwem pewnego Sławomira w brytyjskim szpitalu, wpisem pewnego internauty: „Pacjent po 40 min. bez oddechu nie dorówna rybie w zakresie funkcji poznawczych”.

       Nie ma o czym dyskutować. Wszystko już było, a dziś zaledwie jesteśmy lepiej wyposażeni. Również intelektualnie.





 

środa, 26 sierpnia 2020

Gdy śmierć przestaje być pop (repryza)


Kiedy w archiwach tego bloga szukałem notki, która mogłaby nas choć odrobinę ubogacić, trafiłem na nazwisko pewnej ślicznej dziewczyny, Pauliny Pruskiej, o której dziś oczywiście mało kto już pamięta, a która swego czasu zachorowała na raka, zaczęła w związku z tym prowadzić blog na temat swojego życia w owej strasznej chorobie, dzięki niemu zyskała bardzo dużą popularność i ostatecznie zmarła jeszcze latem roku 2011, budząc oczywiście powszechny żal. Trafiłem na ten tekst i najpierw pomyślałem, że wypadałoby po tych wszystkich latach ją wspomnieć, a później zajrzałem dalej i wtedy pojawił się pewien Janek, no i wtedy już wiedziałem na pewno, że tego tematu dziś nie unikniemy. Bardzo więc zachęcam do refleksji.



       Wczoraj media podały informację o śmierci Pauliny Pruskiej. Domyślam się, że na mieszkańcach mojej wsi, jeśli w ogóle do nich dotarła, wiadomość ta nie zrobiła większego wrażenia, natomiast na mnie osobiście – owszem. Otóż ja przede wszystkim wiem, kim była owa Paulina, a mogę nawet powiedzieć, że raz miałem ją okazję zobaczyć realnie, kiedy odbierała nagrodę za swój blog. Pamiętam ją z dwóch powodów. Przede wszystkim, kiedy ona szła w stronę sceny, wszędzie wokół słychać było szept „Patrz, to ta Paula. No wiesz, ta chora na raka”. Poza tym – dla mnie może nawet bardziej – ona wyglądała przepięknie. Była śliczna i kolorowa. Dziś Paulina Pruska już nie żyje i w ogóle nie ma już o czym gadać. Ona umarła i przed tą śmiercią nie uratował jej ani jej blog, ani jej popularność, ani przyjaźń ludzi znanych i majętnych, ani nawet najbardziej zaawansowane zdobycze światowej medycyny. A więc, powtarzam – nie ma w ogóle już o czym gadać.
      Tak się jednak składa, że jest pewien rodzaj śmierci, który przykuwa uwagę zarówno mediów, jak i całej popularnej kultury, a, co za tym idzie, szeroko pojętej publiczności. Tak było kiedyś w przypadku pewnej siatkarki, tak jest dziś w przypadku Pauli i jej – popularnego niemal tak jak ona sama – „Pana Śmieciucha”. Obejrzałem wczoraj reportaż w TVN24 poświęcony walce Pauliny Pruskiej z nowotworem, no i tej jej ostatecznej w tej bitwie porażce. Reportaż tak typowy, jak typowe jest wszystko co powstaje w dzisiejszym przekazie popularnym. A więc były czarnobiałe zdjęcia, był kompletnie pusty, pozbawiony jakiegokolwiek już nawet nie przesłania, ale treści, komentarz, była niezwykle znacząca sesja filmowa – skierowana zapewne pod adresem bardziej inteligentnych telewidzów – kiedy to Paulina Pruska próbuje chodzić po morskim falochronie, ale jej się oczywiście ta sztuka nie udaje i wciąż spada do wody, no i – jak najbardziej – był Zbigniew Hołdys, który, jak się nagle okazuje, nie tylko potrafi życzyć ludziom śmierci, ale również zdrowia i w tym zdrowiu życia. Wiemy więc już wszystko. Paulina Pruska była młoda, piękna, chciała bardzo żyć, wszyscy ją kochali, no i umarła. I nie ma już o czym dłużej gadać.
      Skoro jednak wszyscy jesteśmy już w nastroju tak bardzo podniosłym, a nasze serca osiągnęły poziom wrażliwości, który praktycznie oczyszcza nas z wszelkich wcześniejszych grzechów, chciałem powiedzieć parę słów na temat innej śmierci. Śmierci nędznej i nieciekawej, jak jasna cholera. Śmierci człowieka brzydkiego. Otóż tak się złożyło, że parę ostatnich dni spędziłem u siebie na wsi, tam gdzie, jak mówię, wieści o kimś takim jak Paula i jej nowotwór nie docierają. Nie wiem, czy już kiedyś o nim nie wspominałem, ale możliwe, że nie. Otóż na tej mojej wiosce mieszka pewien pan Bolek. Pan Bolek ma już 90 lat, z pochodzenia jest autentycznym Nadberezeńcem i mam wrażenie, że pod wieloma względami jest znacznie sprawniejszy choćby i ode mnie. Pan Bolek jest osobiście człowiekiem bardzo porządnym i uczciwym, a przez to, że ma za sobą te wspomniane już 90 lat życia, stanowi prawdziwą kopalnię wiedzy przeróżnej. Co ja mówię, wiedzy! Pana Bolka wystarczy posłuchać, jak opowiada o latach spędzonych w wojsku w Bielsku-Białej i o tym, co z nim wówczas robiły miejscowe dziewczęta. A trzeba nam wiedzieć, że on był żołnierzykiem niezwykle urodziwym.
      Pan Bolek osobiście nie pije i nigdy nie pił więcej niż przeciętny człowiek. A można wręcz powiedzieć, że jeśli o to idzie, on się zawsze utrzymywał poniżej przeciętnej. Tak się jednak zdarzyło, że miał pan Bolek syna imieniem Janek, który od swojej wczesnej młodości był zwykłym, wiejskim pijakiem. Mieszkał ów Janek całe życie ze swoim ojcem, nigdy szczególnie nie zarabiał na życie, upijał się codziennie, a za to że pan Bolek oddawał mu część swojej emerytury i płacił za niego tak zwany KRUS, ten traktował go dobrze, przynosił do domu złowione akurat w Bugu ryby, gotował dla niego i pomagał mu ile mógł w domu.  

      Ciekawa sprawa z tym KRUS-em. Opowiada mi pan Bolek, że on płacił za Janka to ubezpieczenie nie na wypadek choroby, czy pobytu w szpitalu, bo Janek miał to do siebie, że nawet jeśli chorował, to nie na tyle, by dać się zaciągnąć do szpitala, ani nawet na tyle, by o tej chorobie komukolwiek cokolwiek wspominać. Pan Bolek opłacał za swojego syna KRUS na wypadek jego śmierci, bo to przecież każdy wie, ile taki pogrzeb kosztuje, a człowiek znowu jakimś milionerem nie jest, co nie?
      Jak się może już niektórzy domyślili, Janek zmarł, a ja tylko dodam, że zmarł całkiem niedawno, ledwo zeszłej zimy. I to wódka go zabiła. Ponieważ z panem Bolkiem jesteśmy niezwykle zaprzyjaźnieni, a w dodatku szczycę się tym, że on mnie lubi niemal tak samo bardzo jak ja jego i możemy sobie rozmawiać swobodnie o wszystkim, zapytałem go jak to się stało, że Janek zmarł, no i w ogóle, jak on to przeżył, a on mi wszystko bardzo dokładnie opowiedział. Janek chorował oczywiście od dłuższego już czasu, zachowując jednak, zgodnie ze swoim charakterem, kłopoty tylko dla siebie, natomiast śmierć zabierała go od nas przez około tydzień. I opowiada mi pan Bolek, jak to on zaszedł któregoś dnia do domu, Janek leżał bardzo już słaby w łóżku i pan Janek spytał go jakoś tak: „Co byś chciał, Janeczku, żeby ja ci przyniósł?” Na co Janek odpowiedział: „Nic nie chcę, Tatuniu, tylko tak mnie strasznie tu pali, że ja by chciał się napić zimnego piwka”. Pan Bolek poszedł więc do sklepu, kupił Jankowi dwie puszki piwa, no ale niestety sytuacja była już tak rozpaczliwa, że biedny Janek nie był w stanie nawet wypić z tego piwka więcej niż parę łyków. Później tylko jeszcze zdążył powiedzieć swojemu ojcu, że on wie, że to wszystko przez tę wódkę. A parę dni później pan Bolek zobaczył, że Janek jest jeszcze słabszy, zapalił więc gromnicę i tak już tylko przy nim siedział. I w pewnym momencie Janek powiedział tylko „Odchodzę”. I umarł. Właśnie tak. Powiedział, że odchodzi i od razu umarł.
      Pan Bolek opowiada mi, jak to on każdego ranka tak bardzo płacze za swoim synem, że mu już na resztę dnia łez nie starcza. Ale cieszy się z jednego powodu. Że odkładał na ten KRUS, a jednocześnie też co miesiąc wkładał jakąś tam sumę do szuflady. A więc kiedy Janek umarł, on mógł bez problemu zapłacić za pogrzeb, a teraz właśnie jeszcze dostał zwrot tych pieniędzy od państwa. Więc będzie miał też gotówkę, kiedy sam umrze.
      Opowiadam te historię, i oczywiście mam poczucie, że obraz, jaki ona niesie, nie jest w żaden sposób fascynujący w taki sposób, w jaki przyzwyczailiśmy się traktować to słowo. No bo cóż jest fascynującego w tym, że gdzieś, w jakiejś zapadłej dziurze na Podlasiu, jakiś najstarszy na świecie wieśniak pochował swego syna pijaka? Cóż jest fascynującego w tym, że zmarł jeszcze jeden pijak, zwłaszcza taki, który nie był ani artystą, ani pisarzem, ani nawet lokalnym bohaterem? No dobra. Zgodzę się, że to końcowe „odchodzę” może robić pewne wrażenie. Jednak nie ulega wątpliwości, że przy tym całym brudzie i przy tej szarości, no i jeszcze przy tym niewątpliwym smrodzie końca lata, czy środku zimy – obojętne – na wiejskim podwórku, jakoś trudno jest się wzruszać.
      Dla tych więc, których wrażliwość wymaga czegoś specjalnego – ale też, przyznać muszę, i dla tych, którzy są wrażliwi tylko ot tak sobie – mam na koniec coś zupełnie ekstra. Otóż podczas tego samego mojego pobytu na wsi, miałem okazję spędzić znaczną część czasu z dwoma kotami. Były to koty malutkie i tak słodkie, jak tylko można sobie wyobrazić dwa małe, rude, słodkie kociaki. Nie wiem, skąd się one wzięły, ale z całą pewnością urodziły się bardzo niedawno i z jakiegoś powodu spodobało im się zamieszkać na naszym ganku. Spędzały sobie one swoje dnie i noce głównie na tym ganku, co nie znaczy oczywiście, że od czasu do czasu nie wychodziły pomyszkować sobie po okolicy. A zatem niekiedy znikały, by jednak zaraz wrócić. Któregoś dnia przyszedł jeden i położył się pod ławką. I nagle za nim pokazał się drugi, jednak z jakiegoś powodu nie szedł, lecz się czołgał w jakiś przedziwny sposób, kręcąc się przy tym jak bąk wokół swojej osi i przypominając – zupełnie nie wiem, skąd mi to przyszło do głowy – tego kalekę z wiersza Leśmiana, który zamiast chodzić skakał. Prześlizgnął się jakimś cudem przez siatkę w płocie i od razu położył się na trawie. Zmartwiłem się tym widokiem okrutnie, obróciłem się do Ani i mówię jej: „Popatrz. On jest cały połamany”. Spojrzeliśmy, a jego już nie było. Szukaliśmy go dookoła, ale już go nie znaleźliśmy.
      Mądrzy ludzie mówią, że kiedy zwierzę umiera, odchodzi i chowa się tak głęboko, by umrzeć w samotności. A ja jakoś to rozumiem. Bo umieranie, to z całą pewnością zawsze – i na zawsze – samotność. I nie zmienią tego ani pochyleni nad nami ze świecami bliscy, ani tym bardziej wpatrzone w nasze spierzchnięte wargi kamery telewizji. Tylko oczy gwiazd. I to gwiazd w sensie podstawowym, a nie przenośnym.




wtorek, 25 czerwca 2019

Jeżeli, czyli koleś ma dobrą fazę


Tak trochę między kolejnymi wystąpieniami Rzecznika Praw Obywatelskich, oraz zawsze gotowych do czynu rzeczników Rzecznika, a ledwo co zainicjowaną przez onet.pl debatą na temat pewnego Roberta rzekomo zamordowanego w Krakowie przez trzech księży przed grubo ponad 20 laty, pojawiła się kolejna już informacja o tym, że gdzieś w Polsce zostało zatłuczone na śmierć kolejne niemowlę. Wstyd mi jak jasna cholera, ale muszę przyznać, że tych informacji jest ostatnio tak dużo, że już sam zaczynam tracić i rachubę, ale też i, co gorsza, poczucie realności owych nieszczęść. Jak mówię, jest mi okropnie z tego powodu wstyd, ale kiedy słyszę o tym, że gdzieś w Polsce czy to ojciec, czy matka, czy oboje pobili na śmierć swoje ledwo co narodzone dziecko, to już nie bardzo wiem, czy to jest dziecko, o którym już słyszałem, czy może to jest przypadek nowy, czy to dziecko żyje, czy umarło na miejscu, czy może właśnie nie udało się go uratować. No a skoro tak, to – powtarzam, czuję się z tym okropnie – ale ja zaczynam tego typu informacje lekceważyć. O wiele bowiem łatwiej jest mi skupić uwagę – no a przede wszystkim swoje współczucie – na tej dziewczynce spod Świdnicy, no i naturalnie walce rzecznika Bodnara, by jej zabójca nie został jakoś szczególnie zhejtowany przez polskie bydło.
       No ale tak się stało, że zupełnym przypadkiem, przeglądając Internet, wpadłem na informację, że bezpośrednią przyczyną śmierci dopiero co zamordowanej przez swoich rodziców 9-miesięcznej dziewczynki z Olecka było to, że złamane żebro przebiło jej serce. Ja oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że niezależnie od tego, czy tak malutkie, czy nieco starsze dziecko ginie od noża, wbitego w serce żebra, czy zostaje ugotowane w piekarniku, nie ma większego znaczenia, no ale tu znów przyznaję się do swojej słabości, to serce przebite złamanym żebrem zrobiło na mnie wrażenie szczególne. Chodzi mi o to, że gdyby omawiany tu trochę ostatnio Kubuś z Wrocławia nie poderżnął temu dziecku gardła i nie zadał jej dziesiątków ciosów nożem, ale jakimś szatańskim sprytem tak ją uderzył, że złamał jej żebro, a to żebro przebiło jej serce, to ja bym się zwyczajnie pobeczał. Przepraszam bardzo, ale gdy chodzi o wymiar symboliczny, to chyba nawet śmierć Jezusa na krzyżu schodzi na plan dalszy.
       Nie o tym jednak chciałem pisać w pierwszej kolejności, ale o tym, czemu w ostatnich latach tak często rodzice mordują swoje malutkie dzieci. Ponieważ zrobiło się własnie aż zbyt poważnie, to nie będę przeciągał i popisywał się kolejnymi wstępami, ale przejdę od razu do rzeczy i powiem, że moim zdaniem za tym stoją dopalacze. To nie jest ani wóda, ani zwykłe zidiocenie, ani mecz w telewizji, ale to coś, co w człowieka wstępuje, gdy się tego czegoś nażre. Ja miałem w ostatnich latach kilka okazji oglądać na ulicy ludzi, którzy ani nie są pijani, ani obłąkani, ani zwyczajnie wściekli na świat, ale są w takim stanie opętania, że osobiście nie widzę powodu, by każdy z nich, gdyby mu tylko to dziecko w tym momencie podsunąć pod ryj, by to dziecko zatłukł jak... no właśnie – demona.
       Już niemal 10 lat temu problem dopalaczy się pojawił w mediach, no i oczywiście w wystąpieniach polityków, jednak albo z jednej strony traktowaliśmy to jako problem ówczesnej władzy, albo raczej dziatwy szkolnej. Czasy jednak, jak wiemy się zmieniają, i wygląda na to, że tamta dziatwa już dawno wkroczyła w wiek dorosły, próba zamykania handlujących owymi dopalaczami sklepów skończyła się tym, że powstały coraz to nowsze produkty, a handel ze sklepów przeniósł się do okien na parterach kamienic i dzieją się rzeczy straszne.
      Myślę cały czas o tym serduszku przebitym żebrem i dochodzę do przekonania, że gdybym to ja miał decydować, co jest dziś najważniejsze dla naszego państwa, to bym machnął ręką nawet na to 500+ i się skupił na czymś znacznie, znacznie poważniejszym, bo za jakiś czas może się okazać, że zabraknie chętnych do owych wypłat.
      Żeby może pokazać, jak bardzo jest dziś poważniej, proponuję by zajrzeć może do mojego starego tekstu, jeszcze właśnie z roku 2010, gdzie to wszystko naprawdę stanowiło dziecięcą zabawę.

      Nie wiedzieć czemu, w tym informacyjnym bagnie, jakie nas zalewa – od niedźwiedzi panda, przez pijanych nauczycieli, po nową fryzurę Joanny Muchy – pojawił się nagle temat tzw. dopalaczy, a więc chemicznych środków powszechnie i jak najbardziej legalnie sprzedawanych dzieciom w dużych polskich miastach, dla zarobku i ze zwykłego, pierwotnego pragnienia śmierci. Piszę „nie wiedzieć czemu”, bo w rzeczy samej ten typ informacji, w świecie niemal już nierzeczywistej zabawy i zidiocenia, nie wiadomo ani czemu ma służyć, ani też do kogo ma być faktycznie adresowany. Ktoś niezorientowany mógłby przypuszczać, że oto problem, który każdy normalnie myślący i w miarę uważny obserwator życia zna od lat doczekał się wreszcie odpowiedniego potraktowania ze strony polskiego państwa i że właśnie cały ten czarny biznes zostaje zlikwidowany, a jego właściciele postawieni wobec bankructwa. Na ten jednak temat nic nie wiadomo. Jeśli już, to jest wręcz odwrotnie. Informacja jest bowiem taka, że sprawa jest trudna, a – jak sami zainteresowani, czyli ci mordercy z rozbawieniem zaświadczają – perspektywa pozostaje też raczej bez zmian. Może więc chodzi o to, by o tym niezwykle interesującym zjawisku poinformować społeczeństwo i zachęcić kogo trzeba do obywatelskiej aktywności? Nie sądzę, choć na ten temat jeszcze będzie. Nie sądzę, bo jak wszystko na to wskazuje, coś takiego jak obywatelska inicjatywa już dawno w Polsce zostało wytępione, i to też wcale nie przypadkiem. Jeśli więc jakiś mądrala w telewizji informuje, że dobrym pomysłem byłoby zorganizowanie społecznego sprzeciwu wobec tych sklepów, on sam musi wiedzieć, że zwyczajnie pieprzy trzy po trzy, a poza tym, nie ma pojęcia o czym mówi. I o tym też będzie później. A zatem i adres też jest nie bardzo znany.
      Coś jednak na rzeczy być musi. Bo temat jest zbyt poważny i zbyt przy tym ponury, żeby sobie tak media miały teraz przez parę dni poużywać. Czy rzeczywiście? Otóż zaryzykuję tezę, że niekoniecznie. Może być po prostu tak, że temat dopalaczy pojawił się wyłącznie dlatego, że na niego przyszła kolej. Dokładnie tak samo jak w pewnym momencie uwaga opinii publicznej została zaabsorbowana stadionem w Bydgoszczy, czy tym chłopcem spod Przemyśla, którego rodzice nakarmili muchomorem, przyszła pora na dopalacze. Ktoś powie, że to nie są żarty, że to nawet nie jest kwestia jakieś pojedynczej tragedii, która zawsze może liczyć na odpowiednią publiczność, lecz tu mamy do czynienia z problemem systemowym. Że tu chodzi o życie narodu. Że tu w grę wchodzi coś co mamy za oknem. Niewykluczone że niedługo wszyscy. Że pewien typ wrażliwości wymaga, żeby tego akurat problemu nie wykorzystywać dla tak nędznych celów jak władza.
      I znów. Może i tak jest. Nie mam tu żadnej pewności, ale zupełnie bym się nie zdziwił, gdyby się miało okazać, że rozmowy o wrażliwości i odpowiedzialności stanowią już tylko pieśń przeszłości na każdym możliwym poziomie. Od czasu jak się okazuje, że nawet smoleńska katastrofa i tak straszna śmierć tylu ludzi potrzebowały zaledwie paru dni, by całe zło tego świata stanęło pewnie na obie nogi, a dziś widok tego porzuconego samolotu nie budzi w znacznej części społeczeństwa emocji większych, niż wiadomość o tym, że jutro prawdopodobnie też będzie padać, powinniśmy zapomnieć o tym co jeszcze wypada, a co już nie. A zatem, mam podejrzenie, że te dopalacze to temat na dwa, trzy dni i tyle wszystkiego. Że za te dwa czy trzy dni będzie dokładnie tak jak było dotychczas – kolejne sklepy będą powstawać, kolejne odmiany tej trucizny znajdą swoich nabywców, a kolejni biznesmeni zarobią kolejne pieniądze. Psy pozostaną psami, sądy pozostaną niezależne i niezawisłe, prezydent będzie pełnił swoją służbę, no i może też już z pielgrzymki do Smoleńska wrócą pani Komorowska z panią Komorowską, a Donald Tusk z panią Małgosią udadzą się na kolejny wypoczynek.
      A ja cały czas myślę o tych dopalaczach. Dzień w dzień jadę do pracy i z okien tramwaju widzę ten sklep, na którym stoi jak byk niezwykle dobitny napis, że przede mną rozrywka na wyciągnięcie reki, a nawet jest podany – wielki niemal tak jak to słowo ‘dopalacze’ – numer telefonu, na który mogę zadzwonić, jeśli albo mi się nie chce, lub nie jestem w stanie się ruszyć z domu. Mijam ten sklep, nie widzę co jest w środku, poza jakimiś przebijającymi się przez zaciemnione szyby iskierkami świateł, i tylko ten napis ‘dopalacze’ mówi mi, że to nie jest kolejny sex shop, lub salon gier, ale narkotykowy salon dla starszej i młodszej młodzieży szkolnej.
      Mogę się oczywiście mylić i niedługo okaże się, że nasze państwo właśnie teraz, kiedy piszę te słowa, podejmuje szereg bardzo zdecydowanych i przemyślanych czynności mających na celu likwidację tego nieszczęścia. Że tak, jak przy naszej kompletnej nieświadomości, urzędnicy prezydenta rozpisywali bardzo precyzyjny plan usunięcia krzyża sprzed Pałacu na Krakowskim Przedmieściu, dziś też ktoś w jakimś gabinecie zbiera się, żeby już niedługo cały ten podły biznes rozgonić na cztery wiatry. Ja tu jednak nie jestem po to by się karmić złudzeniami, ale by drżeć ze strachu. Szczególnie gdy tak wiele wskazuje na to, że w momencie gdy przestanę się bać – nastąpi ostateczny koniec i tego państwa i tego narodu. Siedzę więc tu dziś i myślę sobie, że najprawdopodobniej moje niedawno tu formułowane obawy, że wobec oczywistej secesji państwa polskiego, jesteśmy na prostej drodze do tego, żeby brać sprawy w swoje ręce, mają jak najgłębsze podstawy. Bo jeśli tak ma wyglądać Polska, a więc ma być państwem chaosu, bezprawia, powszechnej nędzy i zwycięstwem tych, którzy potrafią sobie poradzić, to ja bym nie chciał być w skórze ani tych którzy dziś rządzą, ani tych co im tę władzę gwarantują. Bo natura chaosu nie wytrzymuje. Po prostu.
      O co mi chodzi? O nic konkretnego. Jeszcze nie. Ale pofantazjować można, prawda? Otóż ja mam troje dzieci. Załóżmy, że moja najmłodsza córka – która jest osobą, jak już kiedyś wspominałem, wyjątkowo niezależną i czasem beztroską – zacznie korzystać z oferty firmy dopalacze.com i od tego umrze. Ponieważ jest tak, że ja widziałem jak ona się rodzi, i może też trochę z tego powodu ją bardzo kocham i nie wyobrażam sobie, jak mógłbym bez niej żyć, jeśli zdarzy się, że ona od tego świństwa umrze, to ja jestem sobie akurat w stanie wyobrazić, że ja zorganizuję się tak, że pójdę do tego sklepu, o którym wspomniałem i ich wszystkich powystrzelam. A ponieważ już wtedy prawdopodobnie będzie mi wszystko jedno, pojadę do Warszawy, zaczaję się na jakiegoś ministra i go też rozwalę, Tak jak robią ludzie na tych amerykańskich filmach o ludziach, którzy zostali doprowadzeni do tego stanu, że po prostu niszczą ten świat, bo im przestało zależeć. Mogę też zrobić tak, że zadzwonię na ten numer, który widnieje na szybie sklepu, zamówię by mi ktoś przywiózł do domu coś mocnego, a jak ten ktoś się u mnie w domu pojawi, to mu poderżnę gardło i zrzucę go na pysk z balkonu.
      Przepraszam, czy ktoś może ma pretensje, że zaczynam przesadzać? Że mnie ponosi? A niby czemu? Przecież od samego początku mówimy o niczym innym jak śmierci. I to nie byle jakiej, ale usankcjonowanej przez państwo, które zobojętniało.
      A więc ja bym bardzo chciał wiedzieć, dlaczego ci wszyscy, którzy albo dziś w Polsce rządzą, albo ci, którzy im w tym rządzeniu pomagają, albo ci, którzy uciekają się do najbardziej bezwzględnych zabiegów, żeby zachować status quo, mają tak strasznie mało wyobraźni. Przecież to naprawdę nie jest takie trudne. Zwłaszcza że to tak naprawdę nie chodzi o mnie. Ja sobie tylko lubię pofantazjować. Mi wystarczy fantazjowanie. Ale nie można zapominać, że to państwo – państwo w obecnej sytuacji tak strasznie egoistyczne i bezmyślne – doprowadziło wielu ludzi do stanu, który naprawdę niczego już nie może gwarantować.
      Oglądamy ostatnio angielski serial o Tudorach. Głupio patrzeć, jak Anglia – ta piękna, niezwykła, dumna Anglia, którą tak podziwiamy – wyrosła na tak strasznej zbrodni i takim kłamstwie. Toyahowa patrzy jak Henryk VIII pewnego dnia postanowił ściąć ileś tam zupełnie niewinnych osób, bo mu tak wyszło z obliczeń, że w ten sposób będzie mu się lepiej królowało, i mówi, że z tego punktu widzenia, to co oni dziś zrobili w Smoleńsku jest jak najbardziej zrozumiałe. Dla takiego Henryka, cóż miałby znaczyć jeden samolot, choćby aż tak ważny? Patrzymy na tę Anglię sprzed stuleci i myślimy sobie, że myśmy tacy okrutni nigdy nie byli. Te tłumy oblizujące się na widok egzekucji – to takie niepolskie. Takie nie nasze. Ciekawe. Też tak mi się wydaje, że my to jednak co innego. My nie. Ale kto wie?
      Jednego jednak możemy być pewni. Nasza dzisiejsza władza, to nie władza królewska. Co by o nich nie mówiły te panie, które patrzą rozanielonym wzrokiem na Donalda Tuska i jego przybocznego Grasia, ani jeden ani drugi to jednak ani Henryk ani Cromwell, i choćby dlatego powinni zdecydowanie znać swoje ograniczenia. A jeśli ich nie znają, to będą się mogli któregoś dnia bardzo nieprzyjemnie zdziwić. Ten rodzaj nonszalancji nie może im do końca uchodzić na sucho. Nawet jeśli Polacy to nie Anglicy, tylko taki sobie skromny i łagodny lud, który bardziej żyje marzeniami niż twardymi faktami. Bo nie tylko ja mam dzieci. I nie tylko ja je tak bardzo kocham. I jeszcze raz. Czemu to jest tak trudno pojąć?




niedziela, 6 stycznia 2019

... a gdzie był wtedy TenKtóryNiePrzepuszczaŻadnejOkazji?

      Dziś zupełnie niespodziewanie, jednak w sprawie nadzwyczaj ważnej. Co ciekawe, ważnej nie przez to, że ona jest sama w sobie w szczególny sposób ważna, ale z tego względu, że nasza często tak bardzo uboga świadomość - czy może czasem i wiara - sprawia, że rzeczy wydawałoby się całkowicie oczywiste - i to często oczywiste nawet dla małych dzieci - stają się dla nas wyzwaniem naprawdę nielichym. Jak wszyscy już dziś zapewne wiemy, w Koszalinie, podczas zabawy w jednym z tak zwanych „Escape Rooms” doszło do pożaru, skutkiem czego zmarło pięć piętnastoletnich dziewczynek. Z tego co już w tej chwili wiemy, dzieci te zmarły na skutek zatrucia tlenkiem węgla, zanim jeszcze wybuchł pożar, co nie zmienia jednak faktu, że rozmiar tej tragedii siłą rzeczy jest nadmuchiwany przez medialne sugestie, jaka to musiała być straszna śmierć, kiedy one płonęły i nie mogły stamtąd uciec, bo albo miały ręce skute kajdankami, albo męczyły się z jakimiś szyframi w zamkach. A nad tym wszystkim króluje złowieszczy napis „Escape Room”.
      Może opowiem, co to takiego. Ale zacznijmy od początku. Otóż prędzej bym się śmierci spodziewał - choćby i od zaczadzenia - niż tego, że po tym jak one wydawałoby się ostatecznie zniknęły w mrokach PRL-u, kiedykolwiek jeszcze powróci moda na tak zwane gry planszowe, tymczasem, jak się okazuje, doszło do tego, że to tu to tam nawet Internet - by nie powiedzieć umieranie z nudów nad piwem w pubie - jest stopniowo wypierany przez owe gry i zwłaszcza młodzi ludzie  potrafią spędzać całe godziny już nie tylko układając Scrabble czy budując hotele w Monopolu, ale ćwicząc wyobraźnię, i nie tylko wyobraźnię, podczas dziesiątek, czy setek kompletnie nowych, powstajacych niemal codziennie zabaw. I oto, jak gdyby w ramach twórczego rozwinięcia tego rodzaju rozrywki, powstały owe „Escape Rooms”, gdzie robi się mniej wiecej to samo, co na planszy, tyle że w realu, a dojście do mety stanowi uruchomienie zamka otwierającego drzwi. Rozmawiałem o tym z moimi dziećmi i z góry im zapowiedziałem, że ja bym w to nie wchodził, bo przede wszystkim bym się znudził, a poza tym umarł ze strachu, że stamtąd do końca życia nie wyjdę, no i dowiedziałem się, że przede wszystkim ta zabawa trwa tylko godzinę, po której i tak trzeba ustąpić miejsca następnym w kolejce, a poza tym nawet jakbym chciał wyjść wcześniej to z tym nie ma żadnego problemu.
      I tak nie pójdę, ale chciałbym, żeby to było jasne dla tych, co mają w głowie wciąż te kajdanki i ewentualny pożar.
      A teraz do rzeczy. Mamy oto tych pięć biednych dziewczynek, które w tak niespodziewanym momencie musiały umrzeć i oczywiście nie ma słów, które byłyby w stanie zadośćuczynić tragedii jaką dziś przeżywają ich bliscy. Każdego dnia w najróżniejszych okolicznościach umiera w Polsce setki, czy może i tysiące osób, kiedy jednak w jednym wypadku ginie pięć młodych dziewcząt, to mamy do czynienia z czymś absolutnie osobnym i wyjątkowym. Pamiętam, jak wiele lat już temu doszło do katastrofy polskiego autokaru w której śmierć poniosło kilkanaście osób i kiedy prezydent Lech Kaczyński ogłosił żałobę narodową, wszystkie niemal media, włącznie z Internetem, oburzyły się, że a cóż to za okazja, by ogłaszać żałobę, skoro codziennie na drogach ginie znacznie więcej osób. Otóż nie. Codzienna, powszechna śmierć jest jak gdyby wliczona w nasze codzienne rachunki i ona nigdy nie stanie się sprawą narodową, co innego śmierć górników w kopalni, czy tamtych turystów w autokarze, czy nieszczęście tych pięciu dziewczynek. A więc dziś płaczemy nad nimi wszyscy, a jednocześnie musimy pamiętać o czymś, o czym najwyraźniej wielu z nas zapomina. Otóż chodzi o to, że to nie Pan Bóg zabił te dziewczynki, to nie On jest za ich śmierć odpowiedzialny, to nie On wreszcie pokazał Swoje najwyższe okrucieństwo. Nie ma nic bardziej błędnego w powiedzeniu, że człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi. Owszem, to prawda, że człowiek strzela, a jeśli ktokolwiek poza nim te kule nosi, to z całą pewnością nie Pan Bóg, tylko mianowicie TenKtóryNiePrzepuszczaŻadnejOkazji. I jeśli ktokolwiek jest za śmierć tych dziewczynek odpowiedzialny, to z całą pewnościa nie Pan Bóg. On nam dał wszelkie możliwe wskazówki do takiego postępowania, by one żyły i od tego momentu wszystko jest już w rękach Szatana, który, jak wiemy pewnego dnia zostanie pokonany tuż przed Śmiercią, ale przede wszystkim w naszych. Przede wszystkim w naszych.
       Czytam komentarze na temat tego nieszczęścia i to jest coś zupełnie nieprawdopodobnego, jak wielu z nas wciąż wraca do tego kompletnie idiotycznego pytania: A gdzie był wtedy Bóg? Przepraszam bardzo, ale o co tu chodzi? O to, żeby On stał nad tymi najbardziej niewinnymi, czy nad tymi najbardziej pobożnymi, czy może nad tymi najbardziej grzesznymi - żeby zdążyli się jeszcze nawrócić - a może nad wszystkimi dziećmi - bo to tyle jeszcze życia przed nimi - a może nad naszymi dziadkami, bo nasze dzieci bez nich nie będą mogły żyć, a może w ogóle jako ów Wszechmogący powinien ingerować w każdy konflikt między złem, a dobrem i na złych zsyłać pioruny, a dobrych osłaniać Własną tarczą? Czy tak sobie wyobrażają świat nasi kochani ateiści, którzy oczywiście w żadnego Boga nie wierzą, ale jednocześnie Go strasznie nie lubią, za to, że jest taki fałszywy?
       Jak wiemy, parę miesięcy temu miałem okazję wziąć udział w specjalnie dla mnie zorganizowanych rekolekcjach księdza Rafała Krakowiaka i ksiądz powiedział mi coś bardzo ciekawego. Otóż on podejrzewa, że prawdziwi ateiści w ogóle nie istnieją. Tam gdzie my widzimy ateistów stoją zazwyczaj ludzie, którzy absolutnie nie negują istnienia Boga, oni dobrze wiedzą, że Bóg istnieje, tyle tylko, że są szczerze przekonani, że On wcale nie jest dobry. Ich zdaniem, kiedy On nam powiedział, że jest dobry, to zwyczajnie nas okłamał. Rozmawiałem sobie z księdzem Krakowiakiem i tak się wspólnie zaczęliśmy zastanawiać, że ciekawe skąd oni się tego wszystkiego dowiedzieli? Kto im przekazał ową Złą Nowinę.
     A dziś, kiedy piszę ten tekst, zastanawiam się z kolei, kto nam szepcze do ucha to dziwne pytanie: A gdzie był wtedy ten wasz Bóg?

Jak zawsze bardzo zachęcam do kupowania moich książek. Część z nich wprawdzie już jest sprzedana, ale to co zostało ma swoją wagę. Wszelkie pytania proszę zgłaszać mailowo na k.osiejuk@gmail.com.
       

niedziela, 4 listopada 2018

Gdy Zły odbiera rozum, czyli z dyni między oczy


      Wrażenie robi już sam tytuł: „Jedna nosiła, druga urodziła. Cudowne dziecko dwóch matek”. Dalej, jak u Hitchcocka, napięcie już tylko rośnie:
      Stetson jest zdrowym, radosnym pięciomiesięcznym chłopcem. Asheligh i Bliss poznały się sześć lat temu. Dziś są szczęśliwym małżeństwem. Mieszkają na farmie w Teksasie, mają hodowlę koni.
       - Marzyłam o ciąży od bardzo dawna - mówi Ashleigh Coulter. - Zawsze chciałam mieć dziecko, ale nie chciałam rodzić - dodaje jej partnerka.
       - To pierwszy raz, gdy dwie kobiety fizycznie wspólnie nosiły w sobie swoje dziecko - twierdzi Kathy Doody, specjalistka leczenia niepłodności. - To po prostu troszeczkę inaczej przeprowadzony zabieg in vitro - wyjaśnia Grzegorz Mrugacz, ginekolog z Kliniki Leczenia Niepłodności ‘Bocian’. Jedna z kobiet, Bliss, była dawczynią komórek jajowych. Razem z nasieniem od dawcy komórki zostały zamknięte w specjalnej silikonowej kapsule, którą następnie umieszczono w macicy kobiety na pięć dni. - Po pięciu dniach hodowli zarodków wewnątrz jamy macicy, ewakuowaną tę kapsułę i gotowy zarodek, pięciodniowy przetransferowano do macicy jej partnerki. W ten sposób uzyskano ciążę - mówi Mrugacz”.
     Tekst zamieszczony na portalu tvn24 jest długi i w całości utrzymany w tonie, można odnieść wrażenie, entuzjastycznym wręcz przesadnie. Są tylko dwa miejsca, gdzie atmosfera nieco ciemnieje, pierwszy raz kiedy pojawiają się okreslenia „hodowla”, oraz „uzyskanie ciąży”, a drugi, gdy niemal równocześnie ze wspomnianym entuzjazmem pojawia się informacja, że sukces, jaki osiągnęli amerykańscy hodowcy, jest tym większy, że ów „transfer” jest bardzo ryzykowny, gdyż diabeł jeden wie, co się w jego trakcie może wydarzyć, no i wreszcie co nam z tego wyskoczy na samym już końcu.
     No ale warto było, bo, jak już powiedzieliśmy, Ashleigh marzyła o ciąży od bardzo dawna , natomiast Bliss zawsze chciała mieć dziecko, tyle że nie chciała rodzić. A skoro jednocześnie chciała i nie chciała, to co było robić? Jedyne co pozostało, to zwrócić się o pomoc do hodowców-entuzjastów, jak wiemy, zawsze chętnych do podjęcia wszelkiego ryzyka.
    Piszę ten tekst i czuję się nieco dziwnie, bo czuję, że, jak zawsze, nie udało mi się zachować odpowiedniej dla tematu powagi, a z drugiej strony mam świadomość, że to jest taki temat, że gdybym miał go potraktować zupełnie poważnie, to moglibyśmy wszyscy tego nie wytrzymać. W tej sytuacji nie pozostaje mi nic innego, jak przejść do zwykłej polityki i oświadczyć, że dopóki Prawo i Sprawiedliwość będzie jedyną partią gwarantującą, że do tego typu podłości w Polsce nie dojdzie, to będę na nich głosował.
      I tym sposobem złamałem ciszę wyborczą, ale pocieszam się tym, że, biorąc pod uwagę liczbę tych, którym w tym pięknym dniu wyborów udało się zamieszać w głowach, oni jeszcze bardziej.



Coryllus przysłał mi właśnie dziesięć egzemplarzy prawdopodobnie najlepszej mojej książki „Marki, dolary, banany i biustonusz marki Triumph”. Polecam wszystkim. Dedykacja w cenie, a kontakt jak zawsze na k.osiejuk@gmail.com.
    

wtorek, 28 sierpnia 2018

Wtem ktoś nagle drzwi otwiera, wpada Paris, jak Pantera


      Być może część z nas jeszcze sobie przypomina kampanię przeprowadzoną parę lat temu przez którąś z przykościelnych fundacji pod hasłem „Nie ma miłosierdzia dla osób żyjących w związkach niesakramentalnych”. Rozwieszone w całym kraju billboardy przedstawiały parę dłoni, splecionych, zamiast ślubnej obrączki, wężem, a podpis głosił: „Konkubinat to grzech – nie cudzołóż”. Bezmyślna drastyczność owej kampanii, a jednocześnie ów ton świętoszkowatej pewności siebie, autoryzowany, jak się okazało, przez pewnego księdza nazwiskiem Drąg, a do której ja akurat pogardę wyssałem z mlekiem matki, sprawił, że poświęciłem wspomnianej kampanii osobną notkę, w której napisałem słowa, które pozwolę sobie tu dziś przypomnieć, jako z każdym dniem coraz bardziej aktualne:
      Ja wiem, że z księżmi nie ma sensu dyskutować, a publicznie to już zwyczajnie nie wypada, ponieważ jednak mam głębokie przekonanie, że za projektem, którego tak pięknie broni ksiądz Drąg, stoi ktoś zupełnie inny, komu jest znacznie bliżej do wydawnictwa ‘Czarne’, niż do Kościoła, chciałbym Księdzu zwrócić uwagę na fakt, że przeróżnych grzechów, poza cudzołóstwem jest cała kupa, w tym takie, o których znaczna większość z nas myśli jak najgorzej. A więc nawet ludzie, którzy z Kościołem nie chcą mieć nic wspólnego, wiedzą, że nie należy kraść, kłamać, zabijać, być niedobrym dla swoich rodziców, obżerać się, wybuchać gniewem, lenić się, zazdrościć, pysznić się, wstrzymywać zapłatę. Tak się też składa, że, jak to pięknie określa ksiądz Drąg, ‘od pewnego czasu obserwujemy wzrost’ większości z nich. Na przykład, jestem pewien, że nawet ksiądz Drąg, który najwidoczniej najbardziej dziś jest przejęty tym, że pary, zamiast się żenić, żyją w wolnych związkach, zauważył, że coraz więcej ludzi, szczególnie młodych kobiet, nieumiarkowanie się obżera. Zauważył on też zapewne, że wielu z nas nie czci tak jak należy dnia świętego. Jestem przekonany, że ksiądz Drąg widzi, jak ostatnio często wielu z nas popełnia grzech wołający o pomstę do nieba, polegający na wstrzymywaniu zapłaty. Myślę również, że musiał ksiądz Drąg zauważyć, jak ostatnio coraz częściej ludzie kłamią i oszukują. Mam też silne podejrzenie, że zaobserwował też ksiądz Drąg gwałtowny wzrost osób, które z różnych powodów popadają w rozpacz, a która, jak wiemy, jest grzechem niezwykle ciężkim. Widząc to wszystko, on postanowił jednak nie wyjść do ludzi z paskudnym wężem na billboardzie i hasłem: ‘Weź się w garść – rozpacz jest grzechem’, lub ‘Zapłać pracownikowi i nie żyj w grzechu’, lecz wszcząć na całą Polskę kampanię przeciwko ludziom, którzy postanowili żyć w tak zwanym konkubinacie. Bo ich jest coraz więcej, a konkubinat, jak wiemy, to cudzołóstwo.
       Skąd dziś ten temat? Czyżby papież Franciszek znów rozjuszył część naszych lokalnych uczonych w piśmie, prosząc o miłosierdzie dla osób, którzy nie dali sobie rady z życiem i dziś są poza Kościołem? Nie. Z tym na razie jest spokój, natomiast, owszem, ze strony tych właśnie specjalistów od świadomej pobożności, tym razem, jak się okazuje, z dwóch stron posypały się kamienie w jego kierunku zarówno za pedofilię w Kościele, jak i za to, że on śmiał za nią przepraszać. Jeśli już mam się trzymać tak zwanej „naszej” strony sceny, najpierw nasza koleżanka Pantera wrzuciła – swoją drogą nadzwyczaj interesujący i bogaty w informacje – tekst, zatytułowany mocno i w punkt „’Pedofilia w Kościele’, czyli ostateczne rozwiążanie kwestii katolickiej”, w którym bardzo solidnie pokazała to, z czym od pewnego czasu mamy do czynienia, jako niezwykle agresywny i z gruntu zafałszowany atak na Kościół jako taki. Nie atak motywowany moralnym odruchem wobec zła, ale atak, gdzie pedofilia nie jest w żadnej mierze wrogiem, ale bardzo cennym sojusznikiem. I pewnie nie zawracałbym Czytelnikom głowy tymi uwagami, gdyby wszystko zostało tak jak to wyżej opisałem, jednak stało się tak, że do dyskusji włączyła się ze swoim unikalnym wręcz wdziękiem komentatorka Paris, pisząc tak:
      Skoro w senacie amerykanskim przechodzi  zbrodnicza i zlodziejska ustawa  447, o ktorej  ten  ZDRAJCA  i  FOLKSDOJCZ  Gorny wraz z ‘naszymi’ presstytutkami nawet sie nie zajaknal, kiedy byla procedowana... przypominam, ze jeszcze za zycia tego calego  HIPOKRYTY  McCaine'a, po ktorego wlasnie przyszla kostucha... ‘naszego  sojusznika’  i  pSZyjaciela... jakim go obwolala ta merdiana  ‘nasza’ TARGOWICA  wczoraj...
... to pewnie mysli ta banda bandytow, ze i z Kosciolem sie uda... ale sie nie uda  !!!”
     Ja w prawdzie z Paris zasadniczo nie rozmawiam, jednak ow fragment, w którym ona wyraziła ową satysfakcję z faktu że McCain został ostatecznie zabity przez nowotwór, odpisałem Paris krótkim komentarzem: „Brawo śmierć!” i się zamknąłem.
     I tu niestety doszło do zdarzenia, które ostatecznie sprawiło, że piszę tę notkę. Oto w roli adwokata Paris wystąpiła Pantera pisząc tak:
     Każdy może oczywiście obchodzić żałobę po polityku, ale [podkreślenie moje] akurat katoliccy dziennikarze winni wiedzieć, że akurat ten ‘drogi zmarły’  miał wpadkę ‘względem matrymonium’. Kiedy bowiem siedział w wietnamskej niewoli, jego małżonka co tydzień jeździła przez te 5 lat na pocztę i nadawała paczkę dla ukochanego małżonka. Aż jednego razu, chyba w 4-tym roku niewoli małżonka, jadąc z paczką na pocztę miała wypadek i to w Wigilię Bożego Narodzenia, w efekcie czego przez wiele miesięcy była w gipsie a ostatecznie po wyjściu ze szpitala musiała chodzić o kulach.
      Ukochany małżonek wrócił z niewoli, popatrzył na żonę i początkowo zwiększył ilość delegacji służbowych a potem znalazł sobie śliczną, młodą i bardzo posażną blondynkę  a małżonce dał ‘zwolnienie  z pracy’.
[…] Niech mu tam ziemia lekką będzie. Swoje przeszedł w tym Wietnamie i biorąc pod uwagę, w  jakim stanie psychicznym byli więźniowie obozów po uwolnieniu, to kariera polityczna, gdzie jest wiele stresów, była najgorszym możliwym wyborem”.
      Tekst jak każdy tego typu paszkwil, gdzie wszystko się właściwie zgadza, pomijając te fragmenty, które są czystą manipulacją. Jednak pewnie i on by mnie nie zainteresował, gdyby nie dwie rzeczy, a mianowicie owo podkreślone przeze mnie „ale”, oraz „wpadka ‘względem matrymonium’”. To jest bowiem to, co mnie doprowadza do furii: przede wszystkim to nieśmiertelne zakłamanie, typu „każdy może, ale”, po to aż pociekające równie nieśmiertelnym fałszem „matrymonium”. W wieku 28 lat McCain poślubił 26- letnią, rozwiedzioną modelkę z dwojgiem dzieci, Carol Shepp. Ponieważ niemal natychmiast trafił do wojska, najpierw ze swoją młodą żoną widzywał się tylko w weekendy, a następnie został wysłany na wojne do wietnamu, gdzie trafił do niewoli w wieku 31 lat, zostawiając Carol daleko w Ameryce. Siedział w tym Wietnamie ponad pięć lat, dzień w dzień znosząc najbardziej okrutne tortury, z powodu których niemal nie popełnił samobójstwa, przez ten czas jego głupia żona słała do niego listy i paczki z żywnością, które jego oprawcy albo niszczyli, albo osobiście zżerali, a kiedy wrócił do domu był niemal wrakiem człowieka, na którego czekała w gruncie rzeczy kompletnie obca mu kobieta, w dodatku już, podobnie jak on, poruszająca się o kulach.
      I ja oczywiście rozumiem, że żonę trzeba kochać, trzeba jej być wiernym i w ogóle należy trzymać fason, zwłaszcza gdy się jest tak zwanym „bohaterem wojennym”. I ja sobie o tym mogę porazmawiać z każdym, w każdej chwili. Co innego jest jednak sytaucja, gdy ktoś zaczyna się zwyczajnie dopieprzać do kogoś kto właśnie zmarł po straszliwej chorobie, za to, że przed wielu, wielu laty zdradził żonę, a następnie się z nią rozwiódł, i traktując ten fakt jako argument na rzecz prawa każdego do traktowania zmarłych w wybrany przez siebie sposób.
      Przypomnę na koniec, że ja nie mam ochoty dyskutować z Panterą, ani tym bardziej Paris, moje podejrzenia co do której zaczynają się ostatnio wręcz poruszać i wydawać dźwieki, na temat tego, czy McCain był człowiekiem dobrym, czy złym i czy Pan Bóg mu wybaczył, czy jednak uznał owo „matrymonium” za grzech McCaina dyskwalifikujący. Nie chcę nawet się odnosić do kwesti, czy McCain, skoro wrócił z Wietnamu taki poraniony, miał wchodzić w politykę, czy tak jak uważa Pantera, zachować się bardziej rozsądnie, a więc żyć na łonie rodziny z żołnierskiej, zapewne w tym wypadku bardzo solidnej, emerytury i pisać wspomnienia. To w ogóle nie jest moja sprawa. Moją sprawą jest natomiast to, że wśród moich znajomych są ludzie, którzy się zachowują tak jakby uważali, że zostali właśnie przez Pana Boga zatrudnieni w roli Jego osobistych sekretarzy. A ich liczba przyrasta ostatnio w tempie geometrycznym.
     A teraz, proszę bardzo, możemy sobie na ten temat porozmawiać.

PS. Przy okazji gorąco polecam wspomniany artykuł Pink Panther. Bardzo cenne refleksje.

Przypominam, że moje książki są do kupienia w księgarni pod adresem www.basnjakniedzwiedz.pl, no i jak najbardziej tu na miejscu. Kontakt mailowy: k.osiejuk@gmail.com.  

      
   


czwartek, 2 sierpnia 2018

Czy ksiądz Drozdowicz czyta Cummingsa?


        W ostatnich dniach, niemal jedna po drugiej, zmarły dwie osoby, których ja akurat pod żadnym względem nie szanowałem, a których nazwiska w ten czy inny sposób funkcjonowały w publicznej świadomości, a więc piosenkarka Kora, oraz jazzowy muzyk Tomasz Stańko, i ja na ten temat nie mam naprawdę nic do powiedzenia, a to z tego jednego powodu, że o zmarłych albo w ogóle, albo już tylko dobrze. Oczywiście najchętnie bym zacytował – co, jak zresztą widzimy, czynię – komentarz jednego z czytelników tego bloga, który reagując na mój tekst o laleczce voodoo, którą gdzieś tam na ścieżce swojego żywota zbudowała pisarka Nurowska z przeznaczeniem dla posła Piotrowicza, zauważył, że, jak wiele na to wskazuje, ona tę laleczkę wydłubała z kory, i już tylko przypomniał swój dawny bardzo tekst o wysłuchanych modlitwach, ponieważ jednak nie bardzo mi wypada ten temat ciągnąć, zamknę się i już tylko zajmę się księdzem o nazwisku Drozdowicz. Wojciech Drozdowicz. Ale zacznijmy może od początku.
        Otóż kiedy dotarła do nas wiadomość, że piosenkarka Kora nie dała rady tej strasznej chorobie i odeszła z tego świata, ktoś niemal natychmiast rozpuścił wiadomość, że ona tuż przed śmiercią pojednała się z Bogiem. Na tę, jak się okazuje, plotkę, na swoim profilu na Facebooku, natychmiast zareagował nie kto inny jak prof. Magdalena Środa, jak rozumiem osoba dobrze poinformowana, następującym oświadczeniem:
        Ktoś propaguje wieści, że Kora w szpitalu wzięła ‘ostatnie namaszczenie’. Raz, że nie była w szpitalu, dwa, że nigdy nie wzięłaby ostatnich namaszczeń, nigdy nie pozwoliłaby na obecność przypadkowych księży wokół siebie. Mało było spraw równie jej obcych jak religia katolicka z jej ‘urzędnikami’, sztywnymi rytuałami, coraz większą hipokryzją i zbrodniami pedofilii. Sama była ich ofiarą. Nie znosiła kościoła katolickiego jako instytucji. Może myślała o jakiejś Transcendecji, bo na Transcendencję, jako osoba uduchowiona, była bardzo wrażliwa ale na pewno nie w wydaniu panów w czarnych sukienkach, którzy nienawidzą wszystkiego co naturalne i wolne a którzy dziś, (poza nielicznymi wyjątkami), dorzynają demokrację wraz z PiSem licząc, że upasą się na nowym dyktatorskim reżimie”.
       I oto, co za ulga! Powiem uczciwie, że po tym, co nasz Kościół uczynił przed wielu już laty z nieświętej pamięci prof. Bronisławem Geremkiem, ja bym podobnego świetokradztwa już drugi raz nie zdzierżył. Niech już bowiem nasza gwiazda dołączy do tak wybitnych przeciwników Kościoła jak choćby Wisława Szymborska i przynajmniej zostanie w naszej pamięci, jako osoba bezkomromisowa do końca, ta która, jak to zabawnie w swojej żałobnej mowie ogłosił partner piosenkarki, Kamil Sipowicz, „do końca była wierna religii słońca, wiatru i kwiatów”.
      Oto jednak w tym momencie na scenę wchodzi wspomniany ksiądz Drozdowicz, którego ja osobiście naprawdę bardzo dobrze wspominam, jako pierwszego autora programu telewizyjnego „Ziarno”, a który dziś, jak się okazuje, jest proboszczem kościoła pod wezwaniem błogosławionego Edwarda Detkensa na Bielanach, i który podczas odprawianej przez siebie niedzielnej Mszy Świętej nagle stanął przed wiernymi w towarzystwie znanego kiedyś trochę muzyka Wojciecha Morawskiego i na takiej wielkiej zakręconej trąbie zagrał dla Kory jej piosenkę „Krakowski Spleen”.
        Nie muszę tu zapewne wspominać, co ja sądzę o tego typu demonstracji i rzeczywiście proszę nie liczyć na jakikolwiek odnośnie tego głupstwa komentarz, natomiast stało się tak, że ponieważ, przeczytawszy te informację, chciałem się czegoś bliżej dowiedzieć na temat bieżącej działalności księdza Drozdowicza, to nie oglądając się już na nic, zajrzałem na youtube’a i tam trafiłem na jego krótki wykład pod frapującym tytułem: „Jestem fanem pogrzebów”. I oto, proszę sobie wyobrazić, po pierwszym odruchu, gdzie pomyślałem sobie, że zdziwień nie ma i nie będzie, wysłuchałem słów tego dziwnego księdza i oto co usłyszałem:
        Tu na Bielanach mamy dużo ślubów, sporo chrztów, ale powiem szczerze, że ja jestem największym fanem pogrzebów. Nie ma lepszej rzeczy w życiu, co się może nam przydarzyć, jak śmierć. Śmierć jest jedyną rzeczą w Europie Zachodniej, której ta biedna Europa, skupiona tutaj w swojej głowie, nie jest w stanie wyjaśnić. I człowiek się z nią zderza jakby ze ścianą. I to jest fantastyczne, bo nagle podstawowe pytania o życie wieczne, o istnienie Pana Boga, o sens Ewangelii, Zbawienia, w sposób brutalny oczywiście, okrutny, ale do nas docierają. I ja uważam, że na cmentarzach powinni pracować najlepsi księża, jakich ma w ogóle diecezja i w tym okresie, kiedy ktoś odchodzi, żeby mu towarzyszyć, żeby go nie opuścić. I pogrzeb jest najwiekszą katechezą naszego życia. Dla bliskich. Tysiąca innych kazań nie jesteśmy w stanie przyjąć, [natomiast] w śmierci najbliższej osoby przemawia do nas Pan Bóg. […] A u nas nagle w Europie człowiek umiera i znika. Nie ma go. Nawet bliscy nie przychodzą na cmentarz, bo nawet nie wiadomo co to jest śmierć. Czytaliście pewnie tę książkę Mariusza Szczygła o tych pochówkach w Czechach, gdzie najbliźsi nie odbierają urny nawet z prochami zmarłych. No tak się dzieje w krajach już niektórych. U nas na szczęście ta tradycja wspomnienia, modlitwy, zapalenia zniczy na grobach najbliższych, jakoś ciągle jeszcze jest żywa”.
        Wysłuchałem z uwagą tych słów i pomyślałem sobie nagle, że nie wiem oczywiście, czy to wspomnienie zmarłej piosenkarki było w jakikolwiek skonsultowane z tym całym Sipowiczem, i kto tam jeszcze dbał o to, by jej się po śmierci nie przydarzyła jakakolwiek krzywda ze strony kościelnych „urzędników”, czy może Drozdowicz z Morawskim postanowili tak sami z siebie pokazać tym durniom, czym jest śmierć. Ale też nie wiem, czy ktokolwiek z zebranych tam w tym kościele coś z tego zrozumiał. Obawiam się jednak, że niewiele.  Boję się, że jeśli tam w ogóle pojawiła się jakakolwiek refleksja, to najwyżej ta, że ona jednak nie rozpoczęła procesu prostego gnicia, lecz przeszła do Krainy Słońca, Wiatru i Kwiatów. A jeśli tak, to obawiam się też, że cała ta gadka księdza Drozdowicza, że już nie wspomnę o całym tym występie podczas Mszy Świętej w kościele na Bielanach, nie ma najmniejszego sensu. Choć, przyznaje, że co do zasady, zgadzam się z nim. Śmierć to jest naprawdę coś. I to że on to tak plastycznie przedstawił zaliczam mu na plus. 500 plus.
       A już na koniec przepiękny wiersz e.e.cummingsa:

dying is fine)but Death

?o
baby
i

wouldn't like

Death if Death
were
good:for

when(instead of stopping to think)you

begin to feel of it,dying
's miraculous
why?be

cause dying is

perfectly natural;perfectly
putting
it mildly lively(but

Death

is strictly
scientific
& artificial &

evil & legal)

we thank thee
god
almighty for dying
(forgive us,o life!the sin of Death

Moje książki są do kupienia w ksi,egarni na stronie www.basnjakniedziwedz.pl. Niestety, w tej chwili mamy tam już tylko Zytę, Marki, Rock and Rolla i 39 wypraw. Gdy chodzi o Listonosza i Licho – których cztery egzemplarze obiecał mi przysłać Michał – proszę o kontakt pod adresem k.osiejuk@gmail.com. Dedykacja na życzenie.

wtorek, 13 marca 2018

Co na temat filmu "Smoleńsk" mówi Stefano Landi?

      Miałem na dziś nieco inne plany, ale tak się stało, że Coryllus pojechał na cykliczną rozmowę z Józefem Orłem, Orzeł – diabli wiedzą, po jaką cholerę – ni stąd ni z owąd w tle tej rozmowy wyświetlił coś co się miało nazywać „10 patriotycznych przykazań Matki Kurki”, czy jakoś tak, Coryllus się oczywiście wściekł, wspomniał o tym, co się stało na blogu i rozbujał potężną dyskusję, w której niemal wszyscy uznali za stosowne przehejtować Orła od góry do dołu. Ja akurat do tej debaty się nie przyłączyłem, przede wszystkim dlatego, że Orła znam osobiście i mam wiele powodów, by mieć do niego szacunek, a poza tym uważam, że tym razem to Coryllus popełnił błąd, decydując się na udział w rozmowie na temat filmu „Smoleńsk”. Z tego nie mogło wyjść nic sensownego, z tego prostego powodu, że jeśli mamy do czynienia z filmem pod każdym możliwym względem nieudanym i w sposób zupełnie modelowy niepotrzebnym, a wiemy, że naszym zadaniem będzie dowodzenie naszych racji wobec argumentu, że ów film jest i bardzo udany i jeszcze bardziej potrzebny, to nie mamy w tej rozmowie żadnych szans. Można bowiem w pewnym względym porządku skrytykować aktorstwo, scenariusz, czy dialogi, ale w momencie gdy tam jest złe dokładnie wszystko, z naszego gadania wyjdzie wyłącznie chaos. I to, moim zdaniem, się podczas tej rozmowy stało. No a na koniec jeszcze Orzeł wszystko przyklepał grepsem tego cwaniaka.
     Nie brałem więc udziału w dyskusji pod notką Coryllusa, natomiast, owszem, przeczytałem ją bardzo starannie i w pewnym momencie rzucił mi się w oczy komentarz wysłany przez pewną internautkę, która z autentyczną satysfakcją zasugerowała, że Orzeł zchował się jak się zachował pewnie dlatego, że jest już stary i czuje, że będzie wkrótce kitował. Ponieważ, zupełnie niezależnie od tego, że osobiście nigdy nie uważałem za rozsądne bawić się śmiercią, sam już jestem stary i coraz częściej chodzą mi po głowie myśli ostateczne, owa uwaga zrobiła na mnie takie wrażenie, że postanowiłem ją skomentować kompletnie obok tematu Orła, Smoleńska i Matki Kurki, jako świeżego polskiego patrioty. A skoro tak, to proponuję, byśmy może przypomnieli sobie coś, co tu już kiedyś było, wraz z odpowiednią ilustracją muzyczną. Oto przed nami Stefano Landi, jego „Bisogna Morire”, no i moje tłumaczenie owego tekstu, tak żeby każda durna pała, a ta jedna szczególnie, zechciała, choć na chwilę zrpozumieć, że naprawdę nie umieraja wyłącznie starcy i himalaiści.







Jak bardzo się mylisz,
gdy myślisz, że życie
się nigdy nie skończy.
Bo umrzeć musimy.

Marzeniem jest życie
tak cudownie słodkim,
lecz radość przeminie.
Bo umrzeć musimy.
I na nic lekarstwo,
i na nic chinina.
Nic nas nie uleczy.
Bo umrzeć musimy.

I na nic lamenty,
i groźby, i nasza
bezczelna odwaga.
Bo umrzeć musimy.
I żadna formuła
Nie zdoła poskromić
Tej mocy co czyha.
Bo umrzeć musimy.

I nie ma sposobu,
by splot ten rozwiązać
i na nic ucieczka.
Bo umrzeć musimy.
Jednako dla wszystkich,
najbardziej przebiegli
nie umkną przed ciosem.
Bo umrzeć musimy.

Giniemy gdy śpiewy,
giniemy gdy granie
na cytrze, na dudach.
I umrzeć musimy.
Giniemy i w tańcu,
i pijąc, i jedząc;
jesteśmy padliną.
I umrzeć musimy.

Ta Śmierć Przeokrutna
nas wszystkich oszuka,
zawstydzi każdego.
I umrzeć musimy.
A mimo to, bredząc
żałośnie i wrzeszcząc,
kłamiemy naiwnie.
Bo umrzeć musimy.

I młodzi, i dzieci,
i też każdy człowiek
rozpadnie się w ziemi.
Bo umrzeć musimy.
I zdrowi, i chorzy,
i dzielni, tchórzliwi,
dla wszystkich ów koniec.
Bo umrzeć musimy.

Gdy nic cię nie martwi,
to już w twojej piersi
twój świat już się kończy.
Bo umrzeć musimy.
A jeśli i o tym
nie myślisz, to jesteś
szalony, pamiętaj,
że umrzeć musimy.

poniedziałek, 9 października 2017

... jako ostatni wróg zostanie pokonana śmierć

      Zamieścilem tu przy niedzieli tekst o walce miedzy cywilizacją śmierci, a cywilizacją życia, i muszę przyznać, że czuję z jednej strony lekkie wyrzuty sumienia, a z drugiej satysfakcję. Wyrzuty sumienia z tego powodu, że ów tekst – jestem tego absolutnie pewien – przez wielu czytelników został odebrany, jako bełkot wariata, satysfakcję natomiast przez to, że ja dokładnie w ten sposób sobie wszystko zaplanowałem. Im dłużej bowiem prowadzę ten blog, tym mmocniejsze mam przekonanie, że gdy chodzi o przekaz, wszystko już było, natomiast to, co jeszcze może mnie tu w jakiś sposób ratować, to zagadka. I to z tego własnie powodu niekiedy wpadam w nastrój, by pisać w taki sposób, żeby nawet dla mnie samego to co powstanie stanowiło pewne wyzwanie. A chyba wszyscy przyznamy, że to już jest nie byle co.
      Ponieważ jednak temat walki życia ze śmiercią to nie jest sprawa błacha, pomyslałem sobie, że przypomnę swój tekst  sprzed kilku już lat, zamieszczony w wydawanych przez poznańskich karmelitów „Zeszytach” pod tytułem „… a jako ostatni wróg zostanie pokonana śmierć”, z nadzieją, że przynajmniej części z nas ów tekst rozjaśni ten tak niewyraźny obraz. Bardzo proszę.
    
      Ani nie jestem teologiem autoryzowanym, ani, jak część z tak zwanych dziennikarzy katolickich, teologiem samozwańczym, ani, co więcej, nie mam nawet tak skromnych ambicji, by objaśniać ludziom najprostsze zagadki naszej wiary, takie choćby, o których dzieci uczą się – czy choćby powinny się uczyć – na lekcjach religii, jednak tym razem chciałbym zaryzykować pewną teorię dotyczącą słynnego fragmentu Pisma Świętego, znanego nam z krótkiej bardzo sekwencji: „Jako ostatni wróg zostanie pokonana śmierć”.
      Otóż od pewnego czasu chodzi mi po głowie owa śmierć, jako ostatni wróg. Ja oczywiście rozumiem, że wrogiem – choćby i ostatnim – może być Szatan. Nie zdziwiłbym się też, gdyby ostatnim wrogiem okazał się grzech, czy w ogóle zło… a tu tymczasem mamy tę śmierć. Wszyscy wiemy, jak śmierć potrafi być czymś bardzo z naszego punktu widzenia najgorszym: boimy się jej, nie rozumiemy, niektórzy z nas nawet nie lubią o niej rozmawiać, i mimo że wiemy jednocześnie, że żyć wiecznie nikt z nas chyba by nie chciał, staramy się ją odwlec w nieskończoność. A i tak wciąż mamy tę świadomość, że ona jest czymś równie naturalnym, jak życie. Tymczasem nagle się dowiadujemy, że śmierć jest wrogiem. Nie wyjątkowo wyboistą drogą do życia wiecznego, ale wrogiem, i to – co tu akurat jest dla nas kwestią podstawową – wrogiem ostatecznym.
      Tematem tego numeru „Zeszytów” jest piąte przykazanie, czyli „nie zabijaj” i jego przeróżne interpretacje. Nie wiem, jak inni, ale z jakiegoś niepojętego dla mnie powodu, od czasów, gdy byłem małym dzieckiem, to właśnie przykazanie – nie pierwsze, nie czwarte, nie siódme nawet, ale właśnie piąte – przemawiało do mnie najbardziej: nie wolno zabijać. Kraść, kłamać, nie chodzić do kościoła, nie słuchać rodziców – owszem, to też. Przede wszystkim jednak trzeba się trzymać jak najdalej od śmierci. Takie to były wówczas moje emocje, do tego stopnia silne, że fraza „piąte nie zabijaj” stanowiła dla mnie w pewnym momencie punkt wyjścia do innych przykazań. Ile razy trzeba było szybko powiedzieć, które przykazanie nie pozwala na przykład cudzołożyć, od razu zaczynałem w głowie te recytację od „piąte nie zabijaj”. A przecież, jeśli się dobrze zastanowić, to akurat piąte jest być może jedynym przykazaniem, które większości z nas nie dotyczy. My możemy nie szanować Boga, bliźniego i rodziców, i opuszczać Mszę Świętą, i zazdrościć, i kłamać i kraść nawet, ale zabijać? No, zabijanie akurat to nie jest nasza rzecz.
      A jednak myślę, że emocje, jakie budziło to piąte przykazanie, były nie tylko moje. Emocje, które w jakiś tam sposób, jak sądzę wyprzedzały, a jednocześnie uzupełniały, ową zapowiedź św. Pawła, że na końcu jako największy wróg zostanie pokonana śmierć. I już nikt nikogo nie zabije.
      Proszę zwrócić uwagę, że Paweł, poza tym największym, nie wymienia innych wrogów. Oczywiście, w innych miejscach mamy i demony i grzech i grzeszników i samego diabła, ale tu u Pawła jest tylko śmierć. Wszyscy wrogowie i największy z nich – śmierć. Czy to możliwe więc, że nasza dziecięca intuicja, która kazała nam traktować zabójstwo jako grzech największy, a śmierć jako największego wroga człowieka, była słuszna? Wydaje mi się że tak.
       Kiedyś przeżyłem pewną przygodę, którą zresztą miałem okazję już opisać w paru miejscach, ale muszę do niej wrócić i tu w „Zeszytach”. Otóż przez jakiś czas, jeżdżąc tramwajem do pracy, spotykałem dziewczynkę w wieku może 15, a może 16 lat, drobną blondynkę, ani ładną, ani brzydką, z plecakiem, w jakim dzieci noszą książki do szkoły, z niemal całą twarzą poprzebijaną czarnymi kolczykami. I kiedy mówię o całej twarzy i o kolczykach czarnych, wcale nie przesadzam, ale mam na myśli autentycznie całą twarz: wargi, nos, uszy i brwi, i że ona miała to wszystko poprzebijane czarnymi kolczykami. Ale mało tego. Najgorsze w tym wszystkim było to, że ona za każdym razem, kiedy ją widziałem – a widziałem ja razy kilka – była straszliwie smutna, straszliwie samotna i straszliwie pusta. Nigdy się nie dowiedziałem, czy ona jechała do szkoły, czy może tak krążyła bez sensu po mieście, bo szkoła jej nie była do niczego potrzebna, czy może była umówiona z kimś „na mieście”, ale myślę, ze to akurat nie jest takie ważne. To co robiło największe wrażenie, to oczywiście te kolczyki i ta samotność. A jeśli ktoś jest na tyle domyślny, by wyprzedzać moje słowa, to już wie, że jeszcze ta śmierć. Bo właśnie tak to wyglądało: ona była zanurzona w śmierci.
      W odróżnieniu od większości dzieci w jej wieku, ona też nie słuchała muzyki. Nawet nie robiła wrażenia, jakby mogła mieć telefon komórkowy, z którego tej muzyki mogłaby, gdyby tylko chciała, słuchać. Siedziała taka pogrążona w swojej ponurej samotności i patrzyła przed siebie. I to, powiem szczerze, mnie bardzo zdziwiło. Ja bym po kimś takim jak ona spodziewał się, że będzie słuchał nawet jeśli nie Nergala z zespołem Behemoth, to chociaż Black Sabbath, a ona nie słuchała niczego. Ją najwidoczniej ta muzyka nawet nie interesowała.
      Trochę skaczę w tym tekście od wątku do wątku, no ale tak to jakoś wyszło i pewnie już tak zostanie. Rzecz w tym, że ja od pewnego czasu bardzo przejmuję się satanizmem promowanym przez kulturę popularną, a kiedy używam określenia „satanizm” to niekoniecznie mam na myśli takich wykonawców, jak wspomniany Black Sabbath, czy Led Zeppelin, czy choćby całą tę muzykę określaną nazwą „black metal”, ale też – i to może przede wszystkim – i nie to, co ostatnio staje się coraz bardziej popularne, jako pogański folk. Chodzi o tych wszystkich grajków poprzebieranych w najstarsze słowiańskie stroje, uzbrojonych w stare, tradycyjne słowiańskie instrumenty i wykonujących muzykę źródeł, z czasów, jak to oni określają, jeszcze przedchrześcijańskich, a więc jedynie prawdziwych. Słucham niekiedy tej muzyki i myślę sobie, że tak to właśnie Diabeł próbuje zdobyć nasze dusze. Odwracając naszą uwagę od Boga. Realizując dokładnie to, co papież Franciszek tak fantastycznie celnie określił słowami, że kto się nie modli do Boga, ten się modli do Szatana. Słucham niekiedy tej muzyki i się trochę boję.
      Niedawno miałem okazję obejrzeć gdzieś fragment koncertu zespołu Behemoth, gdzie wśród tej całej satanistycznej dekoracji Nergal wykrzykiwał do idealnie opętanej publiczności bluźniercze hasła, a tłum je podejmował i za nim wiernie powtarzał, no i też się bałem. Bo wiedziałem, że tam z nimi jest Szatan. Natomiast przyznaję, że ani na moment nie przyszło mi do głowy, i wtedy, podczas słuchania fragmentów tego koncertu, ani wcześniej, kiedy słuchałem zespołów Led Zeppelin, Black Sabbath, czy naszej polskiej Kapeli ze wsi Warszawa, że tam dochodzi do zabójstwa; że tam oprócz tego Diabła jest też śmierć.
      I oto kilka dni temu kolega przesłał mi link do pewnego filmu dostępnego w Internecie, stanowiącego fragment większego projektu zatytułowanego „Kraina grzybów”, po obejrzeniu którego doszedłem do wniosku, że gdyby nawet zostawić ten obraz – obraz, powiedzmy to uczciwie, z wielu względów, dla normalnie przeżywającego świat człowieka, nie do wytrzymania – natomiast wypełniający go dźwięk zastąpić wspomnianym wcześniej koncertem zespołu Behemoth, cały czarny plan stojący za tym projektem wziąłby w łeb. Gdyby wspomniany film wypełnić klasycznym czarnym metalem, to wszystko nagle stałoby się żartem. Bo rzecz polega na tym, że projekt „Kraina grzybów” to nie jest satanizm, jaki znamy – to jest śmierć. I owa śmierć jest wręcz doskonale opisywana i przez ten obraz, ale w równym stopniu też przez dźwięk – powtarzam, dźwięk zupełnie inny od tego, do któregośmy się już zdążyli przyzwyczaić.
      Nie udało mi się obejrzeć więcej, niż dwie, może trzy minuty tego filmu, ale powiem szczerze, że te parę minut wystarczyły mi, żebym zrozumiał, czym jest śmierć i jak wygląda piekło. I niech nikt nie myśli, że tam mieliśmy jakieś kozły, odwrócone krzyże, szyderstwa z Boga, seks, ciężką rockową muzykę, jakieś nieludzkie zawodzenia. Nic z tego. Tam wszystko robiło wrażenie dość klasycznego artystycznego projektu, tyle że on cały tonął w śmierci. Nie jestem tego w stanie opisać, i przyznaję, że też bym nie chciał tego robić, ale tak to właśnie wyglądało: to było, jak koszmar z dzieciństwa, z którego się budzimy zlani potem, bo przez chwilę poczuliśmy na czole zimny oddech śmierci. Piekła, Szatana, wiecznego cierpienia, ale przede wszystkim śmierci, czyli – powiedzmy to sobie wreszcie – nieskończonej samotności.
      I przyjaciele i rodzice i Kościół i różnego rodzaju autorytety przestrzegają nas, byśmy trzymali się z dala od ścieżek Szatana, który – ciekawe, swoją drogą, skąd ten pomysł – próbuje nas podobno uwieść przez muzykę, czy w ogóle kulturę pop. Otóż wygląda na to, że, owszem, Tenktórynieprzepuszczażadnejokazji ma wiele sposobów i bardzo dużo cierpliwości, by każdy z nich wykorzystać przeciwko człowiekowi, jednak nie powinniśmy zbyt ławo uwierzyć, że on jest tak naiwny, by te wszystkie swoje sposoby wymalować nam na wielkiej tablicy, a na koniec się jeszcze pod tym podpisać przy pomocy trzech szóstek, czy odwróconego pentagramu. Jeśli on jest tym, kim uważamy, że jest, i będzie chciał nas zaatakować, to z całą pewnością nie dostarczy nam wcześniej odpowiedniej instrukcji, jak się przed tym atakiem bronić, ale spróbuje nas, z sobie tylko znaną perfekcją, uwieść.
      Co więc powinniśmy wiedzieć? Przede wszystkim, że on jest, i wcale nie zamierza czekać bezczynnie na przyjście Królestwa Bożego. On w Boga nie wierzy. On jest przekonany, że Bóg nie żyje. Poza tym nie powinniśmy się łudzić, że wystarczy, że nie będziemy słuchać muzyki rockowej, ale ograniczymy się na przykład do klasyki, bo nie ma żadnego naprawdę powodu, by uważać, że Diabeł z jakiegoś powodu czuje obrzydzenie do Beethovena. Nie ma też powodu sądzić, że Diabeł gardzi i nie ogląda rozrywkowych programów w Polsacie. No i wreszcie, po trzecie, musimy pamiętać, że największym wrogiem jest śmierć i to w niej dopiero możemy odnaleźć prawdziwego Szatana. Bo to on jest pierwszym zabójcą. To przeciwko niemu zostało zapisane piąte przykazanie.
      Właśnie tak. To śmierć jest pierwszym wrogiem i bądźmy pewni, że kiedy Tenktórynieprzepuszczażadnejokazji będzie nas chciał do siebie przygarnąć, to nie przez to, że nam pokaże jakiś wisiorek z powieszonym do góry nogami krzyżykiem, nie przez figurkę kozy z poskręcanymi rogami, nie przez pisane gotykiem idiotyzmy o tym, że niepokonane słońce przenika czarne drzewa, ale w taki sposób, byśmy się nawet nie zorientowali, że to on do nas przemawia, byśmy myśleli, że to tylko taka sztuka w temacie kosmosu i niepokonanej śmierci. Bo ona, jak już wiemy, zostanie pokonana, ale co z nami?
      Tak. Kradnie, cudzołoży, kłamie, nie szanuje rodziców, zazdrości, zabija nie człowiek, ale Szatan, a robiąc to spycha nas w otchłań śmierci. To jest jego domena. I właśnie dlatego, na samym końcu, jako największy wróg, zostanie pokonana śmierć.

Tego akurat tekstu nie ma w mojej książce o paleniu licha, natomiast są inne, równie inspirujące. Polecam serdecznie. Tu


The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...