piątek, 30 września 2022

Czy Radek Sikorski to prosty psychopata?

 

      Od kilku dni, jak pewnie wszyscy zdążyliśmy zauważyć, pierwszą gwiazdą aktualnych doniesień jest Radosław Sikorski, obecnie eurodeputowany Platformy Obywatelskiej, a wcześniej minister obrony w rządzie Kazimierza Marcinkiewicza, oraz spraw zagranicznych u Donalda Tuska. Czyli, jak pewnie każdy z nas rozumie, osoba nie z ostatniej półki. Poszło o to, że kiedy jasny szlag trafił wszystkie cztery nitki rusko-niemieckiego rurociągu pod Bałtykiem, ów Sikorski ogłosił na Twitterze, że jest to robota służb specjalnych Stanów Zjednoczonych i zrobiła się z tego międzynardowa afera.

      Czy chodziło o to, że Sikorski powiedział nieprawdę, pozostaje oczywiście kwestią bez znaczenia. Kto to zrobił, tego póki co nie wiemy, choć ostatnio wahadło się zdecydowanie przechyla na stronę rosyjskiej prowokacji. No ale, jak wiemy, bywa różnie, więc niewykluczone, że to jednak Amerykanie wzięli ów niemiecko-rosyjski za pysk. A zatem, wciąż jest niewykluczone, że Sikorski – nie on zresztą jeden – trafił w dziesiątkę. Jednak, jak mówię, nie w tym rzecz. Rzecz bowiem w tym, że Radosław Sikorski, jeden z najważniejszych polskich, ale również przez małżeństwo z Anne Applebaum światowych, polityków oficjalnie oskarżył zaprzyjaźnione Stany Zjednoczony, prowadzące praktycznie wojnę przeciwko Rosji, o gospodarczy terroryzm i wywołał tym samym międzynardowy skandal.

        Komentatorzy zachodzą więc w głowę, czemu Sikorski, w końcu osoba przynajmniej teoretycznie przytomna, dopuściła się tego rodzaju wybuchu zidiocenia i odpowiedzi jest kilka, a wśród nich na czoło wysuwają się trzy, Pierwsza to ta, że Sikorski jest ciężko uzależniony od alkoholu i wspomniany komentarz jest wynikiem tego, że on nie wiedział co robi. Druga jest taka, że on jest zwyczajnym idiotą i w swojej wyobraźni uznał, że skoro jego zdaniem rurociąg zniszczyli Amerykanie, to on musi natychmiast się tą myślą podzielić ze światem. Jest wreszcie trzecie podejrzenie, a mianowicie to, że Sikorski to ruski agent, który od lat działa na zlecenie Kremla, dostaje za to bardzo duże pieniądze, no i tym samym wspomnianego tweeta podyktował mu rzecznik Pieskow.

      A ja, powiem szczerze, nie wiem, jak to wszystko wygląda. Przyznam się, że sam osobiście lubię wierzyć w to, że Radosław Sikorski to klasyczny psychopata, a zatem wszystko co robi, mówi i wyświetla na swojej twarzy umyka naszym ocenom. To jest swoisty alien i my tu nie mamy nic do gadania. Pamiętam jak Amerykanie zabili Bin Ladena i Sikorski w jednej chwili zareagował na to wydarzenie tweetem – swoją drogą świadczącym o tym, że z jego angielskim jest nie do końca tak, jak się wiuelu z nas zdaje – „Yes, we did”. Dziś on robi praktycznie to samo. Dochodzi do eksplozji na wszystkich czterech nitkach Nord Stream, a on w tej samej chwili wrzuca tweeta: „Thank you USA” i jest siebie strasznie zadowolony, że stał się częścią wielkiej międzynarodowej operacji. Pijak? Idiota? Agent? Nie sądzę. Moim zdaniem, zwyczajny psychopata.

        Po co zatem ten dzisiejszy tekst? Powód jest, moim zdaniem, bardzo poważny. Oto ja już wiele, wiele lat temu zamieściłem tu tekst, do dziś całkowicie zlekceważony przez tych, którzy, jak się zdaje, powinni trzymać rękę na pulsie, a który, moim zdaniem może, nawet jeśli nie wyjaśnić, to bardzo prostą drogą prowadzić do wyjaśnienia zagadki Radosława Sikorskiego. A zatem, pozwolę sobie fragment tamtego tekstu tu dziś odtworzyć. Proszę posłuchać i proszę też nie mieć większych nadziei, że tym razem pojawi się ktoś, kto to przeczyta i zawoła: O! A to figiel! I pomyśli, że tu jest wszystko, czego nam przez lata brakowało.

 

 

      Minister Spraw Zagranicznych Radek Sikorski poleciał do Tunezji, i wracając do Polski zabrał na pokład swojego samolotu 16 uchodźców z Afryki – prześladowanych u siebie w kraju czarnych chrześcijan. Sam lot, podobnie zresztą jak przyjęcie na lotnisku w Warszawie, zostało należycie sfilmowane przez ekipę telewizyjną i odpowiednio zrelacjonowane. A więc wszyscy mogliśmy zobaczyć eleganckie wnętrze rządowego samolotu, a w nim grupkę przestraszonych, czy może tylko speszonych mężczyzn, kobiet i małych dzieci, jak dzięki serdeczności i – oczywiście! – empatii naszych przywódców fruną ku wolności.

Kiedy skończyła się sekwencja w samolocie, zobaczyliśmy ponownie ową gromadkę i samego pana ministra, który powiedział co następuje (cytat dosłowny!):

„Polska dba o prawa chrześcijan na całym świecie. To jest nasz symboliczny gest solidarności z prześladowanymi chrześcijanami w Polsce. Jestem wzruszony, bo sam byłem uciekinierem”.

      I ta właśnie wypowiedź, przy całym moim szacunku dla sytuacji, w której 16 biednych, udręczonych naszych braci w wierze znajduje ratunek w Polsce, tworzy całość symboliki tego zdarzenia, pod kątem roli, jaką w tym przedsięwzięciu odegrał rząd Platformy Obywatelskiej. Chodzi o dwie rzeczy. Najpierw pierwsza z nich. Otóż mam tu na uwadze samego Radka Sikorskiego, który patrzy na te twarze, na te oczy, na te czarne wynędzniałe sylwetki, i ma czelność kłamać im w żywe – nomen omen – oczy mówiąc, jak to on się wzruszył, ponieważ kiedyś dzielił z nimi ich los.

      Dla rozjaśnienia sprawy, przypomnijmy fakty, z czasów, kiedy nie było jeszcze Radka, lecz zwykły Radosław. Otóż Radosław Sikorski, jak czytamy w Wikipedii, w marcu 1981 roku był uczniem przedmaturalnej klasy jednego z bydgoskich liceów ogólnokształcących, a jednocześnie przewodniczącym komitetu strajkowego. W czerwcu tego samego roku, jak rozumiem w dowód uznania dla swojego bohaterstwa podczas szkolnego strajku, otrzymał paszport i wyjechał do Wielkiej Brytanii, aby podszlifować język angielski. Z jakiegoś powodu, kiedy nadszedł wrzesień, zamiast wrócić do szkoły, młody Sikorski dalej szlifował język, a kiedy już w Polsce został wprowadzony stan wojenny, zwrócił się do brytyjskich władz o azyl polityczny i go otrzymał. Nie wiemy, w jaki sposób i gdzie Radosław Sikorski zdał maturę, bo o tym Wikipedia akurat milczy, natomiast wiadomo, że w pewnym momencie został przyjęty na studia w Oxfordzie, gdzie został członkiem czegoś co się nazywa Klubem Bullingtona, a co, jak również podaje Wikipedia, stanowi „ekskluzywne stowarzyszenie zrzeszające studentów-mężczyzn z rodzin angielskiej prawicy”. Dalsze dzieje Radosława Sikorskiego, z naszego akurat punktu widzenia, są tu nieistotne, ale dla porządku jeszcze tylko dodam, że po trzech latach studiów, uzyskał Sikorski tak zwany licencjat, a później – kiedy to miało miejsce, tego niestety również Wikipedia nie podaje – na swój specjalny wniosek otrzymał jeszcze tytuł magistra. Już bez konieczności studiowania i zdawania jakichkolwiek egzaminów. Podobno na Oxfordzie takie zwyczaje są tradycją. Rozdawanie tytułów magistra na pisemny wniosek.

      I dziś Radek Sikorski, minister w rządzie Donalda Tuska, zabiera z Afryki grupę czarnych uchodźców, sadza ich przed kamerą i bez jednego marnego mrugnięcia okiem, oświadcza, że oto w jego zyciu nastąpił prawdziwie wzruszający moment, bo kiedy zobaczył tych biedaków, stanęła mu przed oczyma jego własna młodość i ciężkie życie w ponurych czasach PRL-u, kiedy to on „sam był uciekinierem”. Kiedy i on cierpiał prześladowania. Rozumiem że również za wiarę w Jezusa Ukrzyżowanego.

      Wszyscy znamy Radka Sikorskiego bardzo dobrze. Czasem być może aż za dobrze. I wydawałoby się, że nie ma takiej rzeczy, która by nas potrafiła w nim zadziwić. Nie ma też takich słów pogardy, które choćby sama jego milcząca obecność nie byłaby w stanie w nas wywołać. Jednak jego widok na tle tych czarnych chrześcijan – jego, z tą tak bardzo niejasną, a z drugiej strony tak wystarczająco jasną historią w tle – robi wrażenie szczególne. Stoi oto ten bufon i roni łzy nad wspólnym, swoim i tych biedaków, losem. Brat w męce, jasna cholera! Przepraszam najmocniej, ale niech go wreszcie jasny szlag trafi!

       Ale jest coś jeszcze niezwykle interesującego i jeszcze może bardziej symbolicznego, co znaleźć możemy w tej wypowiedzi. Osobiście bardzo nie lubię czepiać się ludzi, których nie lubię, za ich zwykłe, ludzkie pomyłki, a tym bardziej przejęzyczenia. W tym jednak wypadku nie mogę się powstrzymać, zwłaszcza że tu akurat owo przejęzyczenie jest bardzo znamienne. Mam tu na myśli fragment, na który już pewnie wiele osób czytających zamieszczony wyżej cytat z Sikorskiego zauważyło: „To jest nasz symboliczny gest solidarności z prześladowanymi chrześcijanami w Polsce”.

       Mam zatem do Radka Sikorskiego w tej chwili już tylko jedną sprawę. Niech on się ze mną i z moimi braćmi chrześcijanami nie solidaryzuje. Niech on się, wraz ze swoimi partyjnymi kolegami, od nas, polskich chrześcijan odpieprzy. Niech da nam święty spokój. Szczególnie zwłaszcza, gdy napotka nas na Krakowskim Przedmieściu. Bo mogę mu obiecać, że gdy jego solidarna obecność stanie się zbyt natarczywa, pokażemy mu jak wygląda prawdziwa jesień średniowiecza. I wtedy dopiero zobaczy też, jak potrafi wyglądać prawdziwe chrześcijaństwo, kiedy jest prześladowane przez lewych czarusiów z Klubu Bullingtona.

 



środa, 28 września 2022

Don Paddington: Skowronki, czyli Shane MacGowan wiecznie żywy

 

Tym razem to już koniec rozważań księdza Rafała Krakowiaka. Niech Pan Bóg mu zapłaci.




„Bracie, nie jesteśmy urzędnikami państwowymi!” – czyli wojna, status ontologiczny skowronków, papież Franciszek, Shane MacGowan i The Pogues. (część 4 i ostatnia)

       Moja pisanina trwa już zbyt długo i stąd na koniec chcę się odnieść tylko do dwóch kwestii.

      Po pierwsze, chciałbym jeszcze raz mocno podkreślić, że treść części 3. nie ma żadnego związku z marzeniem niektórych ludzi (także duchownych), by Kościół trzymał się od polityki na dystans, vulgo: nie wtrącał się do polityki. Niech nas ręka Boska broni przed spełnieniem tego marzenia! Możemy oczywiście zauważyć, że w związku z marginalizowaniem, a nawet wręcz odrzucaniem nauczania Chrystusa, dano Kościołowi do zrozumienia, że może być dla społeczeństwa użyteczny jako (co najwyżej!) sprawna organizacja charytatywna, natomiast rola Kościoła polegająca na wskazywaniu drogi politykom, czy ekonomistom, nie mówiąc już o wpływaniu na zasady życia społecznego, jest zupełnie zbędna. Kościół sugestię świata zrozumiał, a ponieważ – jak wiemy od Stalina – nie dysponuje żadnymi dywizjami, wszedł na ścieżkę samoograniczania się. I właśnie dlatego od dłuższego już czasu nie widzimy, by ktokolwiek z grona duchowieństwa piastował funkcje poselskie lub senatorskie, że o urzędach ministerialnych nie wspomnę. Nie dostrzeżemy też biskupów i księży w samorządach. A jeśli nawet gdzieś tam w świecie trafi się jakiś ksiądz, który został członkiem rządu (znany casus  Nikaragui), to bardzo szybko taki osobnik jest przez swoich zwierzchników przywoływany do porządku.

      Nie oznacza to jednak, że Kościół zrezygnował z „wtrącania się do polityki”. Dlaczego miałby to robić? Przecież działalność polityczna (ekonomiczna, społeczna, naukowa) jest działalnością ludzką i jako taka podlega np. osądowi moralnemu. Chyba, że uznamy, iż politycy, biznesmeni, społecznicy, naukowcy nie należą do „gatunku najmniejszej troski” i tym samym nie należy ich traktować jak pozostałe, zwykłe skowronki, lecz raczej trzeba obdarzyć ich nie-skowronczymi przywilejami w postaci choćby rezygnacji z recenzowania ich poczynań.

Już słyszę ten głos sprzeciwu, że przecież nie o to chodzi. Wszyscy przecież wiedzą, że polityków et consortes ciągle się ocenia (patrz: wolne media) i dla ich błędów „nie ma zmiłuj!”

W tym miejscu, czy chcemy, czy nie chcemy musi się pojawić znana nam już kwestia ontologiczna i wynikające z niej pytanie: media mogą oceniać, a Kościół nie może?

      Tego rodzaju dyskusja ostatecznie sprowadza się do tego, że „Kościół nie może”, ponieważ swój osąd – a mówiąc ściśle: swoją ingerencję w życie polityczne i społeczne – opiera na nauczaniu Zbawiciela, czyli tym samym odwołuje się do języka Jezusa, a jak wiemy z części 3., tego rodzaju legitymizacja  jest czymś śmiesznym i niezrozumiałym.

      Co tam sobie świat o tym wszystkim myśli, to jego sprawa, natomiast w Kościele ciągle żywa jest myśl Innocentego III (papież panujący w latach 1198 – 1216):

Bóg, stwórca świata, umieścił na niebie dwie gwiazdy dla oświetlenia go: słońce za dnia i księżyc w nocy. Podobnie na firmamencie Kościoła powszechnego umieścił dwa najwyższe autorytety: papiestwo, które włada duszami, i monarchię, która włada nad ciałami. Ale pierwsza jest wyższa niż druga. Jak księżyc otrzymuje swe światło od słońca, podobnie władza cesarska otrzymuje cały swój splendor i prestiż od władzy papieskiej”.

      Oczywiście dzisiaj, to co powiedział ten jakże wybitny następca św. Piotra wyraża się w innej formie i zamiast o monarchii mówi się o społeczeństwach demokratycznych, a zwrot „władza cesarska” zastępuje się zwrotem „władza państwowa” – ale sens tej wypowiedzi jest ciągle aktualny.

      Żeby dobrze zrozumieć jak bardzo ta wypowiedź jest na czasie, warto przywołać pewną regułę postępowania, którą Kościół tak w sprawach błahych jak i bardzo ważnych kierował się od zawsze – regułę która ostatecznie została zapisana w ostatnim (tj. 1752) kanonie obecnie obowiązującego Kodeksu Prawa Kanonicznego, a której brzmienie jest następujące:

Salus animarum suprema semper lex esto”, tzn. „Zbawienie dusz niech będzie zawsze najwyższym prawem” (reguła ta funkcjonuje najczęściej w formie skróconej: „Salus animarum suprema lex”, tzn. „Zbawienie dusz prawem najwyższym”).

      Owa reguła siłą rzeczy wymuszała i wymusza na Kościele odpowiednie hierarchizowanie spraw i rzeczy i stąd wyższość odnoszącej się do dusz władzy papieża, nad odnoszącą się do ciał władzy „cesarza”.

      Czy „cesarz” jest z tego zadowolony? Nigdy nie był i nie jest. Nie był i nie jest, ponieważ z punktu widzenia papieża wartością jest to, co służy zbawieniu każdego człowieka, natomiast z punktu widzenia takiej czy innej, ale nie-papieskiej władzy, wartością jest coś zupełnie innego, bardzo często coś, co ze zbawieniem nie ma nic wspólnego, albo wręcz w osiągnięciu zbawienia przeszkadza. Bywa oczywiście, że niekiedy Kościołowi i „cesarzowi” jest po drodze (dzieje się tak zazwyczaj wtedy, gdy jakiś polityk uznaje głoszoną przez Kościół aksjologię i docenia cywilizację opartą na chrześcijaństwie, ponieważ ta – spośród tych, które pojawiły się w historii – jest najbardziej przyjazna człowiekowi i stąd ów polityk chrześcijaństwo autentycznie szanuje i wspiera), tyle tylko, że mamy wówczas do czynienia z wielkim oburzeniem wyrażanym przez tzw. opinię publiczną, a także niestety przez niektóre osoby duchowne, że oto Kościół zaprzecza swojej misji, a rządzący uwiesili się na klamce biskupów. Najczęściej jednak „cesarz” dąży do podporządkowania sobie papieża, co sprowadza się do wymuszenia, by Kościół przyjął cesarski język i cesarskie wartości, a język Jezusa, oraz regułę „Salus animarum suprema lex” i wynikającą z tej reguły hierarchię ważności spraw i rzeczy, uznał za niepoważną i nieżyciową – czyli by w gruncie rzeczy stał się ekspozyturą państwa / urzędnikiem państwowym czytającym z kartki to, co mu tam jakiś Putin (Biden, Truss, Scholz, Zełeński, Toyah, Macron, Meloni, itd.) napisał.

      I w taki właśnie niepostrzeżony sposób dotarliśmy do portu, czyli do drugiej interesującej nas dzisiaj kwestii. Zanim ją uszczegółowimy, wypada wyjaśnić jakim to sposobem Toyah znalazł się w gronie wymienionych wyżej władców (?) świata. Wyjaśnienie jest bardzo proste, ale zanim do niego przejdziemy, zechciejmy po raz kolejny rzucić okiem na cytowane już słowa papieża Franciszka, dotyczące jego rozmowy z patriarchą Cyrylem:

Przez pierwsze dwadzieścia minut czytał mi wszystkie uzasadnienia wojny”.

      Oto Cyryl odczytuje Ojcu Świętemu „wszystkie uzasadnienia wojny”, tzn. usiłuje go skłonić do choćby rozważenia tej możliwości, że sprawiedliwość i prawda są po stronie Moskwy. Możemy domniemywać, że ten urzędnik państwowy nie czyta niczego, czego by Putin sobie nie życzył. Tyle tylko, że papieżem jest Franciszek, z domu Bergolio. Z jednej strony człowiek ten sprawia wrażenie prostego Latynosa, który tak do końca nie orientuje się nawet w doktrynie Kościoła, któremu przewodzi (można go więc zlekceważyć), a z drugiej strony jest jezuitą, a więc kimś podle inteligentnym i podstępnym, mającym wszędzie – może nawet na Kremlu – swoje macki (a tego lekceważyć nie podobna). Czy istnieje jakiś sposób, by kogoś takiego przekonać, że „mój cesarz” ma rację? Myślę, że mierząc się z tą zagwozdką, patriarcha wpadł na pomysł, by owszem, wygłosić przed Franciszkiem referat polityczny, ale ubrany w formę wzruszającej – wzruszającej!, a przez to przekonującej – przypowieści. A co nas wzrusza? Wzrusza nas muzyka, bo przy niej Rosjanin płacze, a Argentyńczyk rusza nogami, stąd też nie dziwmy się, że kanwą opowieści Cyryla była właśnie ona: muzyka.

      Osobiście nie znam nikogo, kto o muzyce i muzykach pisałby bardziej wzruszająco niż Toyah. Myślę, że na walorach pisarstwa Krzysztofa Osiejuka (o którym to pisarstwie on sam kokieteryjnie mówi: pisactwo) poznali się też funkcjonariusze FSB i postanowili je wykorzystać. Ponieważ w „książce o zespołach” nie ma nic ani o argentyńskiej, ani o rosyjskiej muzyce, panowie owi zdecydowali się podsunąć Cyrylowi tekst o irlandzkim folku, który zdaje się być niejako w połowie drogi między tangiem a czastuszką. W ten właśnie sposób, trochę niespodzianie, papież usłyszał opowieść o zespole The Pogues  i jego wokaliście.   

       Część tej opowieści już przytaczałem, ale może przypomnijmy sobie, co Toyah o tym zjawisku napisał:

Kiedy ich (tj. The Pogues) usłyszałem, to już słuchać nie przestałem. I od razu muszę się zastrzec, że tu wcale nie chodziło o to, że oni grali coś, co w ten czy inny sposób związane było z irlandzkim folklorem, bo gdy idzie o folklor, to ja akurat na Irlandię nie za bardzo zwracam uwagę. Lubię słuchać flamenco, nie mam nic przeciwko temu, by sobie puścić piosenkę w wykonaniu Omou Sangare, natomiast w kwstii folkloru irlandzkiego, to pozostaję niewzruszony.

Zespół The Pogues spodobał mi się od pierwszego razu dlatego, że oni mieli fantastyczne piosenki, a ich wokalista Shane MacGowan miał głos, jakiego ja osobiście wcześniej nie słyszałem. A zaznaczam, że mi wtedy nawet do głowy nie przyszło, że mamy do czynienia z ciężkim, bezzębnym alkoholikiem, człowiekiem, który, gdyby go postawić pod dworcem Warszawa Ochota, nie zwróciłby na siebie niczyjej szczególnej uwagi.”

 

      Myślę, że patriarcha Cyryl do powyższego fragmentu dołożył twórczy komentarz. Mówił papieżowi o irlandzkich, żyjących w biedzie katolikach, pracujących za marny grosz w angielskich portach i fabrykach, a na co dzień mieszkających w jakichś śmierdzących, zimnych, na wpół zrujnowanych dirtyoldtownach. I oto, w tej ciemnej scenerii pojawia się promyk słońca: zespół The Pogues, niosący wyzyskiwanym i poniżanym ludziom nadzieję i radość. Mówimy tutaj o zespole, czyli o organizacji łączącej dobrych muzyków i menadżerów z genialnym, obfitującym w nieskończone zasoby talentu wokalistą i tekściarzem, czyli Shane’m MacGowan’em. I wszystko szło dobrze, ludzie byli zadowoleni doświadczając rozmaitych radości, gdy słuchali swej ulubionej muzyki i śpiewali razem z Shane’m układane przez niego piosenki, a dobrzy muzycy i menadżerowie współpracujący z obfitującym w wiadome zasoby wokalistą, całkiem nieźle żyli ze sprzedaży płyt i tras koncertowych. Oczywiście były problemy, biorące się stąd, że MacGowan nadużywał alkoholu. Wszyscy go jednak rozumieli, ponieważ miał trudne dzieciństwo, a i wygląd nieszczególny, stąd bardzo cierpiał. Miał jednak szeroką, szlachetną duszę, która co chwilę dawała o sobie znać wykwitami muzycznego i literackiego geniuszu, dzięki któremu ludzie byli szczęśliwsi, a dobrzy muzycy i menadżerowie bogatsi, czyli też szczęśliwsi. Oprócz tego źródłem konfliktu w zespole była nieuregulowana kwestia przywództwa (szefem jest Shane, czy też pozostali muzycy i menadżerowie?). No i na koniec dużym problemem okazała się – mimo już osiągniętego całkiem przyzwoitego poziomu zamożności – coraz większa chciwość wspomnianych dobrych muzyków i menadżerów, chciwość, która doprowadziła do tragedii.

 

      To dobry moment, by ponownie oddać głos Toyahowi:

„The Pogues, od 1984 roku, a więc od wydania swojej pierwszej płyty Red Roses For Me nagrali w sumie pięć albumów, każdy przyjęty znakomicie i jak najbardziej zasłużenie, no i wreszcie, kiedy się okazało, że MacGowan wychodzi na scenę już wyłącznie po to, żeby się wyrzygać na publiczność, oni go zwyczajnie odstawili i próbowali kontynuować karierę bez niego”.

 

        Cyryl, odnosząc się do zacytowanego tekstu, mówił Franciszkowi, że tak naprawdę dobrzy muzycy i menadżerowie wcale nie chcieli zrywać z Shane’m współpracy. Rozumieli bowiem, że tak wielkiego zasobu talentu ofiarowywanego im właściwie za pół darmo, nigdzie nie znajdą. Niestety, zdarzył się incydent podczas jednego z koncertów, w którym uczestniczyli wypełnieni fanatyzmem i agresją fani konkurencyjnego w stosunku do The Pogues zespołu. Owi wrogo nastawieni do MacGowan’a i reszty grupy ludzie, przyszli tylko i wyłącznie po to, by robić burdy. Shane, czując rosnące zagrożenie próbował ich uspokoić i nieostrożnie wdał się z nimi w szarpaninę, podczas której został uderzony w brzuch, wskutek czego zwymiotował. To wszystko. Tyle tylko, że zrobiono z tego wielką aferę. „Shane MacGowan obrzygał publiczność!”; „Niczym niespowodowana agresja Irlandczyka!”; „Spokojna publiczność vs szalony, rzygający Shane!”; „Czy przy MacGowan’ie jesteśmy bezpieczni?” – w taki oto sposób komentowano to wydarzenie w prasie i telewizji. No i jak ten genialny pieśniarz, tak bardzo kochający ludzi i tak bardzo pragnący dzielić się z nimi swoim bogactwem, mógł się wtedy czuć? Wiadomo, że w poczuciu żalu i bezsilności najzwyczajniej w świecie płakał, czując się bardzo dotkniętym tymi nieprawdopodobnymi wymysłami, które na jego temat powtarzano. Pozostali członkowie The Pogues początkowo próbowali bronić swego wokalistę, ale niestety – wpływ tzw. opinii publicznej (niewątpliwie przekupywanej i sterowanej przez konkurencyjne zespoły) doprowadził najpierw do zawieszenia MacGowana, a potem do wykluczenia go z The Pogues. Jego dawni koledzy, szantażowani groźbą całkowitego finansowego zablokowania zespołu, o ile całkowicie nie odetną się od pieśniarza, posunęli się nawet do tego, że próbowali pozbawić Shane’a dochodów uzyskiwanych ze sprzedaży wydanych do tej pory płyt! Ależ to było niskie i głupie! I nie-etyczne!

      „I pytam się – mówił dalej Cyryl – po co to wszystko? Czy The Pogues po wywaleniu MacGowana jest w stanie nająć innych wokalistów dających gwarancje, że którykolwiek z nich da choć część tego, co dawał Shane? Ciągle się mówi, że MacGowan to menel. Jest to poniżające określenie, ale uznajmy, że ono dobrze oddaje rzeczywistość. W takim razie niech mi Ojciec Święty powie, czy bez tego menela, ów projekt znany jako The Pogues, czyli organizacja do której należą dobrzy muzycy i menadżerowie, oraz ich publiczność, jest w stanie się utrzymać? A jeśli się nie utrzyma, to czy to będzie dobre dla ludzi? Mówi się także, że Shane ciągle pije. No tak, pije, tyle tylko że on nie pije, żeby się upić, lecz po to, by się zrelaksować, a mówiąc ściśle: uśmierzyć ból duszy. I nawet gdyby – wybacz Bracie twarde słowa – MacGowan rzygał na ludzi, to on nie robi tego, by kogoś obrzygać, lecz po to, by w swej bezmiernej łagodności i dobroci obronić siebie i wszystkich, którzy są mu bliscy. Czemu więc to wszystko ma służyć? Ostatecznie na odstawieniu MacGowan’a wszyscy stracą, a czyhające na miejsce po The Pogues zespoły też nie zyskają, bo wcześniej czy później pojawią się silniejsi i sprytniejsi od nich gracze. A najwięcej dostaną w tyłek zwykli ludzie, którym odbiera się nadzieję i radość i stawia się ich wobec przerażającej, bo nieodwołalnej perspektywy – perspektywy życia w jeszcze bardziej śmierdzących, w jeszcze bardziej zimnych (ach, jak bardzo zimnych!) i jeszcze bardziej zrujnowanych dirtyoldtownach. Ale ja jestem optymistą. Liczę na to, że ludzie zmądrzeją i zrozumieją, że Shane MacGowan nikomu nie zagraża, a The Pogues z Shane’m jest dobrym, pobłogosławionym przez Boga projektem.”

 

      I co wy na to?

…………………………………………………………………………………………………...

      Proszę mi wybaczyć ten niewinny żarcik o Cyrylu czytającym Franciszkowi książkę Toyaha…

      Żarcik żarcikiem, ale spryt Cyryla (a nie wątpię, że podczas wiadomej rozmowy usiłował wykazać się sprytem, by papieża przynajmniej zneutralizować, a najlepiej przekonać do moskiewskiej wizji rzeczywistości ) też swoją wagę ma. Czy odwołanie się do jakichś łzawych historii miało podczas tej rozmowy miejsce? To bardzo prawdopodobne. Język polityki, zwłaszcza język propagandy politycznej, właściwie ciągle uderza w nasze emocje. Jest to metoda dość skuteczna i dlatego możliwym jest, że została zastosowana wobec Ojca Świętego. Papież jednak był czujny. I stąd jego reakcja:

      Nic z tego nie rozumiem. Bracie, nie jesteśmy urzędnikami państwowymi, nie możemy używać języka polityki, ale języka Jezusa. Jesteśmy pasterzami tego samego świętego ludu Bożego. Dlatego też musimy szukać dróg pokoju, powstrzymać ogień broni. Patriarcha nie może zostać ministrantem Putina”.

      W tej papieskiej reakcji najważniejsze są słowa o języku Jezusa i o świętym ludzie Bożym.

Odwołanie się do języka Jezusa (czyli do treści i formy Jego nauczania) jest nawiązaniem do tego co najistotniejsze (czyli do zbawienia), oraz nawiązaniem do zasady „Salus animarum suprema lex”, czyli do prawidła, które wszystko w Kościele reguluje, ponieważ właściwie ustawia hierarchię wartości. Człowiek, dla którego sprawa zbawienia nie jest najważniejsza (czyli ktoś, kto lekceważy ustanowioną przez Zbawiciela hierarchię wartości) błądzi i w konsekwencji tego grzeszy, co samo w sobie nie jest jeszcze tragedią. Z tragedią mamy do czynienia wówczas, gdy człowiek zatraca poczucie grzechu, albo wtedy, gdy ma upodobanie w grzechu. Mówimy tutaj o tragedii, ponieważ takiemu człowiekowi trudno jest się nawrócić, czyli trudno jest mu się zbliżyć do zbawienia.

      Wynika z tego, że Ojciec Święty mówiąc Cyrylowi o języku Jezusa, pytał go po prostu o grzech, o nawrócenie i o zbawienie. Zauważmy jak bardzo te kwestie odbiegają od tego, co dzisiaj opisuje język polityki. Można odnieść wrażenie, że z punktu widzenia polityki (a także ekonomii czy socjologii) te sprawy nie mają żadnego znaczenia. A przecież jakże istotna dla tego co się dzieje jest odpowiedź na pytania: Czy Rosjanie (Shane MacGowan) mają świadomość popełnianych przez siebie błędów i czy w związku z tym chcą się nawrócić? Czy pragnienia i działania poszczególnych członków Unii Europejskiej (The Pogues), mają coś wspólnego z nawróceniem?  Czy inne kraje (inne zespoły) popierające Ukrainę, bądź popierające Moskwę mają świadomość, że im też przyda się rachunek sumienia i nawrócenie? Papież, mówiąc o języku Jezusa, właśnie o to pytał i w jakiś sposób tego (czyli nawrócenia) żądał, czyli – zgodnie z nastawieniem dzisiejszego świata – był w tym momencie śmieszny i niezrozumiały. Cóż to bowiem jest za postulat: „Nawracajcie się i wierzcie w Ewangelię!”? Ujmę to tak: jeśli od tego postulatu odwracamy oczy, to bądźmy pewni, że skutek tej wojny będzie mniej więcej taki, jak to proroczo opisał Toyah:

 

Wbrew naszym, bardzo przecież naturalnym oczekiwaniom, Shane MacGowan wcale nie przestał chlać. Tu niestety nie dostaliśmy tego, co się powszechnie nazywa historią z happy endem. On nie przeszedł skutecznej kuracji odwykowej, nie nawrócił się na rzymski katolicyzm, i nie rozpoczął udanej solowej kariery. Natomiast faktem jest, że byli koledzy MacGowana (tzn. The Pogues) poprosili go, by może jednak zechciał dla nich śpiewać, no a on się oczywiście zgodził”.

 

      Ależ się wtedy ucieszymy!...

 

      Na koniec jeszcze coś o świętym ludzie Bożym, wspomnianym przez papieża Franciszka.

Ten święty lud Boży to skowronki, o które pasterze Kościoła winni się troszczyć, zabiegając oczywiście o ich zbawienie, o drogi pokoju dla nich, a także o powstrzymanie zagrażającego im ognia broni. Skowronki dla pasterzy winne być równe, bez względu na to, czy są Ukraińcami, Rosjanami, Niemcami, Polakami, czy kim tam jeszcze. A troska o te skowronki nie może być najmniejsza, lecz raczej tak wielka, że warto nawet umrzeć, by mogły być zbawione. Tego nas, pasterzy, uczy Ten, który za nas wszystkich umarł.

      A co na to cesarze? Cóż, mają swoją własną ścieżkę. Oby wybrali tę właściwą.

 

P.S.: To już naprawdę koniec.

P.P.S.: Trochę bezwstydnie: w czwartek mam imieniny; chętnie przyjmę życzenia😊

 


wtorek, 27 września 2022

Don Paddington: Skowronek, czyli czy aramejski to trudna mowa

 

Dziś trzecia, ale, miejmy ufność w Bożą sprawczość, nie ostatnia część refleksji księdza Rafała Krakowiaka, duchowego opiekuna tego miejsca, na temat skowronka i wszystkiego co wokół niego.




„Bracie, nie jesteśmy urzędnikami państwowymi!” – czyli wojna, status ontologiczny skowronków, papież Franciszek, Shane MacGowan i The Pogues. (część 3)

 

      Chciałbym niniejszym zapewnić Czytelników, że „teksty o skowronkach”, które dzięki łaskawości Toyaha obecnie publikuję, nie są tekstami o papieżu Franciszku, ani też tekstami o wojnie, bądź o zespole The Pogues. Tak papież, jak i wojna, oraz wzmiankowany zespół oczywiście się tutaj – zgodnie z tytułem – pojawiają, ale istotą tych tekstów jest język, którym się posługujemy, by opisać świat. W części 2. wspomniałem o Ojcu Świętym przede wszystkim dlatego, że on nawet nie tyle odrzuca język polityki, co przede wszystkim pokazuje, że dobrze jest opisywać świat i jego problemy, odwołując się także do języka Jezusa. Trudność zaś, z którą się w związku z tym borykamy polega na tym, że z jakichś względów wielu ludzi uznało, że język Jezusa (język ewangeliczny) jest nieadekwatny do sytuacji, z którą mamy do czynienia à propos choćby wojny na Ukrainie. A skoro coś takiego uznają, to używanie w kontekście napaści Rosji na Ukrainę języka nie-politycznego jest dla nich czymś niezrozumiałym, a niekiedy nawet skandalicznym. Zapewne gdzieś w tym zawiera się też przekonanie, że język ewangeliczny jest niepoważny, natomiast język polityki (ekonomii, prawa, socjologii i w ogóle nauki) jest językiem poważnym i jedynie uwagi godnym.

      Dla wyjaśnienia problemu, zrobię teraz coś mało eleganckiego i zacytuję samego siebie.

      Swego czasu opublikowałem na naszym ulubionym blogu teksty o szczęściu. Jestem z nich bardzo dumny! W pierwszym z tych tekstów wspomniałem pana Krzysztofa Stanowskiego, dziennikarza i współwłaściciela Kanału Sportowego. W jednym z filmików umieszczonych na tym kanale pan Krzysztof  (cytuję) „wyrażał się bardzo niepochlebnie o o. Tadeuszu Rydzyku, który miał gdzieś powiedzieć  (à propos pedofilii, której księża ponoć z lubością się oddają): Ksiądz zgrzeszył? No zgrzeszył… A kto nie ma pokus? […] Lubię pana Stanowskiego, a moja sympatia do o. Tadeusza zbyt wielka nie jest, tym niemniej treść wzmiankowanego filmiku bardzo mnie zasmuciła, a przyczyną owego smutku był niestety pan Krzysztof. Zacny ten dziennikarz ceni sobie mieć swoje własne zdanie i wierzę głęboko, że jest on tzw. niezależnym publicystą pracującym na swoim. Nie odmawiam mu prawa, by to swoje własne zdanie miał także o o. Rydzyku i o pedofilii wśród księży. I nie przeszkadza mi to, że owo zdanie w wymienionych kwestiach jest zbliżone do zdania, albo wręcz tożsame ze zdaniem tzw. mainstream’u medialnego w Polsce, od którego pan Stanowski zdaje się dystansować. Źle to o mnie świadczy, ale nie przeszkadza mi także to, że pan Krzysztof nie uwzględnił kontekstu wypowiedzi szefa Radia Maryja, choć owo uwzględnianie jest, o ile się orientuję, swego rodzaju przedszkolem w dziennikarskiej działalności. Przeszkadza mi jednak to, że nasz znakomity i jakże popularny dziennikarz, słowa o. Rydzyka o pokusie i grzechu zinterpretował jako próbę bagatelizowania czynu pedofilskiego i próbę usprawiedliwienia pedofilów w sutannach. Pan Stanowski uważa bowiem (oddając sens jego wypowiedzi), że pedofilia to nie grzech, lecz ciężkie przestępstwo. Przestańcie opowiadać o jakimś grzechu. Grzech to jest wtedy, gdy się nie pójdzie do kościoła w niedzielę, albo zjesz sześć kotletów zamiast dwóch; to jest wtedy grzech obżarstwa, a pedofilia to nie jest żaden grzech, tylko ciężkie przestępstwo. W podobnym duchu pan Krzysztof definiuje pokusę (Pokusę to można mieć, żeby wypić szóste piwo, albo zjeść czekoladę… Ale mieć pokusę – mieć ochotę – żeby odbyć stosunek seksualny z dzieckiem?!), na co możemy się uśmiechnąć i powiedzieć: Rasowy ironista. Jakże fajnie sobie żartuje z tych wszystkich lemingów myślących, że naukę Kościoła mają w małym palcu, albo z lekceważeniem wzruszyć ramionami i stwierdzić, że pan Stanowski jest ignorantem, który nie rozumie podstawowych pojęć. Z wymowy filmiku wynika, że ów dziennikarz raczej nie żartuje; jemu wydaje się, że wie. To jest trochę tak, jak z alkoholizmem [...]: niektórym się wydaje, że alkoholik wyleczony, to alkoholik niepijący. Myślę, że podobny schemat opisu rzeczywistości pojawia się w głowach tych, którym się wydaje, że popełnienia ciężkiego przestępstwa nie można nazwać grzechem, bo grzech i ciężkie przestępstwo to dwie zupełnie różne sprawy, a pragnienia popełnienia przestępstwa nie można nazwać pokusą, bo pokusa dotyczy tylko obżarstwa, ewentualnie chęci zapuszczenia żurawia w kobiecy dekolt”. (koniec cytatu).

      No właśnie. Z powyższego wynika, że język Jezusa jest niepoważny, ponieważ używając go przestajemy twardo chodzić po ziemi, a co gorsze, ten język skłania nas do bagatelizowania prawdziwie złych czynów i usprawiedliwiania sprawców tychże czynów. I nie mówmy w tym momencie, że wskazanie na pana Stanowskiego jest mało trafne, bo ostatecznie – z całym należnym szacunkiem – kimże on jest? Cóż… Nie wdając się w szczegółowe uzasadnienie tej tezy: Stanowski jest kimś, kto pokazuje co w tej chwili jest pod strzechą, czyli czym żyją tzw. zwykli ludzie, co jest dla nich ważne i jakim sposobem myślenia się odznaczają.

      Piszę o tym wszystkim z tego powodu, że taka sytuacja nie pojawiła się nagle. Wspominałem w części 2. o spychaniu Kościoła i naturalnego porządku rzeczy na margines. W jaki sposób owo spychanie się dokonuje? Moim zdaniem przede wszystkim na poziomie języka. A zwróćmy uwagę na to, że ukazywanie Kościoła jako instytucji, która jest „niepoważna”, a przez to „nieżyciowa” ponieważ używa języka ewangelicznego i ciągle odnosi się do nauczania Jezusa, trwa już kilka dobrych wieków. Są oczywiście okoliczności, kiedy nie-ewangeliczni odwołują się do tego co ewangeliczne i używają wtedy nawet języka Jezusa. Choćby ów dziennikarz BBC komentujący uroczystość pogrzebową Elżbiety II, który odnosząc się do symboliki insygnii władzy powiedział, że  zwieńczone krzyżem jabłko królewskie jest znakiem zwierzchnictwa Chrystusa nad światem. Powiedział to z powagą w głosie (powagą, bo to przecież pogrzeb), choć zapewne on sam, jak i większość ludzi, która tych słów słuchała, nie traktowała treści tego zdania serio. To zdanie zostało jednak wypowiedziane, ponieważ język ewangeliczny dobrze się nadaje do naznaczenia jakichś wydarzeń, bądź jakichś idei tym, co określa się mianem wzniosłości. A wzniosłość, choć według macherów od propagandy (macherów w mediach i na uniwersytetach) jest czymś nieokreślonym i też w jakiś sposób śmiesznym, ciągle w dość mocny sposób wpływa na tzw. ludzkie masy.   

      Powie ktoś: „Taki jest świat. Skoro tak się porobiło, to trzeba ten fakt przyjąć do wiadomości i posługiwać się takim językiem, który dla ludzi jest zrozumiały i poważnie przez nich traktowany.” Cóż tu powiedzieć na takie dictum?...

      Po pierwsze, dobrze jest spytać takiego mędrca, czy wie jaki jest status ontologiczny skowronków.

      Po drugie, warto zwrócić mu uwagę, że język polityki (którego – żeby to dobrze wybrzmiało – wcale nie odrzucamy) niezbyt dobrze się nadaje do głoszenia Ewangelii: głoszenia w porę i nie w porę.

      Po trzecie trzeba skonstatować, że przyjęcie za fakt tezy, iż w opisie świata i jego problemów jesteśmy skazani na używanie języka polityki (ewentualnie języka ekonomii, prawa, socjologii i w ogóle nauki), a używanie do tego języka Jezusa jest – ze względu na jego śmieszność i niezrozumiałość – irracjonalne, skazuje nas na to, że wszyscy będziemy (z papieżem włącznie, kimkolwiek by ów papież nie był) jak Władimir Michajłowicz Gundiajew, czyli patriarcha moskiewski i całej Rusi Cyryl. Będziemy czytać z kartki to, co nam tam jakiś Putin (Biden, Truss, Scholz, Zełeński, Toyah, Macron, Meloni, itd.) napisze.

       Znowu robi się niemiło i niebezpiecznie? Być może. Trzeba jednak na to wszystko zwrócić uwagę, podobnie jak i na tę okoliczność, że wśród władców(?) świata wymieniłem naszego Gospodarza. Stało się tak dlatego, ponieważ jestem przekonany, iż patriarcha Cyryl, przez dwadzieścia minut czytając Ojcu Świętemu wszystkie uzasadnienia wojny na Ukrainie, czytał rozdział z  wiadomej książki Toyaha. Był to oczywiście rozdział o zespole The Pogues.

       Ale o tym w następnej części, która być może nastąpi. 

 


poniedziałek, 26 września 2022

Don Paddington: Skowronki, czyli kto się nie modli do Boga, ten się modli do Szatana

 Dziś kolejna, druga część niezwykłych refleksji naszego niezastąpionego księdza Rafała Krakowiaka. A ja jestem coraz bliżej tego, by machnąć na to moje pisactwo ręką.




„Bracie, nie jesteśmy urzędnikami państwowymi!” – czyli wojna, status ontologiczny skowronków, papież Franciszek, Shane MacGowan i The Pogues. (część 2)

 

      Pozwolę sobie przypomnieć, że w tak zwanej „książce o zespołach” (Krzysztof Osiejuk: „Rock and Roll, czyli podwójny nokaut”; rok 2013)  zawarty jest rozdział o zespole The Pogues.

      Toyah pisze, że ten ensemble spodobał mu się od pierwszego razu, a stało się tak dlatego, ponieważ – cytuję – „oni mieli fantastyczne piosenki, a ich wokalista Shane MacGowan miał głos, jakiego ja osobiście wcześniej nie słyszałem. A zaznaczam, że mi wtedy nawet do głowy nie przyszło, że mamy do czynienia z ciężkim, bezzębnym alkoholikiem, człowiekiem, który, gdyby go postawić pod dworcem Warszawa Ochota, nie zwróciłby na siebie niczyjej szczególnej uwagi.”

      Będzie jeszcze czas, by powiedzieć coś o The Pogues i ich wokaliście, jednak póki co musimy wrócić do wspomnianego w części 1. skowronka, gdyż nie pojawił się on tam przypadkowo. I proszę tutaj nie sądzić, że trele skowronka mają coś wspólnego z dźwiękami, które ze swej paszczy wydobywał Shane MacGowan, bo nie o to chodzi. W takim razie o co? Otóż pragnę was zainteresować ustaleniem statusu ontologicznego skowronka, ponieważ – że przypomnę – właśnie na tym zakończyła się poprzednia część mojej pisaniny.

      By być w temacie, proszę pozwolić na małą repetycję. W części 1. rozmyślaliśmy nad różnymi aspektami toczącej się obecnie wojny, czego widocznym efektem było postawienie licznych pytań. Wymusiłem na Czytelnikach zignorowanie pragnienia usłyszenia odpowiedzi na owe pytania i jednocześnie zaproponowałem, by na to co nas zastanawia spojrzeć z dość dużej odległości, czyli odejść od tego co szczegółowe, a zwrócić się ku temu co ogólne. Zdaję sobie sprawę z tego, że nie wszyscy miłośnicy tego bloga mają wystarczającą wprawę, by tego rodzaju rozumową operację bez kłopotu wykonać (choć cały czas do tego zachęcam), dlatego nie ma rady: Czytelnik musi zwrócić się ku temu, co z dużej odległości zobaczył Don Paddington.

      Co zobaczyłem? Zobaczyłem pewien wzór, który można wyrazić w postaci tezy – tezy bardzo banalnej i mało odkrywczej, czyli takiej sobie – sformułowanej w sposób następujący: wszystkie wyartykułowane w części 1. pytania,  dadzą się sprowadzić do jednego pytania – pytania o status ontologiczny.

      Przypomnę Państwu, że „status ontologiczny” jest określeniem funkcjonującym w dziedzinie filozofii i wskazuje na najbardziej oderwane (t.j. ogólne) cechy przedmiotu. Innymi słowy (bardzo upraszczając): żeby określić status ontologiczny jakiegoś bytu (np. jakże przez nas ulubionego skowronka), należy odpowiedzieć (jeszcze bardziej upraszczając) na przynajmniej trzy pytania: Czy skowronek jest (czy istnieje)? W jaki sposób istnieje? Co jest jego istotą?

      Po chwili zastanowienia możemy powiedzieć, że status ontologiczny skowronka jest następujący: skowronek istnieje; istnieje jako przedmiot fizyczny (tzn. nie-psychiczny, nie-idealny, nie-fikcyjny), a jego istotą jest…, jest…, jest…, jest…………………….

      No właśnie… Tutaj tkwi cała trudność, ponieważ istotą skowronka jest coś, co powoduje, że nie jest on kamieniem, ostem, bocianem, telewizorem, bądź Borysem Szycem, ale właśnie skowronkiem. Tylko czym owo coś jest? Od czasów Diogenesa z Synopy wiemy, że łatwe odpowiedzi na pytanie o istotę przedmiotu, równie łatwo można wyszydzić**, dlatego stawiając następne myślowe kroki musimy być bardzo, ale to bardzo ostrożni. Myślmy więc!………………………………………………………………………………………………………………………………………………………….

      Myślenie, i to myślenie ostrożne, nie zdało się na nic. Okazuje się, że jest bardzo trudno określić, co jest istotą skowronka. Ale od czego jest mgr Wikipedia? W tym źródle wiadomości wszelakich jest i taka, że na czerwonej liście Międzynarodowej Unii Ochrony Przyrody (jest taka Unia i jest taka lista!), skowronek – ze względu na to, że należy do gatunku pospolitego, szeroko rozprzestrzenionego i w żadnym stopniu nie zagrożonego wyginięciem – wpisany jest do kategorii: gatunek najmniejszej troski.

      Gatunek najmniejszej troski! Jest to przepiękne określenie, które wyczerpuje znamiona naukowej staranności i dokładności, i choć zostało wymyślone do opisu czegoś, co z naszymi rozważaniami niewiele ma wspólnego, w sposób niemalże doskonały pokazuje nam istotę skowronka (proszę nie pytać, dlaczego tak jest; jak bowiem wiadomo, są na niebie i na ziemi rzeczy, o których się filozofom nie śniło). Pełni radości idziemy więc dalej, by zreasumować naszą wiedzę o statusie ontologicznym skowronka: skowronek istnieje; istnieje jako przedmiot fizyczny (tzn. nie-psychiczny, nie-idealny, nie-fikcyjny), a jego istotą jest to, że należy do gatunku najmniejszej troski (czyli nie ma się co nim przejmować).

      Zapyta ktoś: „Co ma piernik do wiatraka?! Jakieś skowronki, statusy i Międzynarodowa Unia Ochrony Przyrody! Co to ma wspólnego z pytaniami dotyczącymi wojny na Ukrainie?”

      Cóż… Jeśli ktoś coś takiego mówi, to tym samym okazuje się być filozoficznym dyletantem, na co ostatecznie możemy machnąć ręką (filozofowanie jest bowiem aktywnością śmieszną i nikomu niepotrzebną), natomiast nie możemy nie zauważyć, że na czerwonej liście Międzynarodowej Unii Ochrony Przyrody, do kategorii „gatunek najmniejszej troski” wpisany jest też człowiek, zapewne ze względu na to, że podobnie jak skowronek należy do gatunku pospolitego, szeroko rozprzestrzenionego i w żadnym stopniu nie zagrożonego wyginięciem. Dla porządku więc, do opisu statusu ontologicznego skowronka dodajmy opis statusu ontologicznego człowieka: człowiek istnieje; istnieje jako przedmiot fizyczny (tzn. nie-psychiczny, nie-idealny, nie-fikcyjny), a jego istotą jest to, że należy do gatunku najmniejszej troski (czyli nie ma się co nim przejmować). Jeśli w tym momencie jakiś dotknięty do żywego filozoficzny dyletant powie, że opis statusu ontologicznego człowieka niczym się nie różni od opisu statusu ontologicznego skowronka, to odpowiem słowami znanej i lubianej Leoni Pawlak (wybitnej specjalistki w dziedzinie filozofii prawa): „A ty czego taki zmartwiony? Był czas przywyknąć przecie!”

      Oczywiście, bunt przeciwko zrównaniu skowronka z człowiekiem jest buntem mało istotnym – mimo wrażenia, że jest inaczej, bo: Peter Singer, weganizm i Sylwia Spurek z Magdaleną Środą – ponieważ trudno owo zrównanie traktować poważnie. Owszem, tego rodzaju zaczadzenie już jakiś czas trwa i być może owo głupstwo trochę jeszcze nam będzie towarzyszyć, ale jak pokazuje to choćby tocząca się aktualnie wojna, kryzys energetyczny i żywnościowy bardzo szybko przywraca ludzi do przytomności. Istotniejsze jest tutaj coś innego. Otóż na czerwonej liście Międzynarodowej Unii Ochrony Przyrody, do kategorii „gatunek najmniejszej troski” wpisani są (bo mowa jest o gatunku) wszyscy ludzie. Oznacza to, że nikt nie jest pokrzywdzony. Jeśli mielibyśmy się do czegoś przyczepić, to tylko do tego, że na jakiejś czerwonej liście jakiejś Unii, gatunek ludzki znajduje się na najniższym stopniu ustanowionej przez rzeczoną organizację hierarchii. Poza bowiem kategorią „gatunek najmniejszej troski”, są kategorie wyższe (w kolejności: „gatunek bliski zagrożenia”, „gatunek narażony na zagrożenie”, „gatunek zagrożony”, „gatunek krytycznie zagrożony”) – wyższe w tym znaczeniu, że odnoszą się do gatunków, o które trzeba się troszczyć z większą intensywnością, czy nawet wręcz je chronić. Instynktownie zaś chcielibyśmy być nie na najniższym stopniu w hierarchii, lecz choć nieco wyżej. Jeśli jednak wszyscy objęci jesteśmy taką samą (najmniejszą, ale dobra psu i mucha) troską, to nie ma o czym mówić. Możemy czuć się uspokojeni. Dlaczego? No, jak to? Jeśli nikt nie jest wyżej od nas, jeśli wszyscy znajdujemy się w tym samym miejscu, to tym samym jesteśmy równi. Równość jest zaś wspaniała. Godna podziwu. Warto o nią zabiegać, a nawet walczyć. Chyba, że… Chyba, że równość między ludźmi jest dla kogoś powodem do zmartwienia…

      Czy równość może kogoś martwić? Pewnie tak, choć ja osobiście uważam, że powodu do zmartwienia nie ma. Mam się martwić tym, że ludzie są równi? Albo tym, że tę równość potwierdza coś, co nosi nazwę Międzynarodowej Unii Ochrony Przyrody? Przecież to jest oczywista oczywistość, że ludzie są równi, i jeśli ktoś ma Boga w sercu i odznacza się elementarnym zdrowym rozsądkiem, nie będzie się z powodu owej równości martwił. Oczywiście, niektórzy zagorzali prawicowcy podchodzą do równości z dystansem, ponieważ – zwłaszcza w zestawieniu z wolnością i braterstwem – kojarzy im się ona z hasłami propagowanymi przez francuską rewolucję. Sądzę jednak, że ten dystans jest niemądry, o czym mową wiązaną wspomniał Mickiewicz w Panu Tadeuszu:

…jacyś Francuzi wymowni
Zrobili wynalazek: iż ludzie są rowni;
Choć o tym dawno w Pańskim pisano zakonie
I każdy ksiądz toż samo gada na ambonie.
Nauka dawną była, szło o jej pełnienie!
Lecz wtenczas panowało takie oślepienie,
Że nie wierzono rzeczom najdawniejszym w świecie,
Jeśli ich nie czytano w francuskiej gazecie.

       Tak… Równość (a także wolność i braterstwo) nie jest wynalazkiem francuskich, skąpanych w krwi rewolucjonistów. Trzeba jednak przyznać, że chłodna postawa zagorzałych prawicowców wobec równości jest uzasadniona w tym znaczeniu, że rewolucja hasła (no właśnie: hasła!) równości, wolności i braterstwa potrafiła i potrafi zręcznie wykorzystać i to niekoniecznie w dobrych celach. Prawda bowiem o tym iż ludzie są równi, tudzież są braćmi godnymi tego, by cieszyć się wolnością okazała się być na tyle poręczna, że w francuskiej gazecie, oraz innych popkulturowych narzędziach pojawiła się intensywnie promowana ideologia, która została skonstruowana właściwie tylko po to, by dać i dawać rozmaitym ważniakom pieniądze i władzę.

      Zieeeeew… Banał… Wiem.

      Wróćmy zatem do naszego ulubionego statusu ontologicznego.

 

      Status ontologiczny człowieka: człowiek istnieje; istnieje jako przedmiot fizyczny (tzn. nie-psychiczny, nie-idealny, nie-fikcyjny), a jego istotą jest to, że należy do gatunku najmniejszej troski (czyli nie ma się co nim przejmować).

      Spróbujmy wykonać stosunkowo mało skomplikowany eksperyment myślowy i dla odmiany, z wyżyn ogółu zejdźmy do przyziemności szczegółu, a zróbmy to w ten sposób, że zamiast mówić o gatunku ludzkim, mówmy o ludzkich nacjach, np. o Ukraińcach i o Rosjanach.

      Oczywiście, status ontologiczny ludzi należących do owych narodów jest dokładnie taki sam. I gdy wszystko idzie dobrze, czyli nic ludziom nie zagraża, a zwłaszcza nic nie zagraża pieniądzom i władzy rozmaitych ważniaków, francuskie gazety, oraz inne propagandowe narzędzia chętnie będą mówić o równości tych nacji – równości nawet w granicach kategorii „gatunek najmniejszej troski”. Gdy jednak coś zaczyna zagrażać ludziom, a już zwłaszcza pieniądzom i towarzyszącej im władzy, o których wcześniej nadmieniłem, albo gdy chociaż pojawia się obawa, że rozmaitych fruktów będzie nieco mniej, lub pojawia się szansa, by owych fruktów było więcej, wówczas prawda o równości ludzi – równości bez względu na narodowość, język, religię itd. – staje się „prawdą”, bo „cóż to jest prawda?”, prawda? I czemu się tu dziwić? Nie można być naiwniakiem. Trzeba twardo stąpać po ziemi… Owszem, wszyscy są równi, ale Ukraina gazu nam nie da. Równość jest czymś, co warto pielęgnować, tym niemniej gdy popatrzymy na wspaniałą kulturę rosyjską i na to co nazywa się kulturą ukraińską, to nie ma o czym gadać. Wszyscy ludzie są równi, ale kacapię trzeba unicestwić. Trzeba zabiegać o równość między ludźmi, ale nie można porównywać bólu rosyjskiej matki z bólem matki ukraińskiej.

     Robi się niezręcznie i niebezpiecznie? To dopiero przedbiegi.

     Porozmawiajmy o statusie ontologicznym nie tylko Ukraińców i Rosjan, lecz także Polaków, Ekwadorczyków, Buriatów, Niemców, Jordańczyków, Francuzów, Gruzinów, Anglików, Luksemburczyków, Sudańczyków, Turków, Amerykanów, Jakutów, Tunezyjczyków, Hindusów, Białorusinów, Włochów i Wołochów, Rwandyjczyków, Kurdów, Bengalczyków, Litwinów, Czeczenów, Kanadyjczyków, Chińczyków, Czechów, Węgrów, Koreańczyków, Argentyńczyków…

      Status ontologiczny ludzi należących do wyżej wymienionych nacji jest dokładnie taki sam. Wszyscy (tzn. Ukraińcy i Rosjanie, Polacy, Ekwadorczycy, Buriaci, Niemcy, Jordańczycy, Francuzi, Gruzini, Anglicy, Luksemburczycy, Sudańczycy, Turcy, Amerykanie, Jakuci, Tunezyjczycy, Hindusi, Białorusini, Włosi i Wołosi, Rwandyjczycy, Kurdowie, Bengalczycy, Litwini, Czeczeni, Kanadyjczycy, Chińczycy, Czesi, Węgrzy, Koreańczycy, Argentyńczycy itd.) jesteśmy równi, ponieważ wszyscy należymy do gatunku najmniejszej troski. Jedziemy na tym samym wózku i z racji choćby ogólnoludzkiego braterstwa, powinniśmy być z sobą solidarni. Niestety, wybucha wojna i w związku z tą wojną pojawia się groźba głodu, zimna, chorób i społecznych niepokojów. Będziemy w dalszym ciągu przekonani co do tego, że jesteśmy równi, gdyż jesteśmy gatunkiem najmniejszej troski? Gatunkiem najmniejszej troski są być może Buriaci, Ukraińcy, Gruzini, jacyś Rwandyjczycy i Jordańczycy (być może także Rosjanie, bo to kacapia przecież), natomiast Francuzi, Luksemburczycy, być może Czesi i Polacy, którzy do tego grona aspirują, a już na pewno Niemcy, Anglicy i Amerykanie są (chcą być) o stopień, a nawet o dwa, albo trzy stopnie wyżej, czyli są „gatunkiem zagrożonym”, wymagającym szczególnej troski, pielęgnacji i ochrony. Czy w tej sytuacji można się więc dziwić postawionym wcześniej pytaniom: „Czy przez jakichś tam Ukraińców my naprawdę musimy sobie od ust odkładać i tracić zgromadzone ciężką pracą zasoby?” Oraz: „Co jest takiego w galijskiej kulturze, że Francuzi kiedyś nie chcieli umierać za Gdańsk, teraz nie chcą marznąć i tracić pieniędzy za Kijów, a wina gruzińskie, mołdawskie i rumuńskie uważane są za gorsze od wina francuskiego?” Oczywiście, że tym i wielu innym podobnym pytaniom nie można się dziwić, bo w świecie przyrody już tak jest, że jedni są w świecie czymś pospolitym i mało cennym (nie warto się więc nimi przejmować), a inni są unikatowi, błyskotliwi, innowacyjni itd., przez co stanowią dla naszego uniwersum ważną, wręcz bezcenną wartość (trzeba więc ich chronić, pielęgnować i obdarzyć przywilejami). Tak… Pytaniom nie można się dziwić, podobnie jak nie można się dziwić pragnieniu, by być chronionym i uprzywilejowanym. Jednak moim zdaniem fakt, że nie ma w nas zdziwienia wobec istnienia tego rodzaju podejścia do życia i ludzi, nie powinien nas skłaniać do tego, by takie podejście usprawiedliwiać i akceptować.

      Czy nie wygląda to czasem na marksizm? Hm…

      By odpowiedzieć na pytanie o marksizm, muszę wspomnieć człowieka, który jak mniemam nie należy do grona ludzi zmartwionych równością (wręcz odwrotnie!), a o którym w związku z wojną na Ukrainie mówiono dosyć często. Mam tutaj na myśli papieża Franciszka, a refleksje, które gdzieś tam à propos postawy Ojca Świętego się pojawiały, możemy przedstawić w znanej nam już formie:

Dlaczego papież Franciszek w sprawie rosyjsko – ukraińskiego konfliktu jest tak oględny?

Dlaczego papież nie potępia Rosji?

Dlaczego Franciszek wprost nie popiera Ukrainy?

Dlaczego o katolickiej doktrynie tzw. wojny sprawiedliwej papież długo milczał, a gdy niedawno zaczął o niej mówić, to zrobił to niejako na marginesie, i to jeszcze wobec stosunkowo kiepsko kojarzących ludzi, czyli dziennikarzy?

Dlaczego ten marksista w ogóle jest jeszcze papieżem?

      Oczywiście darujemy sobie odpowiedzi na powyższe pytania, ponieważ te odpowiedzi nic do tematu nie wniosą. Natomiast warto zacytować słowa Franciszka, dotyczące jego rozmowy z patriarchą Cyrylem:

Przez pierwsze dwadzieścia minut czytał mi wszystkie uzasadnienia wojny. Słuchałem i powiedziałem: Nic z tego nie rozumiem. Bracie, nie jesteśmy urzędnikami państwowymi, nie możemy używać języka polityki, ale języka Jezusa. Jesteśmy pasterzami tego samego świętego ludu Bożego. Dlatego też musimy szukać dróg pokoju, powstrzymać ogień broni. Patriarcha nie może zostać ministrantem Putina”.

      Myślę, że jeśli uwzględnimy kontekst naszych dotychczasowych rozważań, powyższe słowa papieża są całkiem sensowne i dopiero gdy od tej strony popatrzymy na to co się obecnie dzieje (tzn. od strony poważnego – rzekłbym: ewangelicznego – a nie hasłowego traktowania równości między ludźmi, oraz ich braterstwa i wolności) zaczynamy rozumieć, że linia podziału między należącymi do gatunku najmniejszej troski, niekoniecznie przebiega tylko wzdłuż linii frontu rosyjsko – ukraińskiego. Istnieją bowiem w świecie także inne, równie ważne fronty powodujące podziały i wynikające z owych podziałów nieszczęścia. Odnoszę wrażenie, że Ojciec Święty wszystkim tym podziałom wypowiedział wojnę, a ponieważ nie używa na tej wojnie języka polityki, lecz odnosi się do tego co temu językowi jest obce (moim zdaniem odnosi się m.in. do tego, co wynika z opisu statusu ontologicznego człowieka), mało kto papieża rozumie.

      No, ale czy to jest marksizm?

      Gdyby to, co głosi papież zostało wymyślone przez francuskich rewolucjonistów, a potem Marks twórczo by to rozwinął, to owszem, byłby to marksizm, a nawet marksizm – leninizm. Tyle tylko, że nauczanie Ojca Świętego jest czymś, o czym

dawno w Pańskim pisano zakonie
I każdy ksiądz toż samo gada na ambonie.
Nauka dawną była, szło o jej pełnienie! 

      Mówiliśmy już o tym. Nie Marks i nie francuska gazeta. A więc nie marksizm. Także nie język urzędnika państwowego, zwłaszcza rewolucjonisty, czyli kogoś, kto Kościół i naturalny porządek rzeczy usiłuje zepchnąć na margines. To język i nauczanie Jezusa – nauczanie, którego nie wypełniamy. A skoro nie wypełniamy, to trzeba się nawrócić.

      Zanim napiszę coś o nawróceniu (a napiszę w części 3., o ile nastąpi), wróćmy do zespołu The Pogues. Toyah tak o nich pisał:

The Pogues, od 1984 roku (…) nagrali w sumie pięć albumów, każdy przyjęty znakomicie i jak najbardziej zasłużenie, no i wreszcie, kiedy się okazało, że MacGowan wychodzi na scenę już wyłącznie po to, żeby się wyrzygać na publiczność, oni go zwyczajnie odstawili i próbowali kontynuować karierę bez niego.”

     Zaciekawieni? Jeśli tak, to czekajcie cierpliwie na ciąg dalszy.

 

_____________

** Gdy Platon podał definicję: „Człowiek jest to istota żywa, dwunożna, nieopierzona” – i tą definicją chełpił się i zdobył poklask, Diogenes oskubał koguta i zaniósł do szkoły na wykład Platona, mówiąc: „Oto jest człowiek Platona”.

 


 

 

 

niedziela, 25 września 2022

Don Paddington: Skowronki, czyli Ian McDonald nie żyje

Nasz odwieczny duszpasterz, ksiądz Rafał Krtakowiak nadesłał nam swój najnowszy tekst, a ja nie zwlekam i się zamykam na co najmniej dwa dni.



„Bracie, nie jesteśmy urzędnikami państwowymi!” – czyli wojna, status ontologiczny skowronków, papież Franciszek, Shane MacGowan i The Pogues. (część 1)

     Na początku lutego bieżącego roku, na krótko przed rozpoczęciem wojny na Ukrainie, zmarł Ian McDonald, muzyk. Zdaję sobie sprawę z tego, że większości Czytelników to nazwisko nic nie mówi, ale gdy usłyszałem o śmierci tego człowieka sądziłem, że kto jak kto, ale Toyah na pewno o McDonaldzie na swoim blogu wspomni. Okazało się jednak, że nie wspomniał, choć na pewno doskonale wie, kim był ów artysta i jakie miał dokonania. Dlaczego nie wspomniał? Trudno powiedzieć. Być może uznał, że nie warto mówić o człowieku, który z wysokości King Crimson spadł do czegoś, co nazywało się Foreigner, ale możliwe też jest, że nasz Gospodarz najzwyczajniej w świecie nie zauważył, iż Iana McDonalda pośród żywych już nie ma. Ponieważ jednak z pewnych względów byłem bardzo spragniony słowa Toyaha o zmarłym muzyku, przypomniałem sobie, że przecież w tzw. „książce o zespołach” (Krzysztof Osiejuk: „Rock and Roll, czyli podwójny nokaut”; rok 2013), jest rozdział o King Crimson. Mając nadzieję, że będzie tam choć wzmianka o McDonaldzie (nie było!) wertowałem to dzieło, boleśnie przy okazji konstatując, że pan Krzysztof jest pisarsko znacznie bardziej utalentowany ode mnie. Już miałem książkę Toyaha odłożyć z mocnym, wynikającym z zazdrości postanowieniem, by już więcej po nią nie sięgać, gdy mój wzrok padł na rozdział o zespole The Pogues – rozdział, którego treści w ogóle sobie nie przypominałem, a i sam zespół był dla mnie jakąś enigmą. Przeczytałem. I do dzisiaj jestem pod wrażeniem tego, co Toyah tam napisał, choć wcale to nie oznacza, że owo wrażenie jest głównym powodem, dla którego piszę ten tekst. Nie. Wcale nie. Powodem jest wojna na Ukrainie, która – czy tego chcemy, czy nie chcemy – stała się częścią naszego życia. Wiem, wiem! O tej wojnie powiedziano chyba wszystko i jesteśmy tym tematem trochę już znużeni, stąd też – jak mniemam – wielu Czytelników wolałoby zapoznać się z moją refleksją dotyczącą tego, co o The Pogues napisał pan Krzysztof, a nie z kolejnym biciem piany dotyczącym wiadomego konfliktu. Proszę o odrobinę cierpliwości. Obiecuję, że do wątku muzycznego za jakiś czas wrócimy, jednak póki co, spróbujmy zainteresować się wojną.

 

      W związku z owym zainteresowaniem (ewentualnym), chciałbym zwrócić uwagę na zdania pytające, które można sformułować czytając/słysząc analizy produkowane dość powszechnie, a odnoszące się do tego co dzieje się na Ukrainie i nie tylko na Ukrainie. W owych zdaniach pytających niektóre słowa stają się swego rodzaju „bohaterami”, dzięki czemu otrzymujemy stosunkowo jasny podział na grupy pytań. Przykłady? Proszę uprzejmie. Pierwszym bohaterem niech będzie dla nas słowo „Czy?”.

Czy ruskie pierogi są rzeczywiście ruskie?

Czy przez jakichś tam Ukraińców my naprawdę musimy sobie od ust odkładać i tracić zgromadzone ciężką pracą zasoby?

Czy dochody fabrykantów broni i firm farmaceutycznych są skutkiem, czy przyczyną?

Czy celem Zachodu jest osłabienie, podzielenie i zniszczenie Rosji?

Czy Niemcy mogą Polskę do czegokolwiek zmusić?

Czy śmierć Elżbiety II to nasz ból, czy nie nasz?

Czy wszyscy Rosjanie są kacapami?

Czy wskutek szaleństwa Moskwy odsłonił się fakt, że tzw. cywilizacja zachodnia jest fatamorganą?

Czy esencja bankowości sprowadza się do tego, by uczynić ludzi niewolnikami kredytu?

Czy jeśli Ukraińcy umierają na wojnie za wolność, demokrację i integrację europejską, to tym samym umierają także za prawo do bycia homoseksualistą, lewakiem, prawakiem, katolikiem, prawosławnym bądź ateistą i za prawo wybierania własnego prezydenta, posła, senatora, czy kogokolwiek się tam ma? 

Czy Zaporożec był dobrym samochodem?

Czy Polska jest cynicznym podżegaczem wojennym, dzielącym Europę i utrudniającym komunikację, ponieważ od siedmiu lat rządy w tym kraju sprawuje obóz będący w kwestiach obyczajowych ultrakonserwatywny i zaściankowy, czyli – inaczej mówiąc – obóz katolickich fundamentalistów stawiających na sojusz z Kościołem, hipokrytów, którzy ze sfery seksualności czynią temat tabu, strażników moralności szczujących na osoby LGBT+ i mizoginów sprowadzających prawa kobiet do obowiązku rodzenia dzieci, czy też owo podżeganie, dzielenie i utrudnianie bierze się stąd, że władza w Polsce i w ogóle większość Polaków, poza tym, że jest rusofobiczna i germanofobiczna, to jeszcze dodatkowo nie jest szczera w kwestii ochrony klimatu, tak naprawdę mając za to upodobanie w węglu i smogu?

Czy Rafał Trzaskowski jest inteligentniejszy od Andrzeja Dudy?

Czy Putin chce iść na całość?

Czy Duginówna była winna, czy niewinna?

Czy Niemcy są prokurentem bezczelnie bezkarnego agresora (t.j. Rosji), a Unia Europejska spełnia rolę agresora zastępczego, którego działania skierowane są przeciwko wybranym państwom członkowskim przeszkadzającym Niemcom, Rosji, tudzież innym organizacjom, które na ścisłej współpracy niemiecko – rosyjskiej opierają swoje obecne, bądź przewidywane korzyści?

Czy zdrada jest zdradą, czy też naturalną opcją dopuszczalną w ramach demokracji, wolności słowa i politycznych koniunktur?

Czy dziennikarz BBC przeprowadzający relację telewizyjną z uroczystości pogrzebowych Elżbiety II, musiał wcześniej przejść specjalny trening mentalny, by z jego ust bez większych trudności mogły wydobyć się słowa o jabłku królewskim (słowa wypowiedziane w momencie gdy insygnia władzy były przenoszone z trumny na ołtarz) jako o symbolu zwierzchnictwa Chrystusa nad światem?

Czy członkowie sytych społeczeństw unijnych zamierzają zimą chodzić po swoich mieszkaniach w grubych sweterkach?

Jeśli nie, to czy zostaną do tego zmuszeni?

Czy grozi nam ukrainizacja Polski?

Czy propaganda (popkultura) formatuje łykane przez nas treści, czy też formatuje nas?

Czy Niemcy będą uprzywilejowane w dziele odbudowy Ukrainy?

Czy jeśli Rosji nie można pokonać, to tym samym trzeba się z nią dogadać, a jeśli można ją pokonać, to czy istnieje potrzeba, by się z nią dogadywać?

Czy istnieją siły, które temu co się dzieje i skutkom tego co się dzieje dają jakieś gwarancje?

Czy w obecnych czasach istnieje jeszcze coś takiego jak kompromitacja?

Czy kacapia w Polsce trzyma się mocno?

Czy Niemcy chcą zniszczyć Polskę?

Czy Putin i Xi Jinping są srodzy i mądrzy, a Biden upośledzony poznawczo? 

Czy to wszystko jest głupie i bez sensu, czy też niekoniecznie?

Czy Nawalny?

Czy słowa Condorcet’a komentującego śmierć Eulera*, dobrze opisują główny problem tzw. Systemu, ukrywającego się za fasadą rynków finansowych, liberalnej demokracji, rekinów biznesu i meinstreamowych mediów?

Czy będzie unia polsko – ukraińska, tak jak kiedyś była polsko – litewska?

Czy Rosja (Putin) jest katechonem?

 

      Jak można zauważyć, chronologia zdań pytających jest raczej przypadkowa, co samo w sobie daje dość ciekawy efekt. Ciekawe jest także to, że im dłużej wojna trwa, tym zakres problematyki snutych refleksji się powiększa i w związku z tym – równolegle do „Czy?” – pojawia się słowo „Dlaczego?” Przykładowo:

Dlaczego Amerykanie i Angole tak bardzo się teraz angażują po stronie Ukrainy?

Dlaczego w takim samym stopniu nie angażowali się w 2014 roku?

Dlaczego jest pan zdrajcą Polski? (pytanie skierowane do Donalda Tuska, a zadane w 2014 roku przez Marysię Sokołowską, licealistkę z Gorzowa Wielkopolskiego; pytanie dzisiaj znowu dość nośne).

Dlaczego Rosja jeszcze nie zwyciężyła?

Dlaczego ci, od których coś zależy nie przewidzieli / nie krzyczeli na cały świat, że uzależnienie się od jednego dostawcy ropy, gazu, zboża i tego wszystkiego co tam jeszcze do życia jest potrzebne, prowadzi do katastrofy?

Dlaczego Rosja mówi Ukrainie: albo – albo!, lub dlaczego Ukraińcy nie chcą być Rosjanami?

Dlaczego ludzie stojący za City i Wall Street tak bardzo się zdenerwowali?

Dlaczego Polacy (tudzież inni), tak bardzo Ukrainie pomagają?

Dlaczego w ogóle do wojny doszło?

Dlaczego sleeping Joe (Biden) nie okazał się takim sleeping jak niektórzy mniemali?

Dlaczego Putin zdecydował się na przeprowadzenie mobilizacji?

Dlaczego Zełeńskiemu bardziej niż na podwózce zależy na amunicji?

Dlaczego Niemcy, Francuzi, (tudzież inni) tak mało Ukrainie pomagają?

Dlaczego Ukraina tak długo i tak skutecznie walczy?

Dlaczego ci, którzy w Europie merkelują/szolcują i makronują dopuścili do sytuacji, że obecnie nie wszystko na Ukrainie od nich zależy?

Dlaczego Węgry?

 

      Od czasu do czasu, swoje trzy grosze w toczący się dyskurs wtrącają zwroty „Co jest?”, względnie „Co to jest?” Gwoli przykładu:

Co to jest dekarbonizacja, albo zielony ład?

Co jest takiego w kulturze Bangladeszu, że tamtejsze szwaczki są gotowe szyć dla Benettona, Primarku, Zary, H&M, itd. – nawet z narażeniem własnego życia?

Co to jest honor?

Co jest takiego w kulturze koreańskiej, że atrakcyjny dla świata jest nie tylko K-pop, lecz także koreańskie czołgi i samoloty, a tradycyjna niechęć Koreańczyków do Japończyków nie ma zbyt dużego wpływu na światowy rynek smartfonów i telewizorów?

Co to jest realizm?

Co jest takiego w polskiej kulturze, że Polacy:

- nieufnie odnoszą się do władzy, wręcz dają jej odpór (choćby drwiną), co jest zaletą w przypadku gdy rządy są w rękach obcych, albo w rękach łajdaków, bądź nieudaczników, a staje się problemem, gdy ów odpór skierowany jest przeciwko każdej władzy;

- są pobłażliwi wobec zdrajców, łajdaków i nieudaczników – pobłażliwi w tym znaczeniu, że dopuszczenie się zdrady, popełnienie łajdactwa, bądź uczynienie jakiejś szkody uchodzi właściwie bezkarnie, co może być zaletą w przypadku, gdy źli ludzie żałują za popełnione zło i pragną to zło naprawić, a staje się problemem, gdy z pominięciem ekspiacji owi źli stają się autorytetami w dziedzinie polityki, dobrego zarządzania i najogólniej ujmowanej przyzwoitości?

Co to jest gazoport?

Co jest takiego w galijskiej kulturze, że Francuzi kiedyś nie chcieli umierać za Gdańsk, teraz nie chcą marznąć i tracić pieniędzy za Kijów, a wina gruzińskie, mołdawskie i rumuńskie uważane są za gorsze od wina francuskiego?

Co to jest covid?

Co jest takiego w kulturze Ukrainy, że choć bez łapówki mało co da się tam załatwić i choć wszystkim trzęsą tam oligarchowie, a odcinanie się od Bandery i Szuchewycza idzie jak po grudzie, to gdy się patrzy na przebieg wojny, jedyne co można o Ukraińcach powiedzieć to jedno wielkie: WOW!

Co to jest pieniądz?

Co jest takiego w niemieckiej kulturze, że choć płyny do prania HENKEL-a, rury SALZGITTER-a, aspiryna BAYER-a, pralki BOSCH-a, radia samochodowe BLAUPUNKT-u, adidasy ADIDAS-a, tomografy SIEMENS-a i show we FRIEDRICHSTADT-PALAST są całkiem niezłe, to jednak wielu ludzi jest głęboko przekonanych co do tego, iż byłoby dobrze całe Niemcy zaorać i w tym miejscu zasadzić kartofle?

Co to jest agentura?

Co jest takiego w kulturze rwandyjskiej, że wielu ludzi wie o co chodzi, gdy wspomnimy Hutu i Tutsi, a mało kto kojarzy, z jakim wydarzeniem związane jest miasteczko Kibeho?

Co to jest Unia Europejska?

Co jest takiego w anglosaskiej kulturze, że gdy fragmenty „Bonda”, „Mission: Impossible”, bądź innych podobnych filmów kręcą w Czechach, na Węgrzech, w Rumunii, Czarnogórze, lub – co daj święty losie! – w Polsce, to Czesi, Węgrzy, Rumuni, Czarnogórcy, lub (ewentualnie) Polacy uważają to za zaszczyt?

Co to jest inflacja?

Co jest takiego w kulturze rosyjskiej, że tak odległe od siebie przedmioty jak karabin i samowar (a może również rosyjski balet, razwiedka, bokobrody Puszkina, hokejowa Sborna, kanał kiloński i GAZPROM), mają swoje źródło w tym samym warsztacie rusznikarskim?

Co to jest kryzys?

 

      Ze względu na wysoki stopień skomplikowania analizowanej rzeczywistości, pojawiają się także zbitki rozmaitych słów i zwrotów, w postaci następującej:

Co to jest pokój i czy rzeź wołyńska ma z tym coś wspólnego?

Dlaczego Chiny zniknęły z radarów i czy rzeczywiście zniknęły?

Dlaczego nie będzie tak jak było i komu to przeszkadzało, że było jak było?

Dlaczego Putin jest tak głupi, czyli na cholerę mu to wszystko? I czy rzeczywiście jest tak głupi, na jakiego wygląda? I czy faktycznie jest to prawdziwy Putin, a nie jego sobowtór? I czy to prawda, że jego sobowtór nazywa się Parkinson?

Co jest wartością i dlaczego?

Czy ta wojna wkrótce się skończy i dlaczego nie tak szybko?

Dlaczego świat chce dawać Rosjankom i Ukrainkom prawo do łatwej aborcji? Czy nie miały tego (i nie mają) u siebie? No i, czy ta wojna jest karą Bożą za milionowe (rok w rok) zabójstwa nienarodzonych, tak w Rosji, jak i na Ukrainie?

Czemu służą demonstracje pod Tajwanem i czy Pekin kupił już sobie całą Afrykę?

Co jest najważniejsze i dlaczego?

Co to jest do cholery, że tak dobrze opracowane plany nie wypaliły, dlaczego nie wypaliły i kto za to beknie?

 

      Ja oczywiście doskonale rozumiem, że Czcigodnych Czytelników znacznie bardziej od pytań interesują odpowiedzi na nie, niekiedy jednak dobrze jest poprzestać na zdaniu pytającym. Dlaczego?

      Po pierwsze z tego powodu, że jak powszechnie wiadomo, nie ma głupich pytań, a niemądrych odpowiedzi może być całe mnóstwo. Powstrzymując się więc w rzeczonym temacie od zdań oznajmujących, chronimy świat przed zalewem głupoty, co samo w sobie jest niezłym osiągnięciem. Ja oczywiście nikomu nie zabraniam odpowiadać na powyższe pytania, ale ostrzegam, że efektami tego intelektualnego wysiłku niekoniecznie musimy być zachwyceni. Jak bowiem uczy nas kilkumiesięczne już doświadczenie, próby odpowiedzi na przynajmniej niektóre z powyższych pytań są najczęściej takie sobie, banalne i mało odkrywcze, a mówiąc ściśle: są słabe (za nielicznymi wyjątkami) – ponieważ niewiele wyjaśniają, a nawet jeśli wyjaśniają, to z biegiem czasu okazuje się, że owo wyjaśnienie niewiele daje. Wręcz można zauważyć, że im bardziej konkretnie i dokładnie ktoś do powyższych kwestii się odnosi, tym bardziej strzela kulą w płot. Co w próbie opisu rzeczywistości politycznej, gospodarczej i nie binarnej płciowo nie jest niczym dziwnym, ponieważ jak mawia nasz Gospodarz: „Tak naprawdę, to gówno wiemy!”

      Po drugie, kimże ja jestem, by swoimi odpowiedziami dołączać do przenikliwych i subtelnych analiz ludzi, którzy w porównaniu nawet z Toyahem, są jak piloci boeinga zestawieni z kierowcą traktora. Przecież ja – nędzny operator dziecięcej taczki w piaskownicy – nie mam do tych lotników startu!

      Po trzecie, jak być może niektórzy z Czytelników zauważyli, nie wszystkie powyższe pytania są odzwierciedleniem problematyki obecnej w prowadzonych na temat wojny dyskusjach. Niektóre są wymyślone przeze mnie, a mówiąc ściśle, są one efektem zdziwienia, że nikt ich nie zadaje. A przecież pytania te są bardzo poważne (np.: Czy Zaporożec był dobrym samochodem?; albo: Co jest takiego w kulturze Bangladeszu…?) i wbrew pozorom mają ścisły związek z toczącym się obecnie konfliktem. Gdy więc ów związek zauważyłem, doszedłem do wniosku, że samo zadanie owych pytań (bez silenia się na odpowiedzi) jest już jakąś wartością.

 

      Czy to już koniec? Są pytania, ale nie będzie odpowiedzi? Naprawdę? Co to ma w ogóle znaczyć? Jaki jest w tym sens?

      Drodzy Państwo! Sensu w takim postawieniu sprawy być może zbyt dużo nie ma, ale nie czujmy się tym zaskoczeni, ponieważ – jak powiedział klasyk – „życie to opowieść idioty, pełna wrzasku i wściekłości, lecz nic nie znacząca”. Mówiąc zaś zupełnie serio, proponuję byśmy spróbowali spojrzeć na owe nieszczęsne pytania z wysokości na tyle dużej, by szczegóły przestały nas absorbować, a widoczne i ważne stało się to co ogólne. Niespodziany i dziwaczny pomysł? Hm…

      Niekiedy jest tak, że dziwaczne pomysły, które niespodzianie przychodzą nam do głowy, mają jednak pewien sens. Sądzę, iż tak jest w tym właśnie przypadku. Gdy bowiem rozmyślając nad znanymi nam zdaniami pytającymi, odszedłem od tego co szczegółowe, by zwrócić się ku temu co ogólne, zobaczyłem pewien wzór, który można wyrazić w postaci tezy – tezy bardzo banalnej i mało odkrywczej, czyli takiej sobie – sformułowanej w sposób następujący: wszystkie wyartykułowane wyżej kwestie sprowadzają się do pytania o (Uwaga! Uwaga!) status ontologiczny.

- Pytania o co?

- O status ontologiczny.

- Co?

- Status ontologiczny.

- Eeee…

- Już wyjaśniam. „Status ontologiczny” to określenie z dziedziny filozofii, wskazujące na najbardziej oderwane (t.j. ogólne) cechy przedmiotu. Innymi słowy (bardzo upraszczając): żeby określić status ontologiczny jakiegoś bytu (np. skowronka), należy odpowiedzieć (jeszcze bardziej upraszczając) na przynajmniej trzy pytania: Czy skowronek jest (czy istnieje)? W jaki sposób istnieje? Co jest jego istotą?………………………

 

      Coś pięknego, prawda? Czy coś jest i w jaki sposób jest, oraz jakie warunki musi owo coś spełnić, by być tym, czym jest – oto są problemy, którymi zajmują się nikomu niepotrzebni filozofowie i którymi (ku mojemu ubolewaniu) zajmiemy się i my.

Zajmiemy się, ale nie teraz, lecz w następnej części, która być może nastąpi…

 

_______________

* „Przestał liczyć i przestał żyć!” – w taki właśnie sposób Jean Antoine Nicolas Caritat markiz de Condorcet, francuski filozof, opisał zgon Leonharda Eulera (1707 – 1783), uważanego za jednego z największych matematyków w dziejach ludzkości.

 


O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...