Wygląda na to, że wreszcie mnie moje przekonanie, że kto ma zrozumieć ten zrozumie, dopadło. I choć, szczerze powiem, wciąż nie mam zamiaru rezygnować z tej wiary, i trzymać dotychczasowy poziom, mam bardzo silne poczucie, że choć ten jeden raz muszę zrobić wyjątek i przemówić językiem prostym i czystym, jakbym – i błagam niech nikt nie traktuje tego jako ironii – występował w telewizji „Trwam”…
Znów mnie poniosło. Ponieważ jednak mamy dziś dzień dobroci dla osób czytających nieuważnie, chciałbym wyjaśnić kwestię telewizji „Trwam”. Osobiście – na szczęście jeszcze tylko przez parę najbliższych dni – do telewizji „Trwam” dostępu nie mam. Jednak wczoraj byłem z wizytą u bardzo bliskiej mi osoby, która – jak najbardziej ze względów politycznych – nie pozwoliła mi się tu eksponować, i prawdopodobnie po to, byśmy mogli się wspólnie pośmiać, telewizor został w pewnym momencie przełączony na telewizję ojca Rydzyka właśnie. Występował akurat pewien ksiądz i poseł Prawa i Sprawiedliwości, niejaki Piotrowicz, no i rozmawiano oczywiście o tym, jak to obecna władza nas zwyczajnie, najbezczelniej na świecie gnoi i niszczy. Słuchałem tego Piotrowicza i, powiem uczciwie, nie mogłem wyjść z podziwu, jaki on jest konkretny i jednoznaczny. Każde wypowiedziane przez niego zdanie było sformułowane w taki sposób, żeby nikt nie został z tyłu. By ani jedna osoba, która go słucha, nie odeszła od telewizora z poczuciem, że czegoś nie zrozumiała. I to mnie zwyczajnie poraziło. Owa umiejętność mówienia w taki sposób, by z jednej strony powiedzieć wszystko co powiedziec należy, a z drugiej zrobić to w taki sposób, by każde słowo dotarło absolutnie wszędzie. Żeby nawet mój cudowny znajomy, pan Bolek Załęski ze Sławatycz, mógł pokiwać głową i powiedzieć: „O tak. Własnie tak”. Otóż ja bym bardzo chciał tak umieć, ale obawiam się, że póki co, nic z tego. No i stąd pewnie też ta tak bardzo doraźna dzisiejsza notka.
Skoro więc to mamy wyjaśnione, przejdę do rzeczy. Otóż, jak wiemy, przedwczoraj opublikowałem tu tekst o tym, jak to w najnowszym numerze „Uważam Rze”, w formie specjalnego dodatku, opublikowano bardzo długi tekst Bronisława Wildsteina oparty niemal dosłownie na pomyśle, jaki stworzył mój Elementarz. To co mnie jednak w tym co zrobił Wildstein uderzyło, to nie sam fakt skorzystania przez niego z mojej myśli – w końcu, skoro on cierpi aż taką niemoc, niech się częstuje – ale to, że on ewidentnie potraktował swój tekst jako jej – profesjonalne oczywiście bardzo – uzupełnienie. O co mi chodzi, już wyjaśniałem. Kto chce, niech sobie proszę zechce jeszcze raz odpowiedni fragment przeczytać.
Ja nie mam też pretensji o to, że Wildstein pisze kolejny „alfabet”, a ja uważam, że przecież właścicielem tego pomysłu jestem ja. Owych „alfabetów” było już pewnie ze sto, i wszystkie, może z wyjątkiem „Alfabetu Kisiela”, mniej więcej równie fascynujące. Chodzi o to, że on pisze coś, co – proszę na to zwrócić uwagę – nawet sama redakcja „Uważam Rze” uznaje za konieczne skomentować odpowiednim objaśnieniem, opisując jako specjalny gatunek literacki o nazwie„silva rerum”. Nie jakiś „alfabet”, ale właśnie owo „silva rerum”. A więc, moim zdaniem, coś co Wildstein jednak podejrzał nie u Kisiela, czy Urbana, ale właśnie u mnie, ale ponieważ bał się zarzutu zbytniej dosłowności, uciekł się do paru gestów kamuflujących.
Jednak jak mówię, nawet nie to było powodem, dla którego pisałem o tym jego dziennikarskim popisie. Chodziło mi o to, że w momencie gdy ja sprzedaję ten swój Elementarz całkowicie samodzielnie, bez żadnych pośredników, bez żadnej reklamy, wręcz przy ostentacyjnym bojkocie wszystkich mediów mainstreamowych – w tym oczywiście, jak najbardziej, samych „autorów niepokornych” – na własny koszt, rachunek i ryzyko, Wildstein zanosi do zaprzyjaźnionego… co tam zaprzyjaźnionego – wręcz swojego własnego tygodnika, tekst, który z jednej strony bez mojego Elementarza nigdy by nie powstał, a drugiej jest tak beznadziejnie słaby i nieciekawy, że to wszystko wręcz zakrawa na jakąś prowokację. Natomiast koledzy Wildsteina zamieszczają to w formie „dodatku specjalnego”, ogłaszając z wielkim hukiem, i jeszcze większym portretem Autora, wielkie publicystyczno-literackie wydarzenie: „Oto Bronisław Wildstein opowiada nam świat!”. Koledzy Wildsteina, a więc ludzie, którzy mnie czy Coryllusa uważają za nie wartych jakiejkolwiek uwagi tandeciarzy z najniższych rejonów amatorskiego aspirowania.
Nie chciałem tego robić, ale proszę rzucić okiem na to, z czym tu mamy do czynienia:
„Frywolność. Brak powagi. Fundamentalna przypadłość naszych czasów. Wyrasta z infantylizmu. Jak dzieci, traktujemy wszystko jako zabawę lub grę. Wybieramy jak aktorzy role, i jak oni porzucamy je w momencie zdjęcia kostiumu. Nie zdajemy i nie chcemy zdawać sobie sprawy z konsekwencji naszych zaangażowań, a więc w każdym momencie możemy zrezygnować z nich na rzecz innych. Wybieramy przyszłość, a więc to czego nie ma, aby uwolnić się od tego co jest. W ten sposób nie musimy pamiętać, kim byliśmy przed chwilą. Możemy jakoby być każdym, a więc jesteśmy nikim…”.
Przepraszam bardzo, ale przysnąłem
Bardzo chciałbym być dobrze zrozumiały. Ja przecież wiem, że tych tak zwanych „alfabetów” było już bardzo dużo, i że nawet sam Wildstein jakiś czas temu opublikował w którejś z gazet coś co nazwał właśnie „alfabetem”. Inna sprawa, że tamto było pewnie jeszcze gorsze niż to co dziś czytamy w „Uważam Rze”. Natomiast jedno i drugie łączy coś, co moim zdaniem stanowi podstawowy grzech obecnego mainstreamowego dziennikarstwa – dramatyczną bylejakość, wynikającą prosto z równie dramatycznego lekceważenia okazywanego czytelnikowi. Bronisław Wildstein, od czasu gdy przestał pracować w telewizji, stara się – podobnie oczywiście jak ja – żyć z pisania, tyle że – i tu się ode mnie różni – on akurat wie, że aby publikować, w ogóle nie musi się starać. Wystarczy że siądzie i coś tam wyklika, a to, o ile tylko da się podciągnąć pod ową wymyśloną przez niego samego i jego kumpli, niepokorność – na sto procent przejdzie. Każdy możliwy bełkot! Wszystko! No i pisze ten swój – swoją drogą, bufonada zawarta w samym tytule jest też warta zastanowienia – „Świat według Wildsteina”, a oni go dekorują tym portretem i wklejają w sam środek kolejnego wydania jako – uwaga! – „dodatek specjalny”.
I kiedy ja o tym piszę, przychodzą do mnie różni, zarówno osoby życzliwe, jak i te, które na ten moment czekały cale lata, i mi mówią: „Pomyliłeś się, stary. Toś nie ty wymyślił ‘alfabet’". Im to więc, i tym i tamtym, chcę powtórzyć – to nie jest żaden „alfabet”. To się nazywa „elementarz”. Lub, jak kto woli… niech no rzucę okiem – silva rerum. Szkoda że tego nie wiedziałem, kiedy pisałem swoją książkę. No ale wtedy prawdopodobnie bracia Karnowscy też tego jeszcze nie wiedzieli.
Bardzo dziękuję Mojemu Człowiekowi z Podkowy Leśnej za dzisiejsze wsparcie. I jak zawsze przypominam – to trwa tylko dzięki Wam