Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Charlie Hebdo. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Charlie Hebdo. Pokaż wszystkie posty

piątek, 16 stycznia 2015

Czy Donald Tusk zostanie honorowym członkiem OWP?

Od wczoraj chodzi mi po głowie, by napisać coś o dziennikarzu nie jako o zawodzie, czy pojedynczym przypadku z konkretnym wybrykiem, lecz o dziennikarzu, jako stanie umysłu. Niedawno pewien znajomy, który zalegał z wypłatą, powiedział mi coś bardzo zabawnego: „Księgowa to nie zawód, to charakter”. A ja sobie od wczoraj, intensywnie, jak chyba nigdy dotąd myślę, że również dziennikarz to nie zawód, ale charakter. Czemu od wczoraj? To chyba jasne. Otóż wczoraj właśnie na blogu Coryllusa pojawiła się redaktorka tygodnika „W Sieci” Maja Narbutt i zrobiła na wszystkich absolutnie takie wrażenie, że w okolicach północy tam już tylko szedł czarny dym.
A więc od razu pomyślałem sobie, że dziś napiszę tekst o dziennikarzu właśnie nie jako zawodzie, ale charakterze, jednak nagle się dowiedziałem, że dziś cały dzień będę musiał poświęcić na pisanie tekstu dla Piotra Bachurskiego o Liliane Bettencourt i nie ma takiej możliwości, bym stworzył coś solidnego obok tego. A zatem, do sprawy wrócę jutro, dziś natomiast – znów trochę wcześniej niż zwykle – ostatni felieton z „Warszawskiej Gazety”. Bardzo proszę:

Jak wiemy, doszło podobno do zamachu na lewicowy paryski tygodnik „Charlie Hebdo”, w którym poza 12 pracownikami redakcji, zginął też podobno policjant, co nam bardzo dokładnie pokazał niezastąpiony Internet. Ponieważ jako osoba wychowana na policyjnym dramacie filmowym, gdzie zawsze było tak, że jeśli ktoś komuś strzelał w głowę, to ta głowa nawet jeśli się nie rozpadała na kawałki, to przynajmniej krwawiła, jestem do przedstawionego zdarzenia uprzedzony, spróbuje się skupić na czymś nie mniej ciekawym, a kto wie, czy nie istotniejszym.
Otóż, jak również wiemy, na wezwanie poruszonej zdarzeniem opinii publicznej, do Paryża przybyli polityczni przywódcy z całego świata, by wraz z milionami Francuzów wziąć udział w marszu przeciwko terroryzmowi. I oto, proszę sobie wyobrazić, w Internecie trafiłem na zdjęcie maszerujących polityków… i nagle się okazało, że oni idą zupełnie sami. Jak się okazało, owym milionom demonstrantów wydzielono specjalny fragment Paryża, by się tam przez parę godzin poudzielalać, natomiast politycy zebrali się na stronie, wzięli pod łokcie, zrobili sobie zdjęcie, jak w solidarnym proteście idą całą szerokością ulicy, po czym się rozeszli.
Zdjęcie to – nie to od przodu, gdzie wszystko wygląda tak, jakby za nimi szły te miliony, ale z góry, gdzie widzimy zaledwie grupkę jakichś dziwnych, stłoczonych w jednym miejscu, osób – oczywiście robi na nas wrażenie, najlepsze jednak przed nami. Oto, jak wiemy, w takich sytuacjach zawsze istnieje hierarchia wynikająca z osobistego prestiżu, a zatem, w pierwszym rzędzie idą najważniejsi, w drugim mniej ważni, a w dalszych ważni jeszcze mniej, no i najmniej. W tym wypadku, protokół z przodu postanowił postawić kanclerz Merkel, prezydenta Hollanda, premiera Nethaniahu, premiera Camerona i dalej wedle szyku. W drugim rzędzie natomiast znalazło się miejsce między innymi dla Donalda Tuska i prezydenta Autonomii Palestyńskiej Abbasa. I w czasie gdy politycy strzelali sobie słitfocię, doszło do zdarzenia, które przez nasze media zostało niemal całkowicie ocenzurowane. Oto niemiecki dziennik „Bild” opublikował serię zdjęć, na których widać, jak w trakcie owej sesji palestyński prezydent próbuje dostać się do Merkel i do tego wykorzystuje naszego Tuska. Najpierw bierze go pod rękę i zaczyna go ciągnąć do przodu, następnie widzimy obu, jak stoją w pierwszym rzędzie – Tusk obok Merkel, Abbas obok Tuska. Na kolejnym Abbas pochyla się przed nosem Tuska, by się przywitać z Merkel… a na następnym już stoi obok niej, miło sobie z nią gawędząc, z Tuskiem ponownie wyrzuconym do drugiego rzędu. A nam wystarczy spojrzeć na jego minę – na którą i „Bild” zwraca uwagę – by zrozumieć, co się stało. Również, by zrozumieć, co się stało, wystarczy spojrzeć na minę Nethaniahu. A wszystko to dzięki nowemu „prezydentowi Europy”.
Wiedzieliśmy, że on się tam przyda. Jego miejsce i rolę określił na początek prezydent Abbas. Jestem pewien, że inni już się ustawiają w kolejce.

Jak zawsze oczywiście zachęcam do kupowania naszych książek w księgarni pod adresem www.coryllus.pl

piątek, 9 stycznia 2015

Charlie Hebdon, czyli gdy System się śmieje

Syn mój przyniósł mi zamieszczone w Internecie zdjęcie, przedstawiające kilkanaście wczorajszych wydań największych w Europie tabloidów, bym zobaczył, jak to wszystkie z nich, z wyjątkiem dwóch, poświęciły swoje wydania na relacjonowanie francuskiego zamachu. I, jak się już pewnie domyślamy, owe dwie czarne owce na owym europejskim oceanie wzruszeń, to nasz „Fakt” i „Super Express”. Celem publikacji obrazka było oczywiście uświadomienie nam, jak to bardzo Polska odstaje od tego, co przywykliśmy nazywać Europą, i jak bardzo owo odstawanie zaczyna już mieć wymiar cywilizacyjny i kulturowy. Kontrast bowiem między tym, czym się wczoraj zajmowała Europa, a tym, co, jak uznali – jestem pewien, że bardzo dobrze poinformowani o stanie świadomości swoich czytelników – wydawcy naszych dwóch brukowców, był autentycznie porażający. Z jednej strony ta straszna masakra, ci islamiści dobijający policjanta, te wnętrza redakcyjnych pokoi jakby ocalałych z kataklizmu, te twarze zabójców i ich ofiar, a z drugiej najpierw coś o kamienicy Tuska, a potem… już nie pamiętam – chyba kłopoty którejś z piosenkarek, czy aktorek.
Patrzyłem na to świadectwo i powiem szczerze, że poczułem się naprawdę dumny. Czy to możliwe, pomyślałem sobie, że Polska na tle tego straszliwego kłamstwa, tej manipulacji i tego psychicznego terroru, wciąż jeszcze pozostaje swoistą wyspą? Czy to możliwe, że oni jeszcze do nas nie dotarli i najwyraźniej nie mają sposoby, by nas dopaść?
Strzelanina w Paryżu wywołała tu na blogach całą serię komentarzy i nie wiem, jak to się rozkładało gdzie indziej, ale nie mogłem nie zauważyć, że ogólny ton, jaki zapanował tutaj, wskazywał raczej, że my wolimy traktować to co się tam stało, jako kolejną, niewyjaśnioną, a dla nas stanowiącą ewentualnie pole do intelektualnych spekulacji, prowokację. Podstawowy ton wypowiedzi na tym blogu sprowadzał się bowiem do tego, że to wszystko, co się tam stało, to wynik jakichś ukrytych międzynarodowych rozgrywek, w których to głupie pismo z jego głupimi rysownikami pozostaje tylko narzędziem w rękach ludzi, których ani twarzy, ani nazwisk nie znamy. A skoro tak, to my sobie owszem możemy pogadać, ale żeby się jakoś szczególnie w ten cyrk angażować, to już może niekoniecznie. Właśnie się dowiadujemy, że rząd francuski obiecał sfinansować najbliższe wydanie „Charlie Hebdo”, który ukaże się w nakładzie 1 miliona egzemplarzy i, jak się można domyślać, każdy Francuz będzie sobie poczytywał za obowiązek to coś zakupić. Nie wiem, jak wyglądają pierwsze strony „Faktu” i „Super Expressu” dziś, możliwe że pojawiły się w międzyczasie jakieś naciski i coś się zmieniło, ale jeśli nawet, to wczorajsze świadectwo jest na tyle mocne, że można poczuć moc.
Dziś też ukazuje się kolejny numer „Warszawskiej Gazety”, a w niej felieton, który pisałem oczywiście jeszcze przed zamachem w Paryżu, ale którego przesłanie jakimś cudem dokładnie się łączy z tym, co się tam stało. Nie będę więc czekał do niedzieli i już dziś proponuje, byśmy sobie poczytali to co tak naprawdę i tak wszyscy wiemy. My to wiemy. Oni nie. My tak. I niech to będzie powodem naszej satysfakcji.

Jestem pewien, że wielu z nas wie doskonale, że niemal wszystkie informacje, jakie się pojawiają publicznie, a traktowane są powszechnie, jako istotne, są wynikiem bardzo szczególnej manipulacji. I wcale przez to nie sugeruję, że one same w sobie są nieprawdziwe, czy jakoś szczególnie zmanipulowane – nic podobnego. Za nimi często stoi czysta prawda, rzecz natomiast w tym, że manipulacją jest fakt, iż to one akurat, a nie żadne inne, zostały przez System uznane za warte publikacji i rozpowszechnienia. A ja jestem pewien, że kogo jak kogo, ale czytelników „Warszawskiej Gazety” nie muszę zapewniać, że tego czego mamy nie wiedzieć dziś, dzisiaj się nie dowiemy, a tego czego mamy nie wiedzieć nigdy, nie dowiemy się nigdy.
Jak ów plan działa dokładnie, pokażę może na przykładzie najświeższej sensacji, gdzie okazuje się nagle, że przemówienia, jakie dotychczas wygłaszał w języku angielskim minister Radosław Sikorski, nie dość że były dla niego pisane przez byłego ambasadora Wielkiej Brytanii w Polsce, niejakiego Crawforda, to jeszcze polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych Crawfordowi za tak zwane „konsultacje językowe” płaciło po 19 tysięcy złotych od sztuki.
I to jest oczywiście afera potrójna. Pomijając bowiem fakt, że nagle okazuje się, że z ową legendarną znajomością języka angielskiego przez Sikorskiego i jego światową pozycją wybitnego dyplomaty, to jest zwykły humbug, mamy do czynienia ze sprawę znacznie grubszą. Oto przede wszystkim okazuje się, że polskiemu szefowi dyplomacji przemówienia pisze ambasador obcego państwa – i sytuacji nie zmienia ani na jotę fakt, że owym ambasadorem nie jest jakiś ruski Wiaczesław, ale jak najbardziej nasz Charles – a jakby tego było mało, Brytyjczycy zamiast Sikorskiemu za tę przysługę coś odpalić, wręcz przeciwnie – biorą od niego ciężką kasę. Według wszelkich sensownych kryteriów, dużo za ciężką. A więc kolejna afera, czyż nie?
I oto nagle przypominamy sobie, że o owym Crawfordzie, jako bliskim kumplu Sikorskiego, słyszeliśmy już trzy lata temu, dokładnie przy tej samej okazji, a mianowicie podanej publicznie informacji, że to brytyjski wywiad Sikorskiemu pisze przemówienia, na których ten się następnie lansuje, jako wybitny oxfordczyk. Jeszcze bowiem w roku 2011, kiedy Sikorski ze swoim „wielkim” wystąpieniem odniósł rzekomy sukces w Berlinie, wszystkie główne media ujawniły „sensacyjną” informację, że owo przemówienie napisał Sikorskiemu Crawford. I co? I nic. Nastąpiło parę ogólnych oświadczeń, a po nich już tylko cisza i nikt więcej jakichkolwiek pytań nie zadawał… i teraz znów pojawia się sensacyjna rzekomo wiadomość, że Sikorskiemu przemówienia pisze obcy ambasador. I co? Tego akurat jeszcze nie wiemy. Natomiast rozwiązanie tej zagadki usłyszymy zapewne wkrótce. Możliwe że razem z rozwiązaniem kolejnej: kto i po co wypuścił komisarzycę Bieńkowską na wywiad dla kolorowego magazynu „Viva”, by ona się tam kompromitowała, plotąc coś na temat swojej pasji do numerologii, wróżb i horoskopów?
Czy ktoś mówił, że jest nudno?

Przypominam, że w księgarni Coryllusa na stronie www.coryllus.pl można cały czas zamawiać moje książki. Szczerze polecam – trzymajmy się prawdy.



czwartek, 8 stycznia 2015

Gdy demokracja bierze sprawy w swoje ręce

Parę miesięcy temu miejscowy duszpasterz akademicki zaprosił na spotkanie ze studentami pewnego świeżo-nawróconego buddystę, na co dzień studiującego teologię na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Buddysta, wcześniej normalny, tak jak każdy z nas, chrześcijanin, buddystą był, studiując przez kilka lat ową religię i medytując w Indiach pod okiem jakiegoś lokalnego guru, i kiedy osiągnął już taką sprawność, że potrafił widzieć przez ścianę, o lewitacji już nie wspominając, nagle coś mu się stało, uznał, że sprawa wymaga głębszych badań, wrócił do Polski i doszedł do przekonania, że buddyzm jest w takim samym stopniu prawdą, jak chrześcijaństwo i że Bóg miał faktycznie dwóch synów, Jezusa i Buddę. Pozyskawszy tę wiedzę, postanowił zapisać się na studia teologiczne, no a przy okazji przyjąć zaproszenie katolickiego księdza i ogłosić swoje rewelacje młodzieży studenckiej. Na wspomnianym spotkaniu obecna była moja starsza córka, którą ów dziwny człowiek tak zdenerwował, że najpierw podjęła z nim nerwową bardzo dyskusję, prosząc przede wszystkim, by on jej wskazał miejsce w Piśmie Świętym, gdzie wspomniany jest ów drugi syn Pana Boga, a kiedy z tej rozmowy nic sensownego nie wyszło, poszła do księdza i zapytała, czemu on lansuje jakichś satanistów.
Otóż tak – satanistów. Rzecz bowiem w tym, że, jeśli dobrze rozumiem słowa papieża Franciszka, kto się nie modli do Boga, ten się modli do Szatana, ta cała tak zwana „religia wschodu”, z ich Sziwą, Wisznu, tą całą reinkarnacją, świętymi krowami, małpami, Gangesem i diabli wiedzą czym jeszcze, to nie jest Pan Bóg i to nie są modlitwy do Niego kierowane. A skoro tak, to chyba nie ma o czym mówić, prawda? Zresztą, jeśli komuś to jest jeszcze mało, niech sobie obejrzy któryś z popularnych filmów o kulturze i cywilizacji Indii i trafi na tę imprezę, podczas której ci święci ludzie wieszają się na penisach, by zobaczyć, że tam naprawdę poza Diabłem nie ma nic.
Parę lat temu, tu na tym blogu, opisałem któryś z serii wystepów w Polsce Dalaj Lamy i obok całej kupy moim zdaniem bardzo konkretnych i sensownych uwag, jakie miałem do niego i jego mądrości, wskazałem też na ów nieustanny, moim zdaniem głupkowaty uśmiech Buddy, jaki ów Dalaj Lama ma od zawsze przyczepiony do twarzy. W komentarzach pod tamtą notka natychmiast pojawiło się kilku mądrali, którzy zarzucili mi brak szacunku do ludzi innej wiary i przekonań i obrażanie było nie było postaci świętej, czyli samego Buddy. No i na to pojawił się człowiek, którego ani nie widziałem wcześniej, ani już nigdy później, który przedstawił się jako prawdziwy i mocno wykształcony buddysta i poinformował nas wszystkich, że ja absolutnie mam rację, dlatego, że Budda jest wszystkim, a więc nawet – to są jego słowa, a nie moje – tak samo pięknym kwiatem lotosu, jak i kawałkiem śmierdzącego gówna. Zdaniem owego komentatora – a powtarzam, że on się przedstawił jako buddysta i ekspert – wszystko co powiemy o Buddzie, będzie prawdą. Nie ma, jego zdaniem, na świecie buddysty, którego jesteśmy w stanie dotknąć opinią na temat Buddy i wszelkich jego wcieleń, bo – powtarzam – on jest wszystkim i niczym, i takie tam. I powiem uczciwie, że to był moment, kiedy ja zrozumiałem przede wszystkim, że Budda jest wcieleniem Szatana. Zrozumiałem jednak przy tym coś jeszcze: jest czymś jak najbardziej oczywistym, że ponieważ dla prawdziwego buddysty nie istnieje coś takiego bluźnierstwo, współczesny świat praktycznie buddystów nie zaczepia. Współczesny świat z całą wypełniającą go kulturą popularną może do woli obrażać żydów, chrześcijan, muzułmanów, bo wie, że wielu z nich albo się zasmuci, albo oburzy, albo wręcz wpadnie we wściekłość, natomiast jaki jest sens dokuczać buddystom, skoro oni zawsze się będą uśmiechać, kiwać głową i palić te kadzidełka. A na koniec, powiedzą agresorowi: „Niewykluczone, że jest jeszcze gorzej. Albo lepiej. Albo nie ma nic. I jest wszystko. Może ciasteczko?”
A więc, z buddystami mamy spokój. Wiadomo natomiast, że gdy chodzi o innych, ci wymagają szacunku, a nam, skoro sami wymagamy szacunku dla siebie, wymagajmy go też od siebie. Stąd, choć osobiście jestem przekonany, że Prawda jest tylko w Jezusie Zmartwychwstałym i jego Kościele, a reszta to zło, niekiedy zło wcielone, uważam, że z tymi swoimi przekonaniami nie powinienem się bez potrzeby i sensu wystawiać, bo komuś to może nie pasować. Wiem też znakomicie, że ponieważ tacy na przykład muzułmanie bywają na punkcie swojej wiary szczególnie wrażliwi, byłoby z mojej strony kompletnym idiotyzmem, rzucać się w ich stronę i albo ich pouczać, albo tym bardziej wyszydzać. Właśnie tak. Byłoby czymś absolutnie głupim, chorym i zasługującym na najgorszą nauczkę, gdybym nagle postanowił, że sensem mojego życia stanie się obrażanie muzułmanów i ich świętych.
Jestem pewien, że czytelnicy tego bloga wiedzą już, skąd się dziś wziął ten temat. Oto wczoraj do redakcji pewnego lewicowego paryskiego magazynu, którego profil sprowadzał się do wyszydzania, jak się domyślam, wszystkich prawd, oprócz oczywiście Czterech Prawd Szlachetnych, wpadło dwóch mężczyzn z kałasznikowami i zabili naczelnego plus czterech wesołych rysowników, a na deser jeszcze parę innych osób, w tym policjanta, który próbował im w ich misji przeszkodzić. Już wczoraj tu w Salonie24 pojawiło się szereg opinii, ogólnie rzecz biorąc solidaryzujących się z zamachowcami w tym sensie, że tamci dostali to, o co mniej lub bardziej bezpośrednio prosili. Pewien komentator posunął się nawet do tego, że opublikował tu jeden z bardziej drastycznych obrazków opublikowanych przez tych biedaków, na którym Trójca Prznajświętsza jest ukazana, jako trzech pedałów wzajemnie ze sobą kopulujących. A ja powiem uczciwie, że zamiast się zastanawiać, który z uczestników wczorajszych wypadków jest ten dobry, który zły i który z nich na co zasługuje, staram się zrozumieć, czemu owo rozstrzelane tak bezwzględnie pismo robiło to co robiło? Czemu oni uznali, że to jest to, z czego oni spróbują sobie ułożyć życie – z szydzenia z ludzi pobożnych? Co jakąś bandę paryskich ateistów obchodzą relacje – choćby i homoseksualne – między Ojcem, Synem i Duchem Świętym? Czy oni naprawdę nie mają nic innego, czym mogliby się przejmować? A może oni naprawdę sądzą, że trójkąt wbity w tyłek człowieka z koroną cierniową na głowie, to jest coś bardzo zabawnego? Czy to ma być to słynne lewicowe poczucie humoru?
No ale jest jeszcze coś. Załóżmy bowiem, że oni wszyscy padli ofiarą stworzonej przez siebie propagandy odnośnie rzekomej pedofilii i homoseksualizmu wśród katolickich księży i biskupów, no i ich ta sytuacja doprowadza do takiej cholery, że nie umieją sobie z nią poradzić inaczej, jak przez tego typu szyderstwa. No ale czemu oni się uczepili religii w ogóle? Czemu wreszcie oni się owej religii jako takiej uczepili tak bardzo, że w pewnym momencie robili to co robią z pełną świadomością, że za to mogą wylecieć w powietrze. Z tego co słyszę, zagrożenie od dłuższego czasu było tak poważne, że dziś już w policyjnym prosektorium, redaktor naczelny tego gówna, nigdzie się nie ruszał bez osobistej ochrony? Czemu więc on się aż tak uparł, żeby się brać za bary z wściekłymi terrorystami?
Otóż moim zdaniem, odpowiedź na to pytanie może być tylko jedna i to z całą pewnością nie chodzi o pieniądze. Oni wszyscy, czy to tamci tam w Paryżu, czy tamci inni w Danii, czy w Niemczech, czy ci nasi w polskim Sejmie, z jakiegoś powodu nie są w stanie znieść tego, że są ludzie, którzy w coś wierzą i dla których są rzeczy naprawdę ważne. Ich życie stało się tak puste i beznadziejne, a droga by z niego wyjść tak odległa i poplątana, że oni w pewnym momencie zrozumieli, że to tak czy inaczej jest już koniec. I wielu z nich uznało, że skoro wyznanie grzechów i przyjęcie Komunii nie wchodzi w grę, jedyny sposób, by mieć jeszcze z tego życia odrobinę satysfakcji, to sobie popatrzeć, jak po tamtej stronie też coś skwierczy. Nawet za cenę życia.
Domyślam się, że część czytelników będzie jednak chciała, bym w końcu powiedział, jak ja oceniam to co się wczoraj wydarzyło w tym głupim Paryżu. Proszę uprzejmie. Już służę opinią. Otóż moim zdaniem nie ma nic ważniejszego niż wolność i demokracja. Każdy zatem robi, co mu pasuje. Jak kto chce, niech strzela, jak kto chce, niech pod te kule się pcha. Trudno żebym ja, zwykły ciemny katolik, im cokolwiek doradzał. Najwyżej mogę się za nich pomodlić.

Przypominam, że wszystkie moje książki są do kupienia na stronie www.coryllus.pl. Szczerze polecam.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...