piątek, 29 października 2021

Jak będzie po holendersku "Siad!"

 

Na fali bardzo ostatnio emocjonującej dyskusji na temat pozycji Polski w szerokim świecie, a zwłaszcza europejskiej jego części, coraz częściej zaczęły się pojawiać głosy apelujące do naszego rozsądku już nie tylko o to, byśmy uznali nędzną pozycję, jaką w owym towarzystwie przyszło nam zajmować, ale byśmy zademonstrowali wdzięczność wobec naszych dobrodziejów, że nas raczyli dostrzec, a co więcej, znaleźli dla nas tam jakiś marny bo marny, ale kącik. To jest trochę tak, jak to swego czasu raczył opisać śp. Władysław Bartoszewski, porównując Polskę do brzydkiej panny na wydaniu, która powinna przestać się dąsać, ale brać co dają, bo kawaler się jeszcze zechce rozmyślić, z tą różnicą, że, jak podejrzewam, gdyby Bartoszewski żył i się odzywał dziś, to by jeszcze dodał do tego coś o całowaniu po rękach. Szczęśliwie nie pamiętam już, który z nich to powiedział, ale wśród całej serii owych wstrząsających wręcz wypowiedzi, pojawiła się też uwaga, że gdyby nie bogate państwa Unii Europejskiej, to my Polacy nie dostąpiliśmy owego zaszczytu, by w jednym z tych państw zbierać szparagi za pieniądze. Naprawdę tak było, nie zmyślam. Jak mówię, nie pamiętam, który z nich to był, ale domyślam się, że – skoro go już zacytowano – to musiał być nie byle kto. Pamiętam natomiast bardzo dobrze autora wypowiedzi ledwie co z wczoraj, a mianowicie Sławomira Nitrasa, gdzie ów stwierdził, że za rządów Platformy Obywatelskiej Unia Europejska dawała Polsce pieniądze, a dziś to Polska musi dawać Unii. I to, powiem szczerze był już taki hit, że uznałem za stosowne go w bardziej szczególny sposób skomentować, i w tym momencie trafiłem na swój tekst jeszcze sprzed czterech lat, zamieszczony akurat nie tu, ale na portalu Salon24, a więc pewnie przez część z nas przegapiony. Przypominam go więc dziś, z nadzieją że potraktujemy go jako swego rodzaju ponure proroctwo.

 

 

      Dziś chciałbym opowiedzieć o pewnej młodej kobiecie, córce przyjaciół, której prawdopodobnie akurat kiedy piszę ten tekst nie ma w domu, bo jest w pracy, a jest to informacja o tyle ciekawa, że jest właśnie godzina 1.15 w nocy.

      Jest to dziewczyna wykształcona, inteligentna, znająca języki, która znalazła pracę w zagranicznej korporacji, która z kolei postanowiła prowadzić ten swój outsourcing w Polsce z tego prostego powodu, że tam na miejscu nikt by się nie zgodził za jakieś głupie centy siedzieć w pracy trzy noce pod rząd po 12 godzin, następnie przed dwa dni wypoczywać, potem iść do pracy na cztery dni po 12 godzin, a następnie wypoczywać przez pięć dni, po to tylko, by po owych pięciu dniach znów wrócić do pracy na dwie kolejne noce, lub dwa kolejne dni.

      Powiedziałem „centy”, ale to nie jest do końca prawda. Ona bowiem za tę swoją pracę dostaje wprawdzie poniżej tak zwanej „średniej krajowej”, niemniej jednak biorąc pod uwagę fakt, że owa średnia została sztucznie wywindowana do poziomu dla zdecydowanej większości pracowników abstrakcyjnego, ona jest z tego co dostaje zadowolona. Oczywiście wie też, jak bardzo jej sytuacja jest niestandardowa i zdaje sobie sprawę z systemu, jaki za nią stoi, ale, jak mówię, nie narzeka.

      Narzekają natomiast jej rodzice, kiedy widzą, jak ten system woła o pomstę do nieba. Otóż przez to, że życie ich córki jest w tak dramatyczny sposób pogrążone w chaosie, ona, jak mi opowiadają jej rodzice, albo pracuje, albo śpi, albo się bawi tabletem, czekając aż będzie znów szła do pracy. To prawda, że bywa i tak, że ona ma kilka dni wolnego, ale przez owe straszne sekwencje czterech nocy pod rząd po 12 godzin, dawno już zapomniała, co to znaczy dzień, noc, ranek, czy popołudnie. Jej życie to dziś albo odsypianie, albo przygotowywanie się do kolejnego maratonu. Za to, do czego została zmuszona, by mieć relatywnie dobrą, nie tak bardzo ciężką, ale też i dobrze, jak na jej aktualne potrzeby, opłacaną pracę, musiała jednak zapłacić cenę, której obywatele kraju który jej zlecił tę robotę nie przyjęliby nigdy. A pamiętajmy, że ona nie jest jedyna. Takich jak ona w całej Polsce są grube dziesiątki tysięcy. Nawet ja sam, jak wiemy, mógłbym coś w tym temacie dorzucić.

       I to jest jeden aspekt sprawy, o której chciałem dziś opowiedzieć, i wcale, wbrew pozorom, nie najważniejszy. W końcu każdy niesie swój krzyż i niech Bóg nam pozwoli nie musieć zamienić tego obecnego na coś znacznie gorszego. Ja dziś chciałem porozmawiać o czymś zupełnie innym. Otóż znajomi rodzice opowiedzieli mi tę historię nie tyle po to, bym usłyszał, jak ich dziecko się męczy, ale by wspomnieć o czymś znacznie ciekawszym. Otóż kilka dni temu jej ojciec był na tak zwanym zjeździe koleżeńskim, no i kiedy przyszło do wymieniania się informacjami, co tam u kogo słychać i jak się ułożyło ich życie, jeden z kolegów, kiedy dowiedział się, że córka znajomego pracuje dla poważnej zagranicznej korporacji, gdzie wszyscy rozmawiają w obcym języku i gdzie na co dzień człowiek ociera się o osoby pochodzące z krajów o znacznie lepszej pozycji w Unii Europejskiej, niż Polska, powiedział mu, że ona powinna „całować po rękach” tych, którzy ją zatrudnili, bo równie dobrze mogłaby wylądować w kasie w Tesco, czy w galerii przy dworcu, gdzie by była zaledwie jedną z wielu, a tak, to jest już kimś.

       No więc jest czas, bym i ja powiedział coś od siebie. Otóż ja znam polityczne poglądy wielu z nas, znam też poziom emocjonalnego zaangażowania, jakie u niektórych wywołała ostatnia polityczna zmiana w naszym kraju, wiem też, co oni w większości sądzą o Polsce i jej pozycji przetargowej wobec takich krajów jak Francja, czy Niemcy. Ta jednak myśl, że my powinniśmy „całować po rękach” owych panów, którzy zgodzili się nas zatrudnić, jako swoich służących, zrobiła na mnie autentyczne wrażenie z tego względu, że moim zdaniem, wbrew temu czego byśmy sobie życzyli, ten sposób myślenia wśród wielu z nas, nie jest wcale tak bardzo wyjątkowy. Owa mentalność bitego batem Murzyna, nagle szczęśliwego, bo oto minął dzień, kiedy za dobrą pracę dostał dodatkową porcję zupy, to nie wyjątek, ale często reguła.

       Oto ledwo co wczoraj, w odpowiedzi na mój tekst o Beneluxie, nieznany mi komentator na Salonie24 wpadł w odpowiednio szyderczy ton i napisał następujące słowa: „A więc Benelux to dla pana polaczka z 'kulturowego zadupia Europy' [S. Lem] jednostka za mało poważna”. I tu znów, nie chodzi nawet o owego internautę, który, jak widzimy, sam na ten poziom się nie wspiął, ale został intelektualnie wyedukowany przez samego Stanisława Lema, ale o pewne bardzo smutne zjawisko, które korzysta z naprawdę przeróżnych inspiracji, a których wspólnym celem jest doprowadzenie nas wszystkich do stanu takiego zbydlęcenia, że naprawdę pełne szczęście poczujemy dopiero wtedy, gdy nasz pan pozwoli się nam napić ze swojego kubeczka.

       Dziś, jak wiemy, nie jest nagorzej. W ostatnich latach pokazaliśmy, jako Polacy, że z nami nie pójdzie im tak łatwo, i w związku z tym mamy naprawdę wiele powodów do dumy. Nie wolno nam jednak stracić czujności. Wśród nas wciąż jest bardzo dużo niezwykle entuzjastycznie zorientowanych i szczerych niewolników, i niech nas Bóg broni, by któregoś dnia oni się za nas nie wzięli, gdy przyjdzie nam do głowy coś tam szumieć na temat godności. Był czas, że próbowali i im nie wyszło. Ale nie łudźmy się. Oni tak łatwo nie odpuszczą.



 

czwartek, 28 października 2021

O tym co wypływa z pięści Donalda Tuska

 

         Wspominałem już tu o tym jak to na pierwsze, wówczas jeszcze zaledwie plotki o tym, że Donald Tusk planuje wrócić do Polski i wziąć za twarz całą opozycję, a kto wie, czy nie przygotowywać się do wyborów prezydenckich w roku 2025, pomarkotniałem. I nie chodziło mi broń Boże o to, że jemu jedno, lub drugie, a kto wie, czy nie oba zamierzenia z sukcesem wypalą, ale miałem na myśli to, że sama jego obecność tak zepsuje nasze powszechne nastroje, że zwyczajnie stracimy ochotę do życia. Bałem się, że te jego nieustanne telewizyjne występy, te konferencje prasowe, te jego słynne do porzygania gadki, sama ta, tak dobrze nam znana, kłamiliwa twarz i te oczy klasycznego złodzieja tak zdominują naszą polityczną scenę i staną się tak nie do wytrzymania, że cała Polska będzie go wręcz błagała by zniknął raz na zawsze... a on ani nie drgnie. Tego się bałem.

        Co gorsza, nie widziałem przy tym żadnego sposobu, by ten jego ewentuualny powrót w jakiś sposób zneutralizować, by uruchomić choćby jakąś potężną polityczną kampanię, która sprawi, że on straci przynajmniej część tego strasznego rezonu i przez to stanie się choćby trochę bardziej znośny. Odwrotnie, wiedziałem na sto procent, że cokolwiek zrobimy, Donald Tusk pozostanie sobą w tym podstawowym, i w gruncie rzeczy jedynym, wydaniu, z tego prostego względu, że, jak wszyscy wiemy, on od dobrych dziesięciu lat, a kto wie czy nie więcej, nie jest człowiekiem w powszechnie przyjętym rozumieniu tego słowa. Donald Tusk to coś z czym nie może się równać ani Borys Budka, ani Kidawa-Błońska, ani Rafał Trzaskowski, ani Michał Szczerba, ani nawet Lech Wałęsa, który chyba najbardziej z nich robi wrażenie kosmity. Donald Tusk to plazma, do której nie wiadomo nawet z której strony podejść.

        I oto w końcu wrócił i wszystko potoczyło się zgodnie z naszymi obawami. Ale stało się coś jeszcze. Oto ktoś zatrudniony w publicznej telewizji, a nie wykluczam że był to sam Jacek Kurski, wpadł na pomysł, by cokolwiek Donald Tusk powie, zrobi, czy choćby nic nie powie i niec nie zrobi, ale pokaże te swoje oczy, ów gest komentować w jeden jedyny sposób, a więc przez możliwie jak najczęstsze odtwarzanie słynnego już dziś „für Deutschland” oraz pokazywanie jego nerwowo zaciśniętej pięści. I tylko tyle. „Für Deutschland” i te nerwy. Od rana do wieczora. Co godzinę. Ile razy nadarzy się okazja. Zauważyłem że w tym szaleństwie jest bardzo wyraźna metoda i się zachwyciłem. Może nie od razu, ale w pewnym momencie, gdy zobaczyłem, że to się już nigdy nie skończy, że ktoś podjął decyzję, by to trwało wiecznie, zdałem sobie sprawę z tego, jak mistrzowskie to było posunięcie. Żadnej dyskusji z plazmą, żadnych argumentów, żadnych prób wyjaśniania Bogu ducha winnym telewidzom wszelkiego rodzaju niuansów: „Für Deutschland” i ta pięść. W pewnym momencie doszo do tego, że siedzieliśmy tu przed telewizorem, oglądaliśmy codzienne Wiadomości i tak już zupełnie dla żartu zabwialiśmy się w prognozowanie, czy owo „für Deutschland” pojawi się za minutę,  czy dopiero za dziesięć. A potem niezmienie następowało gromkie „Jest!”

       W czym rzecz. Otóż ja od samego początku wiedziałem również, że Donald Tusk, nawet jeśli nie ogłąda Wiadomości TVP, to doskonale wie, jak tam został sportretowany. Prawdopodobnie też się zorientował, albo ktoś mu powiedział, że nie ma co liczyć na merytoryczną dyskusję, w której sam miałby jakieś – niewielkie wprawdzie, ale jakieś – szanse. Będzie wyłącznie owo „für Deutschland” i zbliżenie na tę zaciśniętą, drżącą ze zdenerwowania pięść. On to wiedział, a ja z kolei wiedziałem, że przyjdzie moment kiedy on tego nie wytrzyma i zrobi coś, czego już mu nikt nie wybaczy.

         No i stało się. Nie wytrzymał. Zamiast siedzieć cicho jak mysz pod miotłą i udawać, że o niczym nie wie, odezwał się i wyszydził czterech polityków Prawa i Sprawiedliwości za to tylko, że mają niemieckie nazwiska. Ja oczywiście nie sugeruję, że nie ma takich, którzy mu w tym momencie przyklasnęli i uznali że ten Tusk to jednak pierwsza liga. Ci będą zawsze, nawet wtedy gdy o Donaldzie Tusku wszelkie wspomnienie zaginie. Chodzi mi o to, że decydując się na komentarz pod adresem owej złośliwości rządowej propagandy, okazał on słabość. Pokazał że nie do końca jest plazmą, ale gdzieś tam w nim tkwią jakieś resztki człowieka.

       A ja teraz mam już tylko nadzieję, że państwowa propaganda nie wda się z Donaldem Tuskiem w dyskusję, kto tu jest większym chamem, czy w jaki sposób zarzucanie komuś zdrady narodowych interesów jest bardziej sensowne od wyśmiewania się z czyjegoś nazwiska. Mam naprawdę wielką nadzieję, że nie będzie dnia, gdy w Wiadomościach TVP nie zobaczymy Donalda Tuska gdy ten najpierw mówi „für Deutschland”, a potem wyciska to gówno z dłoni. Mam nadzieję, że oni to będą pokazywać tak długo aż on albo w cholerę wyjedzie stąd gdzie pieprz rośnie, albo napisze na Twitterze coś jeszcze bardziej niedorzecznego, albo – i to by było najlepsze – zwyczajnie rozbierze się do majtek na samym środku tak zwanego Monciaka, zacznie drzeć mordę, i zostanie zabrany przez wezwane przez wiecznie tam obecnych wczasowiczów pogotowie. Jakiś biedaczek zadał sobie trud i obliczył, że od czasu gdy Donald Tusk wygłosił swoje orędzie für Deutschland, Wiadomości TVP dały mu po łbie 97 razy. Mam nadzieję, że jeszcze zanim nadejdą Święta, on z tych nerwów wreszcie oszaleje i ten licznik się zatrzyma. W końcu, jak długo można?



       

 

wtorek, 26 października 2021

Kolagen

 

Nie wiem, czy tylko ja mam takie wrażenie, ale wydarzenia ostatnich tygodni, czy może już miesięcy, tak nas wszystkich przytłaczają, że tak zwany „normalny człowiek”, choćby dotychczas nie wiadomo jak bardzo oddawał się owych wydarzeń śledzeniu, nie marzy już o niczym innym jak o tym by machnąć na całą tę politykę ręką i puścić sobie na Netfliksie jakiś stary film z Brucem Willisem, czy skoro już o tym mowa, Brucem Lee. To jeśli idzie o wspomnianych ludzi zwykłych. Proszę jednak sobie wyobrazić, w jakiej sytuacji są zawodowi komentatorzy, którzy jeśli nie skomentują którejś z tych oczywistości, to zwyczajnie nie zarobią. Przecież to jest prawdziwy dramat. W końcu co nowego można powiedzieć o Donaldzie Tusku, o Unii Europejskiej, o sytuacji na granicy z Białorusią, o czwartej fali pandemii, o wyborach w Platformie Obywatelskiej, o kolejnych wybrykach kolejnych sędziów, o „Gazecie Wyborczej”, o zachowaniu opozycji wobec wyzwań jakie stoją przed Polską, gdy wszystko zostało już powiedziane i od każdego kolejnego słowa człowiek ma już tylko ochotę zasnąć i obudzić się w nowym świecie?

Ten blog dziś już wprawdzie nie przynosi niemal żadnych finansowych korzyści, a jeśli wciąż istnieje to wyłącznie w ramach nigdy nie kończącej się wdzięczności dla tej resztki jego czytelników, którzy go przez lata wspierali i którzy wciąż tu są i na niego niezmiennie liczą. Powiem uczciwie, że naprawdę nie jest mi łatwo komentować dziś, czy to bieżące wydarzenia, czy w ogóle świat – a nigdy nie pozwolę sobie na to, by tu cokolwiek się działo na siłę – gdy naprawdę mam wrażenie, że, jak to od czasu do czasu każdy z nas lubi powiedzieć, „nie ma o czym gadać”.

Wciąż zatem licząc, że jakoś uda mi się pociągnąć ten projekt na tyle długo aż to w końcu nie ja się zmęczę, a Czytelnicy, pomyślałem sobie że faktycznie nie będę pisał tylko dlatego że trzeba, ale przypomnę swój bardzo dawny już tekst zatytułowany krótko „Kolagen”, bo mam bardzo nieprzyjemne wrażenie, że chociaż od jego pierwszej publikacji minęło być może nawet już 10 lub więcej lat, to on wciąż obsługuje nam doskonale znaczną część naszych zmartwień. Bardzo proszę.

 

      Moja starsza córka, jak może niektórzy wiedzą, studiuje biotechnologię, a jest to nauka, z mojego punktu widzenia, tak kosmicznie obca i abstrakcyjna, że nie mam sposobu, żeby choć w przybliżeniu nawiązać z nią kontakt na poziomie ściśle zawodowym. Na szczęście, jak wszystkie moje dzieci, jest ona bardzo mądra i wyrozumiała, więc ile razy porusza wobec mnie tematy związane z chemią białek, lub z genetyką molekularną bakterii, stara się przemawiać do mnie jak do dziecka, żebyś, tatusiu, wszystko zrozumiał. W ten sposób, rozmowy z moją córką są dla mnie zawsze bardzo pożywne i wzbogacające. Przychodzi ona do mnie i pyta, na przykład: „Czy ty wiesz, dlaczego oczy…?”, albo „Czy zauważyłeś, że kiedy człowiek…?” i tak dalej w tym kierunku. A ja wiem, że wszystko co ona mi powie, będzie bardzo ciekawe.

      Dziś opowiedziała mi o kolagenie. Mam nadzieję, że większość z nas mniej więcej wie, co to jest ten kolagen i do czego on ma służyć, ale na wszelki wypadek, bardzo ogólna informacja. Kolagen jest to białko, które znajduje się w ludzkiej skórze i sprawia, że ta skóra nie jest pomarszczona, lecz gładka. Niestety, jest też tak, że, najczęściej z wiekiem, tego kolagenu ubywa i starsi ludzie dostają na przykład zmarszczek. Takie życie.

      W tej sytuacji, przemysł kosmetyczny wymyślił, że będzie produkował kremy z dodatkiem kolagenu i sprzedawał je kobietom za ciężkie pieniądze, żeby one sobie owe kremy wcierały i przez to ich skóra stawała się piękna, czyli gładka. Otóż moja córka powiedziała mi, że problem z kolagenem jest taki, że on złożony jest z trzech łańcuchów, a więc przez to jest zbyt duży, żeby przeniknąć w głąb skóry. W tej sytuacji, zdając sobie sprawę z utrudnień, przemysł farmaceutyczny wymyślił, że należy te łańcuchy jakoś pociąć i rozdrobnić, i tym sposobem umożliwić penetrację. Ogłosił też przy tym, że kiedy już ten pocięty kolagen zostanie wchłonięty przez pomarszczoną skórę, już tam w środku ulegnie reaktywacji i zacznie skutecznie działać.

       Córka moja twierdzi, a ja nie mam powodu, żeby jej nie wierzyć, że do tej reaktywacji nie ma prawa dojść. Zniszczony kolagen w tych warunkach nie jest w stanie się odbudować, a więc to całe nacieranie, smarowanie i wklepywanie tej mazi jest absolutnie nieskuteczne. Z kolagenem, czy bez, krem który sobie pomarszczone panie kupują, daje tylko taki efekt, że te ich zmarszczki nawilża i przez to sprawia, że kiedy sobie po nich przejadą równie pomarszczoną dłonią, to poczują ten aksamit, który – już zaglądając do innej beczki – mogą skutecznie skosztować, pijąc któryś z jogurtów, czy smarując chleb masłem. Ot i cała filozofia.

      Któryś z bardziej intelektualnie posuniętych i cynicznych czytelników tego bloga powie mi, że się zajmuję głupstwami, bo każde dziecko wie, że reklamy kłamią. Oczywiście, samo już takie podejście bardzo mi się nie podoba, bo uważam, że nie ma nic bardziej wstrętnego, niż popisywanie się swoją przenikliwością w stosunku do człowieka, który chce sobie zwyczajnie ponarzekać. Ale w tym akurat wypadku, sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana. Ja bowiem doskonale wiem, że reklamy kłamią i że to jest fakt aż nudny w swej oczywistości. Wiem jeszcze coś więcej. Że to nieludzkie namawianie ludzi zagrożonych rakiem, lub zawałem serca, do tego, by sobie poszli do apteki i kupili pastylki, lub ewentualnie do spożywczego i nabyli któryś ze wspomniany tu już aksamitnych jogurtów, cuchnie ewidentnym kryminałem. I to, że ten świat, który wielu z nas tak bardzo imponuje, postanowił ten proceder autoryzować, jest strasznym grzechem. I że, prędzej czy później, natura ludziom odpowiedzialnym za to kłamstwo, jeszcze zdąży zademonstrować, jak można się naprawdę bać.

      Ale dziś chodzi mi po głowie tylko ten kolagen. Kiedy widzę te gładkie fryzury i te pięknie skrojone garnitury. Gdy słucham tych słów, tak pięknie sklejonych zwykłym kłamstwem. Kiedy przyglądam się tym twarzom wykrzywionym w tryumfalnym poczuciu przynależności. Kiedy oglądam te rzędy równych, białych zębów, sączących wiadomość o tym, że oto udało się zrobić następny krok. Gdy widzę tych zdrajców, puchnących z dumy, że wyczuli odpowiedni moment, żeby być tam, gdzie podejmowane są decyzje, myślę sobie, że zbliża się coś niezwykle spektakularnego. Parę razy ostatnio zastanawiałem się, jak to się dzieje, że niektórzy z nas podejmują wybory absolutnie wbrew nie tylko zdrowemu rozsądkowi, ale – o zgrozo – naturze. Że akceptują zło i w jednej chwili w nim toną tak głęboko, że nie mają już stamtąd możliwości wyjścia. Jak to jest?

      Dziś już wiem. To jest dokładnie ten sam mechanizm, który każe niektórym wierzyć, że można zatrzymać czas. Że, jeśli tylko się człowiek postara, to – zapewniając sobie tę odrobinę codziennej satysfakcji – przy okazji i powstrzyma naturę. To jest ten kolagen. I proszę mi wierzyć. Jeśli dziś myślę o przemyśle, to z całą pewnością nie o przemyśle farmaceutycznym.



sobota, 23 października 2021

O przepraszaniu za ćwierć grosza lub jedno splunięcie

 

Zanim przejdziemy do dzisiejszego felietonu – swoją drogą ostatecznie zamykającego moją wieloletnią współpracę z „Warszawską Gazetą” – chciałbym dodać parę świeżych słów do poruszonej niżej kwestii. A słowa te przyszły mi do głowy ledwie co wczoraj, czy przedwczoraj. Otóż, jak może niektórzy z nas wiedzą, posłanka do Europarlamentu Beata Kempa, zwróciła się do swojego kolegi posła Radosława Sikorskiego per „Herr Lord”, co doprowadziło wspomnianego Sikorskiego do takiej utraty zmysłów, gdzie ten publicznie zarzucił posłance Kempie, że nie myje włosów, przez co one są wiecznie tłuste. Tego typu bon mot jest oczywistym chamstwem, a, co gorsza, dowodem kompletnego skretynienia jego autora, ale ja dziś nie o tym. Rzecz w tym, że w odpowiedzi na wybryk Sikorskiego, pojawiły się publiczne żądania by ów Kempę przeprosił, na co Sikorski się zawziął i zakomunikował, że owszem, ale tylko pod warunkiem, że Kempa go przeprosi za owo „Herr Lord”. A ja sobie w tym momencie myślę, że, pomijając oczywistą absurdalność całej sytuacji, a w tym też fakt, że kiedy Sikorskiemu zarzuca się, że w swojej aktywności politycznej  reprezentuje interesy nie-polskie, a on na to plecie coś na temat tłustych włosów, to mamy też do czynienia z tak zwanym „przypadkiem”, to co wysuwa się na pierwsze miejsce, to owo przepraszanie, jako dla wielu bariera nie do przejścia. Zastanówmy sie bowiem przede wszystkim, po cholerę Kempie owo „przepraszam” z ust kogoś takiego jak Sikorski, no ale również, co komuś takiemu jak Sikorski, a więc człowiekowi, jak wiemy, pozbawionemu jakichkolwiek zdolności honorowych, szkodzi wspomniane „przepraszam” w stosunku do kogokolwiek wypowiedzieć. Popatrzmy jeszcze raz na opisaną sytuację. Kempa określa Sikorskiego epitetem „Herr Lord” na co ten mówi jej że ma tłuste włosy, i w tym momencie oboje żądają od siebie wzajemnych przeprosin. Co w tej sytuacji zmieni fakt, że Sikorski ogłosi natychmiast, że Kempa jest osobą w najwyższym stopniu zadbaną, a jej włosy ślnią świeżością, a ona w rewanżu poinformuje świat, że Skorski to wielki polski patriota? Nic. Wszystko pozostanie dokładnie takie jakie było na początku, czyli Kempa będzie wyglądała tak jak zdecydowana większość kobiet w Polsce i na świecie, a Sikorski i tak do usranej swojej śmierci pozostanie tym kim wszyscy wiemy, że jest.  A tu, mimo faktu że sprawy robią wrażenie zupełnie oczywistych, owo szaleństwo z przepraszaniem trwa w najlepsze. I o tym był mój felieton dla „Warszawskiej Gazety” który poniżej.

 

 

        Dzisiejszy felieton zacznę być może od wątku bardzo trywialnego, a co gorsza, być może, przesadnie osobistego, no ale jest jak jest i muszę to powiedzieć, że ile razy moja żona ma do mnie o cokolwiek pretensje, a jak inni małżonkowie wiedzą aż nazbyt dobrze, one bardzo często wywołują autentyczne piekło, to gdy zdarzy się od czasu do czasu, że to ja miałem rację, a nie ona, i do tego owa moja racja jest oczywista w sposób bezdyskusyjny nawet dla mojej żony, to ona mówi „przepraszam”, jednak wypowiada to słowo takim tonem, jakby jednocześnie chciała mi powiedzieć, że jeśli się natychmiast nie zamknę, to nie przeżyję kolejnej minuty.

       Przychodzi mi do głowy owa scena za każdym razem, gdy przysłuchuję się współczesnym debatom politycznym, gdzie media zawsze są nadzwyczaj dbałe o to, by uczestnicy owych debat byli w stosunku do siebie w takim stanie nienawiści, że jeśli oni nie rzucają się na siebie z nożami, to tylko dzięki temu, że ów konflikt jest jak najbardziej udawany i tworzony jedynie pod tak zwaną „publiczkę”. I ja to wszystko rozumiem i akceptuję, to jednak co pozostaje tu dla mnie niezgłębioną zagadką to moment kiedy od czasu do czasu pojawi się pytanie: „Czy przeprosi pan, panie pośle?” i jak dotychczas chyba nigdy nie zdarzyło mi się usłyszeć, by którykowiek z nich zachował się jak moja żona i powiedział: „Proszę bardzo, przepraszam. Zadowolony?” Zamiast tego, słucham wciąż tak żałosnych wykrętów, by nie wypowiedzieć tego jednego nicnieznaczącego słowa, że aż   mnie zatyka. Gdybym ja siedział na miejscu tych durniów, to bym mówił wszystko co mi na sercu leży i to w formie takiej, by każde moje słowo wbiło się w mózg tego do którego było adresowane, i bym go bez dyskusji przepraszał  i to po wielokroć, a robiłbym to w taki sposób, by go krew zalała.

      Część z nas pewnie już się domyśla, w związku z czym ten dzisiejszy temat. Gdyby trzeba jednak było, to powiem, że chodzi mi o sytuację kiedy Donald Tusk zaproponował Jarosławowi Kaczyńskiemu debatę, a Prezes poinformował tego nieszczęśnika, że bardzo chętnie, o ile tylko on przeprosi za to wszystko co przez ostatnie 30 lata uczynił Polsce. I stało się tak, że w tym momencie, niemal w jednej chwili, Tusk napisał na Twitterze: „Przepraszam Jarku. A teraz miejsce i datę debaty poproszę”.

          Oczywiście prezes Kaczyński, czy może bardziej jego służby, sobie z Tuskiem odpowiednio poradziły, ja natomiast myślę sobie, że chyba po raz pierwszy raz od wspomnianych 30 lat Donald Tusk mi czymś zaimponował, a jednocześnie załatwił dla mnie pewien problem. Otóż mam nadzieję, że po tym jego, moim zdaniem pierwszej klasy wybryku, nikt już od nikogo nie będzie wymagał przeprosin. Pozostanie wyłącznie prawo pięści, ewentualnie buta.  



piątek, 22 października 2021

Jaroszewski vs. Czarnek - nokaut w pierwszej.

 

      Pisałem tu niedawno o polskiej szkole, o jej totalnym upadku i o tym, w jaki sposób próbuje się do walki z owym upadkiem zabierać minister Czarnek, i smutny wniosek, jaki na koniec moich rozważań przedstawiłem, sprowadzał się do tego, że nawet on, człowiek na którego w pewnym momencie tak bardzo chciałem liczyć, nie ma najmniejszego pojęcia na czym polega faktyczny problem, i krucjata, którą on podjął musi się skończyć wstydliwą porażką. Nie planowałem ciągnąć i tego tematu, jako zestawu tak żenujących oczywistości, że w pewnym momencie człowiek czuje wstyd, że zdecydował się za nie brać, niestety stało się tak, że kiedy cały szereg nauczycieli oraz osób w ten czy inny sposób zorientowanych w temacie zwróciło Czarnkowi uwagę na to jak bardzo się pomylił w swpoich planach reformy, ten, zamiast się zastanowić i zweryfikować swoje zamierzenia, zachował się jak zwykły bufon i uznał że on wie lepiej. A to sprawiło, że postanowiłem tak łatwo mu nie odpuścić.

       Zanim jednak się zabrałem za planowane uzupełnienie wcześniejszego tekstu, znalazłem na Twitterze wpis niejakiego Marcina Jaroszewskiego, dyrektora jednego z warszawskich liceów, który poinformował nas, że oto z okazji Dnia Nauczyciela, Prezydent RP przyznał mu specjalne odznaczenie, ale ten, ponieważ Dudy oraz jego politycznego środowiska nienawidzi, kazał mu się odpieprzyć. Ponieważ byłem ciekawy, co to za jeden ten Jaroszewski i czym szczególnym on się zasłużył dla narodowej edukacji, wpisałem jego nazwisko w Googla i okazało się, że Jaroszewski to prawdziwa gwiazda, o której bohaterskiej postawie dziś już piszą główne polskie media.

         W tej sytuacji postanowiłem też, że już dziś załatwię całą tę kwestię do końca, tyle że skupiając się na  jednej tylko rzeczy, a mianowicie owych nagrodach. Otóż trzeba Państwu wiedzieć, że o ile pensje nauczycielskie faktycznie w ostatnich latach mocno poszły w górę, to nic tak bardzo nie mobilizuje nauczycieli do zwiększonego wysiłku – niekoniecznie zawodowego – jak wspomniane nagrody. To one bowiem mają tę finansową moc, że w skali roku mogą sprawić, że zwykła pensja może się stać niemal dodatkiem. Co to zatem są za nagrody? Najróżniejsze, a więc zaczynając od zwykłych premii i tak zwanych „dodatków motywacyjnych”, mamy tu nagrody dyrektora szkoły, nagrody prezydenta miasta, nagrody kuratora, nagrody ministra edukacji, czy wreszcie, jak się też okazuje, nagrodę Prezydenta RP. Czy to są jakieś medale i dyplomy? Owszem, bez tego przecież nie ma imprezy, to natomiast co ma pierwsze znaczenie, to pieniądze, a one, z punktu widzenia nauczyciela, bywają ogromne. Wystarczy powiedzieć, że nagrodzony na przykład nagrodą prezydenta miasta nauczyciel mógł w tym roku dostać nawet 10 tysięcy złotych do ręki. I ja nic nie wymyślam. Te listy są publicznie dostępne, można sobie wszystko sprawdzić w internecie. A więc jest o co walczyć, prawda?

        Powstaje naturalnie pytanie, jak owa walka z reguły wygląda? Czy nauczyciel musi się zawodowo spinać i w efekcie czego wypuszczać spod swojej ręki cały szereg wybitnych olimpijczyków, czy maturzystów? Owszem, tak to zostało określone w teorii, ale nie muszę wyjaśniać przynajmniej czytelnikom tego bloga, a więc osobom o znacznie podwyższonej świadomości, że zawsze gdy nagle pojawia się taka jak wspomniana wcześniej okazja, nie ma żadnego sposobu, by uniknąć korupcji, a w opisanej przez mnie we wcześniejszym tekście sytuacji, kiedy to w obecnym systemie każdy dyrektor szkoły jest w stanie uzyskać na zarządzanym przez siebie terenie władzę absolutną i pozbawioną jakiejkolwiek kontroli, nie ma sposobu by ową korupcję wziąć za łeb. W efekcie, wspomniane nagrody otrzymują wyłącznie dyrektorzy, wicedyrektorzy oraz grupa zaprzyjaźnionych z nimi nauczycielek i nauczycieli. I niech nikt tu nie zawraca sobie głowy tak zwanymi „wynikami”. Sukcesy, nawet w sporcie potrafią być odpowiednio modyfikowane, a co dopiero ich autorzy. Powtarzam, nie ma ani fizycznej, ani nawet teoretycznej możliwości, by kiedy przychodzi kolejny październik, a z nim Dzień Edukacji Narodowej, owe 10 tysięcy złotych trafiło na konto kogoś spoza kasty, jeśli tylko owa kasta ma zapewnioną bezkarność. A ma w sposób oczywisty, czego niestety minister Czarnek i jego współpracownicy nie wiedzą, albo wiedzieć nie chcą. Po cholerę im nowy kłopot, skoro wystarczy zmienić listę lektur o ogłosić to w telewizorze?

        I oto mamy wspomnianego na początku dyrektora Jaroszewskiego. W wypowiedzi dla Onetu chwali się on, że on już w zeszłym roku został wyróżniony, ale odmówił pojawienia się na uroczystości wręczenia którejś z owych nagród. Ponieważ jednak nie chciał robić z tego sprawy, swój protest zachował dla siebie, no ale w tym roku już nie wytrzymał. Co ja z tego wiem? Otóż dwie rzeczy: pierwsza to ta, że on sam się do tej forsy wystawia, a druga, że władze oświatowe, akceptując jego nominację, mają kompletnie w nosie, pod jakim nazwiskiem składają swój podpis. Dostają listę, to ją podpisują i cześć. Nawet jeśli na niej są sami członkowie Związku Nauczycielstwa Polskiego.

        Ale jest jeszcze coś. Z wypowiedzi Jaroszewskiego wszyscy rozumiemy, że on dotrzymał obietnicy i nie pojawił się na branżowej uroczystości. Chciałbym jednak wiedzieć, czy on przy tym – nie tylko w tym roku, ale i w zeszłym – pogardził nie orderem i dyplomem, ale konkretnym przelewem. Nie sądzę. Powiem więcej: jestem pewien, że nie. Ale też nie mam żadnej wątpliwości, że jeśłi minster Czarnek, czy kto tam będzie kierował tym bajzlem za rok, nie pójdzie po rozum do głowy i nie zabierze się za niego od odpowiedniej strony, to Jaroszewski następnym razem zgarnie wszystko co jest do zgarnięcia i w końcu może nawet zastąpi przewodniczącego Broniarza na jego stanowisku.



czwartek, 21 października 2021

Herr Lord, czyli w poszukiwaniu zaginionego przedziałka

 

W napiętej bardzo sytuacji, kiedy to z jednej strony prezes Kaczyński jeździ po wszelkiego rodzaju redakcjach, udzielając sezonowych wywiadów, w których informuje krótko i zwięźle o tym jak się mają sprawy, a z drugiej zjednoczona reakcja desperacko probuje odzyskać władzę w Kraju, pojawiła się informacja, że znany nam powszechnie jako „Radek” Radosław Sikorski publicznie zwymyślał swoją koleżankę z Europarlamentu Beatę Kempę, zachęcając ją do tego, by ta „walnęła się w swój tłusty łeb”. Opublikowanie, na Twitterze oczywiście, wystąpienie Sikorskiego wywołało dwojaką reakcje. Oto u części komentatorów wzbudziło ono autentyczny entuzjazm, gdzie, jeden przez drugiego, wszyscy zaczęli się prześcigać w rzucaniu w stronę Kempy coraz to bardziej wulgarnych obelg, z drugiej natomiast strony pojawiła się cała seria komentarzy, których autorzy wyrażają zdziwienie, ktoś taki jak Sikorski, a więc „angielski gentleman”, a wręcz „oxfordczyk” mógł się aż tak bardzo stoczyć.  Ja tu akurat staram się jak zawsze zachować neutralność i ani nie twierdzę, że posłanka Beata Kempa posiada bardziej tłusty „łeb” od takiego Sikorskiego, ani też nigdy nie widziałem w Sikorskim ani angielskiego, ani żadnego innego gentlemana, a tym bardziej oxfordczyka. To natomiast co mnie w tym wypadku interesuje najbardziej to kwestia, jak to możliwe, że przez tyle już lat wydziały narkotykowe Polskiej Policji nie zbadały w jaki sposób i skąd Radosław Sikorski bierze towar. Ja wiem, że nie jest łatwo, gdy wokół sami bandyci, no ale bez przesady. Tu wszystko mamy jak na dłoni, a przecież Radosław Sikorski to zaledwie jeden z wielu. Czy naprawdę musimy czekać aż on któregoś dnia zejdzie i się zrobi ogólnopolska afera?

         No ale cóż my tu małe myszki możemy, kiedy na świecie huragan? W tej sytuacji, nie pozostaje mi nic innego jak pociągnąć wątek wspomnianego „Oxfordu” i przypomnieć swój bardzo już dawny tekst o tym, jak to tak naprawdę wyglądało. Tekst jest, jak mówię, bardzo stary, ale czy to moja wina, ze od tego czasu pies z kulawą nogą się nim nie zainteresował i wciąż wszyscy coś pieprzą o „angielskich gentlemenach”?

 

 

 

      Minister Spraw Zagranicznych Radek Sikorski poleciał do Tunezji, i wracając do Polski zabrał na pokład swojego samolotu 16 uchodźców z Afryki – prześladowanych u siebie w kraju czarnych chrześcijan. Sam lot, podobnie zresztą jak przyjęcie na lotnisku w Warszawie, zostało należycie sfilmowane przez ekipę telewizyjną i odpowiednio zrelacjonowane. A więc wszyscy mogliśmy zobaczyć eleganckie wnętrze rządowego samolotu, a w nim grupkę przestraszonych, czy może tylko speszonych mężczyzn, kobiet i małych dzieci, którzy dzięki serdeczności i – oczywiście! – empatii naszych przywódców fruną ku wolności.

       Kiedy skończyła się sekwencja w samolocie, zobaczyliśmy ponownie ową gromadkę i samego pana ministra, który powiedział co następuje (cytat dosłowny!):

Polska dba o prawa chrześcijan na całym świecie. To jest nasz symboliczny gest solidarności z prześladowanymi chrześcijanami w Polsce. Jestem wzruszony, bo sam byłem uciekinierem”.

      I ta właśnie wypowiedź, przy całym moim szacunku dla sytuacji, w której 16 biednych, udręczonych naszych braci w wierze znajduje ratunek w Polsce, tworzy całość symboliki tego zdarzenia, pod kątem roli, jaką w tym przedsięwzięciu odegrał rząd Platformy Obywatelskiej. Chodzi o dwie rzeczy. Najpierw pierwsza z nich. Otóż mam tu na uwadze samego Radka Sikorskiego, który patrzy na te twarze, na te oczy, na te czarne wynędzniałe sylwetki, i ma czelność kłamać im w żywe – nomen omen – oczy mówiąc, jak to on się wzruszył, ponieważ kiedyś dzielił z nimi ich los.

      Dla rozjaśnienia sprawy, przypomnijmy fakty, z czasów, kiedy nie było jeszcze Radka, lecz zwykły Radosław. Otóż Radosław Sikorski, jak czytamy w Wikipedii, w marcu 1981 roku był uczniem przedmaturalnej klasy jednego z bydgoskich liceów ogólnokształcących, a jednocześnie przewodniczącym komitetu strajkowego. W czerwcu tego samego roku, jak rozumiem w dowód uznania dla swojego bohaterstwa podczas szkolnego strajku, otrzymał paszport i wyjechał do Wielkiej Brytanii, aby podszlifować język angielski. Z jakiegoś powodu, kiedy nadszedł wrzesień, zamiast wrócić do szkoły, młody Sikorski dalej szlifował język, a kiedy już w Polsce został wprowadzony stan wojenny, zwrócił się do brytyjskich władz o azyl polityczny i go otrzymał. Nie wiemy, w jaki sposób i gdzie Radosław Sikorski zdał maturę, bo o tym Wikipedia akurat milczy, natomiast wiadomo, że w pewnym momencie został przyjęty na studia w Oxfordzie, gdzie został członkiem czegoś co się nazywa Klubem Bullingtona, a co, jak również podaje Wikipedia, stanowi „ekskluzywne stowarzyszenie zrzeszające studentów-mężczyzn z rodzin angielskiej prawicy”. Dalsze dzieje Radosława Sikorskiego, z naszego akurat punktu widzenia, są tu nieistotne, ale dla porządku jeszcze tylko dodam, że po trzech latach studiów, uzyskał Sikorski tak zwany licencjat, a później – kiedy to miało miejsce, tego niestety również Wikipedia nie podaje – na swój specjalny wniosek otrzymał jeszcze tytuł magistra. Już bez konieczności studiowania i zdawania jakichkolwiek egzaminów. Podobno na Oxfordzie takie zwyczaje są tradycją. Rozdawanie tytułów magistra na pisemny wniosek.

      I dziś Radek Sikorski, minister w rządzie Donalda Tuska, zabiera z Afryki grupę czarnych uchodźców, sadza ich przed kamerą i bez jednego marnego mrugnięcia okiem, oświadcza, że oto w jego zyciu nastąpił prawdziwie wzruszający moment, bo kiedy zobaczył tych biedaków, stanęła mu przed oczyma jego własna młodość i ciężkie życie w ponurych czasach PRL-u, kiedy to on „sam był uciekinierem”. Kiedy i on cierpiał prześladowania. Rozumiem że również za wiarę w Jezusa Ukrzyżowanego.

      Wszyscy znamy Radka Sikorskiego bardzo dobrze. Czasem być może aż za dobrze. I wydawałoby się, że nie ma takiej rzeczy, która by nas potrafiła w nim zadziwić. Nie ma też takich słów pogardy, które choćby sama jego milcząca obecność nie byłaby w stanie w nas wywołać. Jednak jego widok na tle tych czarnych chrześcijan – jego, z tą tak bardzo niejasną, a z drugiej strony tak wystarczająco jasną historią w tle – robi wrażenie szczególne. Stoi oto ten bufon i roni łzy nad wspólnym, swoim i tych biedaków, losem. Brat w męce, jasna cholera! Przepraszam najmocniej, ale niech go wreszcie jasny szlag trafi!

       Ale jest coś jeszcze niezwykle interesującego i jeszcze może bardziej symbolicznego, co znaleźć możemy w tej wypowiedzi. Osobiście bardzo nie lubię czepiać się ludzi, których nie lubię, za ich zwykłe, ludzkie pomyłki, a tym bardziej przejęzyczenia. W tym jednak wypadku nie mogę się powstrzymać, zwłaszcza że tu akurat owo przejęzyczenie jest bardzo znamienne. Mam tu na myśli fragment, na który już pewnie wiele osób czytających zamieszczony wyżej cytat z Sikorskiego zauważyło: „To jest nasz symboliczny gest solidarności z prześladowanymi chrześcijanami w Polsce”.

       Mam zatem do Radka Sikorskiego w tej chwili już tylko jedną sprawę. Niech on się ze mną i z moimi braćmi chrześcijanami nie solidaryzuje. Niech on się, wraz ze swoimi partyjnymi kolegami, od nas, polskich chrześcijan odpieprzy. Niech da nam święty spokój. Szczególnie zwłaszcza, gdy napotka nas na Krakowskim Przedmieściu. Bo mogę mu obiecać, że gdy jego solidarna obecność stanie się zbyt natarczywa, pokażemy mu jak wygląda prawdziwa jesień średniowiecza. I wtedy dopiero zobaczy też, jak potrafi wyglądać prawdziwe chrześcijaństwo, kiedy jest prześladowane przez lewych czarusiów z Klubu Bullingtona.

PS. A ja już na sam koniec stawiam pytanie, czemu Radek Sikorski od lat zaczesuje się zamiennie to na prawą to na lewą stronę? Coś mi chodzi po głowie, że to nie jest kwestia niestotna.




 

środa, 20 października 2021

Ostatnia tablica na zakończenie kolejnego etapu

 

Myślę że po tych wszystkich latach, a minęło ich już mocno ponad osiem, powinienem urządzić jakieś poważne wydarzenie, a przynajmniej otworzyć flaszkę, ale wygląda na to, że zamkniemy sprawę po cichutku. A rzecz ma się tak, że oto po wspomnianych ośmiu latach z grubym hakiem postanowiłem zakończyć swoją współpracę z Piotrem Bachurskim i jego kolejnymi medialnymi projektami, w tym przede wszystkim „Warszawską Gazetą”. Ja zdaję sobie sprawę z tego, co wielu czytelników tego bloga myśli sobie o tym co się właśnie stało, z mojej strony chciałbym natomiast zakomunikować zupełnie szczerze zarówno tym rozczarowanym jak i zadowolonym, że – choć machnąłem na to całe doświadczenie ostatecznie ręką – nie widzę dziś nikogo, kto poza Bachurskim byłby mnie jeszcze w stanie zachęcić do współpracy tego typu. A zatem, na wypadek gdyby komukolwiek z nich jakimś cudem, od Karnowskich przez Lisickiego i Sakiewicza do TVP Info, przyszło do głowy by mnie do czegokolwiek namawiać, to niech się nie fatyguje, bo mowy nie ma.

A tymczasem, przedstawiam swój najnowszy zestaw krótkich kawałków, pisanych dotychczas do „Polski Niepodległej”, które też kończą swój żywot. Pozostaje więc już tylko ten blog. I tak będzie najlepiej.

 

 

 

Prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski, zapytany przez jak zawsze pozostające w pełnej gotowości media, jak on widzi kwestię organizacji tegorocznego Marszu Niepodległości, odpowiedział, że jest bezwzględnie za tym, by organizacji Marszu zakazać, ponieważ mamy, jak wiemy, pandemię i zgromadzenie w jednym miejscu aż tylu osób – swoją drogą, ciekawe, ilu? – mogłoby stanowić zagrożenie dla zdrowia mieszkańców stolicy. Ponieważ jednak ledwie dzień czy dwa wcześniej na Placu Zamkowym w Warszawie zebrała się potężna – swoją drogą, tu też ciekawe, czy równie potężna jak którykolwiek z Marszów Niepodległości – demonstracja w obronie tak zwanego członkowska Polski w Unii Europejskiej, i zarówno Rafal Trzaskowski jak i cała banda jego politycznych przyjaciół nie widzieli w niej nic niestosownego, gdy chodzi o troskę o zdrowie obywateli, padło oczywiste pytanie o równie oczywiste stosowanie przez Ratusz podwójnych standardów. Na to jednak prezydent Trzaskowski miał odpowiedź przygotowaną: Na Marszu Niepodległości pojawiają się hasła i symbole, które zdaniem władz miasta powinny być zdelegalizowane i z tego punktu widzenia, sprawa jest wyjaśniona.

***

Od czasu gdy po raz pierwszy, z zamieszczonej na portalu onet.pl relacji muzyka Michała Urbaniaka, dowiedziałem się że Rafał Trzaskowski, kiedy jeszcze był dzidziusiem i wobec faktu, że jego rodzice dzień w dzień ze swoim warszawskim towarzystwie bawili się przy wódce, pozostawał pod wyłączną opieką Urbaniaka właśnie, który wówczas pełnił tam jednocześnie funkcję klasycznej au pair i, gdy dziecko akurat spało, dostarczyciela kolejnych flaszek, to od tego czasu każdy idiotyzm, który ów Trzaskowski dziś wypowie, czy zrobi, zrzucam na karb jego trudnego dzieciństwa i staram się mu wybaczyć tak jak wybaczam każdej ofierze losu.

***

Gdyby jednak chodziło tylko o Trzaskowskiego, sprawa nie byłaby szczególnie interesująca. W końcu nawet w dzisiejszych, w miarę przecież cywilizowanych czasach, to tu to tam potykamy się o jakąś patologię. Wygląda jednak na to, że gdy chodzi o ten konkretny rodzaj zidiocenia, mamy do czynienia z pandemią wcale nie mniejszą od zarazy koronawirusa. W moim sąsiedztwie mieszka pewien pan, który w tych dniach niespodziewanie wywiesił za oknem niebieską flagę Europy. Dlaczego mówię, że niespodziewanie? Otóż powody są dwa. Pierwszy to ten, że o ile czegoś nie przegapiłem, on nigdy za mojej pamięci nie wywieszał jakichkolwiek flag, ani 3 maja, ani 15 sierpnia, ani 11 listopada, ani nawet, gdyby ktoś pytał, 1 maja oraz 22 lipca. A tu proszę: jest flaga i to niemal bez okazji. Drugi powód jest taki właśnie, że tu na zdrowy rozum okazji absolutnie żadnej nie ma. Ktoś na to powie, że to przecież dlatego, że Donald Tusk ogłosił, że Jarosław Kaczyński chce wyprowadzić Polskę z Unii, no i mój sąsiad się wystraszył i postanowił dać świadectwo. Otóż, proszę sobie wyobrazić, że ja w tej kwestii przeprowadziłem odpowiedni wywiad i zapytałem mojego sąsiada, o co mu chodzi. Rozmawialiśmy chyba z pół godziny, i w tym czasie ja owemu człowiekowi przedstawiłem wszystkie możliwe dowody na to, że o żadnym wyjściu z Unii ani nie ma mowy, ani – choćby ze względów czysto technicznych – być nie może, a nawet gdyby, to z pewnością nie z powodu wyroku Trybunału Konstytucyjnego, który nie mógł być inny niż był. I wiecie Państwo jak to się skończyło? Gdy już został ostatecznie przyparty do muru, mój sąsiad zawołał: „Jebać PiS!”.

Rozumiemy więc już, mam nadzieję o co chodzi? Nie o żadną Unię Europejską, nie o żaden Trybunał Konstytucyjny, nie o demokrację czy Konstytucję, ale wyłącznie o PiS, który należy xxxxx.

***

No dobrze, ktoś powie, że my tu też nie lubimy Donalda Tuska, Radosława Sikorskiego, czy Romana Giertycha, a nie urządzamy jakichkolwiek demonstracji, choćby w postaci wywieszania za oknem biało-czerwonych flag, w dodatku ubarwionych napisem „Pedały na Madagaskar”. I tu jest tak zwany pies pogrzebany. My przede wszystkim od tak naprawdę 30 już lat zachowujemy pełny spokój, wierząc w to, że nie takie kryzysy nasza Polska przechodziła, a poza tym jesteśmy na tyle mądrzy i doświadczeni, że nie ma takiej możliwości żeby jakiś chłystek zachęcił nas do aktywności w sprawach, o które my sami potrafimy zadbać. Oni natomiast mają tak, że od rana do wieczora znajdują się w stanie takiego wzmożenia, że wystarczy jeden gwizdek, by, tak jak w tym wypadku, biegli do swoich okien lub balkonów i zmieniali dekoracje z europejskich gwiazd na czerwone błyskawice, a z błyskawic na odpowiednio podzielone siedem gwiazd, by następnie znów wrócić do błyskawic. Tak to z nimi jest i aż trudno nie zauważyć, że to jest odruch jakiego w normalmnym stanie rzeczy moglibyśmy się spodziewać wyłącznie po naszych psach, kiedy im się rzuci piłkę, lub patyk. I to jest coś nad czymś naprawdę warto sie w tych dziwnych czasach zastanowić.

***

Miejsce gdzie się regularnie spotykamy zostało przez red. Bachurskiego oznaczone tytułem „Wezwani do tablicy” i w istocie rzeczy, miesiąc w miesiąc wzywamy tu do tablicy tego czy owego gagatka. Był już więc tu już dziś z nami Rafał Trzaskowski, a nawet anonimowy zupełnie, i równie zupełnie obłąkany obywatel, ale część z nas mogłaby się zaniepokoić, że mimo tak fantastycznej wręcz okazji, jaką stanowił ów liczny rzekomo wiec poparcia dla obecności Polski w Europie, nie pojawiły się tu tak wybitne jednostki jak –  że wymienię owe gwiazdy w kolejności przypadkowej – Maja Komorowska, Krystyna Janda, Jerzy i Maciej Stuhrowie, Daniel Olbrychski, Janusz Gajos, Agnieszka Holland z córką i żoną córki – swoją drogą, ciekawe jak się tytułuje żonę córki, „córkowa”? – Leszek Balcerowicz, Marek Kondrat, czy któryś z powszechnie znanych księży, jak Kazimierz Sowa, Adam Boniecki, czy Grzegorz Kramer. Co tu się aż tak niedobrego stało, że przez te wszystkie lata towarzystwo się najwidoczniej poważnie wykruszyło? Ja wiem, że oni wszyscy to w głównej mierze czysty żart, ale mimo wszystko owego braku bym nie lekceważył.

***

Z postaci powszechnie rozpoznawalnych i tu i ówdzie szanowanych wystąpiły w tych dniach natomiast dwie osoby; aktorka Maja Ostaszewska oraz muzyk Zbigniew Hołdys. Od razu muszę się zastrzec, że podczas gdy Maja Ostaszewska jest aktywną bardzo aktorką, to Zbigniew Hołdys, o ile pamiętam, gitary w ręku nie trzymał od czasów PRL-u, gdzie funkcjonował jako pierwszy pieszczoch komunistycznej władzy, więc określając go mianem muzyka popełniam swego rodzaju nadużycie, no ale co mam zrobić? Napisać „Hołdys – znany pajac”?

A zatem pojawili się na medialnej scenie Maja Ostaszewska i Zbigniew Hołdys i żadne z nich nie dało nam powodu, by sobie z nich pożartować. Maja Ostaszewska plotła coś na temat zwierząt, które cierpią niemal tak samo jak dzieci na polsko-białoruskiej granicy, Hołdys opowiadał jak to kiedyś był młody i walczył z komuną, i pewnie całą zabawę trzeba by było zakończyć, gdyby na scenę nie wszedł Jerzy Owsiak i nie ogłosił, że on w tej wyjątkowej, pełnej miłości i pozytywnej energii atmosferze nie wezwie do tego by xxxxx xxx, ale tylko przypomni, że już za trzy miesiące styczeń i on bardzo prosi, by wszyscy byli gotowi na kolejną składkę. Bo w końcu jebanie PiS-u jest bardzo ważne, ale to co się naprawdę liczy to forsa. No i miłość.

***

Nasza „tablica” nie byłaby tym czym jest, gdyby na sam koniec nie pojawił się pan Bolek. Otóż, tak jak to dziś ma miejsce po kilka razy dziennie, były prezydent Lech Wałęsa wystąpił na swoim profilu facebookowym i wrzucił nań zdjęcie swoich zoranych kompletnie przez cukrzycę stóp. Przy całym szacunku dla ludzkiego cierpienia, muszę powiedzieć, że zdjęcie, które wrzucił Wałęsa robiło wrażenie najbardziej dosłownej i obrzydliwej pornografi. Ale i tu, któryś z komentatorów pozwolił sobie na dość nieładną ironię i okreśłił owo zdjęcie jako „naprawdę piękne”. I teraz uwaga, bo będzie ostro: otóż Lech Wałęsa podziękował mu za słowa uznania.

 


 

    

 

 

poniedziałek, 18 października 2021

Orjan: O sprawach oczywistych do porzygania

 

Dzisiejsza notka będzie zupełnie wyjątkowa. Otóż, jak wiemy, ledwie co wczoraj wrzuciłem tu swój najnowszy felieton z „Warszawskiej Gazety”, na który – o czym wielu z nas nie wie – zaregował jeden z najwierniejszych czytelników tego bloga Orjan. A jego komentarz uznałem za tak ważny, że postanowiłem go tu wrzucić, jako osobną notkę. A zatem, proszę o skupienie, bo sie dzieje.

 


To wszystko jest proste. Trzeba tylko odrzucić bełkot, który te prostotę zalewa.


W jaki niby sposób traktaty unijne w ogóle weszły w polską przestrzeń prawną i organizacyjną? Ano w taki sposób, że POZWOLIŁA na to Konstytucja RP określając zakres i warunki pozwolenia. W ten właśnie, a nie w inny sposób zawarcie traktatów unijnych w ogóle ma (i musi mieć!) umocowanie konstytucyjne, a więc prawne dopuszczenie w Polsce. W trybie tego pozwolenia traktaty unijne po prostu należą do obszaru wykonywania Konstytucji RP, a nie odwrotnie!

Suwerenność polega na odmowie (na braku) podrzędności. Suwerennego nie dotyczy, że ktoś zewnętrzny domaga się swojej nad nim nadrzędności, bo z pozycji suwerennego takie cudze domaganie się jest po prostu agresją!

Pytanie o "nadrzędność" jest więc źle postawione. Istotne jest bowiem pytanie o podrzędność. W szczególności zaś durna opozycja powinna wskazać w którym miejscu Polska OGŁOSIŁA swoją podrzędność? Nigdzie!

Pewne obszary ściśle określone Polska poddała regulacjom unijnym, ale i tu nie zdeklarowała podrzędności, lecz tylko zgodę na WSPÓLNE rozwiązywanie danych spraw. Wspólne, to znaczy, że musi powstać porozumienie wszystkich członków UE, jak daną sprawę będzie się jednakowo załatwiać. Tak jest np. w sprawie podatku od wartości dodanej, czy unijnego cła - wszyscy się zgodzili na jednolite rozwiązanie.

Jeśli więc durna opozycja bełkoce o standardach praworządności jako naturalnym (?) ograniczeniu polskiej suwerenności w organizacji sądownictwa, to musi najpierw pokazać ten ustanowiony wspólny standard. Oczywiście on nie istnieje, więc argument unijny jest nic nie wart w stosunkach unijnych a forsowanie go po prostu jest aktem agresji konkretnych instytucji unijnych przeciwko członkom Unii. Agresji instytucji, a nie Unii jako całej i w tym wymiarze agresja ta jest jednocześnie anarchią danych instytucji wobec traktatów.

Co ciekawe, nie jest to też agresja państwa na państwo, tylko agresja pozapaństwowej organizacji typu korporacyjnego na państwo. Atrybut suwerenności przysługuje bowiem tylko państwu. Unii na pewno nie dotyczy. Poza używanymi narzędziami i sposobami jest więc ta agresja instytucji analogiczna jak agresja jakiejś korporacji islamskiej określającej samą siebie jako "państwo".
Warto też zaobserwować, że agresja instytucji unijnych napędziła też liczne obecnie agresje korporacji rynkowych, jak np te głośne, stosowane przez portale społecznościowe wobec organów władz, czy nawet bezpośrednio wobec państw.

Istota szczególnego ciężaru agresji na Polskę bierze się jednak z czegoś innego. Mianowicie, szczując w instytucjach Unii przeciwko Polsce, durna opozycja spowodowała, iż Polska jawi się na zewnątrz jako POCHYŁE DRZEWO, na które każda KOZA SKACZE. Unijna, czeska, niemiecka, każda koza, bo skoro drzewo ktoś kozie pochylił ...

Rodzajowo ten sam efekt durna opozycja ustawia pochylając granicę wschodnią, na którą skacze koza białoruska.

PS. Opozycję nazywam durną, bo choćby te skaczące kozy w końcu zawaliły i objadły polskie drzewo, to upadając przywali ono przede wszystkim tę opozycję. Ona wśród obcych robi bowiem za oczywistego frajera do wykorzystania. Gdyby do tego zaś doszło, to Polska i tak się potem podniesie, ale opozycja i jej członkowie na pewno już nie. Judaszowe srebrniki i sznur.




niedziela, 17 października 2021

Litera wobec obłąkanego umysłu

 

Tak się złożyło, że zaledwie tydzień po wymuszonej na mnie konieczności wyjazdu do strefy stanu wyjątkowego, nadszedł Dzień Nauczyciela, a skoro tak, to wszyscy polscy nauczyciele, w tym i moja żona, otrzymali czterodniowy weekend, a to sprawiło, że wyjechaliśmy znów, tym razem w okolice Kalwarii Zebrzydowskiej oraz Lanckorony. W tej sytuacji, przez pewien czas ten blog pozostał nieco zaniedbany, ale  już dziś zamieszczam tu swój felieton z jutrzejszego wydania „Warszawskiej Gazety”, z nadzieją na odpowiednie refleksje.

 

      Wystarczyło że nasz Trybunał Konstytucyjny, przede wszystkim z wierości prawu i zdrowemu rozsądkowi, ale również śladem wielu innych europejskich trybunałów, wydał postanowienie, że wszelkie zapisy dokonane w konstytucjach poszczególnych krajów, w zakresie nie zastrzeżonym w konkretnych traktatach, stanowią prawo najwyższe i nie podlegające jakiejkolwiek dyskusji, gdy zarówno totalna opozycja, jak i aktywnie wspierające ją instytucje europejskie, postanowiły urządzić tu u nas w kraju piekło, które, obok rosyjskiej agresji na polską granicę, mogłoby dać jakąś szansę przejęcia władzy. Ciekawe w tym wypadku jest to, że gdy faktycznie obraz udręczonych dzieci, uwięzionych między Polską a Białorusią może zarówno wzruszać, jak i wywoływać polityczne dyskusje, zarówno kwestia umów traktatowych, jak i ewentualności wyjścia Polski z Unii Europejskiej dotyczy wyłącznie faktów. Przede wszystkim każdy w miarę przytomny obserwator życia politycznego ma pełną świadomość, że o jakimkolwiek wyjściu Polski ze struktur europejskich, a już tym bardziej, o siłowym Polski z niej wyprowadzeniu, mowy być nie może, no a po drugie, że cała owa histeria rozpętana zarówno przez polityków opozycji, jak i zaprzyjaźnionych brukselskich urzędników, to wyjątkowo bezczelny przekręt, będący czymś, co można już tylko nazwać ostatnią desperacką próbą uchronienia się przed polityczną anihilacją.

       Gdy piszę ten tekst, w wielu polskich miastach zakończyły się właśnie demonstracje, których uczestnicy uznali za stosowne zaprotestować przeciwko postanowieniu Trybunału Konstytucyjnemu, stwierdzającemu fakt, co już zresztą zostało wspomniane wyżej, że w każdym kraju członkowskim, gdy chodzi o to, co nie jest objęte zapisami traktatowymi, Konstytucja stanowi prawo najwyższe. Na czele owych protestów stanęli oczywiście czołowi politycy opozycji, a za nimi, jak za Panią Matką, ruszyli zbłąkani jak dzieci we mgle najbardziej aktywni owej opozycji sympatycy. I to im przede wszystkim, choć mam pełną świadomość, że moje słowo do tych najbardziej zaczadzonych nigdy nie dotrze, chciałbym zadedykować coś, o istnieniu czego oni nawet choćby przez chwilę nie mieli bladego pojęcia, a więc realne zapisy realnych traktatów, gdzie wszystko jest wyłożone jak na dłoni, i co pokazuje, że to z czym mamy do czynienia to zwykły przekręt i to przekręt wyjątkowo bezwstydny. Oto najpierw odpowiedni fragment Traktatu z Lizbony i jego Artykuł 3b pkt 2:

Zgodnie z zasadą przyznania Unia działa wyłącznie w granicach kompetencji przyznanych jej przez Państwa Członkowskie w Traktatach do osiągnięcia określonych w nich celów. Wszelkie kompetencje nieprzyznane Unii w Traktatach należą do Państw Członkowskich”,

no i załączony do Traktatu, chyba już tylko na wszelki wypadek, Protokół Brytyjski z Artykułem 2:

Jeżeli dane postanowienie Karty odnosi się do ustawodawstw i praktyk krajowych, ma ono zastosowanie do Polski lub Zjednoczonego Królestwa wyłącznie w zakresie, w jakim prawa i zasady zawarte w tym postanowieniu są uznane przez ustawodawstwo lub praktyki Polski lub Zjednoczonego Królestwa”.

      Amen i prośba: zamknijcie się wreszcie, bo nie macie żadnego pola manewru.



 

wtorek, 12 października 2021

O tajnej strategii prawicowych mediów w walce z agresywną bezbożnością

 

       Myślę że większość z nas bardzo dobrze ma w pamięci zapisane przez św. Łukasza, a następnie, w nieco zmienionej wersji, powtórzone przez św. Marka słowa Jezusa: „Kto bowiem nie jest przeciwko nam, ten jest z nami”. Z pewnością też musieliśmy kiedyś trafić na bardzo podobną myśl, wypowiedzianą przez tego samego Jezusa, i tym razem zacytowaną przez tego samego Łukasza: „Kto nie jest ze Mną, jest przeciwko Mnie”. I wydawałoby się, że czy to ze względu na oczywistą logikę owych słów, czy może przez to, że słyszeliśmy je tyle razy z ust Pana, że uznaliśmy je za tak bardzo oczywiste, tak je dziś właśnie traktujemy, jako coś zupełnie oczywistego. Nie wyobrażamy sobie przy tym, by ktokolwiek z nas choćby na moment dopuścił do siebie myśl, by rozszerzyć nieco uniwersalność owej prawdy do, powiedzmy, stwierdzenia że „Kto jest wrogiem naszego wroga, ten jest naszym przyjacielem”. Czemu tak? A to z tego prostego powodu, że za tego rodzaju bzdurą musi się kryć już tylko czysta desperacja kogoś, kto nie mając żadnych przyjaciół, szuka już tylko nadziei na zwycięstwo w szeregach wrogów wroga, licząc na to, że skoro nam wybito już wszystkie zęby, nich przynajmniej w naszej walce wyręczy nas ktoś, kto okazał się od nas silniejszy. I nawet do głowy nie przyjdzie owemu nieszczęśnikowi, że następnym w kolejce najprawdopodobniej będzie już tylko on sam.

      A zatem prawda pozostaje jedna: „Kto nie jest z nami, ten jest przeciwko nam”, i można by było tak tu owe rozważania pozostawić jako przpomnienie, ewentualnie naukę, gdyby nie pewne zjawisko, którego od pewnego już czasu nie mogę nie zauważać, a polegające na tym, że wielu z nas, a w tym, co gorsze, osoby, od których naprawdę moglibyśmy oczekiwać czegoś więcej, z uporem lepszej sprawy szukają wsparcia po stronie oczywistych wrogów, byle by tylko owi wrogowie dzielili z nami niechęć do wrogów innych. Stąd też często widzę, jak wielu z nich, gdy tylko usłyszy, że powiedzmy Włodzimierz Czarzasty wykpił Leszka Millera, natychmiast jest w stanie utulić Czarzastego do serca i oddać mu całe swoje serce, by on tylko zgodził się jeszcze trochę nawrzucać Millerowi. I ów rodzaj zidiocenia jest niekiedy aż tak zaawansowany, że już tylko możemy czekać aż tygodnik „Sieci” przeprowadzi ekskluzywny wywiad z Jerzym Urbanem, jeśli tylko to gówno zadeklaruje na przykład niechęć do szczepień, lub powie że Tusk to bałwan.

        Na tym poziomie oczywiście wspomniane zidiocenie nie operuje, natomiast, owszem, owo histeryczne wręcz poszukiwanie sojuszników w najbardziej cuchnących zakątkach najbardziej cuchnących miejsc, stało się istną plagą i stąd też ten mój dzisiejszy felieton. Jak mówię, znajdujemy się szczęśliwie jeszcze odpowiednio nisko, natomiast bezpośrednią przyczyną, dla której w ogóle wziąłem się za ten temat był pewien tekst opublikowany za niesławnym Tygodnikiem Powszechnym" przez portal tvp.info, w którym któryś z redaktorów postanowił dokuczyć młodemu hip-hopowemu artyście znanemu pod estradowym imieniem Mata, a zwłaszcza jego ojcu, Marcinowi Matczakowi, nadzwyczaj aktywnemu przeciwnikowi władzy Prawa i Sprawiedliwości. I pewnie nie miałbym nic przeciwko temu, choć, moim zdaniem, wspomniany Mata to wyjątkowo utalentowane dziecko, gdyby nie fakt, że wspomniany portal za świadka oskarżenia zdecydował się wybrać nikogo innego jak niesławnego poetę, literata i felietonistę wspomnianego „Tygodnika Powszechnego”, Jacka Posiadłę, który, jak się szczęśliwie okazało, podobnie jak redakcja tvp.info, Maty i jego taty nienawidzi.

        Artykuł opublikowany na stronie stacji TVP Info niemal w całości jest poświęcony cytatom z poety Podsiadły, gdzie ten przede wszystkim próbuje nas przekonać, że Mata to ludzka i artystyczna nędza, a jeśli stary Matczak owo badziewie finansuje, to mamy bezpośredni dowód na to, że to kretyn. O tym, oczywiście, że poeta Podsiadło sam jest beznadziejnym idiotą i bezczelną podróbką, choćby zaledwie tak zwanego, literata, no i co najważniejsze, kimś kto byłby w stanie zarówno Matczaka jak i jego syna utulić do serca, gdyby któremuś z nich udało się zamordować Jarosława Kaczyńskiego, mowy w tekście tvp.info nie ma. Czemu? No jak to czemu? W końcu wszyscy wiemy, że wrogowie naszych wrogów są naszymi przyjaciółmi.

       Nie ma więc w tekście tvp.info słowa o tym, z kim mamy tu tak naprawdę do czynienia, poza tym że z wybitnym poetą i z jednym z pierwszych rycerzy polskiej prawicy. W tej sytuacji uznałem, że nie pozostaje mi nic innego jak pokazać Państwu twórczości aktualnego obiektu westchnień prawicowych mediów. Oto poeta Jacek Podsiadło i jego wiersz zatytułowany „List do papieża Jana Pawła Drugiego. Pocztą niedyplomatyczną (wiersz klasyka)”

 

Widuję pana w telewizji, zwykle stoi pan w oknie z rękami

rozłożonymi bezradnie nad tłumem strojąc miny. Gdyby

zaprowadzić ociężałą trzodę na skraj przepaści i zepchnąć, czy

pańskie pół Europy małpoludów nie stałoby się lotnym ptactwem?

Być papieżem - cóż za smutek; być tak śmiesznym jak najgrubszy

w klasie uczeń albo ten, któremu wąs nie sypnął się razem z innymi.

 

Jak radzi pan sobie z dogmatem o nieomylności, gdy zdarzy się

panu pomylić w rachunkach? Poza chęcią kpiny ten problem

prawdziwie mnie zajmuje. Starałem się lubić pana, chociaż wiersze

pana nie są zbyt udane a wasi kapłani, mówiąc bez ogródek,

wpychają ryj wszędzie.

 

Jednak pańskie słowa brzmiące ‘Nie jesteśmy pacyfistami;

pragniemy pokoju, ale nie za każdą cenę’ sprawiły, że pragnę

napisać to, co następuje. Za pacyfistów nikt was nie uważa. Pokoju

nie czyni się strojeniem min. Proszę zabrać swoich misjonarzy z

Afryki i Azji. Kiedy milczeć wystarczy by kłamać, mówić ‘wiem’

jest zbrodnią.

 

A ja, już tak zupełnie na zakończenie, nie mogę się powstrzymać by zacytować tu fragment piosenki nie poety, ale piosenkarza Maty:

Codziennie Czytaliśmy Stary Testament i Nowy Testament
i słowo stawało się ciałem
i taki łysy ksiądz w okularach
dawał nam fajne kazania
w pierwsze piątki chodziliśmy na msze
w czwartki były zebrania
ale takie dla rodziców, nie dla nas
robili nam kanapki na śniadania
a siostry dawały je bezdomnym, kiedy ktoś z nas nie dojadał
a siostry dawały nam tosty i kazały nam całować chleb gdy upadał,
i całowaliśmy ten chleb gdy, upadał
a teraz błagam ty też mnie pocałuj
bo czekam na sygnał by wstawać
i choć gołym okiem widzę że gdzieś łączy się niebo i ziemia
to wciąż jest daleko i boję że w końcu opadnę z sił
i choć w sumie znam więcej dowodów na to że wcale cię nie ma
to postaram się żyć tak jakbyś był
”.

 

        A więc z jednej strony mamy poetę Podsiadłę, autora owych słow do Jana Pawła II, który autora wspomnianej wyżej piosenki nazywa agresywnym i bełkotliwym beztalenciem”, a z drugiej prawicowe media bez mrugnięcia okiem biorące stronę tego pierwszego. A ja sobie myślę, że jeśli tak to ma dalej być, to przed nami przyszłość, z której jedyna korzyść to ta, że owe media zdechną i nie pozostanie po nich choćby pierdnięcie.



 Post Scriptum: Już po napisaniu tego felietonu, dowiedziałem się, że stary Matczak zwrócił się z prośbą do redakcji Tygodnika Powszechnego, by ci pozwolili mu odpowiedzieć na tekst Podsiadły, na co ktoś w imieniu Redakcji odpowiedział Matczakowi, żeby wypierdalał. A ja w tej sytuacji rozumiem, że już wkrótce portal tvp.info uruchomi specjalny dział, gdzie będzie przedrukowywał wybrane teksty z Tygodnika Powszechnego. W końcu, w kupie raźniej.

 

czwartek, 7 października 2021

O głęboko ukrytym sensie Brexitu

 

Z powodów które nawet jeśli mogą być ciekawe, to z pewnością nie są istotne, jutro wybieram się na cztery dni w ścisły rejon obowiązywania stanu wyjątkowego i do niedzieli mnie tu nie będzie. W związku z tym, drogą absolutnie szczególnego wyjątku, już dziś, a więc w formie swego rodzaju przedpremiery, przedstawiam Państwu felieton, który w „Warszawskiej Gazecie” ukaże się dopiero jutro. Jest oczywiście pewna szansa, że napiszę coś i stamtąd, ale tego dziś wiedzieć nie mogę. A zatem do usłyszenia i życzę przyjemnej lektury.    

 

 

      Od paru dni ogólnopolskie media żyją tym co spotkało Rafała Ziemkiewicza na londyńskim Heathrow. Otóż odwoził Ziemkiewicz swoją córkę na studia do Oxfordu, pragnąc wraz z nią przeżyć tak ważny w życiu rodziny dzień, kiedy okazało się, że Brytyjczycy uznają Ziemkiewicza za persona non grata i go bez ceregieli odesłali do Polski. Gdyby ktoś myślał, że oni ów wrogi akt pozostawili bez uzasadnienia, jest w błędzie, bo uzasadnienie jak najbardziej zostało dołączone:
Wnioskował pan o pozwolenie na wjazd do Wielkiej Brytanii jako gość na dwa dni. Jednakże uważam, że wykluczenie pana ze Zjednoczonego Królestwa sprzyja interesowi publicznemu. Wynika to z pańskiego zachowania oraz głoszonych poglądów, które są sprzeczne z brytyjskimi wartościami i mogą być obraźliwe dla innych, a tym samym sprawiają, że uzyskanie możliwości wjazdu jest niepożądane”.

      Brytyjski gest wywołał w Polsce dwojaką reakcję, a więc część opinii publicznej zakipiała zrozumiałym oburzeniem na ów antycywilizacyjny wręcz gest, a część zadławiła się nieprzytomną satysfakcją, że Ziemkiewcz dostał na co zasłużył. Mimo to, jak sądzę, w głębi serca nawet ci drudzy są przekonani, że ze Zjednoczonym Królestwem jest coś zdecydowanie nie tak, a jednocześnie, podobnie jak pierwsi, zachodzą w głowę, jak to jest w ogóle możliwe, że tekst jak ten zacytowany powyżej mógł w ogóle się ukazać poza murami najbardziej skretyniałych uniwersytetów po zachodniej stronie współczesnego świata. Otóż, wierząc że zrozumieć, nawet jeśli nie oznacza wybaczyć, to przynajmniej pozwala zachować odpowiedni spokój, pragnę poinformować Czytelników, że Wielka Brytania, prawdopodobnie od zarania swoich dziejów jest zbudowana na systemowym donosicielstwie, które tam stanowi zarówno obywatelski jak i prawny obowiązek. Obywatelski dlatego, że zdaniem ojców założycieli owej patologii, społeczeństwo jest w stanie należycie funkcjonować tylko wtedy, gdy się je spęta obserwacyjną pajęczyną, a prawny, bo wedle tej samej doktryny, mówiąc najprościej, kto nie kapuje jest współwinnym zdrady.

       Tak tam było zawsze, dziś natomiast, gdy współczesny świat wpadł w niewolę politycznej poprawności w wersji turbo plus, ów straszny system wręcz triumfuje. Informują mnie na przykład brytyjscy znajomi, że dziś tam jest tak, że wystarczy że ktoś przy kimś użyje na przykład słowa „negro”, a informacja o owym ekscesie dotrze do władz, człowiek zostaje natychmiast potraktowany z wszelkiego owego przestępstwa konsekwencjami, od aresztowania po utratę pracy.

        A przez to że nieważny jest czyn gdy wystarczy donos, wystarczyło Ziemkiewiczowi, że ktoś kto go z czysto politycznych względów nie lubi, poinformował brytyjskie służby, że ten na przykład notorycznie szydzi z osób LGBT, używając wobec nich polskiego określenia „zboki” i Ziemkiewicz z mety dostaje zakaz wjazdu na Wyspy.

        Współczujmy więc oczywiście Ziemkiewiczowi, że nie przyszło mu być świadkiem trumfalnego wkroczenia swojej córki w mury Oxfordu, ale miejmy też nadzieję, że on, jako człowiek niewątpliwie inteligentny, odpowiednio wcześniej ową przykrość wliczył w sobie w koszta.



Post Scriptum - Proszę sobie wyobrazić, że powyższą fotografię udało mi się tu zamieścić dopiero za szóstym razem. Wszystkie wcześniejsze próby kończyły się informacją, że ściągnięcie tego zdjęcia może być niebezpieczne, a zatem system je automatycznie, dla naszego wspónego dobra, niezmiennie blokował. Baaaardzo to jest znaczące.

środa, 6 października 2021

Żeby już do szkoły, tak choćby dziś, dziś, dziś

 

      Jak pewnie już wszyscy wiemy, w politycznej sytuacji w której przyszło nam żyć, jest rzeczą nadzwyczaj trudną, by nie powiedzieć niemożliwą, by wskazać choćby jednego polityka, którego – że pozwolę sobie skorzystać z owego bardzo starego już pomysłu – bylibyśmy chętni zaprosić do siebie do domu na obiad i spędzić z nim ów miły czas. Gdy chodzi o mnie, to ja już od dziesięcioleci mam tylko dwa typy, czyli mianowicie Jarosława Kaczyńskiego i Ryszarda Terleckiego. Cała reszta równo odpada, z tego prostego powodu, że nawet gdybym już po chwili nie dostał na nich cholery, to bym się przy nich zanudził na śmierć.

      Jeśli ktoś powie, że to jest bardzo nędzny wynik, to pragnę zwrócić uwagę, że tu akurat wcale nie jest aż tak źle, bo mamy przynajmniej tych dwóch. Gdyby jednak zacząć szukać czegoś wartego uwagi poza polityką, to tam już jest wyłącznie tragiczna nędza. Aktorzy, dziennikarze, pisarze, artyści, profesorowie uniwersytetów – tam nie dość że nie widzę nikogo, z kim bym chciał spędzić ów czas, to wręcz ja bym żadnego z nich nie wpuścił za próg.

      Powiem jednak szczerze że był moment, i to stosunkowo niedawno, kiedy pomyślałem sobie, że nie zaszkodziłoby pójść na wódkę z ministrem edukacji Przemysławem Czarnkiem i co ciekawe owo przekonanie trzymało się mnie dość długo. I oto, proszę sobie wyobrazić, że ten sam minister Czarnek zaproponował zmianę systemu zatrudniania i nagradzania nauczycieli i w jednej chwili wszystko jasny szlag trafił, a ja sobie pomyślałem – zwłaszcza już, gdy mu zwrócono uwagę na niestosowność jego pomysłów, a on, zamiast się zreflektować, głupio poszedł w zaparte – że on o szkole wie dokładnie tyle samo co każdy z jego poprzedników, a cała reszta to już tylko jest polityka, czyli Sienkiewicz zamiast Gombrowicza.

      W czym rzecz? Otóż zapowiedział minister Czarnek, że wedle nowego systemu, nauczyciele otrzymają podwyżkę 900 zł plus brutto, ale zamiast tego ich pensum zwiększy się o cztery godziny tygodniowo przy tablicy i o dodatkowe osiem, które oni będą mogli przeznaczyć na spotkania z rodzicami, konsultacje z uczniami, konferencje i posiedzenia rady pedagogicznej, oraz wycieczki. Dodatkowo, ustalił minister Czarnek, że każdy nauczyciel będzie miał czas na wypoczynek w postaci 50 dni rocznie, co, jak łatwo wyliczyć, po odliczeniu zwykłych dni wolnych w czasie różnego rodzaju świąt i ferii, sprawia, że jego letnie wakacje skrócą się do jednego miesiąca i bardzo chciałbym wiedzieć, co on będzie robił przez kolejny miesiąc: dyskutował z innymi nauczycielami na temat podobno rewolucyjnego sposobu na odsunięcie PiS-u od władzy? I to wszystko za tysiąc do tysiąca czterystu brutto podwyżki?

      Ktoś powie, że to jest fantastyczne rozwiązanie, bo nauczyciele i tak już się poczuli za dobrze i należy im dać trochę po nosie. A ja jestem oczywiście bardzo chętny, by się zgodzić z tą opinią, bo wszelkiej maści nauczycieli znam aż nazbyt dobrze, tyle że niech w tej sytuacji minister Czarnek powie uczciwie: „Mili Państwo, przez całe lata wałkoniliście się za ciężkie pieniądze, więc przyszedł czas by Was trochę przyciąć”, a nie chwali się, jaki to on jest dla nauczycieli dobry, bo każdemu z nich daje podwyżkę aż o tysiąc, a niekiedy i o więcej więcej. Wedle tego bowiem, co każdy w miarę przytomny nauczyciel z tej propozycji rozumie, to w tym jest jedynie to, że każdy z nich od kolejnego roku szkolnego będzie pracował dłużej za znacznie mniejsze pieniądze i kropka.

      Ale mało tego. Każdy nauczyciel również natychmiast się zorientuje, że to co minister Czarnek proponuje, sprawi że od nowego roku szkolnego, dzięki owym 12 dodatkowym godzinom tygodniowo, ów nauczyciel może zapomnieć o nadgodzinach czy płatnych zastępstwach które dotychczas w bardzo znaczący sposób poprawiały jego finansową sytuację, a więc realne zarobki spadną jeszcze bardziej.

       I znów ktoś powie, że przez te osiem dodatkowych godzin tygodniowo dla siebie, nauczyciel będzie mógł robić w szkole to co dotychczas robił w domu i przez to będzie miał więcej czasu dla siebie i rodziny. No ale proszę się zastanowić, czym są owe osiem godzin tygodniowo w porównaniu do tego co każdy porządny nauczyciel ma normalnie na głowie po powrocie ze szkoły do domu? Półtorej godziny dziennie na pracę poza tablicą? Przecież to jest jakiś żart. Weźmy choćby moją żonę – ona kończy robotę każdego dnia późno w nocy. I co? Czarnek jej proponuje, by sobie od tego odjęła 80 minut w pokoju nauczycielskim? Przecież to jest jakaś kpina!

      No i mamy w końcu ów pokój nauczycielski, który zupełnie niespodziewanie staje się tak naprawdę głównym dowodem na to, że minister Czarnek nie ma pojęcia z za co się wziął. Nie wiem ilu z Państwa kiedykolwiek miało okazję zobaczyć, jak podczas zwykłej szkolnej przerwy wygląda owo miejsce, natomiast wiem, że minister Czarnek, nawet jeśli to widział, z pewnością nie miał czasu, by wyciągnąć z tego jakiekolwiek wnioski. Otóż tam nie ma gdzie włożyć szpilki. W pokoju nauczycielskim żaden nauczyciel nie jest w stanie choćby o milimetr przesunąć krzesła, by nie walnąć w kolegę nauczyciela siedzącego za nim, a o rozprostowaniu rąk również mowy nie ma, w obawie że za chwilę w ucho dostanie kolega z boku. I co? Minister Czarnek wymyślił, żeby do tego wszystkiego dołożyć dodatkowe osiem 12 godzin tygodniowo?

      I znów ktoś niezorientowany powie, że przecież nie trzeba koniecznie siedzieć w pokoju nauczycielskim; można pójść do ktyórejś z wolnych sal i tam spokojnie popracować. Którejś z wolnych sal? Nie żartujmy. A więc tu, czego jestem pewien, Przemysław Czarnek polegnie. Otóż jego projekt jest praktycznie nie do wykonania, bo już na drugi dzień po jego wprowadzeniu, w większości polskich szkół dojdzie do takiego chaosu, że każdy w miarę rozsądnie reagujący na wydarzenia dyrektor powie połowie z  tych kręcących się bez sensu po szkolnych korytarzach nauczycieli, żeby spakowali swoje rzeczy i w jednej chwili wracali do domu. I tak się skończy ta reforma.

    I ja oczywiście bym to był w stanie przeżyć gdyby nie fakt, że po tej kompromitacji pozostanie taki smród, że również z jak najbardziej słusznych i od lat oczekiwanych pomysłów Ministra, choćby i z tego, by wreszcie wziąć za pysk tak zwaną Dyrekcję, nie pozostanie nawet wspomnienie. I to będzie prawdziwa porażka.



      

      

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...