Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Światowe Dni Młodzieży. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Światowe Dni Młodzieży. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 31 lipca 2016

Czy ktoś tu może nie przepuszcza żadnej okazji?

      Wspomniałem tu już o tym przy innej okazji, a dziś tylko króciutko powtórzę: zarówno ja, jak i moja żona, głownie z tej przyczyny, że mamy już swoje lata i tego typu emocje za sobą, nasz udział w Światowych Dniach Młodzieży ogranicza sie do obserwowania tego, co się tam dzieje, w telewizji. Nie zmienia to faktu, że z każdym kolejnym dniem, a wręcz z każdą kolejną chwilą tego wydarzenia, oboje nabieramy coraz większego przekonania, że oto przed nami otwiera się nowy rozdział polskiej historii, i to rozdział, o jakim dotychczas nawet nie moglismy marzyć. Oto przed nami powstaje wielka, piękna, niezwyciężona Polska, a wszystko to dzięki naszej niezłomnej wierze w Jezusa Zmartwychwstałego.
     Oglądalismy wczoraj wieczorne uroczystości w krakowskich Brzegach i muszę przyznać, że przy całej mojej, wręcz chorobliwej, ostrożności, raz za razem nie potrafiłem powstrzymać łez wzruszenia. To co oni tam dla nas przygotowali było tak doskonałe, że pozostawały tylko te łzy. No i ten papież. Właśnie ten. Tak za każdym razem przewidywalny, a jednoczesnie tak zaskakujący i tak bardzo niezwyciężony w sile tej wiary.
      Nabożeństwo się zakończyło, no a ponieważ przed owym, jak mówią, niemal dwumilionowym tłumem, była cała noc modlitewnego czuwania, organizatorzy postanowili zebranym przynajmniej część tego czasu, jaki pozostał do niedzielnego poranka, urozmaicić koncertem tak zwanej muzyki chrześcijańskiej. Co ja sądzę na temat tak zwanego „chrześcijańskiego rocka” wspominałem tu już parokrotnie, a ci, co akurat tu się zagapili, mogą się wszystkiego domyślić. A zatem, w pokorze, sprawę pomijam milczeniem, nawet w odniesieniu do czołowej gwiazdy owej sceny, Mieczysława Szcześniaka, który, jako Zielonoświątkowiec, najwidoczniej z braku odpowiedniej publiczności, od samego początku, jak pijany płotu, uczepił się Kościoła Rzymskiego. W końcu wszyscy, nawet Świadkowie Jehowy, kochamy Jezusa, prawda? Muzyki tej więc nie słucham, nie przeżywam, nie złoszczę się na nią... krótko mówiąć, w sensie słownikowym, toleruję ją z pokorą.
       Rzecz jednak w tym, że w pewnym momencie – i powiem szczerze, że to był prawdziwy palec Boży, że ja akurat na to trafiłem – na estradzie w Brzegach pod Krakowem pojawił się człowiek nazwiskiem Kuba Badach i zaczął śpiewać o tym, że nasza dusza błogosławi Pana, czy jakoś tak, a ja od razu uprzedzam, że jeśli ktoś zapragnął mieć do mnie pretensję o tę okropną nonszalancję, to niech mi uwierzy, że jeśli idzie akurat o wspomnianego Kubę Badacha, to, co on śpiewał, akurat nie ma najmniejszego znaczenia.
      Co z tym Badachem? Otóż ja o nim nie wiem dosłownie nic, poza tym, co mogę przeczytać w Wikipedii, a więc, że jest on muzykiem, kompozytorem i piosenkarzem, a prywatnie synem jakiegoś starego komunisty, jednego z czołowych posłów SLD, a od roku 1977 prezesa wielkiego producenta produktów mleczarskich firmowanych nazwą „Krasnystaw”, który dziś zadaje szyku jako zięć byłego prezydenta Rzeczypospolitej, Aleksandra Kwasniewskiego, oraz mąż słynnej Oli. Ktoś powie, że trudno odpowiadać za czyny swoich rodziców, no ale przepraszam bardzo, co trzeba zrobić, żeby najpierw poznać córkę Prezydenta RP, następnie zostać jej kolegą, potem narzeczonym, a ostatecznie mężem? Ktoś powie, że wystarczy być synem właściciela spółdzielni „Krasnystaw”, no ale to chyba jednak nie wystarczy. A może wystarczy do tego być byłym wokalistą zespołu Led Zeppelin? Przepraszam bardzo, ale Kuba Badach, przy całym szacunku dla jego artystycznych talentów, nie jest byłym wokalistą zespołu Led Zeppelin. Tak się jednak stało, że swego czasu Kuba poznał Olę, Ola się w nim zakochała, no i dziś mamy to co mamy, a mianowicie Kubę śpiewającego dla Papieża o tym, że jego dusza coś tam, coś tam.
     No i znów ktoś mi powie, że jestem niesprawiedliwy, bo jest całkiem możliwe, że zarówno Kuba Badach i jego żona Ola, z domu Kwaśniewska, jakiś czas temu przeżyli poważne nawrócenie i dziś są takimi samymi dziećmi bożymi, jak każdy z nas. W końcu, skoro w pewnym momencie nawrócił się nawet  Bob Dylan, czemu mamy nie wierzyć w nawrócenie Oli i Kuby? Zwłaszcza gdy, jak informuje wspomniana Wikipedia, oni brali ślub w Katedrze Polowej Wojska Polskiego w Warszawie, a więc, co by nie powiedzieć, kościele jak najbardziej katolickim. Możliwe więc, że kiedy Kuba Badach śpiewa dziś w Brzegach, że Jezus nas kocha – czy coś w tym kierunku – to jest szczery, jak jasna cholera, natomiast ja się zastanawiam, czemu, skoro ani on, ani Ola, przez te wszystkie lata, nie uznali za stosowne złożyć odpowiedniego świadectwa. Czy może ich zdaniem Kościół Powszechny tego wyznania nie potrzebował?
     Otóż moim zdaniem, od samego początku tu chodzi wyłącznie o forsę. Z jednej strony mamy ten Krasnystaw, który wprawdzie miliardów nie daje, ale coś tam obiecuje, a z drugiej rodzinę Kwaśniewskich z pieniędzmi takimi sobie, ale za to z czymś, czego pieniądze niekiedy kupić nie potrafią. No a reprezantem tego układu jest Ola i Kuba. Kuba i Ola. Czy ja sugeruję, że to są bezbożnicy, którzy nagle uznali, że skoro Kościół płaci, to warto się trochę powyginać? Absolutnie! Moim zdaniem zarówno Ola Kwaśniewska, jak i Kuba Badach, owszem, do kościoła chodzą, niewykluczone wręcz, że w każdą niedzielę. Ja jestem nawet w stanie uwierzyć, że po tym, jak Badach wystąpił w Brzegach, Ola, zgodnie z zaleceniami Franciszka, nie zrobiła mu awantury. Przede wszystkim dlatego, że 99,9% zainteresowanych osób jego występu nie zauważyła, ale przede wszystkim przez to, że on z całą pewnością już wcześniej przedstawił jej odpowiednie rachunki.
      A zatem, o co mam pretensje? O to mianowicie, że ktoś – i daję słowo, że nie umiem powiedzieć, kto – postanowił nam pokazać, że te nasze łzy są gówno warte. A to jest naprawdę coś.

Zapraszam wszystkich do księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie kupujemy moje książki. Polecam z czystym sumieniem.


sobota, 30 lipca 2016

Czy TVN szykuje nam nowy numer ze świnią?

     Daję najszczersze słowo honoru, że nawet w najczarniejszych snach nie przewidziałbym, że aż dwie z ponad już 2 tysięcy w sumie notek na tym blogu będę poświęcał redaktorowi telewizyjnej stacji TVN24 Pawłowi Łukasikowi. Jest jednak jak jest i nie ma się tu co krygować. Paweł Łukasik będzie nam towarzyszył po raz drugi. Dla przypomnienia, poszło o to, że z okazji odbywających się właśnie w Polsce Światowych Dni Młodzieży wspomniany TVN24 wydelegował owego Łukasika, by przez kolejne dni, od rana do wieczora chodził z mikrofonem po krakowskim rynku i przeprowadzał rozmowy na żywo z goszczącymi w Polsce pielgrzymami. To co mnie poruszyło, to fakt, że ponieważ Łukasik potrafi w języku angielskim sformułować zaledwie dwa zdania, czyli „Where are you from” i „What do you do?”, a w wyjątkowych sytuacjach, gdy ktoś zechce nawiązać z nim kontakt, jeszcze trzecie: „You play, or pray?”, a te przybyłe z Francji, Syrii, czy z Brazylii dzieci nie znają języka polskiego, to co w efekcie dostajemy, to tak straszna żenada, że dla opisania jej ja osobiście nie znajduję słów. Przy okazji jednak jest jeszcze coś, co sprawę pogarsza. Otóż Łukasik jest w tej swojej bezradności tak straszliwie pobudzony, że niekiedy można odnieść wrażenie, że on, jak to mówią niektórzy, jedzie na prochach. I to robi wrażenie straszne.
     O tym więc napisałem tekst i przy okazji postawiłem pytanie, dlaczego, wydawałoby się, szanująca się ogólnopolska stacja, w dodatku pod poważnym amerykańskim zarządem, nie potrafi znaleźć wśród swoich reporterów kogoś, kto zna język i potrafi się z nim odpowiednio obchodzić. Padły różne propozycje, wśród nich moja własna, że oni mogą naprawdę nie mieć tam nikogo, kto byłby od Łukasika z angielskiego lepszy. To jednak, co mnie naprawdę zainteresowało, to sugestia mojego kolegi Tomka Gajka, który wyraził przypuszczenie, że oni to robią specjalnie. Oni celowo do tej roboty wypuszczają Łukasika, tak by on nas wszystkich zawstydzał. Czemu tak? Tu już sam Gajek był bezradny, natomiast ja mam nagle pewne podejrzenia i nimi właśnie chciałbym się podzielić.
     Otóż od czasu gdy pisałem swój oryginalny tekst o Łukasiku, zdarzyły się trzy rzeczy, moim zdaniem warte uwagi. Otóż przede wszystkim dowiedziałem się, że ten sam Łukasik obsługiwał dla telewizji TVN24 niedawne mistrzostwa Europy w piłce nożnej we Francji i robił dokładnie to samo, co robi dziś, czyli od rana do wieczora chodził po francuskich ulicach i rozmawiał z ludźmi, tym razem wprawdzie po francusku, jednak dokładnie z takim samym efektem. Druga nowość, to ta, że Łukasik jest dokładnie tak samo żałosny, kiedy rozmawia po polsku z Polakami. I nie chodzi o to, że on nie umie mówić po polsku, ale o to, że on jest zwyczajnie głupi. Te dwa pytania: „Skąd jesteś” i „Co robisz?”, to są jedyne pytania, jakie on potrafi wymyślić, niezaleznie od tego, czy ma mówić po polsku, czy po angielsku. Reszta to już kompletna improwizacja, podczas której panuje chaos totalny. On biega z tym mikrofonem od jednego do drugiego, spocony i z nieprzytomnym wzrokiem, a osłupiały świat tylko się już zastanawia, gdzie są jego opiekunowie.
     No ale jest też trzecia rzecz. Proszę sobie wyobrazić, że niemal idealnie równolegle do owych popisów Pawła Łukasika, jego macierzysta stacja prowadzi bardzo ciężką kampanię propagandową na rzecz tezy, że ten Łukasik to jest prawdziwa rewelacja. Łukasik schodzi z ekranu i niemal przez cały czas, aż do kolejnego wejścia – z przerwą może na informację, co Komisja Europejska i Mateusz Kijowski sądzą na temat sytuacji w Polsce – trwa pompowanie Łukasika. Żeby zorientować się, o co chodzi, wystarczy choćby obejrzeć „Szkło Kontaktowe”, gdzie najpierw Grzegorz Miecugow zapewnia nas, że „Paweł jest rewelacyjny”, a potem, dla podkreślenia prawdziwości owej tezy, lecą esemesy od widzów dokładnie tej samej treści: „Paweł Łukasik – reporter doskonały”, „Kocham Pawła Łukasika”, „Dziękuję za Łukasika” i tak dalej.
      No i tu powraca pytanie, czemu oni to robią? Gajek twierdzi, że to jest akcja, a ja myślę, że on ma rację, to jest akcja. Chodzi o to, żeby te rozmowy były właśnie takie, jakie są, żeby nam wmówić, że Paweł Łukasik to jest nasz wkład w Światowe Dni Młodzieży i że tak jest super. No ale znów – czemu? Otóż chciałbym tu przypomnieć stosunkowo niedawny tekst na tym blogu, gdzie opisywałem to, co się dzieje w telewizyjnym programie, znanym u nas pod nazwą „Mam talent”, a w Stanch Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii funkcjonującym jako „America’s Got Talent” i „Britain’s Got Talent”. Konkretnie poszło o to, że w jednym z amerykańskich programów pojawił się człowiek przebrany za kowboja, który jednak nie był kowbojem, lecz inzynierem pracującym dla NASA, ze świnią. Świnia, którą on najpierw starannie wytresował, a następnie przyprowadził do programu, by ona, ku uciesze publiczności i obecnego tam jury, robiła najróżniejsze sztuczki, włącznie z wciąganiem amerykańskiej flagi na maszt.
      Jakiś czas potem, tyle że już w polskim „Mam talent” pojawił się również człowiek ze świnią, tyle że nasza polska świnia, zanim zrobiła jakąkolwiek sztuczkę, zesrała się. Zwyczajnie nasrała na podłogę w tym ich wesołym teatrze. Pisałem o tym wydarzeniu, porównywałem obie prezentacje, oraz ogólnym poziomie obu edycji owego programu, natomiast jakoś nie zwróciłem uwagi na to, że polski „Mam talent” jest organizowany przez telewizję TVN, a więc dokładnie tę samą stację, która zatrudnia, a dziś odpowiednio eksploatuje Pawła Łukasika.
     Otóż, jak grom z jasnego nieba, spadło nagle na mnie olśnienie, że to może być dokładnie ten sam fragment tej samej gry. Jest bardzo prawdopodobne, że tak samo, jak wtedy telewizja TVN, w odpowiedzi na amerykański numer ze świnią, pokazała nasz polski numer ze świnią, tak dziś w odpowiedzi na to, do czego przyzwyczaiła się telewizyjna widownia w Stanach, we Francji, czy Wielkiej Brytanii, oni zaproponowali Łukasika i informują nas, że to jest właśnie to, na co nas stać, a ponieważ lepiej nie będzie, powinniśmy uznać, że tak jest okay.
      I można by było pewnie kończyć już ten temat, gdyby nie owe Światowe Dni Młodzieży. Myślę, że każdy z nas zgodzi się, że to czego jesteśmy od paru dni świadkami, to poziom absolutnie najwyższy pod każdym możliwym względem. Organizacja, oprawa wydarzenia, ludzie, no i wreszcie cały ów kontekst z Europą ograniętą islamskim terrorem – to wszystko sprawia, że po raz pierwszy w historii możemy się poczuć prawdziwie dumni, że żyjemy tu i teraz. Osobiście nie pamiętam – i przyznaję, że nawet z czasów Jana Pawła II – byśmy aż tak triumfowali. No i w tym momencie oni nam wysyłają Łukasika z tym mikrofonem i informacją, że to jest szczyt i że wyżej ani nie podskoczymy, ani skakać nie potrzebujemy.
      Ktoś powie, że przesadzam, że mnie ponosi, że szukam tam gdzie nikt nic nie zgubił. Możliwe. Może jest tak, że oni są zwyczajnie głupi i słabi i wszystko, co dziś robią to już tylko powolne zdychanie, bez żadnej kontroli, bez żadnego planu. Mimo wszystko, radziłbym uważać, byśmy się nie zdziwili, gdy oni nas zaczną atakować już nie przy pomocy jakiegoś Łukasika, ani nawet świni, która się zesrała, ale czymś, z czym sobie juz zwyczajnie nie poradzimy.

Zachęcam do kupowania moich książek. Wszystkie są do nabycia w księgarni pod adresem www.coryllus.pl.

     

czwartek, 28 lipca 2016

Jaki jest język urzędowy w korporacji na Wiertniczej?

Jestem pewien, że większość czytelników tego bloga zdążyła zauważyć, że osobiście bardzo niechętnie angażuję się w dyskusje na temat języka angielskiego, których sensem miałoby być wyśmiewanie ludzi z tego tylko powodu, że nie znają języka, czy znają język słabo. Jest owszem faktem, że parę razy owa kwestia się tu pojawiła, jednak wyłącznie w odniesieniu do tych, którzy z jakiegoś powodu są przekonani, że znają język bardzo dobrze, lub o grozo uważają za swój obowiązek innych wyśmiewać. Mam tu na myśli oczywiście Radka Sikorskiego, czy może przede wszystkim red. Arletę Zalewską z telewizji TVN24, którą w pewnym momencie redakcja wysłała egzaminować polityków z tego, jak się wymawia słowo "party".
    Dlaczego tak? Przede wszystkim z tego powodu, że sam znam język na tyle dobrze, by wiedzieć, że to naprawdę nie jest nic takiego; że jeśli się dobrze zastanowić, to wszystko to czego nie potrafię i już pewnie nie będę w stanie się nauczyć zdecydowanie przewyższa ten głupi angielski. Ale jest jeszcze coś. Chodzi mianowicie o to, że w moim najgłębszym przekonaniu, z pewnego szczególnego, a dla mnie akurat bardzo istotnego punktu widzenia, poza tak zwanymi native speakerami, języka nie zna nikt, a już na pewno nie "bardzo dobrze". Ów punkt widzenia świetnie, choć mocno szyderczo, pokazuje wczesny skecz Monty Pythona o lekcji języka włoskiego. Kto chce, może sobie znaleźć na youtubie.
      A jednak dziś zmuszony jestem wrócić do tematu i to znów w konkretnym odniesieniu do tak naprawdę Bogu ducha winnego telewizyjnego dziennikarza nazwiskiem Paweł Łukasik. Otóż stało się tak, że redakcja TVN24 postanowiła, że uczci odbywajęce się akurat w Polsce Światowe Dni Młodzieży wysyłając w tłum kręcącej się po Krakowie i okolicach młodzieży owego Łukasika z mikrofonem, żeby z tymi dziećmi rozmawiał i "na gorąco" przesyłał do naszych domów relacje z owych rozmów. Rzecz w tym, że Łukasik językiem angielskim praktycznie nie włada. Jego angielski to coś na poziomie słabego ucznia słabego liceum i jedyna różnica, jaką możemy zobaczyć między owym uczniem, a Łukasikiem, jest taka, że podczas gdy w krytycznej sytuacji uczeń stoi czerwony ze wstydu i nerwowo się uśmiechając próbuje coś dukać, Łukasik zachowuje się, jak ktoś komu od dziecka wmawiano, że jest najlepszy i że on powinien ową najlepszość eksponować w każdym momencie, a szczególnie wtedy, gdy ona może zostać zakwestionowana. Łukasik biega z tym mikrofonem między młodymi Francuzami, Brazylijczykami, Brytyjczykami, Meksykanami, Hiszpanami, Włochami, którzy, poza pytaniem "where are you from", nie mają najmniejszego pojęcia, o co mu chodzi, a my, widzowie przed telewizorami, nie wiemy gdzie podziać wzrok i w pewnym momencie już tylko mamy nadzieję, że te dzieci - z których każde, podkreślam, każde, zna język angielski lepiej od Łukasika - pomyślą, że ten wesołek z plecakiem i mikrofonem z napisem TVN24, to jakiś internetowy kabareciarz.
     Chciałbym bardzo być dobrze zrozumiany. Mnie tu nie chodzi o Łukasika. W pewnym sensie, ja mu nawet współczuję. W końcu, w jego zawodowej sytuacji, on nie może zachowywać się inaczej. Z zawodowego punktu widzenia, on zachowuje się właściwie najbardziej profesjonalnie. Któregoś dnia ktoś go poinformował, że decyzją redakcji, to on właśnie ma prowadzić te rozmowy i kropka. Co on miał zrobić? Powiedzieć, że nie, że on nie da rady, że się nie nadaje? Ja bym pewnie tak zrobił, ale nie sądzą, żeby mi to zawodowo pomogło. A kto wie, czy nie jest tak, że poza Kolendą-Zaleską i Brygidą Grysiak, jedyną już tylko osobą w redakcji TVN24, która chodzi do kościoła, to właśnie Łukasik? A zakładając nawet, że Kolenda jest z angielskiego od Łukasika lepsza, to co oni mieli zrobić? Ją tam wysłać? Przecież ona by im powiedziała, żeby się od niej odpieprzyli, bo ona nie będzie biegała bez sensu po ulicach i robiła z siebie durnia, i nikt by nawet palcem nie kiwnął.
     A więc nie chodzi o Łukasika. Chodzi o redakcję TVN24, a konkretnie o to, że oni najwyraźniej uznali, że ich widzowie, to banda głupków, którzy się nie zorientują, co się tu dzieje, a może wręcz pomyślą, że ten TVN to prawdziwa Europa, gdzie po angielsku się rozmawia z taką samą swobodą, jak po polsku, niemiecku, francusku i hiszpańsku; że to słynne polskie buractwo jest wszędzie, tylko nie tam, na Wiertniczej w Warszawie. No i że przecieny widz i tak nic więcej nie potrzebuje, jak tylko parę kolorowych błyśnięć prosto w oczy.
     Ale jest jeszcze jedna możliwość. Może być tak, że oni sami, włącznie z samym Łukasikiem, są przekonani, że jego znajomość języka jest bez zarzutu. Może być tak, że Paweł Łukasik to wręcz absolwent wydziału anglistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Podobnie jak Arleta Zalewska, Maciej Knapik, a może i nawet Jacek Pałasiński. Może tam na Wiertniczej jest tak, że ponieważ TVN to firma amerykańska, ktoś kto nie ma udokumentowanej znajomości języka angielskiego na poziomie zaawansowanym, nawet nie ma co marzyć o tym, by się tam zatrudnić?
     I to akurat jest bardzo prawdopodobne. Przez kilka dobrych lat miałem okazję uczyć w dwóch potężnych korporacjach, w tym jednej o zasięgu międzynarodowym. Wśród swoich uczniów miałem zarówno pracowników podstawowego szczebla, jak i kadrę zarządzającą, czyli tak zwanych dyrektorów. Zwykli pracownicy byli podzieleni na grupy na różnych poziomach zaawansowania, natomiast gdy chodzi o dyrektorów, to oni wszyscy bez wyjątku mieli być uczeni na poziomie zaawansowanym. Wśród dyektorów nie było jednej osoby, która by została potraktowana, jako osoba, która języka nie zna, lub zna go słabo. I proszę sobie wyobrazić, że w rzeczywistości żaden z nich znajomością języka nie sięgał wyżej niż tak zwanego poziomu preintermediate. Pewnego dnia w owej mędzynarodowej firmie miało dość do zmiany wiceprezesa i na miejscu Polaka, miał się pojawić Holender, który wcześniej przez wiele lat pracował w Australii. Trzeba by nam było widzieć panikę, w jaką wpadli ci dyrektorzy na wiadomość, że oni teraz będą musieli ze swoim vice-prezesem gadać po angielsku. Trzeba by nam było słuchać, jak oni mnie prosili, żebym im podał choć parę takich bardziej łatwych do nauczenia się zwrotów, które im pomogą się zachować, kiedy ten nowy prezes ich poprosi do siebie na górę.
      I znów, czy ja może się z nich naśmiewam? A może wtedy, kiedy oni kręcili się we wspomnianej panice, patrzyłem na nich z góry? Absolutnie. Dlaczego? Bo ja w tym interesie jestem wystrcająco długo, by wiedzieć, że dziś akurat nikt nie jest lepszy z angielskiego od tych kilku gimnazjalistów, czy licealistów, których możemy znaleźć w każdej praktycznie szkole w Polsce. Tam rzeczywiście można znaleźć jednostki naprawdę wybitne, i to z nimi często mają kłopot nauczyciele, kiedy widzą, że nie dają rady.
      Jak już wspomniałem na początku tych refleksji, każde z tych dzieci, z którymi próbował rozmawiać Łukasik, było od niego lepsze. A pamiętajmy, że tam były też dzieci z krajów, takich, jak Brazylia, czy Argentyna, gdzie naprawdę po angielsku się raczej nie rozmawia.One też były od niego lepsze. Dziś, z tego co widzę, Łukasik jest bohaterem wesołych żartów nawet w swojej macierzystej stacji. Czy to możliwe, że nawet oni się zorientowali, że coś nie gra?

Przypominam że moje książki można kupować w księgrni na stronie www.coryllus.pl. Podobno jest tam jeszcze parę egzemplarzy książki o języku. Proszę sprawdzać tu http://coryllus.pl/?wpsc-product=kto-sie-boi-angielskiego-listonosza-2

poniedziałek, 25 lipca 2016

John i Yoko gośćmi Światowych Dni Młodzieży

Z przyczyn różnych, a wśród nich pewnie najważniejsza jest ta, że młodzieżą nie jestem od wielu już lat, swój udział w Światowych Dniach Młodzieży ograniczyłem do samego obserwowania czy to owego niezwykłego uniesienia, czy równie niezwykłej liczby wprost najpiękniejszych dziewcząt, jakie można sobie tylko wyobrazić, a które mijam w tych dniach codziennie, gdy chodzę ulicami mojego miasta. A więc takie to są te moje Światowe Dni Młodzieży. Owa radość i te prześliczne dziewczęta.
To jednak, co pewnie zapamiętam na długie lata, to dwa wydarzenia, jedno radosne, drugie trochę mniej. Pierwsze z nich miało miejsce zaledwie przedwczoraj, kiedy wyprowadzałem psa na późnowieczorny spacer. Wracaliśmy już do domu, kiedy parę kroków stąd natknęliśmy się na rozbawioną grupkę chłopców i dziewcząt. Ponieważ mój pies to labrador, a labradory mają w sobie to coś, co ludzi raczej przyciąga, niż odpycha, zostaliśmy natychmiast zaczepieni i wywiązała się rozmowa. Okazało się, że te dzieci przyjechały do nas aż z Francji, no i właśnie wracają z uroczystości na katowickim lotnisku. Jeden z chłopców najpierw spytał „is hi danżeres?”, a kiedy się dowiedział, że absolutnie nie, to już tylko koniecznie chciał wiedzieć, jak się po polsku zwraca do psa, by usiadł, a ja ich nauczyłem słowa „siad”. No i się zaczęło. Wszyscy ci Francuzi zaczęli do mojego psa krzyczeć „siad”, niestety ponieważ okazało się, że on nie toleruje obcych akcentów, nic z tego nie wyszło. No ale było bardzo przyjemnie, pogadaliśmy troszeczkę, na koniec się uściskaliśmy, pomachaliśmy do siebie i tak się owo spotkanie zakończyło. A ja, przepraszam bardzo, ale nie mogłem nie pomyśleć sobie, że to jest coś absolutnie niezwykłego spotkać niemal pod domem tu w Katowicach grupę młodych katolików z Francji i widzieć, jacy oni są szczęśliwi i spokojni, bo wiedzą, że jedyne „danżeres”, jakie dziś mogą sobie wyobrazić, zostawili daleko za sobą, gdzieś w Paryżu, Lyonie, czy w Lille.
Drugie zdarzenie – a chronologicznie tak naprawdę pierwsze – które zapisało się w mojej pamięci, miało miejsce jeszcze w piątek podczas spotkania, o jakim już tu wspominałem, z czytelniczką z Niemiec. Kiedy tak siedzieliśmy i sobie gawędziliśmy o różnych sprawach, obok nas przechodziły kolejne grupki owej niezwykłej młodzieży, która w tych dniach zjechała do nas z całego świata. I oto w pewnym momencie jeden z tych chłopców usiadł na ulicy z gitarą, reszta utworzyła wokół niego kółko, on zaczął śpiewać piosenkę… tak, zgadliście Państwo – „Imagine” Johna Lennona, a oni mu zawtórowali. Po Lennonie przyszedł Paul McCartney i to jego cholerne „Let It Be”, ja jednak już nie byłem w stanie się na tym skupić, bo wciąż miałem w oczach widok tych dzieci, a w uszach tych parę słów „…and no religion, too”.
W tej sytuacji, specjalnie dla nich, zamiast złośliwego komentarza o tym, jak to wszystkie nasze dzieci, i to niezależnie od długości i szerokości geograficznej, są tak samo piękne, jak i głupie, chciałbym przypomnieć rozdział z mojej książki o rock and rollu, poświęcony właśnie piosence „Imagine”, troszeczkę dziś przeze mnie poprawiony, tak by brzmiał możliwie jak najlepiej. Zapraszam:


Ponieważ zajmujemy się tu artystami, którzy w ten czy inny sposób tworzą historię, wypadałoby też pewnie wspomnieć o kilku przynajmniej piosenkach, które ową historię stanowią, i to nawet jeśli niekiedy w sposób wyjątkowo irytujący. Weźmy takie „Imagine” Johna Lennona. Ktoś spyta, cóż takiego można napisać o piosence, której artystyczny, oraz intelektualny wymiar opiera się na następującym przekazie:

Wyobraź sobie, że nie ma państw
To wcale nie jest takie trudne
Ani zabijania, ani umierania
I religii nie ma też
”.

Myślę że można, tyle że trzeba się wspomóc czymś znacznie od tego czegoś poważniejszym. Film Rolanda Joffe – tego od „Misji” – zatytułowany „Killing Fields’, jak ci, którzy mieli go okazję oglądać, wiedzą, traktuje o komunistycznej rewolucji w Kambodży. „Killing Fields” to film znakomity. Bardzo poruszający, a w niektórych momentach tak okrutny, jak okrutny był ów szczególny projekt człowieka nazwiskiem Pol Pot. To jednak, co na mnie osobiście zrobiło tam wrażenie największe, to scena, która właściwie film zamyka. Lub może jeszcze inaczej. Scena, która następuje po tym, kiedy już wszystko się kończy.
Otóż jesteśmy już poza ostatnią sceną z filmu, siedzimy wbici w fotele, nie potrafimy ani nic powiedzieć, ani nawet mrugnąć okiem, i oto zaczynają płynąć dźwięki tej piosenki. Piosenki, która przez tyle lat była symbolem tego wszystkiego, co w muzyce pop najpiękniejsze i najbardziej wybitne. Ale też symbolem tego, czym dla wielu muzyka pop jest nawet i dziś – mianowicie przesłaniem miłości, pokoju i przyjaźni. Otóż film Rolanda Joffe kończy się piosenką Johna Lennona ‘Imagine’.
Jak mówię, cały film jest wart obejrzenia, a każda jego scena odpowiedniego przeżycia, natomiast to, co Joffe postanowił zrobić Lennonowi na koniec swojego filmu, stanowi przykład tak cudownie brutalnego szyderstwa, że reakcja na nie może być tylko dwojaka. Z jednej strony, nieskończony podziw, a z drugiej zazdrość, że nikomu z tych, którzy przecież nie od dziś wiedzą, z jakim to umysłem mają do czynienia, nie udało się pokazać tego, czym jest komunizm i co on potrafi zrobić z człowiekiem… no, może faktycznie, nie do końca intelektualnie sprawnym, niemniej jednak – człowiekiem.
Nie mam zamiaru tłumaczyć tu, w jaki sposób eksperyment, jaki Pol Pot przeprowadził na swoim narodzie, stanowił modelowy przykład komunistycznej rewolucji, ani tym bardziej też nie mam ochoty wchodzić w szczegóły tego strasznego eksperymentu. Nie planuję też opowiadać, co takiego John Lennon postanowił przekazać światu w swoim wielkim przeboju, i w jaki sposób ów przekaz sprowokował Rolanda Joffe do tego, by zamykając swój film, w tak okrutny sposób wykorzystać ten szczególny popis nie tyle artystycznego – bo co by nie mówić, John Lennon jakimś tam artystą przynajmniej od czasu do czasu był – co ludzkiego geniuszu tego nieszczęśnika. Zakładam, że skoro już ktoś uznał za stosowne czytać te słowa, to i jedno i drugie albo wie beze mnie, albo jest w stanie sobie wszystko skutecznie sprawdzić.
Pisząc ten tekst bowiem, mam na uwadze nie tyle prokomunistyczne obsesje jego twórcy i jego słynnych sympatyków, lecz relacji między nami, tak zwanymi konsumentami sztuki, a sztuki tej dostarczycielami.
Rzecz jest w tym, że ja od wszelkiego typu artystów – czy są nimi aktorzy, piosenkarze, muzycy, czy nawet i literaci – wymagam jednego: żeby każdy z nich mnie bawił, wzruszał, lub zachwycał pod względem czysto estetycznym. Z mojego punktu widzenia, rola artysty powinna się właśnie sprowadzać do tych, i tylko tych, paru elementów. Gdy idzie o Andrzeja Wajdę, czy Daniela Olbrychskiego, czy nawet Rolanda Joffe, lub Roberta deNiro – tak znakomicie się ukazującego we wspomnianej na początku ‘Misji’ – ja nie mam w stosunku do nich żadnych innych wymagań, jak tylko te związane z tym, co oni robią w ramach swojej działalności zawodowej. Powiem więcej, mam bardzo mocne przekonanie – którego do dziś zresztą nie udało mi się do końca zracjonalizować – że artyści akurat stanowią tę grupę społeczną, od której, na poziomie pozaartystycznym, wymagać akurat należy znacznie mniej niż od innych. A jeśli tak się zdarzy, że któryś z nich mnie miło zaskoczy – tym lepiej i dla mnie i dla niego.
I oto przed nami dwóch twórców. Z jednej strony, reżyser filmowy Roland Joffe, a z drugiej, piosenkarz i kompozytor John Lennon. Jakim człowiekiem po wyjściu ze studia nagraniowego był John Lennon, wiem aż nazbyt dobrze. Z tego co zdążyłem przez wszystkie tamte lata, kiedy on był jeszcze wśród nas – i to był jak najbardziej aktywnie – zauważyć, mam o nim opinie jedną: John Lennon był nadętym bucem, durniem i tandeciarzem. On, nawet jako samodzielnie występujący artysta, poza paroma wypadkami, nie wykazał się niczym szczególnym, a może nawet, jeśli wziąć pod uwagę takie piosenki jak „Jealous Guy”, to pokazał, że jest w stanie osiągnąć niekiedy poziom jeszcze niższy, niż jego polscy epigoni, występujący onegdaj pod nazwą „Universe”. Ale niech już mu będzie. Tych parę piosenek – jeśli tylko postaramy się nie słuchać ich tekstów – należy do niego i nikt mu ich nie odbierze, natomiast cała reszta, to eksplozja takiego skretynienia, że to iż on potrafił się jakoś uczepić tej starej pudernicy Yoko i przeżyć jakoś przy niej tych kilka dobrych lat, trzeba mu zaliczyć za i tak już wielki sukces. Natomiast fakt, że w pewnych środowiskach on do dziś funkcjonuje, jako autorytet, to już akurat kwestia w ogóle upadku tego świata, i nie powinniśmy się temu za bardzo dziwić. Jeśli autentycznym autorytetem jest Lech Wałęsa, to czemu nie John Lennon?
Jakim człowiekiem jest Roland Joffe – nie mam pojęcia. Czy jest kimś miłym, czy niesympatycznym, mądrym czy głupim, porządnym, czy wręcz przeciwnie – diabli go wiedzą. Nie wiem nawet, co on sądzi o wszystkich tych sprawach, które mi na codzień nie dają spokojnie zmrużyć oka. I, powiem uczciwie, nie za bardzo mnie to w ogóle interesuje. To co o nim natomiast wiem, to to, że z całą pewnością nakręcił dwa wybitne filmy i kilka marnych, no i to, że kręcąc film o tym zabójczym eksperymencie w Kambodży, nie zrobił tego, co by pewnie zrobiłby jakiś Oliver Stone, czy inny Steven Spielberg. A mianowicie puścił to „Imagine”, jako apel do prezydenta Stanów Zjednoczonych o opamiętanie, lub szalenie błyskotliwą sugestię, że człowiek niestety nie chce się przyczynić do tego, by piękne marzenie Johna Lennona się ziściło, ale może w przyszłości, jak już przybędą tu kosmici, to świat znormalnieje. On zrobił coś zupełnie przeciwnego. Swój film zakończył tym cudownym i tak bardzo inteligentnym przesłaniem, oraz refleksją na temat tego, co w dzisiejszym świecie rujnuje zarówno człowieka, jak i jego dzieło – a mianowicie socjalizmu. I za to go lubię. Lennona nie lubię, a Joffe owszem.
Na koniec chciałbym wspomnieć, coś, co zasługuje na osobną refleksję, i niewykluczone, że się jej doczeka. Coś bardzo, ale to bardzo innego od tego Lennona. Mam na myśli piosenkarkę o imieniu Adele. Podobnie jak to się ma z Rolandem Joffe, nie wiem o niej niemal nic, poza tym, że ma świetny głos, pisze wspaniałe piosenki, nagrała dwie bardzo dobre płyty, i daje koncerty o klasie nieporównywalnej z niczym innym w tym gatunku. Że, moim zdaniem, wygląda okay i nie jest chuda. I że, kiedy ją zapytano o opinię na ten właśnie temat, odpowiedziała w ten sposób:
Uwielbiam dobrze zjeść i nie znoszę się gimnastykować. Nie mam czasu, żeby chodzić na siłownię… Nie chcę być na okładce ‘Playboya’, czy ‘Vogue’. Chcę być na okładce ‘Rolling Stone’ lub ‘Q’. Nie tworzę trendów… Jestem piosenkarką… Wolę ważyć tonę i nagrać świetny album, niż wyglądać jak Nicole Richie i zrobić jakieś gówno. Moim celem w życiu jest nigdy nie schudnąć”.
I to jest dla mnie to, czego wymagam od artysty – żeby śpiewał piosenki takie jak śpiewa Adele, żeby je śpiewał tak jak je śpiewa Adele, a jeśli już się chce odzywać w sprawach ogólnych, to żeby mówił tak jak mówi Adele. Ponieważ kiedy czytam słowa takie jak te, które przytoczyłem powyżej, wiem, że za nimi stoi myśl, która w dzisiejszym świecie jest absolutnie bezcenna. Tyle że to już jest nie jest temat na tę książkę.
Niech Dobry Bóg będzie z wszystkimi uczestnikami Światowych Dni Młodzieży, i niech te dni miną dla nich tak, że nie zapomną tego wszystkiego, co w Polsce piękne do końca swoich dni.

Gdyby ktoś był zainteresowany, moja książka o muzyce jest do kupienia wyłącznie w księgarni Coryllusa pod adresem http://coryllus.pl/?wpsc-product=rock-and-roll-czyli-podwojny-nokaut








sobota, 23 lipca 2016

Redaktor "Gazety Wyborczej" patrzy na Światowe Dni Młodzieży

Miałem na dziś zupełnie inne plany i od razu uprzedzam, że nie chodziło o wypowiedz Rafała Ziemkiewicza na Twitterze, w której skomentował on atak w Monachium uwagą, że Niemcy wreszcie zobaczyli, jak to jest, kiedy to nie oni zabijają, ale ich się zabija. Gdy bowiem chodzi o Ziemkiewicza, ja mam wszystko starannie poukładane od pierwszego dnia, jak zacząłem prowadzić ten blog i nie widzę najmniejszego sensu, by ów porządek rzeczy burzyć kolejnymi ekstrawagancjami tego cudaczka. Natomiast, owszem, bardzo mi zależy, by przedstawić Czytelnikom kogoś, kto tu jeszcze nie gościł i pewnie już do końca świata pozostałby zaledwie jedną z wielu anomalii dzieła Stworzenia, idealnie obojętną światu, gdyby nie wynalazek pod nazwą Facebook i to coś jeszcze, dla czego nazwy nie potrafię znaleźć.
Oto, jak wiemy, zbliżają się wielkimi krokami tak zwane Światowe Dni Młodzieży i nawet dla tych z nas, którzy – doprawdy z różnych względów – patrzyli dotychczas na to wydarzenie z większą czy mniejszą obojętnością, z każdą niemal chwilą zaczyna ono przybierać coraz bardziej poważne kształty. Dziś na przykład miałem spotkanie z czytelniczką, która od lat mieszka w Niemczech, a tu do Katowic regularnie przyjeżdża odwiedzić rodzinę i przy każdej z tych okazji znajduje czas, by się ze mną zobaczyć. Spotkaliśmy się więc i tym razem pod jednym z wielu parasoli rozstawionych to tu to tam, a ponieważ, jak już zdarzyło mi się wspomnieć, zbliżają się owe Światowe Dni Młodzieży, obok nas niemal bez przerwy przewijały się kolorowe tłumy rozradowanych pielgrzymów. W pewnym momencie ich było tak dużo, a wszyscy robili tak niezwykłe wrażenie, że praktycznie nie byliśmy w stanie sobie spokojnie rozmawiać, bo oni tam wciąż byli i zaświadczali choćby i o tym, czego nam dwojgu brakowało.
I oto okazało się, że nie tylko my zdaliśmy sobie sprawę z tego, co się wokół dzieje. Dziennikarz „Gazety Wyborczej” nazwiskiem Witold Szabłowski zamieścił na Facebooku okazyjny wpis:



Mam nadzieję, że wszyscy zrozumieliśmy bieg myśli Szabłowskiego i teraz będziemy się mogli już zając tylko nim. Otóż wbrew temu, co niektórzy z nas mogliby podejrzewać, nie mamy do czynienia z jakimś everymanem. Szabłowski to ktoś, kto, jak się wydaje, ma ambicję sięgnięcia znacznie wyżej, niż wskazywałoby nawet jego nazwisko. Spójrzmy choćby na notkę w Wikipedii:
Witold Szabłowski (ur. 1980 w Ostrowi Mazowieckiej) – polski dziennikarz i reportażysta, od 2006 roku związany z „Gazetą Wyborczą” i „Dużym Formatem”. Wcześniej pracował między innymi w TVN24. Szabłowski zajmuje się przede wszystkim Turcją, gdzie mieszkał i studiował blisko rok.
Absolwent Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego. W 2008 roku otrzymał nagrodę Melchiora za 2007 rok, w kategorii Inspiracja Roku, za ‘nawiązanie do najlepszej szkoły reportażu – ukazanie nieznanego oblicza Turcji, rzetelną dokumentację, oszczędny, ale obrazowy język’.
Także w 2008 roku otrzymał wyróżnienie w konkursie Amnesty International dla autorów najlepszych tekstów poświęconych tematyce praw człowieka za artykuł To z miłości, siostro, który ukazał się w ‘Dużym Formacie’. Tekst opowiadał o dramacie kobiet z Turcji, które padły ofiarami gwałtów oraz ‘honorowych zabójstw’, także tych, które dopuściły się ‘grzechu’ decydowania o swoim losie.
Laureat Nagrody im. Beaty Pawlak w 2011 roku oraz nominowany do Nagrody Literackiej Nike 2011 za książkę Zabójca z miasta moreli. Reportaże z Turcji (Czarne, Wołowiec 2010).
Z Izabelą Meyzą napisał Nasz mały PRL. Pół roku w M-3 z trwałą, wąsami i maluchem (Znak, Kraków 2012). W 2014 roku wydał książkę Tańczące niedźwiedzie (Agora)
”.
I oto zaledwie wczoraj musiałem się dowiedzieć, że ten sam wybitny człowiek, widząc radosny tłum udający się do Krakowa na spotkanie z papieżem Franciszkiem, uznał za stosowne pomyśleć sobie, że nie byłoby źle wypuścić na nich wszystkich, jak za starych dobrych czasów, lwy, i to w taki sposób, by popcorn lepiej smakował.
Przepraszam bardzo, ale ja tym razem chyba jednak nie mam siły, by to kontynuować. Wszystkie te lata, jakie spędziłem w Internecie przyzwyczaiły mnie naprawdę do, wydawałoby się, wszelkich możliwych ekscesów. Internet, jaki znamy, potrafi dostarczy przeżyć, jakich normalny człowiek nie byłby w stanie sobie wyobrazić w najbardziej perwersyjnych snach. A zatem, nie będę ukrywał, że gdybym myśl przedstawioną przez Witolda Szabłowskiego znalazł na którymś z forów dyskusyjnych, których wokół możemy znaleźć całą masę, w tym choćby dyskusyjne forum „Gazety Wyborczej”, zdziwiłbym się może, nie pierwszy raz zresztą, że oni tam nie mają kogoś, kto by te komentarze w sposób choćby podstawowy moderował. Tu jednak mamy Witolda Szabłowskiego, osobę, jak się okazuje, przynajmniej w pewnych środowiskach, nie mniej publiczną, jak, dajmy na to, poseł Pyzik z PiS-u, tyle że ów Pyzik jest tak naprawdę zaledwie jednym z tysięcy działaczy partyjnych, których należy pilnować, a Szabłowski, to, jak by nie patrzeć, bezdyskusyjna czołówka.
No ale jest jeszcze coś. Otóż gdyby Szabłowski siedział sobie pijąc piwo w Złotych Tarasach, obok przechodziliby ci młodzi z Włoch, Francji, czy Ghany, a on by im pokazał tak zwanego faka, pies z kulawą nogą by tego nie zauważył, nie mówiąc już o tych pielgrzymach. On jednak wypowiedział się publicznie, podpisując swoją wypowiedź imieniem i nazwiskiem, a przez to pewnym sensie określając się również, jako przedstawiciel pewnego – nie ukrywajmy tego – mocno ideologicznie identyfikowanego środowiska. A zatem, w tym akurat wypadku, my nie mamy do czynienia z jakimś bezmyślnym, nic nieznaczącym, gestem, lecz z deklaracją ściśle ideologiczną właśnie. A jej brzemiennie jest proste i czyste: „Zabić!”
Nie oszukujmy się bowiem. Szabłowski to ani wariat, ani ćpun, ani nawet nałogowy żartowniś. To jest człowiek idealnie kontrolujący swoje emocje. On zobaczył te dzieci ciągnące na spotkanie z Papieżem i tęsknota za tym, by ich wszystkich ujrzeć rozrywanych na śmierć przez lwy, stała się dla niego równie naturalna, jak wspomnienie popcornu, który on z jakąś cizią pochłaniali podczas ostatniej wizyty w multikinie. Proszę, nie dajmy się uśpić. Oni wcale nie żartują. To są ludzie, którzy nie spoczną dopóki nie zobaczą, jak nasze głowy leżą równo poukładane jedna obok drugiej na którejś z plaż Libii, Sudanu, czy Arabii Saudyjskiej. Wtedy odetchną głęboko i pójdą do sklepu na dole i kupią sobie popcorn.
Dlatego też nie spuszczajmy ich z oka. Oni mają broń. Amerykańska policja do takich strzela bez ostrzeżenia.

Zapraszam wszystkich do księgarni pod adresem www.coryllus.pl. Gdyby ktoś potrzebował odpowiedniej instrukcji, na youtubie można obejrzeć wywiad, jaki przeprowadzili ze mną organizatorzy Bytomskich Targów Książki.



środa, 20 lipca 2016

O Skale i o tym, który buduje chaos

Wczoraj, tuż po Wiadomościach, w publicznej telewizji, pokazał się Papież Franciszek i w związku ze zbliżającymi się Światowymi Dniami Młodzieży powiedział do nas parę słów. Co to były za słowa? Szczerze mówiąc, nie umiem ich ani powtórzyć, ani nawet streścić. To było normalne wystąpienie, w tym wypadku samego papieża, jednak wydaje mi się, że gdybyśmy na jego miejscu mieli któregoś z naszych biskupów, efekt byłby dokładnie ten sam. Zwykłe słowa zwykłego księdza.
Czy mnie to dziwi, czy nie daj Boże oburza? Czy ja może spodziewałem się jakichś fajerwerków? W żadnym wypadku. Przede wszystkim, ja od księży, biskupów, i jak najbardziej też papieży, gdy chodzi o ich wystąpienia przy okazji różnego rodzaju wydarzeń, nie oczekuję jakiś szczególnych popisów. To, że oni się pojawiają i po prostu są sobą, wystarczy mi w zupełności, i daję słowo, że to jest wszystko, na co ja liczę i czego się po nich spodziewam. Dla mnie Kościół jest przede wszystkim znakiem i oparciem, a w żadnym wypadku intelektualną rozrywką.
Jak wiemy, nieco ponad tydzień temu wydałem swoją córkę za mąż i podczas uroczystej mszy kazanie wygłosił zaprzyjaźniony ksiądz. Kazanie było piękne, powiedziałbym wręcz, że jedno z najpiękniejszych, jakie w życiu słyszałem. Podczas wesela rozmawialiśmy trochę i mówię do naszego kumpla księdza, że ładnie się przygotował i ja jestem mu z tego powodu zwyczajnie wdzięczny. Na co on, proszę sobie wyobrazić, odpowiada mi, że on się do niczego nie przygotowywał. On wygłosił kazanie dokładnie takie samo, jakie wygłasza od lat na wszystkich ślubach, bo to jest jego kazanie i on nie widzi powodu, by je zmieniać. Kościół bowiem nie jest po to, by wprowadzać chaos, lecz przeciwnie, budować coś, czego nikt nie będzie w stanie rozproszyć.
Do czego zmierzam? Otóż przedwczoraj, a więc jeszcze zanim w telewizji pojawił się Franciszek i wygłosił do nas swoje słowa, znany nam pewnie tu i ówdzie redaktor Dominik Zdort poinformował w „Rzeczpospolitej”, że z dobrze poinformowanych źródeł watykańskich otrzymał wiadomość, że papież Franciszek jednak nie przyjedzie do Polski, by w ten sposób zaprotestować przeciwko tak zwanemu „kryzysowi konstytucyjnemu” w Polsce. Mam nadzieję, że się dobrze rozumiemy. Wedle informacji, jaki Dominik Zdort uzyskał z „dobrze poinformowanych źródeł watykańskich”, papież Franciszek, by wesprzeć sędziego Rzeplińskiego w walce z reżimem Kaczyńskiego, nie weźmie udziału w Światowych Dniach Młodzieży. I to jest wszystko na poważnie.
Ktoś się zapyta, o co chodzi? Po ciężką cholerę w przededniu takiego wydarzenia, jak Światowe Dni Młodzieży, ja się zajmuję jakimś Zdortem i jego kłamstwami. Otóż tak naprawdę wcale nie chodzi o Zdorta i Franciszka. To wszystko, to jest część znacznie szerszego planu, który, moim zdaniem, ma na celu wprowadzenie takiego napięcia w społeczeństwie, które, gdy przyjdzie odpowiedni czas, doprowadzi do kompletnego rozprzężenia i doprowadzi do chaosu, który dziś wydaje się jedynym sposobem odzyskania władzy przez gangi. Tak zwana polityka informacyjna Systemu dziś sprowadza się wyłącznie do rozpuszczania plotek, z których każda zaczyna się od frazy: „Jak się dowiadujemy…”. I nie ma znaczenia, czy tu chodzi o odwołanie przyjazdu Franciszka do Polski, czy o ciężki spór między ministrami, a premier Szydło, czy wreszcie konflikt między Jarosławem Kaczyńskim, a prezydentem Dudą. Fraza „Jak się dowiadujemy…” to dziś jedyny klucz do ewentualnego przejęcia władzy. Chodzi o to, byśmy stracili wiarę. Niedoczekanie.

Zapraszam wszystkich do księgarni pod adresem www.coryllus.pl, no i oglądania rozmowy ze mną na youtubie:


The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...