Pokazywanie postów oznaczonych etykietą człowiek. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą człowiek. Pokaż wszystkie posty

środa, 1 czerwca 2011

Dziękuję

Minął kolejny miesiąc Waszej uprzejmości, a naszej nędzy. A więc, jak zwykle, pragnę podziękować wszystkim tym, którzy znaleźli w sobie i czas i chęć i możliwość, no a przede wszystkim tę myśl, by wspomóc ten blog. Nie zapominajcie proszę o nas i zostańcie tu, a ja obiecuję, ze będę się starał, jak zawsze. Specjalny tekst poświęcony Wam wszystkim w kolejnym wpisie.
Leszkowi z Krakowa
Grzegorzowi z Warszawy
Mojemu Dobroczyńcy ze Szczecina
Cmentarnemu
Mojemu człowiekowi w Przegędzy
Jakubowi z Warszawy
i Pawłowi z Warszawy
i Joli z Warszawy
i Dance z Warszawy
i Grzegorzowi z Warszawy (co z tą Warszawa!}
zwłaszcza że LEMMINGO też Warszawy
Kozikowi
Radkowi ze Szczecina
Piotrowi z Warszawy
Romie z Poznania
Wieśkowi z Malborka
Szymonowi z Warszawy
Zawsze Annie z Olsztyna
Romanowi z Warszawy
Państwu Mitko (już się bałem, że Was te Niemcy porwały)
Michałowi z Warszawy
Niech żyje Martini!
I Tobie Doroto
Jackowi z Oświęcimia
Oli z Wrześni
Marylce
Mojej Kobiecie z Melomanów
Witkowi z Rybnika
Robertowi z Rawy
Michałowi ze Świecia
Kowalskiemu z Czechosłowacji (powiedzmy)
Moim ludziom ze Szczytna
Magdzie i Jerzemu z za miedzy
Aplikacjom jak wczoraj i przedwczoraj i zawsze
I Tobie Jolu
Sławkowi z Warszawy, jakże by inaczej
Moim ludziom ze Skoczylasa
Tomkowi z Pabianic, jak najbardziej
Tobie z Gdyni, albo diabli wiedzą, gdzie się bujasz
Magdzie i Markowi z Białej
Jance z Gniezna
Piotrowi z Barczewa
Krystynie z Gdańska, koniecznie!
I Pani, Pani Tereso
Mojemu człowiekowi z Tychów
Grabarzowi z Truskawkowych Pół Na Zawsze
Braciom Szwedom
Irkowi z Warszawy, naturalnie
Grzegorzowi też z Warszawy
No i znów Irkowi, tyle że z Konstancina
Mojemu imiennikowi z Białegostoku
Jackowi oczywiście z Literackiej
Marii z Conrada oczywiście
No i wreszcie Maćkowi z Focha
Na koniec, tradycyjnie, paypalowiczom, tym starym i tym nowym: Ewie, Andrzejowi, Januszowi, Piotrowi, i Mirkowi. Dziękuję.

No i zapraszam do zapowiedzianego na początku tekstu. Za chwilę. Mówię Wam. Pierwsza klasa!

środa, 25 sierpnia 2010

Gdy Krzyż trafił na margines

Przed chwilą przed klasztorem na Jasnej Górze pojawili się biskupi i przynieśli nam z dawna wyglądane rozwiązanie naszych zmartwień. Otóż powinno dojść do spotkania prezydenta Komorowskiego, Donalda Tuska, Bufetowej, Waldemara Pawlaka, Grzegorza Napieralskiego i Jarosława Kaczyńskiego i oni wszyscy powinni uradzić, co zrobić z krzyżem na Krakowskim Przedmieściu.
Kiedy usłyszałem tę informację, pomyślałem sobie, że muszę wymyślić z tej okazji jakiś paradny żart, czyli na przykład coś w stylu, że bardzo jestem dumny z moich biskupów i mam tylko jedną małą poprawkę, by wśród uczestników tej słodkiej debaty znalazł się jeszcze Kaszalot. Albo że może w tej debacie powinien wziąć jeszcze udział biskup Nycz, żeby swojemu kumplowi Komorowskiemu od czasu do czasu wytłumaczyć, jak to było z tym Jezusem. Ale jakoś, cholera, nie jest mi do żartów. Bo co w tym zabawnego, że Kościół, który zawsze, w sytuacjach choćby nawet najbardziej dramatycznych, potrafił się wznieść ponad głupi strach i nędzną doczesność, nagle postanowił oddać pole niemal bez walki? I to nawet nie na poziomie też prostej przecież polityki, ale na poziomie Krzyża. A więc samej podstawy i sensu bycia. Co za wstyd!
A zatem, żartów nie będzie. Wszystko będzie śmiertelnie poważne i przynajmniej częściowo próbujące wyjaśnić problem, z jakim mamy do czynienia. A problem to nie byle jaki. Bo, o ile sobie przypominam, poza paroma krótkimi, bardzo kryzysowymi zapaściami, Kościół nigdy nawet nie drgnął na poziomie czystej wiary. Różne chwile były w polityce, bywało lepiej i gorzej, kiedy oczekiwaliśmy od Kościoła zdania w kwestiach ogólnospołecznych. Mieliśmy księży leni, księży głupków, księży pijaków, agentów i dziwkarzy. Kiedy jednak dochodziło do kwestii priorytetowych, tam nie było nawet jednego obcego oddechu. Do dziś pamiętam cudowne kazanie biskupa Życińskiego o trzech Maryjach. Dziś władza wokół najważniejszego krzyża w Polsce zbudowała podwójny, czy może już w tej chwili potrójny kordon, odgradzający od niego ludzi pobożnych i tworzący ten nieprawdopodobnie bolesny pomnik nienawiści do jednego dobrego człowieka, a Kościół mówi – dajcie nam spokój. To nie nasza sprawa. Czemu tak mówi? Czemu ogarnął go tak okrutny strach?
Opowiem pewną historię, niemal całkowicie prawdziwą. Otóż w moim mieście mieszkają pewni starsi już państwo, którzy szczycą się tym, że są bardzo blisko zaprzyjaźnieni z naszym arcybiskupem Zimoniem. Bezpośrednio, muszę powiedzieć, że znam tych państwa ledwo-ledwo. Natomiast wiem, że arcybiskup Zimoń bywa u nich w domu, podobnie jak bywał wielokrotnie wcześniej, tak jak my bywamy u ludzi, których znamy i lubimy. Nic szczególnego. Podobnie jak wielu innych księży, w tym i biskupów, a i przecież jak wiemy i papieży, arcybiskup Zimoń nie jest w stanie prowadzić zycia towarzyskiego wyłącznie na poziomie swojego sekretarza, czy gospodyni, bo by od tego najzwyczajniej zgłupiał. A tego nikt z nas by nie chciał. Więc ma różnego rodzaju znajomych, czy przyjaciół, którzy go inspirują na przeróżnych poziomach.
Państwo o których mówię są ludźmi niezwykłymi o tyle, ze nie każdy z nas może się chwalić przyjaźnią z samym arcybiskupem. Natomiast to co w nich jest jak najbardziej zwykłe, to to że oni są opętani polityką dokładnie tak jak dziś wielu z nas, i podobnie jak wielu dziś z nas, gdyby tylko uzyskali odpowiednie gwarancje, to do tej wawelskiej krypty zgodziliby się nawet dorzucić i Jarosława Kaczyńskiego z kotem. Jak mówię, potrzeba im tylko gwarancji. Nienawiść jaką ci państwo czują do Jarosława Kaczyńskiego, a wcześniej do Lecha Kaczyńskiego, jest wręcz modelowa, jeśli tylko wiemy, co mam na myśli mówiąc o modelu. Jak mówię, osobiście tych państwa znam w stopniu niewielkim, natomiast bardzo dobrze znam innych ich serdecznych przyjaciół, poza Arcybiskupem. I stąd właśnie wiem, jak bardzo polityka na poziomie właśnie roztrząsania szans, jakie Jarosław Kaczyński ma na długie życie, stanowi treść ich zycia. I na tym koniec co do nich.
Mogę oczywiście nie mieć wszystkich informacji, ale na tyle na ile się orientuje, nie jest w żadnej mierze tak, że kiedy arcybiskup Zimoń wpada do tych państwa na kolację, temat polityki przestaje istnieć. Nie jest też niestety tak, że oni się nieustannie o politykę kłócą. Możliwe, że kiedy na przykład ta pani tłumaczy Arcybiskupowi, że ona swojemu mężowi pozwala kląć wyłącznie kiedy mówi o Kaczyńskich, to on się pobłażliwie uśmiecha i bierze ze stołu kolejne winogrono. Na pewno natomiast nie jest tak, że kiedy ona mu opowiada takie rzeczy, to on ja napomina. Mówi jej, że nie powinna, że robi źle, że grzeszy. To akurat jest o tyle pewne, o ile pewne jest, że gdyby on się zachował aż tak dziwnie, ta wiadomość by natychmiast do mnie dotarła. A zatem, muszę spokojnie założyć, że tam do żadnych scysji nie dochodzi. Czy to mnie dziwi? Otóż już nie. Kiedyś może tak, ale dziś już nie. Choćby z tego względu, że na przykład znam osobiście już jednego księdza, który nie ma nic przeciwko temu, by głosić, że za katastrofą Smoleńską stał zwyczajnie palec boży. Dlaczego ma takie zdanie? Bo bardzo interesuje się polityką.
Ktoś mi powie, że są też księża, biskupi, kardynałowie, a nawet papieże, którzy pasjonują się polityką równie mocno, jak opisani przeze mnie państwo i jak wspomniany przeze mnie ksiądz, tyle że znaleźli sobie inne towarzystwo i są dziś zakręceni mniej więcej tak samo, tyle że w innym kierunku. Nie będę się spierał. To jest fakt jak najbardziej oczywisty, i byłbym niemądry, gdybym zaczął nagle twierdzić, że tu mamy do czynienia wyłącznie z obozem wariatów i obozem spokojnych, pobożnych i obiektywnych duszpasterzy. Tak nie jest. Podobnie jak z jednej strony siedzi biskup, który uważa, ze Jarosław Kaczyński to nieszczęście Polski i Polskiego Kościoła, po drugiej stronie siedzi inny, dla którego największym nieszczęściem naszego narodu jest Tusk i jego ferajna. Tyle że to jest właśnie problem, który nas zwyczajnie rozrywa na strzępy.
Otóż jest tak że Kościół w Polsce zawsze, jeśli tylko idzie o sferę publiczną, trzymał się bardziej władzy niż ludzi. Dlaczego? Dlatego, że ludzie są tylko ludźmi – po jednej i po drugiej stronie – i towarzystwo establishmentu z reguły zawsze było bardziej interesujące dla członków tego establishmentu, niż towarzystwo motłochu. Do pewnego momentu więc, kiedy podział był taki, że z jednej strony był motłoch, a drugiej elity, duchowieństwo – czym wyżej, tym bardziej – wolało się bardziej zadawać z elitami, niż z motłochem. Coś się jednak w tym zmieniało wtedy zawsze, gdy motłoch przejmował władzę, lub do tej władzy aspirował. Wtedy część elit – ze zwykłego odruchu serca, lub częściej dla zwykłej zabawy - sunęła w stronę motłochu i usiłowała się dzięki temu poczuć lepiej i przede wszystkim piękniej. Hierarchia nie pozostawała w tyle. Dochodziło więc do paradoksalnej sytuacji, kiedy z jednej strony biskupi klepali się po plecach z różnymi ministrami, ubowcami i ważnymi urzędnikami, a z drugiej na wieczorne przyjęcia chodzili do hołoty. Bo to i ciekawie, a poza tym zawsze można było liczyć na to, że się tam spotka kogoś ekstra. No a poza tym, Jezus kocha nas wszystkich, czyż nie? I tak się inspirowali.
Od dwudziestu lat jednak w Polsce mamy sytuacje absolutnie wyjątkową. Establishment taki jakim go znamy, został uzupełniony z jednej strony przez bardziej światłą część motłochu, a z drugiej przez artystów i tzw. ludzi kultury, którzy już nie musieli szukać inspiracji na zewnątrz. Na zewnątrz pozostał wyłącznie margines. Możliwe, że w jakiś niezwykły sposób większy nawet od mainstreamu, ale i tak margines. Nawet nie motłoch. Po prostu margines. W tym momencie, znaczna część duchowieństwa wreszcie poczuła się u siebie jak u siebie. W jednej chwili wielu księży i biskupów uznało, że oni już do ludzi iść nie muszą, bo wśród ludzi już są. I jest im tam świetnie. I w tym momencie nastąpiło coś, czego nikt się pewnie nie spodziewał, ale co w tym ogólnym poczuciu szczęścia i satysfakcji ani nikomu szczególnie nie dokuczyło, ani nawet wielu nie zauważyło. Mainstream wypowiedział marginesowi wojnę i to wojnę na wyniszczenie. Wojnę straszną, wojnę w której nie bierze się jeńców, wojnę gdzie za jedno życie można co najwyżej splunąć. Wojnę gdzie nie ma żadnych reguł, nie istnieją jakiekolwiek zasady i idee, gdzie wszystko się zmienia, i gdzie wszystko stoi, gdzie nie ma ani prawdy ani fałszu, ani dobra ani zła, ani wściekłości ani współczucia. Gdzie cel jest jeden. Zabić, a pamięć zatrzeć. Wojny jakiej historia nie zna, bo wojny tak samo nowej jak nowe są czasy.
Co zrobili biskupi? Najpierw zwrócili się do elit. Elity odpowiedziały, że wszystko jest na swoim miejscu. Następnie więc zwrócili się do ludu… i lud też powiedział, że wszystko gra. Biskupi się rozejrzeli, rzucili okiem to tu, to tam i się skonsultowali. A kiedy się skonsultowali, to okazało się, że tak naprawdę nie bardzo wiadomo, co się dzieje. Bo jedni widzą to, inni widzą tamto i – niech będzie pochwalony! – naprawdę trudno zdecydować. Ale zaraz – co z Krzyżem? Z czym? Z Krzyżem? No z Krzyżem… wiadomo… tego tam.
Dziś, kiedy słuchałem konferencji prasowej – KONFERENCJI PRASOWEJ! – biskupów na Jasnej Górze, uderzył mnie pewien szczególny moment. Otóż na koniec, kiedy już swoje powiedział biskup Budzik i arcybiskup Nycz, zabrał głos ktoś z samej Jasnej Góry, podziękował wszystkim za starania i modlitwy, i powiedział, że teraz zaprasza wszystkich na… I w tym momencie autentycznie się przestraszyłem, bo sobie pomyślałem, że on za moment powie „na obiad”, albo „na kolację”, albo „na lampkę dobrego wina”. Nic takiego nie nastąpiło. Zaprosił na mszę. Tyle dobrego. Jednak co sobie pomyślałem, to moje.
Z czym zostajemy? Otóż okazuje się, że mamy pat. Biskupi, jako ludzie obyci towarzysko i zainteresowani tym co się dzieje w naszym kraju, otwarci na najróżniejsze opinie – ogólnie rzecz biorąc, ludzie dokładnie tacy jak każdy z nas – wspólnie z nami przeżywają nasze zmartwienia i radości. Tyle że jedni z nich trafili tu, a inni jeszcze znaleźli się tam. Ze swoimi emocjami, swoimi grzechami, swoimi najbardziej wstydliwymi tajemnicami. Tak jak my – cieszą się, nienawidzą, złorzeczą, modlą się, kochają, zaciskają w poczuciu bezradności pięści. Wciągnęło ich to życie. No i wciąż wraca problem tego Krzyża… Co? Krzyż? Jaki Krzyż? No Krzyż. Ach ten…. tego… No, Jezus nas kocha, a Krzyż trzeba szanować.
Dziś rzecznik rządu w telewizyjnej wypowiedzi wyraził ubolewanie, że Episkopat znów stchórzył. Ależ oni się wybezczelnili! Przecież arcybiskup Michalik zaproponował rozwiązanie niemal idealne. Powtórzę. Niech Komorowski, Tusk, Pawlak i Napieralski zgodzą się spotkać z Jarosławem Kaczyńskim i go najzwyczajniej w świecie opierdolą, kopną w dupę, a na koniec za nim zwyczajnie spluną. Niech wypierdala. A jak się będzie rzucał, to dostanie w ryj tak że ani nie piśnie. I co w tym było nie tak? Wygląda na to, że władza jest wciąż o krok do przodu. Margines wciąż nie do końca na marginesie. Lepiej uważać. To margines z dowiadczeniem. I to dowiadczeniem potężnym



piątek, 24 października 2008

Czyżby nic tu po nas, Krzysztofie?

Z przykrością ostatnio zauważam, że moje życie intelektualne spadło do tak niskiego poziomu, ze nie jestem w stanie wymyślić jednej rzeczy, o której mógłbym uczciwie powiedzieć, że jest całkowicie moja, albo że jest moja choćby w znacznej większości. Wszystko, co mi przychodzi do mojej biednej głowy, jest wynikiem tego, że albo coś usłyszałem, albo coś przeczytałem, i to coś zainspirowało mnie na tyle, że mogę zaryzykować na ten temat jakąś refleksję. Co gorsza, czasem jest tak, że jeśli już napisze coś, co wynika z czysto cudzej inspiracji, to już następna myśl, jaka się pojawi na rozpościerającym się przede mną horyzoncie, jest zainspirowana tym moim wcześniejszym tekstem. Wychodzi więc na to, ze niekiedy upadam tak nisko, ze parodiuje samego siebie.
Dziś jest podobnie. Przeczytałem właśnie najnowszy tekst Krzysztofa Wołodźki, który mi się bardzo spodobał, oczywiście natychmiast umieściłem tam swój komentarz, i od razu pomyślałem, że jeszcze mógłbym coś na ten temat dorzucić, a później, że to już by było wykorzystywanie miejsca na cudzym blogu. A przecież mam swój. Więc siadłem do pisania tych słów. Mam nadzieję, że Krzysztof mi to wybaczy.
Pamiętam, jak w dawnych komunistycznych czasach oglądałem film, który wówczas był filmem wręcz kultowym, a dziś jest już bardzo zapomniany - Midnight Cowboy, z młodym Jonem Voightem (który wtedy jeszcze nawet nie śnił, że będzie kiedyś grał polskiego papieża) i Dustinem Hoffmanem. Oglądałem ten film wielokrotnie i z niezmiennym zachwytem, bo to był - i wciąż jest - znakomity film i jakoś nie potrafiłem nigdy przegapić sceny z kokosem.
Jeśli ktoś nie wie, o czym mówię, to przypomnę. Dustin Hoffman jest straszliwie biednym nowojorskim menelem. Chorym, kulawym, wiecznie walczącym o to, żeby przeżyć kolejny dzień. Nowy Jork jest oczywiście taki, jak należy. Bogaty, wspaniały, kolorowy, pełny - jakby to powiedział Michael Stipes - ‘shiny people' - raz bogatych, raz biednych, raz wyrelaksowanych, raz zapracowanych, wariatów, biznesmenów, dziwek, sutenerów, a w tym wszystkim, ten Hoffman, podskakujący, jak leśmianowski „skoczek" i jego nowy przyjaciel - chłopak ze wsi, który przyjechał do Nowego Jorku licząc na to, że on, piekny, przystojny, wysoki kowboj, znajdzie tam swoje szczęście. Ale jest tak, że ani jego - kowboja ze wsi - ani Hoffmana - kuternogi z miasta nikt nie potrzebuje.
Któregoś dnia, Hoffman kradnie ze straganu orzech kokosowy, ale ponieważ nie ma go czym otworzyć, próbuje go jakoś przytrzasnąć oknem, w swoim mieszkaniu, które zajmuje w jakiejś opuszczonej kamienicy. Orzech niestety spada i rozbija się na chodniku. Scena ta zawsze budziła we mnie dziwne uczucia. Ja oczywiście bardzo przejmowałem się światem przedstawionym w filmie, ale jednocześnie nie mogłem przestać myśleć, ze ja w życiu nie miałem w ręku orzecha kokosowego. Więc ten orzech wciąż mi psuł efekt filmu. Ja wiedziałem, że nędza, że syf, ze kłamstwo, ze zbrodnia, że upadek - tylko ten orzech kokosowy nie dawał mi spokoju. I w takich sytuacjach mówiłem sam do siebie: „Dobra, dobra. Ja się powzruszam, jak już w sklepie na rogu pojawią się orzechy kokosowe".
Jest tam jeszcze jedna scena, która, podobnie jak ten orzech, drażniła moją wrażliwość. John Voight trafia do pokoju kobiety, która - według jego planów - zapłaci mu za seks, a która sama w końcu okazuje się prostytutką. Uprawiają więc seks na tym jej wielkim łóżku, tarzając się po pilocie, który nieustannie przełącza kanały w telewizorze. I pamiętam tego pilota i te niezliczone kanały i moje zdziwienie, że gdzieś, daleko w Ameryce, może i pod pewnymi względami jest nienajlepiej, ale kanałów w telewizorze, to oni mają naprawdę bardzo dużo.
Też w tamtych latach, oglądałem inny już film, Taxi Driver Scorsesego. Robert De Niro siedzi z rewolwerem przed telewizorem, a w telewizorze leci jakiś kompletnie idiotyczny program, typuTaniec z gwiazdami, czy może jakaś idiotyczną operę mydlaną w stylu M jak miłość. De Niro siedzi, w kompletnej rozpaczy i szaleństwie, i popycha ten straszny telewizor nogą, nie mogąc się zdecydować, czy go ostatecznie popchnąć tak, żeby spadł ze stolika. Ostatecznie go zrzuca, telewizor eksploduje i wtedy już wiemy, że za chwilę rozpocznie się piekło. I to, przyznam szczerze, rozumiałem.
Dziś natomiast czytam, jak Krzysztof Wołodźko opowiada o swoich wrażeniach związanych ze starymi felietonami Stefana Kisielewskiego. Nie chcę, żeby ktoś myślał, że jestem zarozumiały, ale, ponieważ sam dobrze pamiętam to, co kiedyś pisał Kisiel, i ponieważ czytałem go zawsze z wielką atencją, myślę, że kiedy Kisiel oglądał Nocnego Kowboja, albo Taksówkarza, bardzo prawdopodobnie, tak jak ja, myślał sobie o tym kokosie i o tych telewizyjnych programach. O tej mnogości kanałów, ale też o tym, co na tych kanałach na nas czyha. Na ile znam Kisiela, jest bardzo możliwe, że on mógł sobie myśleć, że ten program, który doprowadza De Niro do takiej desperacji, jest w gruncie rzeczy świetny, a sam film jest głupi i nieprawdziwy. Kisiel kochał kapitalizm z całym jego bagażem nieszczęść. Zupełnie też jest jednak prawdopodobne, że on tych nieszczęść nawet za bardzo nie dostrzegał.
A ja się zastanawiam, co on by powiedział teraz, gdyby żył i gdyby nie był jeszcze takim staruszkiem, który jest tak przywiązany do swoich racji, że w gruncie rzeczy nie powie nam już nic ciekawego. Ciekawy jestem, czy Kisiel byłby liberałem w naszym polskim, nowoczesnym ujęciu, czy liberałem w ujęciu bardziej sensownym, amerykańskim, czy może byłby człowiekiem o wrażliwości lewicowej, jak Krzysztof Wołodźko, czy może byłby kimś takim, jak Lech Kaczyński, czy może Jarosław Kaczyński, o których dawni przyjaciele Kisiela, jak Tomasz Wołek, mówią, że to socjalistyczne ścierwo i faszystowska hołota.
Ciekawy jestem, czy Kisiel, gdyby żył dziś, w tej nowej, przedziwnej Polsce, która nie jest ani kapitalistyczna, ani komunistyczna, ani bogata, ani biedna, ani wolna, ani okupowana, ale w której orzechów kokosowych jest co nie miara, podobnie jak kanałów w Cyfrze, Polsacie i w cyfrowej ofercie ITI. Czy Kisiel lubiłby jadać w McDonaldzie i czy cieszyłby się, że w Auchanie jest tak strasznie dużo kas. Bardzo chciałbym wiedzieć, czy Kisiel umiałby korzystać z Internetu, i czy gdyby nie umiał, to uważałby to za wstyd, czy za powód do dumy.
Chciałbym to wszystko wiedzieć, bo przez wiele, wiele lat, które przeżyłem w komunie, Kisielewski był dla mnie bardzo ważną osobą, może i autorytetem. Myślę, że gdyby Kisiel mi dziś powiedział, że mam się od tego świata odczepić, bo ten świat jest okay, to bym się odczepił. Mam jednak nadzieje, że by tak nie powiedział.

czwartek, 15 maja 2008

The Prisoner, czyli "Człowiek nie jest numerem"

Właśnie mija czterdziesta rocznica, jak angielska telewizja wyemitowała pierwszy z siedemnastu odcinków serialu The Prisoner.
W Polsce film ten jest kompletnie nieznany, podczas gdy w samej Wielkiej Brytanii i na świecie otoczony jest kultem, który trudno porównać z czymkolwiek podobnym.
Dlaczego nie znamy Uwięzionego tu w Polsce? Częściowo dlatego, że, gdy serial władał umysłami miłośników filmu w krajach Zachodu, w Polsce wyświetlany być nie mógł, a później, gdy już można go było pokazać, to był zbyt archaiczny, a przez to pewnie, z punktu widzenia przeciętnego widza, nie interesujący.
O czym jest The Prisoner? Utrzymany troszkę w konwencji ówczesnych seriali sensacyjnych, typu Święty, opowiada historię agenta specjalnego, który z jakiegoś powodu postanawia zakończyć swoją działalność. Natychmiast po złożeniu rezygnacji, zostaje porwany przez nieznaną organizację i przeniesiony do miejsca o nazwie The Village.
Całość akcji filmu toczy się właśnie w Wiosce. Były agent, grany przez Patricka McGoohana, zostaje skonfrontowany z sytuacją, której kompletnie nie jest w stanie zrozumieć. Znajduje się w miejscu, które z zewnątrz wygląda, jak pastelowa kraina z bajki, pełna cukierkowo kolorowych ścieżek, domków, pałacyków, fontann.
No i tabliczek z napisami. Napisami, jak żyć, żeby było lepiej. Po Wiosce przechadzają się szczęśliwi na pozór ludzie, uśmiechnięci, życzliwi, spokojni, zamożni.
Od czasu do czasu tylko z głośników dobiegają komunikaty o pogodzie, albo o jakichś bardziej ważnych dla lokalnej społeczności wydarzeniach. Komunikaty, z rzadka przerywane są wezwaniem do chwilowego pozostania w bezruchu, bo oto pojawia się tajemnicza ogromna mydlana bańka, która likwiduje jednego z obywateli.
Patrick McGoohan nie wie, gdzie się znalazł, dlaczego się tam znalazł, nie wie też do kogo się zwrócić. Kupuje w sklepie mapę, ale piękna, kolorowa mapa pokazuje wyłącznie The Village, a wokół jedynie The Mountains, The Mountains, The Mountains i The Mountains.
W końcu zostaje skonfrontowany z kimś, kto wie więcej, niż zwykli mieszkańcy Wioski i dowiaduje się, że z Wioski ucieczki nie ma, ale żeby się nie martwił, bo ma tu wszystko, czego może pragnąć: miłych ludzie, przesympatyczne sklepy, a nawet coś w rodzaju domu kultury, gdzie może miło spędzić czas. Co więcej, raz na jakiś czas odbywają się wybory do władz lokalnych, więc jest nawet i demokracja.
No i ma numer. Wcale nie tak niski. Ale o tym za chwilę.
Jeśli idzie o cel jego pobytu w Wiosce, chodzi mianowicie o to, że on ma wielką wiedzę i powinien się tą wiedzą podzielić. Przede wszystkim powinien odpowiedzieć na pierwsze pytanie: Dlaczego zrezygnował?
I teraz kwestia numeru. Otóż Patrick McGoohan dowiaduje się, że każdy obywatel Wioski ma przydzielony numer identyfikacyjny i powinien tego numeru stale używać. On ma też swój jedyny, niepowtarzalny numer.
Człowiek, który wprowadza naszego agenta w życie Wioski, na pytanie "Who are you?" odpowiada "I am Number Two".
McGoohan pyta więc: “Who is Number One?”
I wówczas pada odpowiedź: "You are Number Six".
W pewnym momencie, w świecie, gdzie wszyscy mają tylko numery; numery pozwalające się wzajemnie rozpoznawać pod względem zarówno samej tożsamości, jak i zajmowanej pozycji, Patrick McGoohan krzyczy: “I am not a number, I am a free man!”
. . .
Oczywiście zdaję sobie sprawę z proporcji i koncentruję się tu jedynie na jednym, bardzo niewielkim, choć uniwersalnym, aspekcie problemu.
Pragnę jednak powiedzieć Ci, że gdy obserwuję to, co się obecnie dzieje w Kraju, mam smutne przekonanie, że niebezpiecznie znaczna liczba obywateli, po wszystkich stronach barykady, na wszelkich możliwych stanowiskach, bardzo dba o to, żeby nie utracić swojego numeru.
Mam głębokie przekonanie, że satysfakcja u wielu moich rodaków z posiadania mocnego numeru jest tak wielka, że nawet jeśli od czasu do czasu upadnie obok nas wielka mydlana bania, to zdecydowanie bardziej wolimy zawołać “Sorry. Life is brutal”, niż “I am not a number, I am a free man!”
Trochę głupio, nie?
A film polecam. Jest wielki.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...