Przed chwilą przed klasztorem na Jasnej Górze pojawili się biskupi i przynieśli nam z dawna wyglądane rozwiązanie naszych zmartwień. Otóż powinno dojść do spotkania prezydenta Komorowskiego, Donalda Tuska, Bufetowej, Waldemara Pawlaka, Grzegorza Napieralskiego i Jarosława Kaczyńskiego i oni wszyscy powinni uradzić, co zrobić z krzyżem na Krakowskim Przedmieściu.
Kiedy usłyszałem tę informację, pomyślałem sobie, że muszę wymyślić z tej okazji jakiś paradny żart, czyli na przykład coś w stylu, że bardzo jestem dumny z moich biskupów i mam tylko jedną małą poprawkę, by wśród uczestników tej słodkiej debaty znalazł się jeszcze Kaszalot. Albo że może w tej debacie powinien wziąć jeszcze udział biskup Nycz, żeby swojemu kumplowi Komorowskiemu od czasu do czasu wytłumaczyć, jak to było z tym Jezusem. Ale jakoś, cholera, nie jest mi do żartów. Bo co w tym zabawnego, że Kościół, który zawsze, w sytuacjach choćby nawet najbardziej dramatycznych, potrafił się wznieść ponad głupi strach i nędzną doczesność, nagle postanowił oddać pole niemal bez walki? I to nawet nie na poziomie też prostej przecież polityki, ale na poziomie Krzyża. A więc samej podstawy i sensu bycia. Co za wstyd!
A zatem, żartów nie będzie. Wszystko będzie śmiertelnie poważne i przynajmniej częściowo próbujące wyjaśnić problem, z jakim mamy do czynienia. A problem to nie byle jaki. Bo, o ile sobie przypominam, poza paroma krótkimi, bardzo kryzysowymi zapaściami, Kościół nigdy nawet nie drgnął na poziomie czystej wiary. Różne chwile były w polityce, bywało lepiej i gorzej, kiedy oczekiwaliśmy od Kościoła zdania w kwestiach ogólnospołecznych. Mieliśmy księży leni, księży głupków, księży pijaków, agentów i dziwkarzy. Kiedy jednak dochodziło do kwestii priorytetowych, tam nie było nawet jednego obcego oddechu. Do dziś pamiętam cudowne kazanie biskupa Życińskiego o trzech Maryjach. Dziś władza wokół najważniejszego krzyża w Polsce zbudowała podwójny, czy może już w tej chwili potrójny kordon, odgradzający od niego ludzi pobożnych i tworzący ten nieprawdopodobnie bolesny pomnik nienawiści do jednego dobrego człowieka, a Kościół mówi – dajcie nam spokój. To nie nasza sprawa. Czemu tak mówi? Czemu ogarnął go tak okrutny strach?
Opowiem pewną historię, niemal całkowicie prawdziwą. Otóż w moim mieście mieszkają pewni starsi już państwo, którzy szczycą się tym, że są bardzo blisko zaprzyjaźnieni z naszym arcybiskupem Zimoniem. Bezpośrednio, muszę powiedzieć, że znam tych państwa ledwo-ledwo. Natomiast wiem, że arcybiskup Zimoń bywa u nich w domu, podobnie jak bywał wielokrotnie wcześniej, tak jak my bywamy u ludzi, których znamy i lubimy. Nic szczególnego. Podobnie jak wielu innych księży, w tym i biskupów, a i przecież jak wiemy i papieży, arcybiskup Zimoń nie jest w stanie prowadzić zycia towarzyskiego wyłącznie na poziomie swojego sekretarza, czy gospodyni, bo by od tego najzwyczajniej zgłupiał. A tego nikt z nas by nie chciał. Więc ma różnego rodzaju znajomych, czy przyjaciół, którzy go inspirują na przeróżnych poziomach.
Państwo o których mówię są ludźmi niezwykłymi o tyle, ze nie każdy z nas może się chwalić przyjaźnią z samym arcybiskupem. Natomiast to co w nich jest jak najbardziej zwykłe, to to że oni są opętani polityką dokładnie tak jak dziś wielu z nas, i podobnie jak wielu dziś z nas, gdyby tylko uzyskali odpowiednie gwarancje, to do tej wawelskiej krypty zgodziliby się nawet dorzucić i Jarosława Kaczyńskiego z kotem. Jak mówię, potrzeba im tylko gwarancji. Nienawiść jaką ci państwo czują do Jarosława Kaczyńskiego, a wcześniej do Lecha Kaczyńskiego, jest wręcz modelowa, jeśli tylko wiemy, co mam na myśli mówiąc o modelu. Jak mówię, osobiście tych państwa znam w stopniu niewielkim, natomiast bardzo dobrze znam innych ich serdecznych przyjaciół, poza Arcybiskupem. I stąd właśnie wiem, jak bardzo polityka na poziomie właśnie roztrząsania szans, jakie Jarosław Kaczyński ma na długie życie, stanowi treść ich zycia. I na tym koniec co do nich.
Mogę oczywiście nie mieć wszystkich informacji, ale na tyle na ile się orientuje, nie jest w żadnej mierze tak, że kiedy arcybiskup Zimoń wpada do tych państwa na kolację, temat polityki przestaje istnieć. Nie jest też niestety tak, że oni się nieustannie o politykę kłócą. Możliwe, że kiedy na przykład ta pani tłumaczy Arcybiskupowi, że ona swojemu mężowi pozwala kląć wyłącznie kiedy mówi o Kaczyńskich, to on się pobłażliwie uśmiecha i bierze ze stołu kolejne winogrono. Na pewno natomiast nie jest tak, że kiedy ona mu opowiada takie rzeczy, to on ja napomina. Mówi jej, że nie powinna, że robi źle, że grzeszy. To akurat jest o tyle pewne, o ile pewne jest, że gdyby on się zachował aż tak dziwnie, ta wiadomość by natychmiast do mnie dotarła. A zatem, muszę spokojnie założyć, że tam do żadnych scysji nie dochodzi. Czy to mnie dziwi? Otóż już nie. Kiedyś może tak, ale dziś już nie. Choćby z tego względu, że na przykład znam osobiście już jednego księdza, który nie ma nic przeciwko temu, by głosić, że za katastrofą Smoleńską stał zwyczajnie palec boży. Dlaczego ma takie zdanie? Bo bardzo interesuje się polityką.
Ktoś mi powie, że są też księża, biskupi, kardynałowie, a nawet papieże, którzy pasjonują się polityką równie mocno, jak opisani przeze mnie państwo i jak wspomniany przeze mnie ksiądz, tyle że znaleźli sobie inne towarzystwo i są dziś zakręceni mniej więcej tak samo, tyle że w innym kierunku. Nie będę się spierał. To jest fakt jak najbardziej oczywisty, i byłbym niemądry, gdybym zaczął nagle twierdzić, że tu mamy do czynienia wyłącznie z obozem wariatów i obozem spokojnych, pobożnych i obiektywnych duszpasterzy. Tak nie jest. Podobnie jak z jednej strony siedzi biskup, który uważa, ze Jarosław Kaczyński to nieszczęście Polski i Polskiego Kościoła, po drugiej stronie siedzi inny, dla którego największym nieszczęściem naszego narodu jest Tusk i jego ferajna. Tyle że to jest właśnie problem, który nas zwyczajnie rozrywa na strzępy.
Otóż jest tak że Kościół w Polsce zawsze, jeśli tylko idzie o sferę publiczną, trzymał się bardziej władzy niż ludzi. Dlaczego? Dlatego, że ludzie są tylko ludźmi – po jednej i po drugiej stronie – i towarzystwo establishmentu z reguły zawsze było bardziej interesujące dla członków tego establishmentu, niż towarzystwo motłochu. Do pewnego momentu więc, kiedy podział był taki, że z jednej strony był motłoch, a drugiej elity, duchowieństwo – czym wyżej, tym bardziej – wolało się bardziej zadawać z elitami, niż z motłochem. Coś się jednak w tym zmieniało wtedy zawsze, gdy motłoch przejmował władzę, lub do tej władzy aspirował. Wtedy część elit – ze zwykłego odruchu serca, lub częściej dla zwykłej zabawy - sunęła w stronę motłochu i usiłowała się dzięki temu poczuć lepiej i przede wszystkim piękniej. Hierarchia nie pozostawała w tyle. Dochodziło więc do paradoksalnej sytuacji, kiedy z jednej strony biskupi klepali się po plecach z różnymi ministrami, ubowcami i ważnymi urzędnikami, a z drugiej na wieczorne przyjęcia chodzili do hołoty. Bo to i ciekawie, a poza tym zawsze można było liczyć na to, że się tam spotka kogoś ekstra. No a poza tym, Jezus kocha nas wszystkich, czyż nie? I tak się inspirowali.
Od dwudziestu lat jednak w Polsce mamy sytuacje absolutnie wyjątkową. Establishment taki jakim go znamy, został uzupełniony z jednej strony przez bardziej światłą część motłochu, a z drugiej przez artystów i tzw. ludzi kultury, którzy już nie musieli szukać inspiracji na zewnątrz. Na zewnątrz pozostał wyłącznie margines. Możliwe, że w jakiś niezwykły sposób większy nawet od mainstreamu, ale i tak margines. Nawet nie motłoch. Po prostu margines. W tym momencie, znaczna część duchowieństwa wreszcie poczuła się u siebie jak u siebie. W jednej chwili wielu księży i biskupów uznało, że oni już do ludzi iść nie muszą, bo wśród ludzi już są. I jest im tam świetnie. I w tym momencie nastąpiło coś, czego nikt się pewnie nie spodziewał, ale co w tym ogólnym poczuciu szczęścia i satysfakcji ani nikomu szczególnie nie dokuczyło, ani nawet wielu nie zauważyło. Mainstream wypowiedział marginesowi wojnę i to wojnę na wyniszczenie. Wojnę straszną, wojnę w której nie bierze się jeńców, wojnę gdzie za jedno życie można co najwyżej splunąć. Wojnę gdzie nie ma żadnych reguł, nie istnieją jakiekolwiek zasady i idee, gdzie wszystko się zmienia, i gdzie wszystko stoi, gdzie nie ma ani prawdy ani fałszu, ani dobra ani zła, ani wściekłości ani współczucia. Gdzie cel jest jeden. Zabić, a pamięć zatrzeć. Wojny jakiej historia nie zna, bo wojny tak samo nowej jak nowe są czasy.
Co zrobili biskupi? Najpierw zwrócili się do elit. Elity odpowiedziały, że wszystko jest na swoim miejscu. Następnie więc zwrócili się do ludu… i lud też powiedział, że wszystko gra. Biskupi się rozejrzeli, rzucili okiem to tu, to tam i się skonsultowali. A kiedy się skonsultowali, to okazało się, że tak naprawdę nie bardzo wiadomo, co się dzieje. Bo jedni widzą to, inni widzą tamto i – niech będzie pochwalony! – naprawdę trudno zdecydować. Ale zaraz – co z Krzyżem? Z czym? Z Krzyżem? No z Krzyżem… wiadomo… tego tam.
Dziś, kiedy słuchałem konferencji prasowej – KONFERENCJI PRASOWEJ! – biskupów na Jasnej Górze, uderzył mnie pewien szczególny moment. Otóż na koniec, kiedy już swoje powiedział biskup Budzik i arcybiskup Nycz, zabrał głos ktoś z samej Jasnej Góry, podziękował wszystkim za starania i modlitwy, i powiedział, że teraz zaprasza wszystkich na… I w tym momencie autentycznie się przestraszyłem, bo sobie pomyślałem, że on za moment powie „na obiad”, albo „na kolację”, albo „na lampkę dobrego wina”. Nic takiego nie nastąpiło. Zaprosił na mszę. Tyle dobrego. Jednak co sobie pomyślałem, to moje.
Z czym zostajemy? Otóż okazuje się, że mamy pat. Biskupi, jako ludzie obyci towarzysko i zainteresowani tym co się dzieje w naszym kraju, otwarci na najróżniejsze opinie – ogólnie rzecz biorąc, ludzie dokładnie tacy jak każdy z nas – wspólnie z nami przeżywają nasze zmartwienia i radości. Tyle że jedni z nich trafili tu, a inni jeszcze znaleźli się tam. Ze swoimi emocjami, swoimi grzechami, swoimi najbardziej wstydliwymi tajemnicami. Tak jak my – cieszą się, nienawidzą, złorzeczą, modlą się, kochają, zaciskają w poczuciu bezradności pięści. Wciągnęło ich to życie. No i wciąż wraca problem tego Krzyża… Co? Krzyż? Jaki Krzyż? No Krzyż. Ach ten…. tego… No, Jezus nas kocha, a Krzyż trzeba szanować.
Dziś rzecznik rządu w telewizyjnej wypowiedzi wyraził ubolewanie, że Episkopat znów stchórzył. Ależ oni się wybezczelnili! Przecież arcybiskup Michalik zaproponował rozwiązanie niemal idealne. Powtórzę. Niech Komorowski, Tusk, Pawlak i Napieralski zgodzą się spotkać z Jarosławem Kaczyńskim i go najzwyczajniej w świecie opierdolą, kopną w dupę, a na koniec za nim zwyczajnie spluną. Niech wypierdala. A jak się będzie rzucał, to dostanie w ryj tak że ani nie piśnie. I co w tym było nie tak? Wygląda na to, że władza jest wciąż o krok do przodu. Margines wciąż nie do końca na marginesie. Lepiej uważać. To margines z dowiadczeniem. I to dowiadczeniem potężnym