Pokazywanie postów oznaczonych etykietą radość. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą radość. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 10 maja 2015

The Police na deszczowy dzień i pogodny wieczór

Ponieważ cisza wyborcza wiąże nam ręce, proponuję dziś tekst z mojej książki o muzyce, tu akurat na temat zjawiska (bo to jest zjawisko) pod nazwą The Police. Przy okazji zachęcam wszystkich do kupna tej naprawdę wyjątkowej książeczki. To jest tuż obok, zaledwie o jedno kliknięcie: http://coryllus.pl/?wpsc-product=rock-and-roll-czyli-podwojny-nokaut.

Do Siouxie mam pretensję o jedno. Otóż przez to, że ona, kiedy występowała na scenie, zachowywała się tak, jakby ją tam ktoś postawił i kazał czekać aż przyjdzie polecenie, żeby zejść, dała idealny pretekst Korze, by ta się przez całe lata chwaliła, że kiedy Maanam gdzieś w Danii supportował Siouxie and the Banshees, to po koncercie prasa duńska napisała, że przy Korze Siouxie wyglądała, jak drewniana lalka. Ja oczywiście natychmiast zorientowałem się, w czym rzecz. Otóż każdy kto wie, co to takiego Maanam, i co to takiego Siouxie and the Banshees, wie też, ze to są wielkości do tego stopnia nieporównywalne, że w tej konfrontacji Maanam, a z nim oczywiście cała ta Kora, mogą funkcjonować wyłącznie jako argument, by dokuczyć takiej właśnie Siouxie. To jest mniej więcej tak, jak ja bym chciał skarcić, dajmy na to, takiego B.B. Kinga, i uznał, że jemu będzie naprawdę przykro, jeśli napiszę, że przy nim to taki Dudek robi wrażenie żywiołowości wręcz piekielnej. Taka to retoryczna zagrywka, bez żadnych szczególnych konsekwencji. Oczywiście, faktem jest, że Siouxie, która na scenie faktycznie robiła wrażenie manekinu – swoją drogą dokładnie tak samo, jak Kora – mogła równie dobrze nie występować, tyle że jeśli mielibyśmy zacząć dyskutować na temat Kory – czego robić oczywiście nie mamy zamiaru – to musielibyśmy powiedzieć, że, jeśli ona cokolwiek powinna, to w najlepszym wypadku sprzedawać damską bieliznę na placu targowym, lub handlować marihuaną na miejscowym dworcu.
W podobny sposób miałbym ochotę zgłosić żal do zespołu The Police. Oni wprawdzie, w odróżnieniu od Siouxie, wszystko co robili, robili naprawdę znakomicie, natomiast mają naprawdę fatalne zasługi dla niezasłużenie dobrego samopoczucia innej polskiej gwiazdy, a mianowicie zespołu Lady Pank. Otóż rzecz w tym, że gdyby nie było The Police, nie byłoby też Lady Pank. A nawet gdyby Panasewicz z Borysewiczem gdzieś się tam jednak snuli , to by musieli wymyślić albo coś swojego, i to by było śmieszne, albo musieliby zrzynać od kogoś innego. Ponieważ jednak w tamtym czasie coś równie oryginalnego, jak The Police znaleźć było niezwykle trudno, muzyka Lady Pank nie cieszyłaby się taką popularnością, i my byśmy przez to mieli święty spokój.
A więc to trzeba powiedzieć bardzo wyraźnie: Na przełomie lat 70-tych i 80-tych, czegoś równie oryginalnego chyba jednak nie było. Oczywiście było wczesne U-2, było parę mniej znanych zespołów grających muzykę nie bezpośrednio punk rockową, jednak, o ile czegoś nie przegapiłem, The Police to było coś absolutnie wyjątkowego. Bardzo dobrze pamiętam, kiedy po raz pierwszy posłyszałem „Bed’s Too Big Without You”; pamiętam swoje wrażenia po pierwszym wysłuchaniu „Bring On the Night”, czy „Message in the Bottle”; pamiętam miesiące jeszcze wcześniejsze, kiedy wpadłem na „Roxane”, czy „I Can’t Stand Losing You”, ale też późniejsze, kiedy ukazało się „Synchronicity” i ja zwyczajnie zdrętwiałem. To było coś nie do opisania. Tam wrażenie robiło wszystko: przede wszystkim, tak jak zawsze, same piosenki, ale również głos Stinga – wówczas pewnie jeszcze bardziej wyjątkowy, niż dziś – no i brzmienie zespołu – to jak Copeland grał na perkusji, a Summers puszczał te swoje niezwykłe, pojedyncze, wybrzmiewające dźwięki. Ależ to była frajda!
Piosenki The Police. To było naprawdę coś. Pamiętam, jak w którymś z wywiadów Sting opowiadał, jak to sobie kiedyś szedł ulicą i w pewnym momencie minął remontowany budynek. I oto na rusztowaniach siedział sobie jakiś człowiek, coś tam skrobał i gwizdał „Roxane”. I opowiada Sting, że kiedy to usłyszał, najzwyczajniej w świecie zdębiał. On bowiem nagle sobie uświadomił, że to jest przecież piosenka, którą on sam napisał. On ją sobie któregoś dnia wymyślił, a tu nagle po latach, jakiś kompletnie obcy człowiek gwiżdże ową melodię, tylko po to, żeby mu robota się mniej dłużyła. I to mi się bardzo spodobało. Bo nagle zrozumiałem, że w tym całym rocku od początku tak naprawdę chodziło tylko o to – żeby móc sobie od czasu do czasu coś zanucić, lub ewentualnie przy tym poskakać. I jeśli jedno i drugie okazało się rzeczywistością, to ten, który się do tego na pierwszym miejscu przyczynił, może już spokojnie umierać.
The Police nagrało pięć płyt. Moim zdaniem, tej trzeciej, „Zenyatta Mondatta”, czy jak ona się tam nazywała, równie dobrze mogłoby nie być. Podobnie, do dziś nie jestem w stanie zrozumieć, co Stingowi kazało przeprodukować „Don’t Stand So Close To Me”? Przecież to była taka fajna piosenka, i co ona mu przeszkadzała? Co go podkusiło, żeby ją nagle zmieniać? Więc to są te dwa – zapomnijmy już o tym podpuszczeniu Landy Pank – smutne momenty, natomiast cała reszta, to prawdziwe perły. I to bez możliwości wskazania, która z nich jest lesza, a która gorsza. Oczywiście, Outlandos d’Amour to był dopiero początek i to się czuło, ale za to, jakież to wszystko było świeże i prawdziwe. No ale te inne, włącznie z ostatnią – no dobra, niech będzie, że zaryzykuję – najlepszą, tworzą kolekcję nie z tej ziemi.
No i proszę spojrzeć, jak to się dzieje. Oni przez te kilka dobrych lat działają sobie spokojnie w jako takiej zgodzie, idą do przodu jak przysłowiowa burza, nagle wymyślają coś takiego, jak „Syncronicity”… i uznają, że już mają siebie dość. Jedyne, co mi przychodzi do głowy, kiedy zadaję sobie pytanie „dlaczego”, to to, że oni zapewne doskonale wiedzieli, że dalej już jest tylko ściana. A jeśli tak, to uważam, że należą im się tym większe brawa. Jak to ładnie kiedyś zaśpiewał Wojciech Młynarski: „Żeby wiedzieć, kiedy w szatni płaszcz pozostał przedostatni”. Oto prawdziwa sztuka.

Na koniec, proponuję, byśmy sobie posłuchali piosenki. Nie jest to wprawdzie coś, co im się udało szczególnie, nawet nie na tyle, by o niej w ogóle pamiętać, natomiast jest w niej coś takiego, co jest w stanie rozjaśnić nam wszystkie troski i niepokoje. Szczególnie dzisiaj. A więc słuchajmy, a jak ktoś potrafi, niech sobie nawet podśpiewuje.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...