poniedziałek, 31 sierpnia 2020

Czy Jan Chrzciciel pluł jadem nienawiści?


      Tym razem, w odróżnieniu od wielkanocnych konferencji księdza Rafała Krakowiaka, tych ostatnich, które miały miejsce podczas zeszłotygodniowych rekolekcji, nie będę tu zamieszczał, natomiast  wszystkim tym, którzy mają pragnienie by ich wysłuchać – a to jest moim zdaniem jak najbardziej konieczne –  one są dostępne przede wszystkim na youtubie tu, ale również na facebookowej stronie Pomocników Matki Kościoła , do polubienia której zachęcam z całego serca. Dziś natomiast chciałbym bardzo wrócić do minionego piątku, kiedy to Ksiądz podzielił się z nami swoją refleksją na temat opisanego przez Marka ścięcia Jana Chrzciciela przez Króla Heroda. Jak mówię, owej konferencji można wysłuchać i tu i tam, tu jednak na blogu przedstawić pragnę swoją interpretacje tego, co nam Ksiądz przedstawił, interpretację, którą on swoją drogą miał okazję poznać i mnie za nią w żaden sposób nie skarcił.

        A było tak, że zanim ksiądz Krakowiak rozpoczął swoje wystąpienie, proszę sobie wyobrazić, że zaprezentował nam krótki skecz z Monty Pythona, gdzie Eric Idle jest oskarżony o wielokrotne morderstwo. Tych którzy ów skecz pamiętają, proszę o cierpliwość, tych natomiast, którzy nie wiedzą o czym mowa, o chwilę uwagi. Otóż jest tak, że przed sądem staje Eric Idle, bardzo elegancki, grzeczny, niezwykle kulturalny i skruszony wielokrotny zabójca, a sędzia grany przez Terry’ego Jonesa odczytuje niezwykle długą listę jego ofiar, po czym zwyczajowo prosi oskarżonego o komentarz. W tym momencie Eric Idle, jak mówię, wręcz karykaturalnie grzeczny, kulturalny i elegancki, najpierw wszystkich obecnych gorąco przeprasza za to co zrobił, obiecuje, że już nigdy więcej tak potwornej zbrodni nie popełni, a następnie rozciąga swoje przeprosiny na sędziego, prokuratora, policjantów i wreszcie na ławę przysięgłych, że przez jego zachowanie oni wszyscy musieli się tak bardzo natrudzić... i oto wraz z każdą chwilą jego wzruszającej przemowy, wszyscy się wzruszają i ostatecznie sędzia skazuje zabójcę na sześć miesięcy w zawieszeniu, a to tylko dlatego, że ten prosił o jak najsurowszy wymiar kary.
         I w tym momencie, kiedy już wszyscy skończyliśmy się śmiać, przyszedł czas na Marka:
Ten bowiem Herod kazał pochwycić Jana i związanego trzymał w więzieniu, z powodu Herodiady, żony brata swego Filipa, którą wziął za żonę. Jan bowiem wypominał Herodowi: «Nie wolno ci mieć żony twego brata». A Herodiada zawzięła się na niego i rada byłaby go zgładzić, lecz nie mogła. Herod bowiem czuł lęk przed Janem, znając go jako męża prawego i świętego, i brał go w obronę. Ilekroć go posłyszał, odczuwał duży niepokój, a przecież chętnie go słuchał.
Otóż chwila sposobna nadeszła, kiedy Herod w dzień swoich urodzin wyprawił ucztę swym dostojnikom, dowódcom wojskowym i osobom znakomitym w Galilei. Gdy córka tej Herodiady weszła i tańczyła, spodobała się Herodowi i współbiesiadnikom. Król rzekł do dziewczęcia: «Proś mię, o co chcesz, a dam ci». Nawet jej przysiągł: «Dam ci, o co tylko poprosisz, nawet połowę mojego królestwa». Ona wyszła i zapytała swą matkę: «O co mam prosić?» Ta odpowiedziała: «O głowę Jana Chrzciciela». Natychmiast weszła z pośpiechem do króla i prosiła: «Chcę, żebyś mi zaraz dał na misie głowę Jana Chrzciciela». A król bardzo się zasmucił, ale przez wzgląd na przysięgę i biesiadników nie chciał jej odmówić. Zaraz też król posłał kata i polecił przynieść głowę Jana. Ten poszedł, ściął go w więzieniu i przyniósł głowę jego na misie; dał ją dziewczęciu, a dziewczę dało swej matce. Uczniowie Jana, dowiedziawszy się o tym, przyszli, zabrali jego ciało i złożyli je w grobie
”.
       Powtórzę: to jak Ksiądz zinterpretował zarówno jedno jak i drugie, można sobie już samemu obejrzeć, ja natomiast – nadzwyczaj poruszony tym co zobaczyłem i usłyszałem – miałem myśli bardzo od refleksji Księdza różne. Otóż ja przede wszystkim zwróciłem uwagę na to, że morderca – zapewne nadzwyczaj okrutny i bezwzględny – zjednał sobie sympatię sądu nie przez to, że oni w wszyscy w gruncie rzeczy uważają, że zabić kogoś to fantastyczna zabawa, ale wyłącznie przez to, że przede wszystkim on bardzo wszystkich za swój czyn przeprosił, a przy tym był tak szalenie kulturalny, grzeczny i elegancki. To co na sądzie zrobiło takie wrażenie, to owo piękne, wzruszające przemówienie, wygłoszone ciepłym, pełnym poczucia wyrządzonej krzywdy głosem; to owo przemówienie i jego autor sprawiło, że zarówno sędzia, prokurator, jak i ława przysięgłych, ale też policjanci zmaltretowani podczas akcji przez oskarżonego, sprawiają, że pod koniec wszyscy biją mordercy brawo i śpiewają mu „Sto lat”.
         I teraz, ja nie wiem i chyba nie wie nikt, jakimi ludźmi był Król Herod i jego bratowa Herodiada, ale nie mogę się pozbyć myśli, że oni mogli być naprawdę ludźmi bardzo eleganckimi i kulturalnymi, a kto wie, czy nawet – w wymagających tego sytuacjach – nie nadzwyczaj grzecznymi i sympatycznymi. Nie mogę też się pozbyć myśli, że gdy chodzi o Jana, to ona akurat nie był ani sympatyczny, ani kulturalny, ani też szczególnie elegancki, gdy stał pod tym pałacem i uparcie informował Heroda, że to co on robi to występek i straszny grzech. Wręcz przeciwnie, ja bym się nie zdziwił, gdyby było tak, że on wyzywał Króla od najgorszych zarówno zwracając sie bezpośrednio do niego, jaki i głosząc ową prawdę o grzechu wobec napotkanych ludzi. Nie zdziwiłbym się, gdyby miało sie okazać, że jego gniew był tak wielki, że Królowi rzeczywiście nie pozostało już nic innego jak się go zwyczajnie bać.
       Ale byli tam też zwykli ludzie i ja jestem ciekawy, co oni czuli, gdy patrzyli na grzech Heroda i słuchali tyrad Jana. Oni z całą pewnością musieli wiedzieć, że Król zgrzeszył. Wedle obowiązującego Żydów prawa, to co Herod i Herodiada uczynili kwalifikowało się do najwyższej kary, bo kary Bożej. I tu ja również nie mogę odpędzić od siebie myśli, że jeśli oni nie położyli uszu po sobie i nie zamknęli się w swoich domach, to najprawdopodobniej uznali Jana za awanturnika, a jego słowa za... tak, tak, nie bójmy się tych słów... mowę nienawiści. Ja mam bardzo poważne podejrzenie, że przy zachowaniu wszelkich należnych proporcji, wielu z nich mogło uznać, że Jan zwyczajnie pluje jadem, stygmatyzuje i próbuje narzucać swoją wizję świata tym którzy akurat jej nie podzielają, a których jedynym grzechem, prawdę powiedziawszy, było tylko to, że się kochali.
       No i, co wcale nie najmniej ważne, w nich, co bardzo prawdopodobne, bardzo duży niesmak musiało budzić to Janowe chamstwo, ten jego brak kultury, ta wykrzywiona nienawiścią twarz wreszcie. I kiedy to wszystko sobie próbuję wyobrazić, myślę sobie, że zapewne już po tym, jak Salomea swojej mamie przekazała ów półmisek z głową, lud odetchnął z ulgą. Bo choć grzech jednak zatriumfował, to przynajmniej przegrała nienawiść. A skoro nie można mieć wszystkiego, to niech przynajmniej będzie miło.
      I tu też chciałbym na zakończenie wrócić do skeczu o kulturalnym zabójcy i wrażliwych sądach. To jest oczywiście Monty Python, a więc owo charakterystyczne przerysowanie. Na to oczywiście nikt z nas się nabrać nie da. Jestem natomiast przekonany, że bez najmniejszego problemu można by było ową historię napisać ponownie, tym razem zupełnie na poważnie i zupełnie na poważnie ją zekranizować, żeby wraz z sędzią, prokuratorem oraz policjantami płakalibyśmy też my. Co ja mówię „można by”? Przecież już dziś w historii kina można znaleźć niezliczone opowieści, gdzie tak naprawdę jedynym negatywnym bohaterem jest tak zwana nienawiść i jej jad.  
       I to tyle owej refleksji. Na koniec już po raz kolejny zachęcam wszystkich do śledzenia duszpasterskiej aktywności księdza Krakowiaka, no a skoro tak, to i niezbędnym też będzie nawiązanie kontaktu z Pomocnikami Matki Kościoła z Poznania. Naprawdę warto.





    

niedziela, 30 sierpnia 2020

Przyszedł jakiś pan z żabą i pali liście


Rekolekcje z Pomocnikami Matki Kościoła już za nami, wypadałoby więc przejść już do naszego zwykłego codziennego rytmu. Ponieważ jednak wróciłem późnym wieczorem, a dziś ani nie chce mi się pisać nowego tekstu, ani też nie bardzo już mam na to czas, obiecuję, że na jutro będę gotowy, a dziś jeszcze moja posmoleńska refleksja na temat tak zwanych ateistów.

      Powiem szczerze, że nie do końca się orientuję, czy moje przeczucia mnie nie zawodzą, niemniej jednak mam wrażenie, że Szatan – o którym tu już parokrotnie wspominałem – zaatakował również na poziomie prostego przekazu medialnego. Kiedy oglądam telewizję – a oglądam ją dziś stale i niezmiennie – widzę, że z jakiegoś dla mnie niezrozumiałego do końca powodu, w jej ofercie pojawiło się całe stado tak zwanych ateistów, a więc ludzi których przekaz i jednocześnie zasługa jest jedna – Boga nie ma. To co jest, to wyłącznie złudzenie i ludzkie kompleksy. No i oni. Ci którzy nam to porządnie wyjaśnią.
      W minioną sobotę obejrzałem występ dwóch kobiet, a mianowicie Magdaleny Środy i – ostatnio nieoczekiwanej zupełnie gwiazdy telewizji TVN24 – Olgi Lipińskiej, które, wraz z jakąś doczepioną do nich „socjolożką”, ubolewały bardzo nad tym, że całe to poruszenie spowodowane śmiercią Prezydenta, jego żony i pozostałych osób, zostało zawłaszczone przez religię, Kościół i – konsekwentnie – zabobon. Że bardzo źle się dzieje, że z takim ważnym wydarzeniem nowoczesny człowiek nie umie sobie poradzić inaczej niż przy pomocy religii. Wczoraj z kolei, znów z nieznanego mi powodu, Grzegorz Miecugow zaprosił do telewizyjnego studia zaprosił pewnego Zbigniewa Mikołejko.
      W tym momencie należy się parę słów wyjaśnienia. Ja znam tego Mikołejkę. Zwróciłem na niego uwagę jeszcze w zamierzchłych czasach ledwie co kwitnącej III RP, kiedy to jeszcze czytałem "Gazetę Wyborczą". Kim jest ten człowiek? Otóż on jest wykształconym ateistą. Co ciekawe, o ile mi wiadomo, cała jego wielkość, czy może tylko szczególność, sprowadza się do tego, że jest on przekonany, że Bóg nie istnieje, i że każdy kto sądzi inaczej, to biedny, zahukany, pełen kompleksów nieborak. W sytuacji gdy nawet Jan Hartman – inny bohater bezbożnych mediów – przynajmniej od czasu do czasu zabierze głos w sprawach ogólnych, ów Mikołajko przez te wszystkie lata nie dokonał nic poza tym, że tylko twierdził że Boga nie ma, zbierając całe swoje dotychczasowe wykształcenie w formę kilkunastu zdań, by ten sąd zgrabnie uzasadnić. I właśnie dzięki temu osiągnięciu, był w swoim czasie bohaterem "Gazety Wyborczej", a dziś zupełnie niespodziewanie stał się gwiazdą Grupy ITI. To też znak czasów. A wydawałoby się, że aby dać się pokazać w telewizji trzeba przynajmniej mieć gitarę i umieć coś zaśpiewać, zatańczyć, albo opowiedzieć żart.
      Co mi strzeliło do głowy, żeby się zajmować ateistami? Czy którykolwiek z nich powiedział coś istotnego? Czy może któryś z nich wygłosił jakąś myśl, która by kogokolwiek poruszyła? Poza wypowiedzią Magdaleny Środy, ubolewającej nad tym że nikt jakoś wciąż nie stworzył rytuału pozareligijnego, nie zdarzyło się nic takiego. Dlaczego więc nagle ta nisza stała się tematem w tym miejscu? Otóż wcale nie chodzi o nich. Problemem jest to, że reżimowe media, w tym konkretnym czasie, znalazły potrzebę sięgnięcia po ten szczególny arsenał. Po ateizm. W jednej sekundzie, przez niezbadany gest losu, lub może opętanego umysłu – wszystko jedno – zginęło 96 osób stanowiących elitę naszego pięknego kraju. Ten akt nieopisanego barbarzyństwa stworzył w jednej chwili napięcie tak mistyczne, że jedynym dla niego ujściem stała się religia. Dlaczego? Nie wiem. Ale to nie jest opinia, lecz fakt. Tak się stało. Ta tragedia, ta katastrofa i ta śmierć spowodowały w jednej chwili reakcję, którą można zrozumieć jedynie na poziomie boskim. Ale jestem dziś pewien, że jeśli za tym nieszczęściem stoi wcielone zło – a myślę, że stoi – jego jedyną sensowną reakcją jest zakwestionowanie tego mistycznego wymiaru. I stąd ten zły szum.
      Wraz z tym wiatrem wiary, nadziei i miłości pojawił się więc ten niedobry zgrzyt. Zgrzyt mówiący nam, że jesteśmy naiwni, głupi i bezużyteczni. Że to wszystko, czym się przejmujemy i co nam daje poczucie siły i wielkości, jest wyłącznie złudzeniem i bzdurą. A ja czuję, że to wszystko na nic. Że za tymi dziwnymi ruchami stoi już tylko zwykła desperacja, spowodowana poczuciem utraty władzy. To już jest wyłącznie pisk.
      Moja wiara jest bardzo szczególna. Szczególna w tym sensie, że całkowicie racjonalna. Kiedy myślę o Bogu, o Jego realności i obecności w naszym życiu, jestem w pełni skoncentrowany nie tyle na wierze, lecz na jak najbardziej racjonalnym oglądzie tego co rozpościera się przede mną. Kiedy słyszę o najróżniejszych cudach, mam dla nich wytłumaczenie jak najbardziej racjonalne, a mimo to wciąż uważam je za oczywiste znaki, które wysyła nam Pan Bóg. Kiedy spotykam kogoś, kto mówi mi, ze Bóg umarł, lub wręcz że nigdy nie żył, jestem w stanie się z nim spierać wyłącznie na poziomie rozumowym. Krótko mówiąc, jeśli mam kłopoty z moją wiarą, one nie mają w żaden sposób natury racjonalnej. Dla mnie Bóg, zbawienie i życie wieczne są objaśniane w sposób wyłącznie logiczny. Inaczej natomiast jest, gdy nagle – a zdarza się to wcale nie rzadko – ogarniają mnie wątpliwości. Że może to wszystko to złudzenie, że za tym życiem nie ma nic, że to wszystko bujda, a my wszyscy zwyczajnie sobie coś roimy. Tyle że każdy taki moment tonie w kompletnej irracjonalności. Z moją niewiarą jest trochę tak jak z dzieckiem, które wie że tam w ciemnym kącie nic nie ma, ale wciąż się boi, że a nuż coś jednak wyskoczy. To jest zupełnie jak z tym człowiekiem, który wie, że życie naturalnie jest formą istnienia białka, ale nie da się ukryć, że czasem dzieją się rzeczy dziwne. No a poza tym, kto w ogóle może wiedzieć, jak to jest naprawdę. A więc w tym sensie, jestem dość podobny do takiego Mikołajki, jego przerażonych kolegów z ich wyobrażeniami na swój temat. Jestem mianowicie jak najbardziej racjonalistą, Tyle że może czasem czuję się jakoś nie tak jak bym chciał. I nie wiem, dlaczego.
        A zatem, dokładnie tak samo jak dziecko, które zamyka oczy i wchodzi do ciemnego pokoju, bo wie, że nic tam złego na niego nie czeka i że wszystko to co mówią ludzie to żart, patrzę na to, co się w tych szczególnych dniach dzieje wokół nas. Uważam, że to co się stało 10 kwietnia pod Smoleńskiem to nie bajka i bzdura. To w sposób jak najbardziej oczywisty i realny – a co najważniejsze racjonalny – dotknięcie palca mojego Boga. To znak, który ma wytłumaczenie jak najbardziej rozumowe i pełne logiki. To żywa prawda. Oczywiście, boję się też trochę, że może mi się to wszystko tak tylko zdaje. Że w końcu bywa różnie, a człowiek popełnia niezwykłe czasem błędy. Jednak to się dzieje wyłącznie na poziomie zaklęć i koszmarów. I to wiem. I to mnie utrzymuje w zupełnie dobrym nastroju.
       Ale wiem też jednocześnie, że to zło, co się naprzeciwko nas zebrało, ci wszyscy nieszczęśnicy, co głoszą, że to co się dzieje, potrwa jeszcze zaledwie parę dni, a najwyżej tygodni, i zniknie jak wszystko co się wydawało czymś niezwykłym dotychczas i też się skończyło, żyją złudzeniami. I ten wczorajszy Mikołajko, i ta Magdalena Środa, a za nimi wszyscy inni głosiciele przyszłości bez Boga, bez nadziei i bez sprawiedliwości, żyją złudzeniami. Oni są jak ci biedni czytelnicy ezoterycznych pism, którzy wierzą, że skoro jak się nasika na zleżałe trociny, to się lęgną robaki, to niewątpliwie życie powstało nie przez słowo Boga, lecz tak jakoś. To nie są racjonaliści, to nie są ludzie rozumni. To nawet nie są czarodzieje. Ich jedyna kompetencja to umiejętność składnego objaśniania swoich problemów związanych ze strachem przed wieczną mocą i nieskończoną miłością.
       I pomyśleć, że to oni akurat zostali skierowani na pierwszy polityczny front walki o przyszłość naszej Polski! Równie dobrze mogliby wysłać człowieka z różdżką, lub z talią kart jakiegoś Tarota.




sobota, 29 sierpnia 2020

Czy Diabeł jest kłamcą?


Ponieważ niepostrzeżenie nadszedł weekend, to uznałem, że nic nie stoi na przeszkodzie, by zakończyć serię wspomnień i przedstawić mój najnowszy felieton dla "Warszawskiej Gazety". Wprawdzie trudno mu będzie konkurować choćby z wczorajszym tekstem księdza krakowiaka, ale z nim akurat konkurować w ogóle nie jest łatwo. A zatem zapraszam – Czy Diabeł to bezczelny kłamczuch?      

     Wraz z atakiem ideologii LGBT pojawiają się coraz częściej głosy powtarzające argument, że społeczna niechęć wobec osób „seksualnie nienormatywnych” prowadzi do tego, że wielu z nich popełnia z rozpaczy  samobójstwa. Gdy jednak przychodzi do przykładów, powracają trzy imiona: Dominik, Milo oraz Michał i sprowadzona do maksymalnego minimum historia o trzech homoseksualistach zaszczutych przez heteroseksualne społeczeństwo do punktu, gdzie jedynym rozwiązaniem okazała się śmierć.
      A choć ja oczywiście wiem, że śmierć jest kiepskim powodem do awantur, to chciałbym się tu jednak trochę poawanturować, z tego choćby względu, że każdy z tych przypadków to bezczelne oszustwo, używane przez wspomniane środowiska wyłącznie do autopromocji. Gdy chodzi o owego Dominika, to wedle słów jego matki, on nigdy nie miał jakichkolwiek skłonności homoseksualnych, a zaszczuty został, przy kompletnej bezczynności nauczycieli, podobnie jak wiele innych dzieci przed nim, przez swoich kolegów ze szkoły tylko za to, że był dzieckiem grzecznym i spokojnym.  Kolejny z nich był ciężko zaburzonym matematycznym geniuszem, który w pewnym momencie doszedł do wniosku, że nie jest ani mężczyzną, ani kobietą, ani w ogóle nikim, zmienił sobie imię na Milo, kazał na siebie mówić „coś”, w rezultacie czego popadł w tak ciężkie szaleństwo, że ostatecznie postanowił umrzeć. Co więcej, o żadnym szczuciu mowy być nie mogło, bo on przez kolejne lata przebywał wyłącznie w towarzystwie sobie podobnych, gdzie był traktowany jak bohater i jeśli mu było źle, to wyłącznie ze sobą. Homoseksualistą, owszem, był ów Michał, tyle że ten z kolei zatrudnił się jako model, jako model zaczął robić karierę, ale i to go nie uchroniło przed ciężką depresją, równie ciężkim uzależnieniem się od leków i ostatecznym samobójstwem.
        Proszę zatem zauważyć, że wśród owych trzech bohaterów tęczowej fali był zaledwie jeden gej, którego los nie był inny od losu wielu innych tego typu osób na całym świecie, włącznie z tymi, których ów świat nie dość że nie prześladował, to traktował jak bogów. A to jest aspekt, który mnie prowadzi do refleksji bardziej ogólnych, które wyraźnie wskazują, że oszustwo od samego początku stanowi pierwsza naturę owej perfidnej ideologii.
       Nie wiem, czy Czytelnicy „Warszawskiej” wiedzą, ale owa tęczowa flaga oryginalnie miała osiem kolorów, z różowym na samej górze. Kiedy ci, którzy całym tym biznesem od początku kręcili uznali, że tęcza z różowym paskiem to żadna tęcza, tylko jakiś żart, w dodatku ich kompromitujący, różowy pasek usunęli, a następnie, by jakoś zademonstrować swój sprzeciw wobec oczywistej symboliki chrześcijańskiej, usunęli kolor indygo, będący symbolem Zmartwychwstania i zostawili sobie ów kikut, przy wybranych przez siebie okazjach udający tęczę biblijną.
       To że wielu z tych co się wokół tego całego LGBT kręcą to zwykła ludzka patologia, to akurat świetnie wiemy. Dobrze jest też jednak pamiętać, że to jest banda ciężkich i cwanych nadzwyczaj oszustów.



piątek, 28 sierpnia 2020

Don Paddington: O zabawce w cwanych rękach


Zgodnie z obietnicą, dziś komentarz księdza Rafała Krakowiaka do tekstu, który zamieściłem tu wczoraj, zarówno tekst, jak i komentarz jeszcze z lutego roku 2012. Bardzo polecam. 


W 1801 roku, zawitał do Warszawy hrabia de Lille. Skromny ów arystokrata okazał się być hrabią Prowansji, czyli Ludwikiem Stanisławem Ksawerym de Bourbon, bratem ściętego przez jakobinów króla Francji, Ludwika XVI. Zanim, jako Ludwik XVIII, zasiadł na tronie swoich przodków, od 1791 roku musiał tułać się po różnych krajach Europy, szukając schronienia najpierw przed Republiką Francuską, a później napoleońskim Cesarstwem. Ówczesne europejskie monarchie popierały Ludwika i jego pretensje do władzy nad Francją, choć wobec rosnącej potęgi Napoleona, to poparcie było coraz słabsze. Grunt zaczął palić się pod stopami hrabiego de Lille, gdy 9 lutego 1801 roku, w Luneville, tryumfujący Bonaparte zmusił Austrię do podpisania pokoju. Idąc za przykładem Austriaków, wszystkie państwa tworzące tzw. II koalicję antyfrancuską, wycofały się z wojny z Francją, a car Paweł zaczął nawet myśleć o sojuszu z Napoleonem. Napisałem „wszystkie państwa”? To oczywiście błąd. W stanie wojny z Francją pozostała niezłomna i od tej chwili całkowicie osamotniona Anglia.Tak czy inaczej, na kontynencie panowało formalne francusko-europejskie „kochajmy się”, i stąd – skoro nie dało rady przedostać się na wyspy brytyjskie – przyszłemu królowi Francji nie pozostało nic innego, jak tylko z obecną przy nim rodziną i świtą opuścić (pieszo!) do tej pory stosunkowo przyjazną, kurlandzką Mitawę (wtedy pod panowaniem rosyjskim) i schronić się pod opiekuńcze skrzydła Prusaków. I właśnie dlatego, w marcu 1801 roku, hrabia de Lille, po krótkim pobycie w Kłajpedzie pojawił się w Warszawie, gdzie zamieszkał na ponad 3 lata.
      W tym miejscu wypada wyjaśnić, że Królestwo Prus nie było zaangażowane w ówczesne wojny. Owszem, Prusacy współtworzyli tzw. I koalicję antyfrancuską, ale po zawarciu z Republiką w 1795 roku separatystycznego pokoju (by bez przeszkód skonsumować III rozbiór Polski), armia, która posiadała państwo, pozostała neutralna aż do 1806 roku. I nie było w tym nic dziwnego. Dominantą polityki Prus w tamtym czasie było bowiem nie tyle użeranie się z Francuzami, co raczej osłabianie wpływów cesarza Austrii w państwach niemieckich. Podwaliny pod tę politykę położył Fryderyk Wielki (wcielając Śląsk do swojego państwa), a zwieńczył ją ostatecznym sukcesem (tj. zjednoczeniem Niemiec i koronacją Wilhelma Hohenzollerna na cesarza) Otton von Bismarck.
      Można sobie wyobrazić, że Prusacy z zachwytem patrzyli na to, co się w Europie końca XVIII i początku XIX wieku działo: oto Napoleon – niech będzie, że nuworysz i uzurpator – zupełnie nie proszony, działał na korzyść państwa pruskiego waląc jak w bęben w Austrię, osłabiając Rosję i izolując zawsze skłonną do intryg Anglię. Istniało wprawdzie niebezpieczeństwo importu rewolucyjnych idei do berlińskiej monarchii, ale na początku XIX wieku widać było wyraźnie, że jakobiński żar znacznie ostygł, a Pierwszy Konsul rewolucyjną dzicz opanował i zneutralizował. A oprócz tego, wszystko wskazywało na to, że Bonaparte boi się jak ognia starcia z Prusakami i zrobi wszystko, by ci przeciwko niemu nie występowali. Stąd też, mimo pewnych pomruków niezadowolenia, które dały się posłyszeć od jawnie antyfrancuskiej królowej Luizy Pruskiej, oraz wspierającego ją ministra Karola von Hardenberga, a także od stojącej bezczynnie armii, Prusy – przynajmniej oficjalnie – były bardzo rade ze swej neutralności i za nic w świecie nie chciały z niej rezygnować.
      Pamiętamy o osamotnionej Anglii? Wielkie koszty dotychczasowych wojen, oraz ich ewidentne fiasko, grożąca Wyspom – o czym Anglicy byli przekonani – francuska inwazja, tudzież problemy z katolickimi Irlandczykami sprawiły, że rządzący Anglią dżentelmeni usiłowali dać swojemu krajowi, choć moment wytchnienia. Po traktacie z Luneville, jedyną na to szansą było albo zawarcie z Francją upokarzającego pokoju, albo uwikłanie Napoleona w wojnę z królestwem Prus. Dumny Albion z góry odrzucił ewentualność pokoju z Korsykaninem, jedynym więc do przyjęcia wyjściem jawiła się Anglikom wojna Francuzów z Prusakami. Kłopot polegał na tym, że Bonaparte nie widział żadnego politycznego sensu w napaści na Prusy, a mówiąc ściśle, w owym czasie w ogóle nie miał ochoty na nikogo napadać, o ile Anglia swoją agresywną postawą nie zmusi go do tego. Prusy, podobnie: nie były zainteresowane wojną z Francją, bo niby co w tej wojnie mogłyby zyskać?
- Sławę wojenną? Już ją miały.
- Nowe terytoria? Maleńkie Prusy tak obżarły się Polską, że miały kłopot z absorpcją rozbiorowych zdobyczy. Po cóż im więc nowe terytoria, jeśli z dotychczasowymi z trudnością sobie radziły?
- To może funty szterlingi? A skąd Anglia miała je wziąć, jeśli efektem dotychczasowej wojny była pusta kasa i grożąca krajowi gospodarcza zapaść?
      Jedyną rzeczą, którą Anglia mogła wtedy Prusom dać, i Prusaków by to zainteresowało, to zgoda na pruską hegemonię w Niemczech. Tyle tylko, że w momencie udzielenia tej zgody, Anglia znalazłaby się w stanie wojny nie tylko z Francją, lecz także z Austrią, Rosją i Skandynawami. Ostatecznie w stanie wojny z tymi krajami byłyby też Prusy. Efekt: Prusacy tracą zainteresowanie dla tej sprawy.
      Wynika z tego, że Anglicy nie mieli w ręku żadnych atutów, co nie zmienia faktu, że rok 1801 był świadkiem gorączkowych zabiegów angielskiej dyplomacji, by doprowadzić do wojny prusko-francuskiej. Prusacy, dla wyżej podanych racji odmawiali, a synowie Albionu, świadomi pewnych rozdźwięków istniejących w pruskich sferach rządzących, uporczywie usiłowali skłonić króla Prus, by zgodził się narazić swoje państwo – za bezdurno, z miłości do poddanych JKM Jerzego III, ewentualnie, by spełnić kaprys królowej Luizy – na wielkie niebezpieczeństwo.
      Wróćmy do hrabiego de Lille. Zacny ów człowiek, choć – jak mówią ówcześni pamiętnikarze – zewnętrznie wydawał się godzić z wyrokami losu, w rzeczywistości wykorzystywał każdą okazję, by spiskować najpierw przeciwko Republice, a później przeciwko Bonapartemu. Był w tym działaniu równie niezłomny, a czasem też równie osamotniony jak Anglia. Krótko mówiąc: Ludwik de Bourbon i Anglicy byli skazani na współpracę.
      Oczywiście, w tej współpracy to Anglicy byli rozgrywającymi, a rola hrabiego de Lille ograniczała się – co widać było wyraźnie zwłaszcza w 1801 roku – do wypełniania funkcji nieoficjalnego przedstawiciela brytyjskiego rządu (albo – jeśli ktoś woli – angielskiego agenta).
Ludwik (jak się domyślamy dobrze przez Anglików poinstruowany co do ogólnej sytuacji), gdy tylko pojawił się w granicach Prus, uruchomił – korespondencyjnie – wszystkie swoje rodzinno-dynastyczno-polityczne kontakty, poprzez które mógł dotrzeć do pruskich ministrów, tudzież innych osób (królowa Luiza), mających wielki wpływ na wiecznie niezdecydowanego króla Fryderyka Wilhelma III.
        Ta wielka aktywność Burbona, której cele były całkowicie zbieżne z celami angielskich dyplomatów rezydujących przy dworze Hohenzollernów, zostały oczywiście przez Berlin zauważone. Z punktu widzenia kierujących wówczas pruską polityką zagraniczną ministrów Friedricha von Heinitza i Christiana von Haugwitza, działalność hrabiego de Lille była dla państwa pruskiego niewygodna, a nawet groźna. Ci dwaj ministrowie byli architektami pruskiej neutralności i jako ludzie bardzo bystrzy, dość szybko się zorientowali, że obecność Ludwika w Prusach jest angielską prowokacją, by Prusy wytrącić z neutralności. Problem bowiem polegał na tym, że okazywana przez rząd Prus pobłażliwość dla działań Burbona, a także kojarzone z tą działalnością i zaobserwowane przez napoleońskich szpiegów ożywienie w antyfrancuskim otoczeniu królowej Luizy, mogły być zinterpretowane przez podejrzliwego Bonapartego, jako uległość Berlina wobec Londynu. Taka zaś interpretacja prowadziła do naprawdę dużych kłopotów.
       By zyskać więc na czasie, pruscy ministrowie trzymali Ludwika na dystans, wyznaczywszy mu na miejsce stałego pobytu Warszawę i tylko Warszawę. Być może spodziewali się, że w znanej z pronapoleońskich sympatii byłej stolicy byłej Polski, hrabia de Lille zazna od Polaków wielu przykrości, czy nawet wręcz szykan, co skłoni go do opuszczenia Prus. Polacy jednak, zauważywszy dużą oziębłość Prusaków wobec Ludwika i skonstatowawszy, że rząd pruski zupełnie się o niego nie troszczył, rozczulili się nad smutnym losem wygnańca i otoczyli go opieką. Hrabia de Lille zaczął więc prowadzić bardzo ożywione i miłe życie towarzyskie, był ceniony przez ówczesny warszawski salon, a książę Józef Poniatowski zorganizował na jego cześć zabawę na Wiśle.
      Chyba dopiero wtedy Heinitz z Haugwitzem zrozumieli, że żarty się skończyły, tym bardziej, iż zaczynało docierać do ich głów, że w owej angielsko-prusko-francuskiej rozgrywce, należy także uwzględnić czynnik polski. Pojęli bowiem, że Polacy owszem, są pronapoleońscy, ale ta pronapoleońskość wcale nie polega na tym, by popierać Bonapartego w jego pragnieniu życia w pokoju i przyjaźni z Prusakami. Ministrowie zdecydowali się więc podjąć zdecydowane kroki, które miały doprowadzić do:
a) przekonania Napoleona, że Prusy nie godzą się na angielskie intrygi
b) przekonania Anglików, że próby uwikłania Prus w wojnę z Francją, są pozbawione sensu, a nawet mogą się okazać dla Anglii groźne
c) przekonania wewnątrzpruskiej opozycji, że zachowanie neutralności jest racją stanu Królestwa Prus i jakiekolwiek majstrowanie przy tej sprawie, może być niebezpieczne dla państwa i dla majstrujących
d) pozbawienia Polaków złudzeń, co do możliwości konfliktu Prus z Napoleonem
e) zastraszenia, a w efekcie uciszenia hrabiego de Lille.
       By zrealizować powyższe cele, Heinitz z Haugwitzem zrobili tylko jedną, małą rzecz, finezyjnie przy tym odwołując się do pewnego symbolu, który powszechnie w ówczesnej Europie był zrozumiały. Rzecz owa przedstawiała się następująco: Na polecenie ministrów, wojskowy gubernator Warszawy, generał Georg Ludwig Köhler przeprosił hrabiego de Lille za swoją dotychczasową oziębłość wobec dostojnego gościa. Na znak swej dobrej woli, udostępnił Ludwikowi jako letnią rezydencję tzw. Biały Domek w królewskich Łazienkach,. Oprócz tego zapowiedział, że orkiestra wojskowa garnizonu warszawskiego, na cześć przyszłego władcy Francji zagra pod oknami Pałacu Kazanowskich – gdzie wówczas hrabia de Lille mieszkał – pruski w formie, a francuski w treści koncert.
       Burbon się rozczulił, a z nim mieszkańcy Warszawy. Wyznaczonego dnia, orkiestra prowadzona przez Tamburmajora (niestety, nie znam nazwiska tego dziarskiego podoficera) pojawiła się na Krakowskim Przedmieściu, życzliwie oklaskiwana przez warszawiaków. Żołnierze ustawili się pod Pałacem Kazanowskich i wobec stojącego w oknie, uśmiechniętego
Ludwika Stanisława Ksawerego de Burbon, hrabiego Prowansji, brata zamordowanego przez Rewolucję Francuską Ludwika XVI, tytularnego króla Francji Ludwika XVIII – zagrali głośno i z polotem… Marsyliankę! Po czym Tamburmajor zasalutował zmartwiałemu hrabiemu de Lille i przy dźwiękach jakiegoś marsza, odprowadził żołnierzy do koszar.
      Generał Köhler, nie zaniedbał oczywiście obowiązku wyrażenia wielkiego ubolewania z powodu zaistniałego incydentu i przepraszając Ludwika za doznaną zniewagę, wskazywał na głupotę i niesubordynację Tamburmajora (niestety, nie jest mi wiadome jaki awans otrzymał ów głupi i niesubordynowany podoficer).
       Dźwięki Marsylianki wykonywane przez pruskich żołnierzy pod Pałacem Kazanowskich w Warszawie, słychać było w Berlinie, Paryżu, Londynie i innych europejskich stolicach. Po wysłuchaniu tej muzyki, świadomi rzeczy Polacy – posmutnieli; hrabia de Lille – postanowił odpocząć od korespondencji; królowa Luiza – na jakiś czas wycofała się z politycznej aktywności, bardziej odtąd poświęcając swoją uwagę kościołowi, kuchni i dzieciom; Napoleon – dziwnie poweselał i mówił o Prusach jako o sojuszniku; Anglicy – gdy się otrząsnęli, wystąpili do Bonapartego z propozycją podjęcia rozmów pokojowych. Propozycja została przyjęta, co w efekcie doprowadziło najpierw do rozejmu, a później do francusko-angielskiego traktatu pokojowego, zawartego w Amiens, 25 marca 1802 roku.
      Czy to już koniec tej historii? Jasne, że nie.
      Trwa pokój francusko-angielski zawarty w Amiens. Pokrwawieni przeciwnicy liżą rany. A oprócz tego, by nie tracić czasu, Prusy i Francja zgodnie pracują nad osłabieniem pozycji Austrii w Niemczech. Przygotowując się do położenia kresu istnieniu Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego, Napoleon podczas zwołanej w lutym 1803 roku konferencji państw niemieckich, w porozumieniu z Prusami i Rosją (w tym czasie akurat profrancuską), poddał 61 (z 64) germańskich państewek i 42 (z 48) wolne miasta, władzy większych państwowych organizmów (tzn. Bawarii, Badenii, Wirtemberdze i Prusom). Osłabiona Austria oficjalnie mogła tylko wysyłać protestacyjne noty, a po cichu Johann Ludwig von Cobenzl – stara wyga austriackiej dyplomacji – usiłował zmontować kolejną, antynapoleońską koalicję. Niestety, usiłowania Cobenzla przyniosły ten tylko skutek, że zniecierpliwiona, szukająca dobrego pretekstu Anglia, po krótkim koncercie obopólnych angielsko-francuskich prowokacji, 18 maja 1803 roku, wypowiedziała Francji wojnę. Piszę „niestety”, ponieważ nikt wtedy Anglii nie poparł. Nawet Austria Anglików nie poparła. Ponoć Cobenzl, na wiadomość o poczynaniach Anglików wzruszył ramionami, mruknął: „Przynajmniej o rok za wcześnie”, i poszedł spać. Dumny Albion po raz kolejny okazał się być osamotnionym w swej niezłomności.
      Cóż w takim razie Anglikom pozostało? Otóż spróbowali powtórzyć stary numer z uwikłaniem Prus w wojnę z Francją. Nie wiadomo dokładnie, czy sami wierzyli w powodzenie tego przedsięwzięcia (bo sytuacja polityczna w Europie, była w 1803 roku znacznie bardziej dla Anglii niekorzystna niż w 1801), tym niemniej próbowali, czego dowodem jest nagłe, korespondencyjne ożywienie hrabiego de Lille, spokojnie sobie żyjącego w Warszawie.
      Nie chcąc znużyć zanadto czytelnika tą opowieścią powiem tylko, że na stary numer Anglików, Prusacy (Haugwitz; Heinitz zmarł w 1802 roku) odpowiedzieli równie starym numerem. A rzecz miała się następująco:
      We wrześniu 1803 roku, przybyła do Warszawy Maria Józefina Sabaudzka, żona hrabiego de Lille. Do tej pory nie towarzyszyła mężowi w wygnaniu, korzystając z opieki swoich braci, władców Sardynii. Cała Warszawa uradowała się jej obecnością, a jedna z ówczesnych polskich pamiętnikarek, taki nakreśliła obraz tytularnej królowej Francji:
Żona Ludwika XVIII przyjechała (do Warszawy) znacznie później od innych członków rodziny. Pani ta była oryginalna, ognista i obdarzona fantazją. Miała duże, czarne oczy, wąsy, twarz jakby męską, czepek byle jak upięty na głowie i ruchy gwałtowne; nie wiadomo było od czego zacząć – czy ze zdziwieniem spoglądać na jej osobliwą figurę, czy śmiać się z jej dowcipów. Odcinała się w sposób zabawny od swego otoczenia – sztywnego i skrępowanego etykietą”.
       Ta przepyszna dama, została przez generała Köhlera z całym należnym uszanowaniem zaproszona do Teatru Narodowego (za pozwoleniem męża, który z zasady do teatrów nie chadzał), by mogła oderwać się od codziennych trosk i rozweselić się oglądaniem sztuki (niestety, nie znam ówczesnego repertuaru) przygotowanej przez Wojciecha Bogusławskiego. O zaproszeniu Köhlera było głośno w Warszawie i stąd salonowe towarzystwo robiło wszystko, by być obecnym tego dnia w teatrze. Okazało się, że wiele miejsc było już zajętych przez pruskich oficerów i urzędników, którzy wraz ze swymi żonami i kochankami pragnęli – na rozkaz gubernatora – oddać pokłon królowej. Sam generał nie był obecny, ponieważ niespodziewanie zachorował. I bez niego jednak wszyscy dobrze się bawili i lekko podekscytowani niecierpliwie wypatrywali Dostojnego Gościa.
      Gdy Maria pojawiła się w loży, na jej widok publiczność zerwała się z miejsc, rozległy się oklaski, a Ktoś (ciekawe Kto?) na cześć Marii Józefiny Sabaudzkiej, księżniczki Sardynii i Piemontu, żony wygnanego przez Rewolucję Francuską Ludwika XVIII, tytularnej królowej Francji – zaintonował głosem czystym i mocnym… Marsyliankę!
       W myśl zasady: „Jak jeden zacznie, to reszta pociągnie”, jakobińska pieśń rozległa się głośno po całym budynku, na co żona hrabiego de Lille rozpłakała się i wybiegła z teatru.
      Generał Köhler wyraził oczywiście ubolewanie, a przepraszając Ludwika i jego małżonkę, w krótkich żołnierskich słowach ujawnił swoją opinię o niesubordynacji i głupocie Ktosia. W całej Europie zapanowało współczucie dla ciężko obrażonej przez warszawiaków Marii Józefiny. Kanclerz Cobenzl współczuł jej tak bardzo, że dowiedziawszy się o tym incydencie, powiedział o Anglikach: „Nie rok, ale dwa lata za wcześnie.” I poszedł spać. Luiza Pruska współczuła jej do tego stopnia, że przynajmniej na jakiś czas przestała kopać dołki pod Haugwitzem. Nawet car Aleksander współczuł Marii Józefinie, odkładając planowane spotkanie z Luizą Pruską na prawie dwa lata. Oczywiście, współczuł też swej żonie hrabia de Lille, który znowuż postanowił odpocząć od korespondencji.
      Jeden tylko Napoleon nie okazywał współczucia i zaczął na poważnie rozmyślać o inwazji na Anglię, albo przynajmniej o kontynentalnej blokadzie Wysp – blokadzie, której ekonomiczne, bolesne dla Anglików skutki, przeżyły Bonapartego.
       A Anglia? Cóż Anglia… Anglia, jak zwykle – zwyciężyła! A młodzi Klemens Metternich i Adam Jerzy Czartoryski, z boku, w milczeniu uważnie wszystko obserwowali i pilnie się uczyli


Słowo wyjaśnienia:
Inspiracją do powyższego opowiadania (w większości konfabulowanego) jest niedawny tekst Toyaha o Waldemarze Pawlaku i ZUS-ie („Gdy nadlatują sępy”). Jak to nasz Szanowny Gospodarz skonstatował: „Wszystko to słyszymy, trzymamy się za nasze biedne głowy, i czujemy, że świat nam umyka, bo nic nie rozumiemy”. Może opowieść o Ludwiku XVIII w Warszawie pomoże nam coś lepiej zrozumieć? Dla Toyaha jest jasne jedynie to, że Pawlak nie jest Haugwitzem. W takim razie Kim? Tamburmajorem? I Kto – jak Anglia – chce zwyciężyć Napoleona kosztem „głupich” Prusaków?
Dla mnie jest jasne tylko jedno: jesteśmy jak dziewiętnastowieczni warszawiacy – skazana na smutek, nieświadoma istoty rzeczy, ogłupiona, ograbiana do szczętu zabawka, w rękach bezwzględnych cwaniaków.



czwartek, 27 sierpnia 2020

Gdy nadlatują sępy (repryza)

Jak już to parę dni temu zapowiadałem, na zaproszenie naszego księdza Rafała Krakowiaka, znanego starym czytelnikom tego bloga jako Don Paddington, udałem się do Poznania, a następnie w jego okolice, by wziąć udział w prowadzonych przez Księdza rekolekcjach, no i przy okazji poużywać życia. W związku z owym wyjazdem, od dwóch dni, aż do końca tygodnia na naszym blogu publikuję teksty-wspomnienia, do komentowania bieżących wydarzeń zachęcając kolegów. Dziś jednak, kiedy przeglądałem archiwum tego bloga, trafiłem na fantastyczny zupełnie tekst wspomnianego księdza jeszcze z roku 2012, i pomyślałem sobie, że nie zaszkodziłoby go dziś przypomnieć. Ale oto pojawiło się coś jeszcze. Otóż wspomniany tekst Ksiądz sprokurował w odpowiedzi na moją wcześniejszą notkę, notkę – muszę to bez fałszywej skromności – nadzwyczaj ważną i, co ciekawe, ważną dziś jeszcze być może bardziej niż wtedy. A zatem plan mamy taki. Dziś moja notka z lutego 2012 roku zatytułowana „Gdy nadlatują sępy”, a jutro, cudowny na jej temat komentarz księdza Krakowiaka, naszego Don Paddingtona. Amen.



      Poranny niedzielny program telewizji TVN24 „Kawa na ławę” oglądałem kiedyś dość regularnie, jednak od dłuższego czasu, z dość oczywistych, jak sądzę, względów, zdecydowanie i zupełnie naturalnie, obchodzę go szerokim łukiem. W końcu, przepraszam bardzo, ale jaki ja mogę mieć interes, czy choćby satysfakcję, ze śledzenia, jak grupka kumpli z pracy spotyka się w tefauenowskim studio na ciasteczkach, i wszyscy oni popisują się elokwencją i dowcipem. Przyznaję, był taki czas, gdy wydawało mi się – dziś widzę, jak naiwnie i głupio – że tam dochodzi do pewnego, może niezbyt wielkiego, ale jednak autentycznego napięcia, i wyobrażanie go sobie sprawiało mi pewną satysfakcję. No ale, jak mówię, okres ten w moim życiu już minął, i dziś czuję się tak, jakby go wręcz nigdy nie było.
      Wspomniałem o względach oczywistych, choć wydaje mi się, że za tamtym gestem stał jeszcze jeden, może już nie tak prosty powód, i myślę, że warto go tu, jeszcze na początku tej notki, przedstawić. Otóż pamiętam, jak kilka lat temu dziennikarze prowadzący audycje w rodzaju „Kawy na ławę” właśnie, mieli zwyczaj zwracać uwagę zaproszonym gościom, by nie mówili w tym samym czasie, a już na pewno, by na siebie jednocześnie nie krzyczeli, bo przekaz mikrofonowy ma to do siebie, że przy tego typu sytuacjach do słuchacza dochodzi wyłącznie niezrozumiały zgiełk. A więc i tak nikt nie będzie w stanie docenić choćby najbardziej błyskotliwych argumentów. Pamiętam, że napomnienie to było powtarzane na tyle często i dobitnie, że po pewnym czasie, jakichś bardziej znaczących awantur praktycznie już nie było. Jedni przynajmniej starali się cierpliwie słuchać drugich, i wszystko jako tako grało. Ostatnio jednak dziennikarze przestali zwracać uwagę na ten jazgot, a czasem wręcz robią wrażenie, jakby go chcieli nawet sprowokować, i ostatnio ów sztandarowy typ telewizyjnego przekazu, a więc konfrontacja dwóch, czy więcej, politycznych stanowisk, najwidoczniej ma już kompletnie inny cel, niż zwykłą, nudną prezentację poglądów. A więc i znów, cóż tu po nas?
      Kiedy wciąż jeszcze oglądałem „Kawę na ławę”, organizacja tego procederu wyglądała następująco. Włączałem telewizor przed godziną 11, zahaczałem o początek rozmowy, potem wszyscy szliśmy na Mszę, a w ciągu dnia, przy jakiejś spokojniejszej okazji, oglądałem to co się przed południem nagrało. Dziś, jak mówię, układ dnia jest zupełnie inny. Jednak akurat w niedzielę dwa tygodnie temu tak się porobiło, że „Kawę na ławę”, owszem, obejrzałem. We fragmencie, przyznaję, ale za to we fragmencie z punktu widzenia dzisiejszej notki, bardzo istotnym. Było więc tak, że z okazji rocznicy śmierci mojej i pani Toyahowej mamy poszliśmy wszyscy do kościoła już w sobotę, i w związku z tym, w niedzielę zostaliśmy w domu. Ponieważ nastąpiła taka dość pusta godzina, włączyliśmy sobie telewizor, a tam, jak najbardziej, Bogdan Rymanowski i jego goście, a wśród nich, jak najbardziej, Waldemar Pawlak ze swoim tabletem. I oto w pewnym momencie Rymanowski zwrócił się do Pawlaka w ten oto mniej więcej sposób: „Panie premierze, gdyby młodzi ludzie zapytali pana, jak się zabezpieczyć, by w przyszłości otrzymywać godną emeryturę, co by pan im doradził?” Na to Pawlak – znów mniej więcej – odpowiedział tak: „Jak idzie o mnie, to ja akurat nie jestem najlepszym adresatem tego pytania, bo osobiście raczej nie liczę na państwową emeryturę, i bardziej już jestem za tym, by dobrze wychowywać dzieci, tak by one nas w przyszłości wspierały”.
      Oczywiście już wiem, co większość czytających ten tekst powie. Że mi się wszystko pomyliło, bo owszem – Pawlak, owszem – emerytury, tyle że nie dokładnie tak, a poza tym nie wtedy, no i że zdecydowanie powinienem zacząć zażywać magnez, czy diabli wiedzą, co tam działa na głowę. Że, zgoda, Pawlak faktycznie wyraził brak zaufania do państwowej opieki emerytalnej, tyle że nie w „Kawie na ławę”, ale kilka dni później, podczas krótkiej, przeprowadzonej z zaskoczenia, rozmowie z dziennikarką TVN CNBC, która go zaczepiła w korytarzu sejmowym, no i on, głupek, chlapnął coś o tych dzieciach. I że to jest fakt dziś już tak powszechnie znany i omawiany, że powinno być mi wstyd.
      Otóż proszę sobie wyobrazić, że nic z tego. Ja doskonale wiem, co mówię. Waldemar Pawlak wspomniał o swoim braku zaufania do ZUS-u dwukrotnie, a po raz pierwszy w tamtą niedzielę u Rymanowskiego. Słyszałem to ja, słyszała to pani Toyahowa, słyszeli to zaproszeni do studia koledzy Pawlaka, słyszał to wreszcie sam Rymanowski, tyle że tak się jakoś zdarzyło, że wówczas, z jakiegoś kompletnie dla mnie tajemniczego powodu, nikogo te jego słowa nie poruszyły. I oto, kilka dni potem, słyszę, że jest afera, bo Pawlakowi coś się niechcąco powiedziało na temat tego, że rozsądny Polak na ZUS nie powinien liczyć, i wszyscy się tą jego niezręcznością nagle bardzo podniecają. W pierwszej chwili uznałem, że to musi chodzić o tamtą wypowiedź w „Kawie na ławę” sprzed paru dni, a ów poślizg, to klasyczna medialna zagrywka, której sensu i tak nie zrozumiemy i nic nam do niej. Tymczasem nic podobnego. Bo oto okazuje się, że o „Kawie na ławę” akurat nikt nic nie wie, natomiast szedł sobie Waldemar Pawlak sejmowym korytarzem, kiedy to ni z tego ni z owego – całkowicie oczywiście niespodziewanie – doskoczyła do niego ambitna i niezwykle sprytna dziennikarka TVN CNBC, i zadała mu – niczego nie spodziewającemu się Premierowi – to podstępne pytanie… no i on wpadł jak śliwka w kompot.
      Pierwsze reakcje były takie, że to z pewnością przejęzyczenie. Że Pawlak gdzieś się spieszył, no a ci dziennikarze, wiadomo jacy są, no i wyszło jak wyszło. Że to przecież niemożliwe, żeby on tak myślał naprawdę. No ale, z drugiej strony, kto wie? Pawlak, co by o nim nie mówić, to jednak kuty na cztery nogi, wytrawny gracz, i chyba wie co mówi. Może więc on to zrobił specjalnie, żeby zdenerwować premiera Tuska? No ale za chwilę jest już sam Główny Premier i zapewnia, że on jest pewien, że Pawlak się przejęzyczył, bo przecież kto by to widział, żeby takie rzeczy mówić? Po Tusku przychodzi minister Rostowski i stwierdza surowo, że skoro Pawlak widział, że coś się złego dzieje w ZUS-ie, to mógł chyba coś na ten temat powiedzieć na posiedzeniu rządu. A ja to wszystko słyszę, trzymam się za moją biedną głowę, i czuję, że to mnie zwyczajnie przerasta. I myślę sobie – co za cholera! Czyżby już wszyscy zwariowali i tylko ja tu jeden zostałem na tym zdziwaczałym świecie? Idę więc do Toyahowej i pytam, czy pamięta, jak Pawlak u Rymanowskiego powiedział, że on na ZUS nie liczy i jego będą utrzymywać jego dzieci. Pamięta. Oczywiście że pamięta. W końcu- śmy razem go słuchali. Nie śniło mi się? Pewnie że nie.
      Mija tydzień, i oto zaledwie wczoraj oglądam sobie jakąś konferencję prasową właśnie Pawlaka, i w pewnej chwili z kolejnym pytaniem startuje do niego dziennikarka TVN CNBC – ta sama co wtedy, na korytarzu. Tym razem jednak, pan Premier jest już ostrożny. Uśmiecha się leciutko, robi swoją popisową minę człowieka przygotowanego na wszystko, i mówi: „O nie! Tym razem mnie pani nie zaskoczy. Na panią to ja muszę teraz uważać”. Wszyscy z szacunkiem wzdychają, że a to sprytna bestia ta ich koleżanka, jak to ona ustawiła samego Waldemara Pawlaka, a wokół cały dziennikarski świat dyskutuje, co to teraz będzie z Pawlakiem i z koalicją. I co on chciał powiedzieć przez to, co tak nierozważnie powiedział. A ja to wszystko słyszę, trzymam się za moją biedną głowę, i czuje, że świat mi umyka.
      To wszystko jest oczywiście bardzo trudne, a ja muszę przyznać, że chyba jednak nie znam odpowiedzi. Z drugiej jednak strony, kim byśmy byli, gdybyśmy chociaż nie próbowali. A zatem spróbuję. Spróbuję znaleźć wyjaśnienie tego, co się stało i co się – tak wyjątkowo już chyba bezczelnie – dzieje. Otóż przede wszystkim uważam – i wierzę, że większość czytelników tego bloga moje w tym przekonanie podziela – że to jest gra. Nie ma bowiem takiej możliwości, by do czegoś podobnego, zarówno po stronie samego Pawlaka, jak i po stronie ogłupiałych rzekomo mediów, mogło dojść przypadkowo. Takie rzeczy zwyczajnie się nie dzieją. Musiało więc być tak, że tamtej niedzieli zarówno Rymanowski wyszedł do Pawlaka ze swoim pytaniem w sprawie ZUS-u, jak i Pawlak powiedział to co powiedział, nie dlatego, bo tak wyszło, ale dlatego, że taka była umowa. Oczywiście, nie mam tu na myśli umowy między Rymanowskim a Pawlakiem – oni akurat w tego typu sprawach o niczym nie decydują – ale mówię o decyzjach na znacznie wyższym szczeblu. Chodziło więc o to, by Waldemar Pawlak, siedząc z tym swoim tabletem w tym tefauenowskim studio, powiedział, że on już ZUS skreślił. I teraz, przyznaję, że mam kłopot, bo kompletnie nie wiem, dlaczego na te jego słowa Rymanowski nie krzyknął: „Ależ panie premierze! Czy pan tak naprawdę?” i czemu już w tamtą niedzielę nie ruszyła „sprawa Pawlaka”. Czemu trzeba było czekać tyle dni? I czemu, wreszcie, nie można było zwyczajnie wrócić do tej „Kawy na ławę”, lecz zamiast tego, odstawiać ten teatr z Pawlakiem napadniętym przez podstępną dziennikarkę?
      Po raz kolejny powtarzam, że nie wiem. Ale uważam, że tu chodziło o to, by, bez żadnego większego szumu, wypowiedź Pawlaka z „Kawy na ławę” ktoś sam zauważył. Kto? Nie mam pojęcia. Tyle że ten ktoś jej nie zauważył. Ponieważ jednak z jakiegoś powodu nie można było temu komuś podać jej w formie donosu, lub owej rewelacji, typu „Czy wiecie, co Pawlak w ubiegłą niedzielę powiedział?”, bo albo już było za późno, albo zaszło tam coś innego, całą akcję trzeba było powtórzyć raz jeszcze. Tyle że tym razem, z całą tą oprawą i z całą tą historią, która nam od tylu dni jest przekazywana, ku naszej wręcz niebywałej ekscytacji.
      Ktoś mi powie, że przesadzam. Że to wszystko nie jest warte nawet wspomnienia, a co dopiero tak głębokiej analizy. I, powiem szczerze, że może i bym się nawet z tym zgodził. No bo w końcu, tych absurdów jest wokół nas tyle, że jeden więcej, czy jeden mniej naprawdę nie robi różnicy. Jednak ta wczorajsza reakcja Waldemara Pawlaka na konferencji dała mi naprawdę wiele do myślenia. Przecież to już był najbardziej tandetny cyrk. Z jednej strony, szybkie, nowoczesne dziennikarstwo, a z drugiej polityk, który udowodnił, czym jest nieostrożność w świecie, gdzie trzeba stale być czujnym wobec społecznej, realizowanej oczywiście przez nowoczesne media, kontroli.
      O co więc poszło? Jaki był cel tej maskarady? Jak mówię, nie wiem. To jest dla mnie za trudne. Jedno w każdym już razie wiem na pewno. Zabawa ZUS-em, emeryturami, funduszami emerytalnymi, ubezpieczeniami, służbą zdrowia, lekarstwami, i wreszcie naszym życiem, trwa w najlepsze. Te pieniądze, które są od dziesiątek lat, miesiąc w miesiąc odprowadzane z naszych pensji, które z takim trudem otrzymujemy za naszą ciężką, tak strasznie ciężką, i często tak okropnie beznadziejną i nikomu niepotrzebną pracę, to już chyba jedna z ostatnich okazji, żeby jeszcze, już na sam koniec, coś dla siebie wyszarpać. A więc to właśnie wokół nich, wokół tych naszych pieniędzy, możemy zaobserwować te szare cienie. Leżą sobie te pieniądze, a wokół nich zbiera się jakieś mocno szemrane towarzystwo. Na razie jeszcze nikt się przed szereg nie wypuścił, ale prędzej czy później dojdzie do bardzo poważnej akcji. Niech nas tylko Bóg broni, byśmy, kiedy już dojdzie do najgorszego, nie tumanieli w blasku świateł lokalnych galerii handlowych, nic nie widząc, nic nie słysząc i nic już nie czując. Obojętni i już do końca wydrążeni.


środa, 26 sierpnia 2020

Gdy śmierć przestaje być pop (repryza)


Kiedy w archiwach tego bloga szukałem notki, która mogłaby nas choć odrobinę ubogacić, trafiłem na nazwisko pewnej ślicznej dziewczyny, Pauliny Pruskiej, o której dziś oczywiście mało kto już pamięta, a która swego czasu zachorowała na raka, zaczęła w związku z tym prowadzić blog na temat swojego życia w owej strasznej chorobie, dzięki niemu zyskała bardzo dużą popularność i ostatecznie zmarła jeszcze latem roku 2011, budząc oczywiście powszechny żal. Trafiłem na ten tekst i najpierw pomyślałem, że wypadałoby po tych wszystkich latach ją wspomnieć, a później zajrzałem dalej i wtedy pojawił się pewien Janek, no i wtedy już wiedziałem na pewno, że tego tematu dziś nie unikniemy. Bardzo więc zachęcam do refleksji.



       Wczoraj media podały informację o śmierci Pauliny Pruskiej. Domyślam się, że na mieszkańcach mojej wsi, jeśli w ogóle do nich dotarła, wiadomość ta nie zrobiła większego wrażenia, natomiast na mnie osobiście – owszem. Otóż ja przede wszystkim wiem, kim była owa Paulina, a mogę nawet powiedzieć, że raz miałem ją okazję zobaczyć realnie, kiedy odbierała nagrodę za swój blog. Pamiętam ją z dwóch powodów. Przede wszystkim, kiedy ona szła w stronę sceny, wszędzie wokół słychać było szept „Patrz, to ta Paula. No wiesz, ta chora na raka”. Poza tym – dla mnie może nawet bardziej – ona wyglądała przepięknie. Była śliczna i kolorowa. Dziś Paulina Pruska już nie żyje i w ogóle nie ma już o czym gadać. Ona umarła i przed tą śmiercią nie uratował jej ani jej blog, ani jej popularność, ani przyjaźń ludzi znanych i majętnych, ani nawet najbardziej zaawansowane zdobycze światowej medycyny. A więc, powtarzam – nie ma w ogóle już o czym gadać.
      Tak się jednak składa, że jest pewien rodzaj śmierci, który przykuwa uwagę zarówno mediów, jak i całej popularnej kultury, a, co za tym idzie, szeroko pojętej publiczności. Tak było kiedyś w przypadku pewnej siatkarki, tak jest dziś w przypadku Pauli i jej – popularnego niemal tak jak ona sama – „Pana Śmieciucha”. Obejrzałem wczoraj reportaż w TVN24 poświęcony walce Pauliny Pruskiej z nowotworem, no i tej jej ostatecznej w tej bitwie porażce. Reportaż tak typowy, jak typowe jest wszystko co powstaje w dzisiejszym przekazie popularnym. A więc były czarnobiałe zdjęcia, był kompletnie pusty, pozbawiony jakiegokolwiek już nawet nie przesłania, ale treści, komentarz, była niezwykle znacząca sesja filmowa – skierowana zapewne pod adresem bardziej inteligentnych telewidzów – kiedy to Paulina Pruska próbuje chodzić po morskim falochronie, ale jej się oczywiście ta sztuka nie udaje i wciąż spada do wody, no i – jak najbardziej – był Zbigniew Hołdys, który, jak się nagle okazuje, nie tylko potrafi życzyć ludziom śmierci, ale również zdrowia i w tym zdrowiu życia. Wiemy więc już wszystko. Paulina Pruska była młoda, piękna, chciała bardzo żyć, wszyscy ją kochali, no i umarła. I nie ma już o czym dłużej gadać.
      Skoro jednak wszyscy jesteśmy już w nastroju tak bardzo podniosłym, a nasze serca osiągnęły poziom wrażliwości, który praktycznie oczyszcza nas z wszelkich wcześniejszych grzechów, chciałem powiedzieć parę słów na temat innej śmierci. Śmierci nędznej i nieciekawej, jak jasna cholera. Śmierci człowieka brzydkiego. Otóż tak się złożyło, że parę ostatnich dni spędziłem u siebie na wsi, tam gdzie, jak mówię, wieści o kimś takim jak Paula i jej nowotwór nie docierają. Nie wiem, czy już kiedyś o nim nie wspominałem, ale możliwe, że nie. Otóż na tej mojej wiosce mieszka pewien pan Bolek. Pan Bolek ma już 90 lat, z pochodzenia jest autentycznym Nadberezeńcem i mam wrażenie, że pod wieloma względami jest znacznie sprawniejszy choćby i ode mnie. Pan Bolek jest osobiście człowiekiem bardzo porządnym i uczciwym, a przez to, że ma za sobą te wspomniane już 90 lat życia, stanowi prawdziwą kopalnię wiedzy przeróżnej. Co ja mówię, wiedzy! Pana Bolka wystarczy posłuchać, jak opowiada o latach spędzonych w wojsku w Bielsku-Białej i o tym, co z nim wówczas robiły miejscowe dziewczęta. A trzeba nam wiedzieć, że on był żołnierzykiem niezwykle urodziwym.
      Pan Bolek osobiście nie pije i nigdy nie pił więcej niż przeciętny człowiek. A można wręcz powiedzieć, że jeśli o to idzie, on się zawsze utrzymywał poniżej przeciętnej. Tak się jednak zdarzyło, że miał pan Bolek syna imieniem Janek, który od swojej wczesnej młodości był zwykłym, wiejskim pijakiem. Mieszkał ów Janek całe życie ze swoim ojcem, nigdy szczególnie nie zarabiał na życie, upijał się codziennie, a za to że pan Bolek oddawał mu część swojej emerytury i płacił za niego tak zwany KRUS, ten traktował go dobrze, przynosił do domu złowione akurat w Bugu ryby, gotował dla niego i pomagał mu ile mógł w domu.  

      Ciekawa sprawa z tym KRUS-em. Opowiada mi pan Bolek, że on płacił za Janka to ubezpieczenie nie na wypadek choroby, czy pobytu w szpitalu, bo Janek miał to do siebie, że nawet jeśli chorował, to nie na tyle, by dać się zaciągnąć do szpitala, ani nawet na tyle, by o tej chorobie komukolwiek cokolwiek wspominać. Pan Bolek opłacał za swojego syna KRUS na wypadek jego śmierci, bo to przecież każdy wie, ile taki pogrzeb kosztuje, a człowiek znowu jakimś milionerem nie jest, co nie?
      Jak się może już niektórzy domyślili, Janek zmarł, a ja tylko dodam, że zmarł całkiem niedawno, ledwo zeszłej zimy. I to wódka go zabiła. Ponieważ z panem Bolkiem jesteśmy niezwykle zaprzyjaźnieni, a w dodatku szczycę się tym, że on mnie lubi niemal tak samo bardzo jak ja jego i możemy sobie rozmawiać swobodnie o wszystkim, zapytałem go jak to się stało, że Janek zmarł, no i w ogóle, jak on to przeżył, a on mi wszystko bardzo dokładnie opowiedział. Janek chorował oczywiście od dłuższego już czasu, zachowując jednak, zgodnie ze swoim charakterem, kłopoty tylko dla siebie, natomiast śmierć zabierała go od nas przez około tydzień. I opowiada mi pan Bolek, jak to on zaszedł któregoś dnia do domu, Janek leżał bardzo już słaby w łóżku i pan Janek spytał go jakoś tak: „Co byś chciał, Janeczku, żeby ja ci przyniósł?” Na co Janek odpowiedział: „Nic nie chcę, Tatuniu, tylko tak mnie strasznie tu pali, że ja by chciał się napić zimnego piwka”. Pan Bolek poszedł więc do sklepu, kupił Jankowi dwie puszki piwa, no ale niestety sytuacja była już tak rozpaczliwa, że biedny Janek nie był w stanie nawet wypić z tego piwka więcej niż parę łyków. Później tylko jeszcze zdążył powiedzieć swojemu ojcu, że on wie, że to wszystko przez tę wódkę. A parę dni później pan Bolek zobaczył, że Janek jest jeszcze słabszy, zapalił więc gromnicę i tak już tylko przy nim siedział. I w pewnym momencie Janek powiedział tylko „Odchodzę”. I umarł. Właśnie tak. Powiedział, że odchodzi i od razu umarł.
      Pan Bolek opowiada mi, jak to on każdego ranka tak bardzo płacze za swoim synem, że mu już na resztę dnia łez nie starcza. Ale cieszy się z jednego powodu. Że odkładał na ten KRUS, a jednocześnie też co miesiąc wkładał jakąś tam sumę do szuflady. A więc kiedy Janek umarł, on mógł bez problemu zapłacić za pogrzeb, a teraz właśnie jeszcze dostał zwrot tych pieniędzy od państwa. Więc będzie miał też gotówkę, kiedy sam umrze.
      Opowiadam te historię, i oczywiście mam poczucie, że obraz, jaki ona niesie, nie jest w żaden sposób fascynujący w taki sposób, w jaki przyzwyczailiśmy się traktować to słowo. No bo cóż jest fascynującego w tym, że gdzieś, w jakiejś zapadłej dziurze na Podlasiu, jakiś najstarszy na świecie wieśniak pochował swego syna pijaka? Cóż jest fascynującego w tym, że zmarł jeszcze jeden pijak, zwłaszcza taki, który nie był ani artystą, ani pisarzem, ani nawet lokalnym bohaterem? No dobra. Zgodzę się, że to końcowe „odchodzę” może robić pewne wrażenie. Jednak nie ulega wątpliwości, że przy tym całym brudzie i przy tej szarości, no i jeszcze przy tym niewątpliwym smrodzie końca lata, czy środku zimy – obojętne – na wiejskim podwórku, jakoś trudno jest się wzruszać.
      Dla tych więc, których wrażliwość wymaga czegoś specjalnego – ale też, przyznać muszę, i dla tych, którzy są wrażliwi tylko ot tak sobie – mam na koniec coś zupełnie ekstra. Otóż podczas tego samego mojego pobytu na wsi, miałem okazję spędzić znaczną część czasu z dwoma kotami. Były to koty malutkie i tak słodkie, jak tylko można sobie wyobrazić dwa małe, rude, słodkie kociaki. Nie wiem, skąd się one wzięły, ale z całą pewnością urodziły się bardzo niedawno i z jakiegoś powodu spodobało im się zamieszkać na naszym ganku. Spędzały sobie one swoje dnie i noce głównie na tym ganku, co nie znaczy oczywiście, że od czasu do czasu nie wychodziły pomyszkować sobie po okolicy. A zatem niekiedy znikały, by jednak zaraz wrócić. Któregoś dnia przyszedł jeden i położył się pod ławką. I nagle za nim pokazał się drugi, jednak z jakiegoś powodu nie szedł, lecz się czołgał w jakiś przedziwny sposób, kręcąc się przy tym jak bąk wokół swojej osi i przypominając – zupełnie nie wiem, skąd mi to przyszło do głowy – tego kalekę z wiersza Leśmiana, który zamiast chodzić skakał. Prześlizgnął się jakimś cudem przez siatkę w płocie i od razu położył się na trawie. Zmartwiłem się tym widokiem okrutnie, obróciłem się do Ani i mówię jej: „Popatrz. On jest cały połamany”. Spojrzeliśmy, a jego już nie było. Szukaliśmy go dookoła, ale już go nie znaleźliśmy.
      Mądrzy ludzie mówią, że kiedy zwierzę umiera, odchodzi i chowa się tak głęboko, by umrzeć w samotności. A ja jakoś to rozumiem. Bo umieranie, to z całą pewnością zawsze – i na zawsze – samotność. I nie zmienią tego ani pochyleni nad nami ze świecami bliscy, ani tym bardziej wpatrzone w nasze spierzchnięte wargi kamery telewizji. Tylko oczy gwiazd. I to gwiazd w sensie podstawowym, a nie przenośnym.




wtorek, 25 sierpnia 2020

Między sztuką a sennym koszmarem (repryza)


Ponieważ wyjeżdżam na kilka dni do księdza Krakowiaka na rekolekcje i towarzyskie conieco, zdecydowałem, że do końca tygodnia nie będzie nowych tekstów, natomiast tak by nie pozostawiać Czytelników zdanych tylko na uprzejmość innych autorów, pomyślałem sobie, że będę tu przypominał starsze notki, które uznam za warte przypomnienia, szczególnie dla tych z nas, którzy są tu od niedawna. W tej sytuacji dziś zapraszam do czytania pierwszej z nich, mimo że z roku 2009, wcale nie tak bardzo nieaktualnej, a jednoczesnie zachęcam uczestników tego bloga do zamieszczania swoich refleksji. To naprawdę nie jest nic trudnego.

      Kiedy powstawał wczorajszy mój wpis, najpierw w mojej głowie, a następnie już tu, na tym blogu, wiedziałem naturalnie, że zło które stało się jego tematem, ma dwa końce. Na jednym z nich, co oczywiste, stoi bezpośredni jego sprawca, czyli Roman Polański, natomiast na drugim ci wszyscy, którzy dziś, albo z wyrachowania, albo ze skrajnej bezmyślności, mu klaszczą. I kiedy piszę o klaskaniu, mam na myśli klaskanie dosłowne, a nie tylko zwykłe zrozumienie dla tego, co on przed ponad trzema dekadami zrobił temu dziecku, czy choćby ledwo wybaczenie. Mówię o autentycznym klaskaniu, którego wprawdzie na razie nie słychać, ale które już z całą pewnością widać i co do którego nie powinniśmy mieć żadnych wątpliwości, że kiedy on już opuści ten areszt i rozpocznie tryumfalny objazd swoich włości, to je usłyszymy. I będziemy patrzeć na te rozjaśnione szczęściem twarze i wiernie wyciągnięte dłonie, by i nas dotknął i by nas raczył zauważyć. I słuchać tego falującego zgiełku radości i ostatecznej satysfakcji.
      I to czego będziemy świadkami, już w żadnej mierze nie będzie przypominało owego, wcześniej już wspomnianego, „płonącego, jastrzębiego tryumfu”, lecz będzie już tylko czystą beztroską radością. Radością tych, którzy po prostu cieszą się, że ten którego kochają, wyrwał się ostatecznie z rąk złych, nicnierozumiejących i tak okropnie niesympatycznych ludzi. A przecież może i nawet zwierząt?
      Wiedziałem więc o tym, że to zło tworzy bardzo szczególną pętlę, choćby dlatego, że to zawsze się tak dzieje. Tak to już na tym biednym świecie jest, że występek nigdy nie działa w izolacji. Zawsze jest tak, że ktoś kogoś krzywdzi, kogoś innego gorszy, a na zewnątrz tego wszystkiego jest zawsze wystarczająco duża grupa tych, których ta ciemność, w ten czy inny sposób, urzeka. To co pozostaje zagadką, to wyłącznie, jak duża będzie ta grupa i kto się w niej znajdzie. Wśród całej plejady najróżniejszych postaci – przyjaciół, znajomych, wielbicieli talentu Romana Polańskiego, czy w końcu tylko ludzi, dla których jest coś zawsze niezwykle interesującego w dociekaniu, jak to zło w gruncie rzeczy złem nie jest – widzieliśmy i znanych artystów, polityków, aktorów, dziennikarzy, czy reżyserów. Widzieliśmy też osoby zupełnie nieznane, dopiero wchodzące na ten rynek, ledwo co aspirujące do tego, by zahaczyć swoim sumieniem o to, co się na naszych oczach dzieje. A więc była Izabela Cywińska i pozostali autorzy listu w sprawie ratowania Polańskiego przed nieludzkim prawem, był Wojciech Pszoniak w nieodłącznym szaliku, był Ryszard Kalisz ze swoją skupioną miną doświadczonego prawnika, ale też nawet pojawił się niejaki Borys Lankosz – postać mi zupełnie nieznana – swoją elokwencją i dyskretnym poczuciem humoru, udowadniając, że ci co go zaprosili do złożenia świadectwa, z całą pewnością wiedzieli co robią.
      Pojawił się jednak jeszcze ktoś, kto – całkowicie nieoczekiwanie – przebił wszystkich pozostałych w tworzeniu tej nowej rzeczywistości końca czasów. Mam na myśli reżysera, Krzysztofa Zanussiego. O Zanussim mam opinię szalenie pogmatwaną. Z jednej strony, uważam, że jego wczesne filmy, takie jak Barwy ochronne przede wszystkim, czy Życie rodzinne, czy nawet Iluminacja, to arcydzieła europejskiego kina, a scenariusze, które sam tworzył, to przykłady naprawdę wielkiej literatury. Nie mam też wątpliwości co do tego, że w czasach gdy dawał się poznać szerokiej publiczności, miał on wszelkie cechy człowieka niezwykle wrażliwego, a kto wie, czy wręcz mądrego. Z drugiej strony, z mojego punktu widzenia, jego twórczość w późniejszych latach, stopniowo, z każdym rokiem, artystycznie i intelektualnie się degenerowała, aż osiągnęła poziom tego czym on się zajmuje obecnie. Czyli sztuki, która pod każdym względem jest tak nieporadna, tak niechlujna i wreszcie artystycznie tak zła, że fakt iż Zanussiemu wciąż ktoś daje pieniądze na to co on robi, może tylko budzić charakterystyczne uniesienie brwi.
      Jest jednak jeszcze coś, co jeśli idzie o osobę Krzysztofa Zanussiego, dręczyło mnie od samego początku. Ile razy go widziałem i słuchałem, to oprócz tego niezmiennego przekonania o tym, że jego ciepły i zrównoważony głos niesie przekaz zawsze bardzo ważny, czułem, że z nim jest coś nie w porządku. Tak jakby ten jego wizerunek był, bardzo dyskretnie, przybrudzony czymś obcym, kompletnie nieopisanym, niedotykalnym, a co – jeśli się kiedyś ujawni – może wywrócić całą naszą opinię na jego temat do góry nogami. Pisząc te słowa, chcę być maksymalnie delikatny, bo cała ta sprawa jego bardzo ciemnej strony – mam wrażenie – jest bardzo delikatna. Chodzi mi o to, że przez te wszystkie lata, kiedy jeszcze zachwycałem się twórczością Zanussiego, miałem bardzo silne poczucie tego, że on, kiedy zamyka za sobą drzwi swojego mieszkania, wyzwala demony. I nie ma tu najmniejszego znaczenia, o jakich demonach myślę, choćby dlatego, że z demonami jest jakoś tak, że one są jak ludzkie koszmary. Niezliczone i nigdy do końca nieopisane.
      I myślę, że jest to najlepszy moment, by zapewnić wszystkich, że wcale nie mam tu na myśli faktu współpracy Krzysztofa Zanussiego ze służbami. Ani nie wiem, czy wiadomości, które swego czasu podała Gazeta Polska są wiarygodne, ani też – nawet gdyby były bardzo wiarygodne – jego losy jako komunistycznego kolaboranta nie są dla mnie bardzo interesujące. Choćby z tego względu, że ja mam bardzo silne przekonanie, że bezwzględna większość środowiska, które reprezentuje Zanussi, a więc reżyserów i aktorów, współpracowała ochoczo, w ten czy inny sposób, dzień i noc. Mówiąc o tej mrocznej stronie duszy Krzysztofa Zanussiego, mam na myśli coś całkowicie ponad- i poza-politycznego. Coś, co nigdy nie pozwalało mi do końca patrzeć na niego w taki sposób, jak się patrzy na ulubionego, czy nawet pogardzanego artystę. Mówię tu o Zanussim, jako o osobie całkowicie prywatnej. Jako o kimś kto mieszka – nomen omen – za ścianą.
      I właśnie wczoraj, Krzysztof Zanussi wystąpił w programie Moniki Olejnik Kropka nad i. Oczywiście, podobnie jak większość środowiska, był oburzony tym, w jaki sposób i amerykańskie prawo i znaczna część opinii publicznej potraktowała jego kolegę, Oczywiście objaśniał, tak uwodzicielsko jak tylko on potrafi, wszelkie niuanse jakie niesie ze sobą zło. Opowiadał o tego zła psychologii i o tym, jak ludzie są zdeterminowani swoim własnym, osobistym nieszczęściem i jak to ciężar, który na sobie niosą nie pozwala im pokazać całej swojej szlachetności. W pewnym momencie nawet pozwolił sobie na utratę naturalnej dla siebie kontroli, i nazwał tę dziewczynkę, którą Roman Polański tak brutalnie skrzywdził przed laty – prostytutką. Więcej. Nazywając ją w ten sposób, uruchomił w sobie całą dla niej pogardę, która w pewnym momencie stała się wręcz fizyczna. A później na dodatek, starając się relatywizować zło, które uczynił Polański, skierował swoje oburzenie na tych, którzy to zło pokazują palcem, zarzucając im uleganie najniższym instynktom tępej zawiści i pragnienia ludzkiej krzywdy. Więc, zajmując się dziś osobą Krzysztofa Zanussiego, nie kieruję się swoim oburzeniem na to, co u niego jest dokładnie takie samo, jak u pozostałych reprezentantów środowiska, czyli złość, zakłamanie, krętactwo i kompletny brak wrażliwości. W tym co mówił Zanussi znalazłem coś znacznie większego, co stanowczo przekracza wszystko to, czym zabłysnęli jego koledzy. Otóż on, objaśniając urok tego zła, starając się znaleźć dla niego maksymalnie życzliwy opis, odmawiając ludziom prawa do wyrażania moralnego oburzenia, plując wreszcie na to nieszczęsne dziecko swoją napuszoną, pełną wyniosłości pogardą, jednocześnie mówił cały czas o grzechu i o zwycięstwie tego grzechu. Pokazywał świat, który doszedł już do swojego końca, gdzie wszystko już wolno, gdzie zło spowszedniało tak iż już nie wiadomo, co nim jeszcze jest, a co nim już być przestało. Biedna redaktor Olejnik wciąż starała się utrzymać go na powierzchni zdarzeń i czynów, a on jak oczarowany wracał nieustannie do tego zwycięskiego Szatana. Od początku do końca tej audycji, niemal przez cały czas, poruszał się Krzysztof Zanussi na poziomie niemal religijnym. W pewnym momencie, z przerażeniem zauważyłem, że wiele z tego co on mówi, mogłoby się zupełnie uczciwie znaleźć w którymś z ostatnich tekstów, które powstały w ramach tego blogu. Z jedną, bardzo kluczową różnicą. On opisywał to zło jako byt tryumfujący i jednocześnie ludzi, którzy temu złu ulegają, jak całkowicie bezbronne, zdeterminowane, a przez to całkowicie usprawiedliwione, jego ofiary. Pod koniec programu był już tak nakręcony, że już tylko czekałem, aż uniesie w górę ręce i zawoła „Chwalmy Pana, bo oto przyszedł Król Ciemności!”
      Zastanawiam się więc teraz, co sprawiło, że Krzysztof Zanussi – z taką złością mówiąc o tym zgwałconym dziecku – pokazał tę swoją, dotychczas mniej lub bardziej starannie ukrytą, twarz. I przychodzą mi do głowy dwie możliwości. W pierwszą właściwie nie potrafię uwierzyć, więc pozostawię czytelnikom tego bloga, by sami ją sobie może dopowiedzieli. Natomiast druga jest taka, że jest niezwykle prawdopodobne, że to co zrobił Polański, większości osobom z branży nie wydaje się w żaden sposób ani szokujące, ani nawet intrygujące. Oni po prostu uważają się za artystów i wierzą, że jako tacy mogą prowadzić takie życie, jakie sobie wybiorą, a czym ono będzie bardziej szokujące z punktu widzenia jeszcze jakoś tam trzymającego się na równych nogach cywilizowanego świata, tym nawet lepiej. I może być tak, że Krzysztof Zanussi również, zupełnie szczerze i autentycznie, uważa, że nic takiego się nie stało. I kiedy wczoraj u Olejnik wspominał coś o tym, że – owszem – nie jest ładnie krzywdzić seksualnie małe dziecko, to robił to wyłącznie z charakterystycznej dla siebie publicznej ogłady.
      Jest jednak jeszcze jedna ewentualność. Strony praktyczna i teoretyczna całego przedsięwzięcia się tu doskonale uzupełniają. To zło jest czynione przez nich wyłącznie po to, by w ten sposób mogli skutecznie autoryzować swój udział w projekcie już czysto ideowym. A Krzysztof Zanussi, jako osoba niezwykle starannie wykształcona, inteligentna, a przede wszystkim elokwentna, miał jedynie nam przedstawić ogólne założenia tego projektu.




poniedziałek, 24 sierpnia 2020

~przemsa~ Wirus korwinizmu

Jak poinformował mnie wczoraj kolega, szef MEN zdymisjonował łódzkiego kuratora oświaty, który stwierdził, że wirus LGBT jest gorszy od koronawirusa. Odwołania go domagała się oburzona opozycja i minister Piontkowski najwyraźniej żądaniom tym zadośćuczynił. Donoszący mi o tym kumpel był bardzo wzburzony twierdząc, że zawiódł się na PiS i Morawiecki powinien natychmiast odwołać ministra edukacji narodowej, gdyż tylko w taki sposób jest w stanie uratować ciągle jeszcze nietęczową twarz tego rządu.
W pierwszym odruchu przyznałem mu rację.

Pomyślałem, że faktycznie nie powinno ulegać się presji i pokazać, że tu każdy ma prawo wyrażać swoje poglądy, a zwłaszcza takie, czyli de facto zgodne z tym, co deklaruje prawica. Na tym zakończyłem ten temat zajmując się innymi sprawami. Coś jednak nie dawało mi spokoju i wracałem do niego myślami. Z braku lepszych zajęć próbowałem sobie wyobrazić, co sam w tej sytuacji zrobiłbym na miejscu ministra edukacji i premiera. Ku swojemu - lekkiemu, ale jednak - zaskoczeniu uświadomiłem sobie, że mimo wszystko postąpiłbym tak samo. Także wywaliłbym bez zbędnej zwłoki łódzkiego kuratora, dodatkowo wcześniej jeszcze besztając go tak, żeby się nie pozbierał. Do wniosku takiego doszedłem w momencie, gdy zadałem sobie pytanie, jaką korzyść z wypowiedzi o "wirusie LGBT" odniósł rząd Zjednoczonej Prawicy, szerzej Polska, a jeszcze szczerzej tudzież ogólniej wspólna sprawa, jaką jest powstrzymywanie pochodu tęczowych rewolucjonistów.
Jedyna odpowiedź, jaka przyszła mi do głowy to ta, że żadną.

Gdy dodatkowo przypomniałem sobie, że dotąd ze zlepkiem słów "łódzki kurator oświaty" miałem mniej więcej tyle samo skojarzeń, co z "przewodniczący rady dzielnicy centrum miasta Łabiszyn", wszelkie moje wątpliwości zostały rozwiane.
Z czym bowiem tak faktycznie mamy tu do czynienia?

Raczej niespecjalnie szerzej znany urzędnik ds. edukacji uznał za stosowne stwierdzić, że LGBT porównać można do wirusa groźniejszego nawet od tego korona. Super, być może nawet się z nim zgadzam, ale co z tego? Czy naprawdę rolą kogoś piastującego to może nie podrzędne, ale jednak niezbyt istotne z punktu widzenia polityki kraju stanowisko jest dzielenie się ze światem tego rodzaju przemyśleniami? Nie wiem, może się mylę, ale wydaje mi się, że ktoś taki powinien był się domyślać, że zostanie to skwapliwie wykorzystane przez opozycję do tego, by uderzyć w rząd z całą zaciekłością na jaką tylko stać tych ludzi. Czy więc płynie z tych słów urzędnika szczebla wojewódzkiego jakakolwiek - wymierna lub chociażby tylko wizerunkowa - korzyść? Czy może takowa zaistniałaby, gdyby Piontkowski z Morawieckim przeszli nad sprawą do porządku dziennego co najwyżej wydając jakiś lakoniczny komunikat na temat tego, że stanowisko łódzkiego kuratora oświaty nie jest tożsame ze stanowiskiem rządu? Naprawdę coś dobrego, pozytywnego miałoby wtedy szanse wyniknąć? Poza tym oczywiście tym, że skompromitowana mniej lub bardziej bezpośrednim poparciem udzielonym w drugiej turze wyborów prezydenckich Trzaskowskiemu Konfederacja straciłaby okazję do rwania szat i biadolenia, że PiS tak naprawdę jest tęczowy i może jeszcze jakiś procent elektoratu Prawa i Sprawiedliwości piałby z zachwytu wołając: "Ależ tym gejom dowalił! Zuch kurator! Takich potrzebujemy!"?

No nie sądzę, jak dla mnie to trochę mało.

Tym bardziej, że larmo, którego na całą Europę narobiłaby opozycja wrzeszcząc, że rząd chce tępić LGBT niczym malarię byłoby dobrze słyszalne i propagowane. I nieważne, że malaria nie jest chorobą wirusową. Wydźwięk, styl i poziom retoryki chyba każdy potrafi sobie wyobrazić.
Dlatego nie tylko uważam, że Piontkowski słusznie pozbawił stanowiska nadgorliwego, bezrefleksyjnego kuratora z Łodzi, ale też mam nadzieję, że sam Morawiecki poparł go w tej decyzji. Wierzę bowiem, że jest on człowiekiem pragmatycznym, do bólu rzeczowym i nastawionym na rzeczowe, długofalowe działania, a nie na czczą retorykę na użytek rozhisteryzowanych teoretyków rządzenia, dla których buńczuczna gadanina jest wyznacznikiem realnych działań.
Gdy takie dęte pustosłowie zacznie mi imponować, zagłosuję sobie na aktualną, patriotyczną kanapę Korwina. Szczęśliwie jednak na razie ten wirus mnie nie opanował.



przemsa


Gdy Ruch Ośmiu Gwiazdek zamawia świeżą dostawę pieluch

      Pewnie nie tylko ja to zauważyłem, ale gdybym to jednak tylko ja był taki spostrzegawczy, pragnąłbym zwrócić naszą uwagę na pewien zup...