Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Białoruś. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Białoruś. Pokaż wszystkie posty

środa, 24 listopada 2021

Czy Jane Fonda mogłaby dla wygrać dla Koalicji Obywatelskiej kolejne wybory?

 

       Jak pewnie zauważyliśmy, główny zarzut stawiany obecnej władzy, gdy ta próbuje odeprzeć atak zjednoczonych rosyjsko-białoruskich sił – specjalnie nie wspominam o tych biednych muzułmanach, którzy w tej grze są zaledwie uwięzionymi w swojej bezradności pionkami – jest taki, że owa władza nie dopuszcza na granicę dziennikarzy, którzy, gdyby uzyskali swobodę działalności, nie musieliby relacjonować doniesień białoruskiej propagandy, ale by nam powiedzieli jak jest naprawdę. A tak? No co oni mają robić? Przekazywać komunikaty rządowe? Nie żartujmy.

       Pisałem trochę o tym, nawiązując do tego, z czym świat miał do czynienia 50 lat temu przy okazji wojny w Wietnamie, kiedy to obecne na miejscu lewicowe media, wraz z celebrytami takimi jak choćby aktorka Jane Fonda, dla Ameryki tamtą wojnę przegrali. Pamiętamy wszyscy ów film, a przy okazji zdjęcie, które później stworzyło historię, na którym obserwujemy egzekucję żołnierza Viet Congu i które, jak podają wszelkie możliwe źródła, dało początek ostatecznej porażce. Rzecz w tym, że gdy wszyscyśmy – w tym i oczywiście ja – użalali się nad losem owego wychudzonego „nieszczęśnika”, nawet do głowy nam nie przyszło, że ten krótko wcześniej wymordował bez litości kilkadziesiąt cywilów, w tym całą rodzinę owego, znienawidzonego publicznie na kolejne dziesięciolecia, egzekutora.

        Wspomniałem też we wczorajszym tekście amerykańskich żołnierzy, głównie dwudziestolatków, wracających szczęśliwie do domu z tamtego piekła, których na lotniskach witału hordy oszalałych od owej lewackiej propagandy dzieci, wyłącznie po to by ich opluwać i wyzywać od morderców. Zakończyłem wczorajszy tekst wspomnieniem wywiadu, jaki z Richardem Nixonem przeprowadził Bob Greene, gdzie Nixon opowiedział jak to pewnego dnia, podczas publicznego wystąpienia, kiedy to Nixon ogłosił wycofanie kolejnych 25 tysięcy żołnierzy z Wietnamu, podeszło do niego jakieś dziecko, splunęło mu w twarz i jak najbardziej wyzwało od morderców.

        Nie znalazłem tam jednak w owym tekście miejsca na pewną historię związaną z popularną aktorką Jane Fondą, o której tu kilka lat temu, owszem, również pisałem. Chciałbym więc dzisiaj przypomnieć zaledwie fragment tamtego tekstu i tamto wydarzenie, tak byśmy zrozumieli, w jakim celu oni wszyscy dziś aż tak do nas apelują byśmy im pozwolili wziąć udział w tej wojnie.

 

       Oto Jane Fonda, słynna amerykańska aktorka, w Polsce znana niektórym choćby z tego, że w czasach PRL-u wsparła naszą tak zwaną „solidarnościową rewolucję”, w roku 1972 udała się z dwutygodniową wizytą do Hanoi, gdzie wzięła udział w starannie wyreżyserowanym na potrzebie komunistycznej propagandy teatrze, skutkiem czego wielu amerykańskich żołnierzy przytrzymywanych w wietnamskich więzieniach, zostało zamęczonych na śmierć. Nie będę tu opisywał tego wszystkiego, co ona przez te dwa tygodnie zrobiła i powiedziała. Kto będzie chciał, ma Internet, więc poradzi sobie i beze mnie. Chcę jednak wspomnieć jej wystąpienie po wielu już latach, w którym postanowiła przeprosić weteranów i ich rodziny, wprawdzie nie za to, za co powinna najbardziej, ale zaledwie za pewne nieistotne w całym kontekście zdjęcie. I wprawdzie nie do końca szczerze i bez większych istotnych konsekwencji, ale w na tyle charakterystyczny sposób, że pozwolę tu sobie ową wypowiedź zacytować:

Stało się to podczas ostatniego dnia mojego pobytu w Hanoi. Byłam tą wizytą fizycznie i emocjonalnie wykończona… Tłumacz powiedział mi, że żołnierze chcieli mi zaśpiewać piosenkę. Oni więc śpiewali, a on tłumaczył mi jej tekst. Była to piosenka o dniu, w którym w Hanoi na Placu Ba Dinh ‘Wujek Ho’ ogłosił niepodległość. Słuchałam tych słów: ‘Wszyscy ludzie stworzeni zostali równymi; mają swoje prawa; wśród nich życie, wolność i niepodległość”. To są słowa, które Ho wypowiedział podczas tej historycznej uroczystości. Zaczęłam płakać i klaskać. Nie powinniśmy traktować tych ludzi jak wrogów. Dla nich ważne są dokładnie te same słowa co dla nas, Amerykanów… Zaśpiewałam z pamięci piosenkę ‘Day Ma Di’, napisaną przez południowowietnamskich studentów w proteście przeciwko wojnie. Oczywiście to moje śpiewanie było porażką, ale wszyscy i tak byli zachwyceni, że przynajmniej spróbowałam. Skończyłam śpiewać. Wszyscy się śmiali i klaskali, ja też… Opowiadam to najszczerzej i najuczciwiej jak potrafię: ktoś (nie pamiętam kto) podprowadził mnie pod ten karabin przeciwlotniczy, a ja, wciąż się śmiejąc i klaszcząc w dłonie, usiadłam. Nawet nie bardzo zastanawiałam się, gdzie siedzę. Zaczęły strzelać aparaty… Możliwe, że to wszystko było ustawione, że Wietnamczycy to wszystko tak zaplanowali. Tego się już nie dowiemy. Ale nawet jeśli tak było, nie mam do nich pretensji. Wszystko biorę na siebie. Jeśli faktycznie zostałam wykorzystana, sama do tego dopuściłam… owa dwuminutowa utrata zmysłów będzie mnie prześladowała już zawsze… Jednak fotografia istnieje i mówi sama za siebie, niezależnie od tego, co ja sama sobie wówczas robiłam, czy myślałam. Jest mi z tym bardzo ciężko. Wielokrotnie już przepraszałam żołnierzy i ich rodziny z powodu bólu, jaki im sprawiłam tą fotografią. Nie było nigdy moją intencją krzywdzić kogokolwiek”.

       Oczywiście głos kogoś takiego jak Jane Fonda, wzywający do tego by zabijać amerykańskich żołnierzy, i określający Richarda Nixona jako „nowego Hitlera”, musiał mieć dla owej szczególnej części amerykańskiego społeczeństwa pewne znaczenie, jednak mam nadzieję, że nikt z nas nie jest na tyle naiwny, by sądzić, że jakaś aktorka – choćby nie wiadomo jak ważna - mogła dojść do tego zupełnie sama. Nie ma takiego sposobu, by to ona była tam liderem. Zarówno bowiem Fonda, jak i to całe artystyczno-profesorskie towarzystwo, stali znacznie bliżej tych, którzy pluli, niż tych, którzy pluć kazali. A kim byli ci – możemy tylko przypuszczać. Podobnie jak możemy tylko przypuszczać, gdzie oni są dzisiaj, co porabiają, i jakie mają plany.

       Myślę jednak, że moja wiara w to, że są wynaturzenia, których naturalny bieg historii nie jest w stanie tolerować, jest słuszna. Że zawsze, prędzej czy później musi dojść do tego, że ludzie, choćby najbardziej zaczadzeni, się obudzą i otrząsną ze swego szaleństwa jak ze złego snu. Wprawdzie taka Jane Fonda akurat dobrym przykładem tego przebudzenia nie jest, natomiast zacytowane wyżej oświadczenie daję i nam pewną satysfakcję, i nadzieję na coś bardzo szczególnego. Otóż bardzo bym chciał doczekać dnia, kiedy – z jakiegokolwiek na dobrą sprawę powodu – Donald Tusk zostanie zmuszony do tego, by siąść i napisać coś, co się będzie zaczynało od takich słów: „Stało się to tuż po tym, jak przyjechałem do Smoleńska. Byłem tą podróżą fizycznie i emocjonalnie wykończony… Tłumacz powiedział mi, że rosyjski premier chciał mi coś powiedzieć. On więc mówił, a tłumacz tłumaczył mi jego słowa. I wtedy on mnie objął, a ja się przytuliłem do niego. Sam nie wiem, jak to się stało…”. I dalej w ten sam sposób. Mam nadzieję, że tego dożyję. Czego wszystkim – w tym również oczywiście jemu – życzę.

      Na koniec przytoczę pewną wypowiedź jednego z tych żołnierzy, którym udało się nie spotkać na swojej drodze Jane Fondy i jej protektorów, którego w dodatku nawet nikt nigdy ani nie opluł, ani nie zwymyślał, ale który swój żal w kwestii tego jak go powitano, gdy wrócił z Wietnamu, wyraził w sposób tak głęboki, że moim zdaniem wart zrelacjonowania:

Nikt mnie nigdy nie opluł. I nie znam nikogo, komu by się to przytrafiło. Chociaż…

W grudniu 1968 roku miałem 20 lat i właśnie, po 13 miesiącach zabijania, czołgania się we krwi i spieprzania przed pociskami, wróciłem do kraju, i kelnerka w barze na lotnisku w San Francisco odmówiła mi sprzedaży piwa, tłumacząc mi, że prawo stanowe zakazuje podawania alkoholu osobom poniżej 21 roku życia. A ja sobie myślę, że jeśli dla kogoś kto był dwukrotnie ranny i jedynie cudem nie umarł to nie jest obrazą, to ciekawe, co nią jest.

Uczciwie powiem, że już chyba wołałbym by ona mnie jednak opluła”.

A ja od siebie, już na sam koniec proponuję wszystkim, byśmy jednak zechcieli traktować historię jako naukę.



 

sobota, 20 listopada 2021

Jak daleko z Białorusi do Wietnamu?

        Daję słowo, że ani mi w głowie było kontynuowanie wczorajszego tematu, zwłaszcza w odniesieniu do tego co nam proponuje telewizja TVN24, jednak dziś trafiłem na podaną przez wspomianą stację informację, że oto jakiś kierowca wyrzucił przez okno niedopałek papierosa, został za to zatrzymany przez policję i teraz drży o życie. Taki był tytuł owego newsa: „Wyrzucił przez okno samochodu niedopałek papierosa, grozi mu nawet pięć lat więzienia”. Tak się jednak składa, że kiedy już ta najmniej leniwa część odbiorców „całej prawdy cały dzień” zdecyduje się zajrzeć głębiej, okaże się, że człowiek, owszem, mosze pójść siedzieć, ale nie za ów niedopałek, tylko za to, że prowadził samochód mimo sądowego zakazu. Myśłę, że nie zaszkodzi tu, mimo że sprawa jest już zupełnie jasna, przytoczyć kawałek relacji stacji:

Przewodnik psa służbowego z bielskiej komendy, który razem ze swoim czteronożnym partnerem - owczarkiem niemieckim o imieniu Mania, patrolował dzielnicę Komorowice w poniedziałek, zareagował na zachowanie 34-letniego kierowcy bmw. Mężczyzna, stojąc na skrzyżowaniu na ulicy Piłsudskiego w oczekiwaniu na zmianę świateł, wyrzucił przez okno niedopałek papierosa. Policjant nakazał mu zjechać na pobocze. Po sprawdzeniu 34-letniego kierowcy w policyjnej bazie danych okazało się, że ma on trzyletni zakaz prowadzenia pojazdów”.

       Przeczytałem to coś i uznałem, że są jednak rzeczy, które we wczorajszym tekście się nie zmieściły, a których pominąć nam nie wolno. Otóż w momencie gdy audycja zatytułowana „Mario”, o któej było wczoraj, się rozpoczęło i na ekranie pojawił się ów zezol, bez słowa zapowiedzi zobaczyliśmy sceny z wojny w Wietnamie, niemal jakby żywcem wyjęte z filmu „Czas Apokalipsy”. Kiedy wszyscy zachodziliśmy w głowę, co do tamtej wojny może mieć Mariusz Kamiński, okazało się, że to co oglądamy, to zaledwie wprowadzenie do informacji, że Ameryka wówczas szczęśliwie dostała po nosie od Związku Sowieckiego wyłącznie przez to, że tam na miejscu w Wietnamie mogli przebywać dziennikarze i to dzięki nim amerykańskie społeczeństwo mogło też na bieżąco uzyskiwać informacje na temat tego jak to ten faszysta Nixon morduje biedne niewinne wietnamskie dzieci. Tak było wtedy na zachodnim froncie, no a dziś w Polsce, Kamiński nie pozwala dziennikarzom relacjonować tego, co tym razem pisowscy faszyści wyprawiają na granicy z Białorusią.

        To nie było wszystko. Jeszcze warto było wspomnieć i to, że jednym z głównych tematów przedwczorajszej audycji było to, że młody Kamiński podobno był zafascynowany działalnością jakiś „sztyletowców”, czy jakoś tak, terrorystycznej grupy działającej przeciwko czy to caratowi, czy nowej komunistycznej władzy, nie zrozumiałem, ale, owszem przez cały program mogliśmy oglądać nieustanne wstawki pokazujące zakrwawiony sztylet, jak rozumiem, porzucony przez Mariusza Kamińskiego.

         No ale nie o Kamińskim miało być, ale o stacji TVN24, wojnie w Wietnamie, no i o tym jak to tylko dzięki wolnym mediom, mogła w Wietnamie zapanować wieczna demokracja i jak to dzięki mediom zniewolonym przez rząd PiS-u, mogą na granicy z Białorusią umierać kobiety w ciąży i ich dzieci.

       Oczywiście można by było, jak to już robiliśmy tu nie raz, zastanawiać się, czy oni wiedzą że kłamią, ale dajmy sobie przynajmniej na jakiś czas z tym strasznym dylematem spokój. Proponuję natomiast byśmy sobie przypomnieli mój dawny tekst, dotyczący jak najbardziej wojny wietnamskiej i tego jednego akcentu, który w moim pojęciu stanowi wręcz symbol tego, z czym mamy do czynienia, gdy do akcji wchodzą media.


      Obejrzeliśmy wczoraj z synem słynny film Michaela Cimino „Łowca jeleni”. To znaczy, tak naprawdę obejrzało go moje dziecko, a ja sobie go zaledwie przypomniałem. Powiem szczerze, że nie wiem, jak to się stało, ale mimo że on ma już 26 lat, filmem interesuje się kto wie, czy nie bardziej ode mnie, ma stałe oko na wszystko, co się we współczesnej kinematografii dzieje, tego akurat, jak się nagle okazało, nie widział nigdy. Zasiedliśmy więc sobie odpowiednio wcześnie – film Cimino trwa pełne trzy godziny – przed telewizorem, no i zanurzyliśmy w owej absolutnie niezwykłej, prowadzonej niemal w zwolnionym tempie, narracji i nastąpiła cisza przerywana tylko niekiedy leciutkim pobrzękiwaniem szkła.

No i pojawiła się w pewnym momencie owa nieśmiertelna już chyba kwestia Wietnamu, z oczywiście kluczową w tym filmie sceną, kiedy to DeNiro i Walken zmuszeni są przez żołnierzy Vietkongu do gry w tak zwaną „rosyjską ruletkę”. I to wtedy właśnie syn mój niespodziewanie zapytał mnie, czemu ta wojna wciąż tak bardzo gryzie amerykańskie sumienia. Wytłumaczyłem mu wszystko najlepiej jak umiałem, zwracając oczywiście przede wszystkim uwagę na owo słynne zdjęcie, na którym szef południowowietnamskiej policji, generał Nguyễn Ngọc Loan, zabija strzałem w głowę swojego imiennika, żołnierza Vietkongu Nguyễn Văn Léma, a które to zdjęcie, w zgodnej opinii wielu komentatorów praktycznie zapewniło Ameryce ostateczną wietnamską porażkę. Popatrzmy:


       Kto wie, ten wie, a tym co nie wiedzą i są w tym momencie odpowiednio poruszeni, wyjaśnię, że owo zdjęcie – natychmiast zresztą podpisane słowem „morderstwo” oraz wyróżnione Nagrodą Pulitzera – na którym widzimy tego biednego przerażonego chłopaka, niemal dziecko, i mierzącego prosto w jego skroń bezwzględnego mordercę, zostało wykonane przez Eddiego Adamsa, reportera Associated Press i błyskawicznie rozesłane na cały świat z informacją, że oto do jakich wynaturzeń prowadzi amerykańskie zaangażowanie w Wietnamie. W konsekwencji, jak mówię, nie potrafiąc odpowiednio zareagować na ową publikację, Amerykanie zaczęli się stopniowo wycofywać z Wietnamu, ostatecznie oddając ów rejon Związkowi Sowieckiemu. To jednak, czego do dziś tak naprawdę większość z nas nie wie, to fakt, że ów biedny, tak okrutnie zamordowany chłopak z Vietkongu został chwilę wcześniej pojmany w pobliżu masowego grobu wypełnionymi 34 grobami cywilów, których dowodzony przez niego osobiście oddział właśnie pozabijał. On sam też, czego Loan był naocznym świadkiem, również osobiście, niemal chwilę wcześniej rozstrzelał pewnego południowowietnamskiego oficera wraz z jego żoną, 80-letnią matką, oraz trojgiem małych dzieci, tylko dlatego, że ten nie chciał mu powiedzieć, jak obsługiwać czołg. Tuż po aresztowaniu, Lém oświadczył, że jest bardzo dumny z tego co zrobił, a w tej sytuacji Loan stracił cierpliwość i Léma rozstrzelał. Ktoś mi teraz pewnie powie, że nie wolno zabijać i ja się oczywiście z tym zgadzam, natomiast uważam, że zachowując owo przykazanie w pamięci, ważne jest też to, by wiedzieć. Bo nie wiedzieć, to też grzech. I to niekiedy bardzo ciężki.

I proszę sobie teraz wyobrazić, że gdyby nie dociekliwość mojego dziecka, to i my byśmy się dziś nie dowiedzieli o tym, co najciekawsze, a więc to co najczęściej przychodzi później. Otóż skończyliśmy oglądać film, syn mój rzucił się do komputera, no i co się okazało? Po paru kolejnych miesiącach mianowicie generał Loan został ciężko postrzelony, w wyniku czego musiano amputować mu nogę. W trakcie oblężenia Sajgonu, kiedy wojna już się praktycznie zakończyła, przeniósł się do Stanów Zjednoczonych, gdzie próbował prowadzić normalne życie, jako właściciel niewielkiej pizzerii. Niestety, w roku 1991 został rozpoznany, jego tożsamość została ujawniona publicznie i ostatecznie, po tym, jak na ścianach restauracji zaczęły pojawiać się napisy w rodzaju: „We know who you are, fucker”, przeszedł na emeryturę. Zmarł na raka w roku 1998. I proszę sobie wyobrazić, że w tym oto momencie na scenę wchodzi autor słynnego zdjęcia, reporter Associated Press, Eddie Adams ze swoim zamieszczonym po śmierci Loana w magazynie „Time”, a dziś już skutecznie zapomnianym oświadczeniem, w którym pisze:

Na tym zdjęciu zginęło dwoje ludzi, ten partyzant, ale też GENERAŁ NGUYEN NGOC LOAN. Generał zastrzelił partyzanta Vietkongu ze swojego rewolweru, a ja zabiłem generała swoją kamerą. Uważam, że fotografia bywa najpotężniejszą bronią na świecie. Ludzie jej wierzą, podczas gdy w rzeczywistości ona kłamie. I nie trzeba przy niej nawet manipulować. Ukazuje ona tylko część prawdy. A to co moje zdjęcie ukryło, to kwestia: ‘Co ty byś zrobił tego upalnego dnia na miejscu generała, gdyby zdarzyło ci się ująć przestępcę tuż po tym, jak ten z zimną krwią zamordował jednego, a może dwoje, czy troje Amerykanów’… Owo zdjęcie zniszczyło jego życie. Co ciekawe, Loan nigdy nie miał do mnie o nie pretensji. Powiedział mi kiedyś, że pewnie gdybym to nie ja je zrobił, zrobiłby je ktoś inny. Ja jednak już nigdy nie przestałem mieć wyrzutów sumienia w stosunku do niego i jego rodziny... Kiedy umarł, wysłałem kwiaty z dopiskiem: ‘Przepraszam i dziś już tylko płaczę’”.

Ja zdaję sobie sprawę z tego, że sytuacja zrobiła się trochę dziwna. Z jednej strony mamy ten film, a więc, jak by nie patrzeć, najczystszy pop, z drugiej owo zdjęcie, gdzie, choćbyśmy nie wiem, jak się starali, widzimy kogoś, kto z całkowicie spokojną twarzą strzela człowiekowi w głowę, no a ja na to wszystko zaczynam opowiadać jakieś tam naprawdę zupełnie nieistotne anegdoty. Dobra więc, stoję wobec tych zarzutów z odsłoniętą piersią i proszę o jeszcze. Proszę mi też jednak pozwolić powtórzyć to, co powiedziałem już nieco wcześniej: naprawdę nigdy nie zaszkodzi wiedzieć.

wtorek, 25 maja 2021

Dylan vs. Pratasiewicz nokaut w piątej sekundzie

 

       Pierwszym moim zamiarem było skomentowanie tego co się właśnie przydarzyło pewnemu białoruskiemu działaczowi o nazwisku Pratasiewicz działającemu na rzecz usunięcia prezydenta Łukaszenki ze stanowiska i zaprowadzenia na Białorusi tak zwanego „demokratycznego ładu”, jednak po dłuższym przymierzaniu się do tego zadania, zdecydowałem, że to nie ma sensu i zmieniłem plany. W czym rzecz? Oczywiście, zmuszenie do lądowania, pod groźbą zestrzelenia, cywilnego samolotu z kupą ludzi na pokładzie, tylko po to, by spośród nich wydłubać owego działacza i go posadzić, to jest gest na który, o ile się nie mylę nawet Mosad w całej swojej historii nie pozwolił. Kiedy oni chcieli przewieźć do siebie Eichmanna, to wysłali do Argentyny paru agentów, tego szkopa zgarnęli i po krzyku. Ale czegoś takiego to ani cywilizowany, ani mniej cywilizowany świat nie widział. I pewnie bym ten gest skomentował dokładnie w taki sam sposób, w jaki to robi dziś niemal cały świat, gdyby nie to, że w tym całym zgiełku pojawiła się dawno nie widziana Swietłana Cichanouska i, jak gdyby nigdy nic, po długich miesiącach korzystania z życia, wlazła na barykady i zaczęła zadawać szyku. Nie zacząłbym też marudzić, gdyby przy okazji nie okazało się, że wspomniany Pratasiewicz, zamiast siedzieć grzecznie w Polsce, która swego czasu udzieliła mu politycznego azylu, i korzystać z opieki polskich służb, postanowił wraz świeżo zapoznaną dziunią pojechać na wakacje do Grecji, tam się zabawić, no i przy okazji dać się  wystawić tym którzy od dawna ostrzyli sobie na niego zęby. No i wreszcie zachowałbym też pewnie do końca poważny nastrój, gdyby nie pamiętne zdjęcie ze spacerniaka w Białołęce, zatytułowane po latach „Pięciu Wspaniałych”, na którym widzimy Onyszkiewicza, Rulewskiego, Wujca, Kuronia i Dymarskiego, jak niczym owi wspaniali idą jedną ławą przeciwko komunie.

      Tak się jednak nieszczęśliwie złożyło, że te wszystkie trzy obrazki, a więc z Cichanouską na barykadzie, Pratasiewiczem i tą cizią pod greckim słońcem, oraz z ową nieustraszoną piątką w komunistycznych kazamatach stanęły mi przed oczyma i pomyślałem sobie: A idźcie sobie wy wszyscy, z całą tą waszą walką o wolność, i demokrację w diabły! Jeśli dwa niemal symbole walki Białorusinów z rzekomo znienawidzonym przez siebie reżimem, zanim udało im się wykonać choćby jeden, najmniejszy krok do sukcesu, to już się nie mogą powstrzymać i zaczynają żyć jak nie przymierzając ci cwaniacy w Białołęce, to mi na to by komentować to co się tam dzieje miedzy nimi, a Łukaszenką brakuje sił i chęci. Czemu? Bo ja już dziś znakomicie sobie wyobrażam, dzień kiedy oni obejmą władzę i, podobnie jak przed laty zrobili to Onyszkiewicz, Wujec, czy Kuroń, pokażą co oni tak naprawdę od początku mieli na myśli.

      A zatem, jak już wspomniałem, dość o tej nędzy, porozmawiajmy lepiej o tym co realne. Otóż mieliśmy wczoraj bardzo piękny i ważny dzień. Bob Dylan obchodził swoje 80 urodziny, a ja sobie myślę, że tak jak kończy się wiele innych rzeczy, które trwały przez wieki i wydawało się, że nic im nie zagraża, tak też powoli przemija pokolenie – a mam tu na myśli nie tylko muzyków, takich jak Dylan, Clapton, czy Jagger – którego odejście świat ogłosi nie Eliotowskim skomleniem, lecz hukiem nie do wytrzymania. Posłuchajmy owego huku zaledwie zapowiedzi. Niestety, nie mam możliwości wklejenia tu gotowej prezentacji, a więc zachęcam do skorzystania z linku.

http://video.bobdylan.com/desktop.html

sobota, 15 sierpnia 2020

Czy prezydent Łukaszenka w geście dobrej woli zalegalizuje małżeństwa jednopłciowe


Oczywiście nie mogę zaprzeczyć, że wynik wyborów na Białorusi jest dla nas o tyle korzystny, że dzięki niemu głosy porównujące sytuację w Polsce i na Węgrzech do sytuacji na Białorusi nieco przycichły i my tu, przynajmniej na pewien czas, możemy się zająć swoimi bieżącymi sprawami. Nie zmienia to oczywiście faktu, że to co się tam za Bugiem dzieje, nas wszystkich bardzo interesuje i bardzo kibicujemy, by ostatecznie głos narodu zwyciężył. No a przy okazji oczywiście mamy nadzieję, że i tu u nas właśnie głos narodu zostanie wreszcie uszanowany. Tymczasem przedstawiam swój najnowszy felieton z „Warszawskiej Gazecie”. Jak najbardziej aktualny.



      Ponieważ mieszkam na tyle daleko od Warszawy, by o tym co się tam dzieje być informowanym w stopniu niezbędnym do życia, nie wiem, czy początek tygodnia przyniósł tam jakieś zmiany w kwestii demonstracji w obronie ulicznego chuligana, który stworzył sobie doskonałe alibi, występując jako lesbijka o imieniu Margot. Ponieważ jednak przede wszystkim o nowych awanturach nie słyszałem, natomiast wiem, że dziś cały cywilizowany świat jest zajęty Białorusią, mogę zakładać, że cała ta kolorowa gówniażeria swoje tęczowe flagi zastąpiła flagami czerwono- zielonymi i przeniosła się pod ambasadę Białorusi. Mogę również przypuszczać, że tym razem nikt – ani minister Ziobro ze swoimi prokuratorami, ani tym bardziej Polska Policja – nie będzie im przeszkadzał w miotaniu obelg pod adresem prezydenta Łukaszenki, choćby one się składały wyłącznie ze słów powszechnie uważanych za nieprzyzwoite, a to dlatego, że niedzielne wybory na Białorusi w sposób wręcz zachwycająco skuteczny doprowadziły do ostatecznego zjednoczenia władzy z opozycją, choćby i tą najtwardszą. A kto wie, czy nie zwłaszcza z tą najbardziej twardą.
       A gdy chodzi o mnie, to jeśli cokolwiek mnie tu porusza, to akurat nie to, że wspomniane dzieci przeniosły się spod Świętego Krzyża pod białoruską ambasadę, ale to, że wraz z nimi udały się tam solidarnie polskie władze wraz ze swoimi mediami. Do tego bowiem, że liberalne lewactwo zapluwa się swoimi kompleksami na odcinku Kaczyński – Łukaszenka – Kim Dzong Un – Hitler, zdążyłem się przyzwyczaić; w końcu oni nigdy nie ukrywali, że dla nich między tymi trzema nie ma żadnej różnicy, więc mogą zupełnie spokojnie protestować przeciwko każdemu z nich, z Hitlerem oczywiście, jako wspólnym punktem odniesienia. Odsunięcie każdego z nich od władzy dla nich nie stanowi celu moralnego – bo słowo „moralność” w ich słowniku nie istnieje – lecz czysto polityczny, na którego końcu jest Wielka Tęczowa Rewolucja, która zmiecie z powierzchni Ziemi wszystko co miało odwagę kontestować świat przez nich budowany. I nie oszukujmy się. Dla nich, między Polską, Białorusią i Koreą Północną istnieje tylko jeden punkt wspólny – sprzeciw wobec nowego światowego porządku. Oni mają w kompletnym lekceważeniu to, że Kim zabija swoich przeciwników przy pomocy rakiet przeciwlotniczych, ale też i to, że Kaczyński zachowuje wszelkie cywilizacyjne standardy. Liczy się wyłącznie oddanie hołdu Nowemu Wspaniałemu Światu.
       A zatem zachowanie lewactwa mnie nie zaskakuje. Nie potrafię jednak pojąć, jak doszło do tego że ci co jeszcze niedawno byli w sposób tak strasznie brutalny oskarżani o sfałszowanie wyborów, lub w najlepszym wypadku o to, że ich prezydent został wybrany głosami wiejskiej hołoty, dokładnie to samo dziś zarzucają Białorusi.
       Nie mam pojęcia, co się tam stało, ale czuję, że oni nie musieli niczego fałszować, no i że ta jakaś Cichanouska to cwaniara na miarę naszej Margot. I to niezależnie od tego, co sądzę o tym ruskim bucu Łukaszence.





    

środa, 4 stycznia 2017

Czy praca dla Agnieszki Romaszewskiej to sprawa państwowa?

            Możliwe, że to się części z nas nie spodoba, ale gdyby ktoś mnie spytał, za co nie lubię prezydenta Łukaszenki, to bym odpowiedział, że przede wszystkim ja o nim wiem zbyt mało, by wygłaszać na jego temat jakiekolwiek opinie, ale jeśli skłonny jestem faktycznie przyznać, że go bardziej nie lubię, niż lubię, to ze względu na dwie, i tylko dwie, rzeczy. Otóż kiedyś widziałem jego zdjęcie jako prezydenta, a więc w oficjalnym stroju, oraz w oficjalnych wnętrzach, tyle że on na nogach, zamiast butów, miał zwykłe papcie, no i ponieważ on w ten sposób przypomniał mi Lecha Wałęsę, to mnie do niego raczej zraziło. Miało to miejsce wiele już lat temu i przyznaję, że od tego czasu osoba Łukaszenki mnie w żaden sposób nie absorbowała, dopiero niedawno pomyślałem sobie, że to jest jednak bałwan, kiedy zrobił sobie serię zdjęć z aktorem Stevenem Seagalem. Ja wprawdzie wciąż chcę wierzyć, że dając Seagalowi do zjedzenia marchewkę, Łukaszenko chciał z niego zakpić, jednak wciąż uważam, że szanujący się polityk w tak podejrzanym towarzystwie pokazywać się nie powinien. Jednak poza tymi dwoma przypadkami, do Łukaszenki większych, w pełni uświadomionych i podpartych racjonalnymi argumentami, pretensji nie mam.
      Ktoś spyta, czemu, skoro Łukaszenko to nie jest mój problem, zdecydowałem się w ogóle na jego temat zabierać głos. Otóż powodem nie jest tak bardzo on, jak Białoruś, a więc kraj, w którym on pełni jak się zdaje władzę, którą my przyzwyczailiśmy się nazywać władzą dyktatorską, a z którym Polska sąsiaduje i z cała pewnością chciałaby dobrze żyć. Moją troską jest Białoruś, natomiast bez Łukaszenki się obejść nie jestem w stanie z tego prostego względu, że to on jest symbolem tego państwa i to symbolem jednoznacznie złym i podłym. A by zobaczyć, jak bardzo złym i podłym, wystarczy nam zauważyć, że ile razy tu w Polsce wysłuchujemy wyzwisk pod adresem Jarosława Kaczyńskiego, nazwisko Łukaszenki niezmiennie pojawia się tuż obok ludzi tak złych i podłych, jak Hitler i przywódca Korei Północnej, Kim Dzong Un.
      No i dobrze, ktoś powie. Łukaszenko w pełni sobie zasłużył na to, by się znaleźć w tym towarzystwie i w dalszym ciągu nie ma powodu, by go traktować z takim pobłażaniem. Otóż proszę sobie wyobrazić, że choć, jak mówię, na temat Białorusi i jego prezydenta mam wiedzę ograniczoną, to obejmuje ona akurat świadectwa paru moich znajomych, którzy na Białorusi byli i ani jednym słowem nie potwierdzają tej opinii, która jest nam dostarczana w popularnym przekazie. Daję słowo, że żaden z moich znajomych, którzy mieli okazję być na Białorusi nie zauważył, by ona tonęła w jakimś szczególnym nieszczęściu.
      No ale tu też od razu pewnie spotkam się z zarzutem, że ja jestem jak ci Francuzi, czy Amerykanie, którzy w czasie PRL-u przyjeżdżali do Polski i po powrocie do domu opowiadali, że nie widzieli ani terroru, ani głodu, ani jakiejś uderzającej nędzy. Wręcz przeciwnie, Polacy to szczęśliwy naród, cieszący się życiem, a w dodatku znaczna część robi wrażenie naprawdę dobrze odżywionych. W tej sytuacji, ja bym chciał przywołać świadectwo osoby, która, o czym jestem przekonany, jest wystarczająco nieuprzedzona, a jednocześnie kompetentna, by mi o Białorusi interesująco opowiedzieć, a mianowicie Izabeli Brodackiej – Falzmann, która w jednym zaledwie tekście przedstawiła wystarczająco, z mojego punktu widzenia, przekonujący obraz Białorusi, bym się przynajmniej miał prawo zastanowić. Nie będę tu dawał żadnych cytatów. Kto chce, niech się z owym świadectwem zapozna. Naprawdę warto. http://www.ekspedyt.org/izabela-brodacka-falzmann/2013/08/09/17166_bialorus-zmyslenie-i-prawda.html
      A zatem mamy tę Białoruś, a wraz z nią nasze głębokie przekonanie o naszej wobec niej zdecydowanej cywilizacyjnej, politycznej i moralnej przewadze, i na tym tle pojawia się nagle kwestia tak zwanej Telewizji Biełsat i niedawnej decyzji polskiego rządu, by ją przestać dofinansowywać. I tu znowu muszę się przyznać do dość dużej niekompetencji. Gdy chodzi o ów Biełsat, jedyne co wiem na temat tego projektu, to to, że za nim stoją Agnieszka Romaszewska z mężem i że jej celem jest do tego stopnia wzbudzić u Białorusinów poczucie obywatelskości, by oni wreszcie zrozumieli, że Łukaszenko to stary satrapa, którego należy obalić i w ten sposób doprowadzić do tego, że Białoruś stanie się częścią wielkiej europejskiej rodziny. Z tego co zdążyłem też zaobserwować, zaangażowanie Romaszewskiej w ów projekt jest tak wielkie, że ja je mogę porównać już tylko do zaangażowania Tomasza Terlikowskiego w walce z międzynarodowym pedalstwem, Jerzego Owsiaka na rzecz pomocy chorym dzieciom, Stefana Niesiołowskiego gdy chodzi o niszczenie pisowskiego faszyzmu, ewentualnie Jana Hartmana w jego walce z Panem Bogiem. Chodzi mi o to, że, mimo wszelkich różnic, ich wszystkich łączy jedno, a mianowicie to, że gdyby nie te ich obsesje, oni nie mieliby jednego powodu, by istnieć publicznie, ale też przede wszystkim owego istnienia fizycznej możliwości. A fakt ten jest dla mnie wystarczającym argumentem za tym, by na działalność każdego z nich patrzeć podejrzliwie.
       Dlatego też od niemal samego początku, jak przez obywatelską aktywność Agnieszki Romaszewskiej, w walkę o wolność i demokrację na Białorusi zaangażowało się również polskie państwo, niezmiennie głosiłem swój co najmniej w tej kwestii brak zainteresowania, a w porywach wręcz silną niechęć. Nie uważam bowiem, by z jednej strony za działalnością Agnieszki Romaszewskiej i jej znajomych stało coś więcej, jak prywatna obsesja – a i to w najlepszym wypadku – z drugiej natomiast, by sami Białorusini aż tak bardzo wyczekiwali naszego zaangażowania.
      Dlatego też, gdyby ktoś był w ogóle zainteresowany moim zdaniem na ten temat, chciałbym oświadczyć, że uważam za w pełni słuszny gest ministra Waszczykowskiego, by po tych wszystkich latach odciąć Telewizję Biełsat od budżetowych pieniędzy i w ten sposób pokazać Białorusinom nasz szacunek, a jednocześnie – choć to już jest naturalnie kwestia drugorzędna – zachęcić panią Romaszewską do tego, by zaangażowała się w coś, o czym będziemy mogli powiedzieć, że działa na rzecz naszego wspólnego dobra, a nie organizowała swoich znajomych w obronie swojego osobistego interesu.
      Na koniec, gdyby ktoś wciąż nie mógł się otrząsnąć z oburzenia, zachęcam jednak do skorzystania z podanego wyżej linku i zapoznania się z relacją pani Falzmann.


Przypominam, że moje książki dostępne są w księgarni pod adresem www.coryllus.pl. Polecam serdecznie i szczerze.

niedziela, 2 stycznia 2011

O wolności, która jest, której nie ma i której nigdy nie było

Sprawa Białorusi i pełna obłudy reakcja na sytuację w tym kraju ze strony Polski i Europy, kazała mi się ponownie zastanowić nad tym, czym jest dla nas wolność i demokracja. Czym jest jedno i drugie dla nas, i czym w ogóle są demokracja i wolność, jeśli spojrzymy już na całą sprawę bardziej uniwersalnie. Jakkolwiek byśmy do białoruskich wydarzeń i wszystkiego co one wywołały nie podchodzili, co do jednego powinniśmy się wszyscy zgodzić. Wolność jest dobra, demokracja nienajgorsza, a sytuacja, kiedy jednego i drugiego jesteśmy pozbawieni, godna pożałowania. Na tym jednak porozumienie się kończy, Choćby dlatego, że jeśli idzie o wolność, mamy na jej temat bardzo różne wyobrażenia, a z kolei demokracją jest tak, że jej definicja przez lata tak fantastycznie ewoluowała, że dziś już naprawdę nie sposób się zorientować, czy to co uważamy za demokrację, wciąż nią jest, i czy dla ustalenia czegokolwiek nie należy się najpierw zwrócić do ekspertów.
Weźmy Polskę sprzed 5 lat. Po w pełni, jak by się mogło wydawać, demokratycznych wyborach, prezydentem został wybrany Lech Kaczyński, a parlamentarną większość uzyskało Prawo i Sprawiedliwość. I od pierwszego dnia po tym rozstrzygnięciu, demokratyczna prawomocność tych wyborów zaczęła być bardzo gruntownie kwestionowana, i to nie przez jakichś monarchistów, anarchistów, czy komunistów, ale przez pełną gębą demokratów. Stopniowo doszło do tego, że demokracja i związane z nią hasła zostały całkowicie wyparte przez jeden wielki zgiełk domagający się… no właściwie, nie wiadomo czego. Obojętnie, byleby tylko cofnąć czas i dać owej demokracji jeszcze jedną szansę.
Popatrzmy na dzisiejsze Węgry. Wybory – podobno demokratyczne – jak wiemy, wygrała tam bezwzględną większością partia konserwatywna i okazuje się, że od samego niemal początku ten wybór jest kwestionowany przez – nie, nie monarchistów, nie anarchistów, nie komunistów – lecz przez jak najbardziej gorliwych i jednoznacznie zdeklarowanych demokratów, którzy dla tej demokracji daliby się pokroić, i którzy twierdzą, że demokracja i wolność są oczywiście cywilizacyjnie gwarantowane, o ile tylko ich ofiarą nie padną interesy tych, którzy w tym boju zostali zwyczajnie odsunięci. W tym oczywiście ich samych.
No i wreszcie wróćmy na chwilę do Białorusi. Tu akurat jest nam szczególnie trudno powiedzieć cokolwiek mądrego, głównie ze względu na fakt, że wszystko co do nas dochodzi z tamtej strony jest już odpowiednio przycięte pod kątem zainteresowań tych, którzy je w odniesieniu do Białorusi deklarują. Dotychczas powszechna wiedza była taka, ze białoruskie społeczeństwo jest do tego stopnia zsowietyzowane i otumanione przez biedę i brak informacji, że przez wiele następnych lat nie ma żadnych szans, by tam jakiekolwiek wpływy osiągnęły idee niepodległościowe. Walka głównie toczyła się o to, żeby dać szanse politycznej opozycji i tak zwanemu społeczeństwu obywatelskiemu, żeby w ewentualnej przyszłości Białoruś mogła stać się państwem bardziej europejskim niż post-sowieckim. Proszę zwrócić uwagę, dotychczas nikt nie kwestionował, że kolejne wyniki wyborów na Białorusi były uczciwe. Zgadzano się co do tego, że opozycja jest źle traktowana, że Łukaszenka jest dyktatorem, ale to, że z punktu widzenia większości białoruskiego społeczeństwa, tak jak jest, jest dobrze, było przyjmowane za smutną oczywistość.
Dziś się nagle wszystko zmieniło. Okazuje się, że wedle ocen Zachodu, w ostatnich wyborach Łukaszenka nie wygrał, natomiast wybory zostały dramatycznie sfałszowane. A z tego, możemy się domyślać, wynika, że w białoruskim społeczeństwie doszło do jednoznacznego zwrotu i Białorusini mają już dość tego satrapy i chcą do Europy. A zatem, Białoruś poczuła powiew cywilizacji i postanowiła machnąć ręką na tę swoją nędzę, ten sowiecki syf, na to wszystko co ich dotychczas tak ograniczało, i ruszyć na Zachód.
Mam jednak poważne podejrzenia, że to jest nieprawda. Że Łukaszenka trzyma wszystko silną ręką, a to co słyszymy w telewizji i czytamy w gazetach, to wyłącznie propaganda tworzona przez tych wszystkich, którzy uważają, że nie ma dla Białorusi lepszej przyszłości, niż Unia Europejska. Dlaczego tak myślę? Z bardzo prostego powodu. Ja przez minione lata nie otrzymałem jednej, choćby minimalnie wyczerpującej informacji na temat tego, jak wygląda życie na Białorusi. Czy oni mają sklepy tak jak my? Czy oni mają, podobnie jak my dziesiątki kanałów telewizyjnych? Czy oni maja puby z piwem i muzyką? Czy u nich można kupić Heinekena i paczkę Marlboro. Czy u nich, w odróżnieniu od Polski lat 80., można w sklepie kupić płytę z muzyką Led Zeppelin? I czy przeciętnego człowieka na to stać? I wreszcie, czy ludzie na Białorusi czekają ze strachem końca miesiąca, czy może, tak jak u nas, u nich też pojawiła się nowa instytucja o nazwie Biuro Windykacji. I czy oni już doszli do tego, że i u nich powstał tak zwany Krajowy Rejestr Dłużników. Tego nie wiem. Na ten temat nie mam jednej normalnej informacji. Jedyne co słyszę, to, że jakiś działacz mniejszości polskiej został spałowany przez milicję, albo że kolejne wybory zostały sfałszowane.
Do czego mi te informacje są potrzebne? Otóż do tego, bym wiedział, czy Białorusini trzymają się mocno, czy zaczynają pękać. I wreszcie, czy jeśli trzymają się mocno, to z głupoty, czy może z głupoty zaczynają pękać. A może to wszystko nieprawda, a oni są wciąż jeszcze zwykłymi, dbającymi o swoje ludźmi.
Jedno wiadomo z całą pewnością. Europa ma na Białoruś chrapkę. Wiadomo też, że ta chrapka połączyła doraźnie wszystkie, nawet najbardziej odległe od siebie środowiska, od Gazety Wyborczej, przez komunistów, aż po Gazetę Polską. No i że ta chrapka coś bardzo cuchnie. Czym? Mianowicie tym ciągłym gadaniem o wolności. W reakcji na mój poprzedni tekst pojawiło się kilka komentarzy sugerujących, że współczesny świat, w swoich najbardziej rzekomo cywilizowanych zakątkach, doprowadził do całkowitego zniewolenia człowieka. Że dziś człowiek stoi wobec dwóch tylko wyzwań: musi z jednej strony więcej pracować, a z drugiej znajdować więcej sposobów na skuteczne wynajdowanie przyjemności, które pozwolą mu nabrać sił do dalszej pracy. Że w dzisiejszym świecie System traktuje człowieka jak inwentarz, o który dba tak jak rolnik dba o swoje bydło i kury, tyle że zamiast siana i ziarna, jest sklep, telewizja i możliwość wyjazdu na wakacje do jakiegoś ciepłego kraju. I że w tym spisku – bo jest to oczywisty spisek – przeciwko człowiekowi wystąpiły połączone siły Państwa i Kościoła. I że jeśli Białoruś chce zachować wolność, musi nie dać się zwieść współczesnemu światu, który, czy to oferując dobrą płacę za dobrą pracę, czy przyszłą nagrodę za posłuszeństwo, zniewala i wykorzystuje człowieka dla swoich podłych interesów.
I wszystko to, moim zdaniem, jest głęboko i mądrze prawdziwe. Z jednym wyjątkiem. Otóż wciąż nie ustaliliśmy, czym jest ta wolność, którą tak kochamy. Wszelkie jej zewnętrzne manifestacje, a więc wolność do robienia tego, na co człowiek ma ochotę, albo wolność do opieki medycznej, czy wolność do nauki, czy bogacenia się, nie rozwiązują problemu. To wszystko mają ludzie mądrzejsi i lepsi od nas, a i tak wielu z nich albo właśnie strzela sobie w łeb, albo już to zrobiło. Jeśli walczymy o wolność, jakie marzenia mamy przed sobą? Co jeśli nie Europa? Poczucie szczęścia? Życie bez strachu? A czym jest szczęście, i co nas przeraża?
Moja córka, która, jak niektórzy wiedzą studiuje biotechnologię i jest w związku z tym szalenie mądra, przyszła do mnie z pewną bardzo intrygującą informacją. Otóż, jak się okazuje, naukowcy jakiś czas temu wykryli, że istnieje coś takiego jak witamina B17, a największe jej stężenie występuje w fasoli, orzeszkach, jagodach, nasionach, trawach, ziarnach, pestkach lub nasionach owoców. Chodzi teraz o to, że witamina ta podobno produkuje w organizmie człowieka niewielkie ilości cyjanku potasu, który skutecznie niszczy komórki rakowe. Kiedy wyniki badań zostały ogłoszone, zostały natychmiast zaatakowane przez coś co się nazywa American Medical Association i przeróżne kompanie farmaceutyczne, które wydały kupę pieniędzy na to, żeby dowieść, że owa witamina jest śmiertelnie niebezpieczna dla zdrowia, i wymusiły na rządach wprowadzenie surowych kontroli, w wyniku których dokonano rewolucji genetycznej na takim poziomie, że dziś efekt jest taki, że podczas gdy kiedyś ludzie przyjmowali od 250 do 1500 mg witaminy B17 dziennie, dziś przyjmują jej zaledwie 2 mg. Czemu owe kompanie tak zrobiły? Mówią nam, że dla pieniędzy. Że jeśli z dnia na dzień, umrze z powodu raka jedna połowa ludzkości, to z punktu widzenia światowych interesów, nie stanie się nic bardzo kłopotliwego. Pod warunkiem oczywiście, że wśród tych zmarłych nie znajdzie się ktoś z tych, kto akurat temu światu jest od czegoś potrzebny. A ów krąg akurat wcale nie jest tak wielki.
W artykule towarzyszącym informacji, jaką otrzymałem od mojej córki, czytam, jako motto, następującą wypowiedź dwukrotnego laureata Nagrody Nobla dr Linusa Paulinga: „Powinniśmy wszyscy mieć świadomość tego, że większość oficjalnych badań przeciw rakowi to gigantyczne oszustwo".
Skoro już zacząłem opowiadać o tym, co sobie ostatnio przeczytałem, opowiem jeszcze coś. Coś bardzo bezpośrednio związanego z Białorusią, a przynajmniej z terenami, które dziś należą do Białorusi. Mam na myśli książkę Floriana Czarnyszewicza „Nadberezyńcy”. Oto fragment, gdzie Czarnyszewicz opisuje tak zwaną Białą Procesję, która kiedyś miała miejsce w dzień po Bożym Ciele. Oto maleńki fragment:
Potem wyszedł sztandar Trójcy Przenajświętszej, patronującej kościołowi z pajęczyną białych i amarantowych wstęg; sztandar niósł kleryk, wychowanek kanonika, a wstęgi trzymały najurodziwsze mieszczki bobrujskie.
Dalej wypłynęły szpalery dziatwy do pierwszej komunii: wprzódy dziewczynki w białych sukienkach ze złożonymi nabożnie rączynami, później chłopaki z książkami w ręku.
Za dziećmi grono szlachcianek dworskich wyniosło obraz Matki Boskiej Majowej spowity w żywe kwiecie i ziele, a potem nastąpiły hufce młodzieży starszej – bujnej, urodziwej, dobieranej. Zrazu przeszło 120 dziewcząt zaściankowych, caluśkich w bieli z welonikami na głowach, z kwiatem lilii w rękach, potem, po parze chorągwie, czterdziestu uczniów gimnazjalnych w mundurkach ze złoconymi guzikami, a na końcu sto smagłych chłopców w opaskach.
Serce rosło, pierś rozpierało dumą, patrząc na te hufce, że to kraj kresowy tyle zdrowia i urody w sobie ma, tyle obrońców wiary i zwolenników idei Królowej Jadwigi świętej hołduje”.
Co mi przyszło do głowy, żeby na koniec tej refleksji cytować drobny fragment wielkiej powieści wielkiego Polaka? Otóż chodzi o to, że, kiedy mówimy o wolności, musimy pamiętać, że wolność jest jedna. Mianowicie ta, którą otrzymaliśmy od Boga w Trójcy Jedynego. Poza tą wolnością nie ma innej. Jeśli nie ma tej wolności, jakiekolwiek gadanie o człowieku i jego prawach, nie ma najmniejszego sensu. Jeśli nie ma tej wolności, to co się stanie z Białorusią, ale też i z Polską nie ma najmniejszego znaczenia. Jeśli nie będzie tej wolności, powinien nam wszystkim całkowicie wystarczyć telewizor, sklep i ten nędzny basen przy jakimś tandetnym hotelu na Karaibach. I te wybory. Uczciwe, nieuczciwe – jeden czort! Tak jak od lat.
Oni to wiedzą. Wiedzą to świetnie. Stąd ich każdy gest, każde słowo, każda pojedyncza myśl. A dają temu codzienne dowody. A my? Czy my to wiemy? I co nam z tej wiedzy?

Powyższy tekst ukazał się wcześniej w wersji nieco skromniejszej w Warszawskiej Gazecie

niedziela, 26 grudnia 2010

O psuciu państwa, psuciu człowieka i o biednej Białorusi

Kiedy będzie się ukazywała najbliższa Warszawska Gazeta, a z nią ta bardzo mało świąteczna refleksja, prawdopodobnie prezydenckie wybory na Białorusi utoną w historii całego tygodnia i będziemy się zajmować czymś całkowicie innym, i oczywiście równie ważnym. W kulturze post-modernistycznej bowiem, podobnie jak w post-polityce, i dokładnie tak samo, jak we wszystkim co jest post-, wszystko jest równie ważne i równie nieważne. Dajmy na to, że w telewizji wystąpi Nelly Rokita i tym swoim strasznie głupkowatym zaśpiewem, od którego wszystkich mądrych komentatorów już brzuchy ze śmiechu bolą. powie coś szczególnie nadającego się do medialnego obrobienia. A może ktoś znany umrze? A może ktoś kogoś zarąbie siekierą, lub ugotuje w kuchence elektrycznej? A może zamiast śniegu spadnie deszcz i znów kogoś, lub coś, zaleje? Dziś na przykład włączyłem telewizor jedynie na krótki moment i mogę się domyślać, że przez najbliższe parę dni informacja o tym, że Łukaszenka jednak wcale nie jest taki dobry, jak się w pewnym momencie mogło wydawać, będzie rywalizowała z tym, że Jarosław Kaczyński w trumnie, którą mu pokazali nie znalazł swojego brata. Kaczyńskim zajmą się z pewnością przedstawiciele tamtej cywilizacji, natomiast ja dziś chciałem parę słów na temat białoruskich wyborów, a raczej na temat owej powszechnej, tak dramatycznie zakłamanej histerii, jaka w związku z przebiegiem tych wyborów wokół nas wybuchła.
Co tak bardzo wzruszyło całą naszą publiczną przestrzeń? Otóż, jak się okazuje, na Białorusi nie ma demokracji, i dochodzi nawet do tego, że podobno gdzieniegdzie są fałszowane wybory. Jak wygląda to fałszerstwo? Z tego co mówi Paweł Poncyliusz, kiedy on chciał zajrzeć do tych rozłożonych na stołach kwitów, członkowie komisji wyborczej zasłaniali mu widok i on nic nie mógł zobaczyć. Coś tam ci ludzie z komisji pisali, ale on, mimo że wyciągał głowę, nic nie widział. Co jeszcze? No, oczywiście sprawa pobicia demonstrantów, w tym wszystkich kandydatów na prezydenta. Jeszcze coś? No tak. To już mówiliśmy. Na Białorusi nie ma demokracji, a niech Białorusini wiedzą, że dopóki u nich nie będzie takiej demokracji, jak na przykład u nas w Polsce, nie mogą liczyć na to, że zostaną członkiem Unii Europejskiej. A pierwszym, który im na to nie pozwoli będzie Donald Tusk – demokrata pierwszy w kosmosie.
Przepraszam najmocniej, ale to właśnie, kiedy słyszę te wrzaski, doprowadza mnie do szewskiej pasji. O co chodzi? Niedawno u nas w Polsce – nie w Białorusi, lecz u nas w kraju – odbyła się cała seria właśnie wyborów. Najpierw wybieraliśmy prezydenta Komorowskiego, a następnie drobnych, platformowatych prezydentów na szczeblach niższych. Przyznaję, nie znam przypadków, żeby ktoś komuś w trakcie kampanii, lub choćby nawet w dzień głosowania wlał, czy w ogóle zrobił jakąkolwiek krzywdę, poza zwyczajowym pluciem w twarz. Natomiast, jak idzie o całą resztę, to i z tego co sam zdążyłem zaobserwować, jak i z różnorakich doniesień, mogę się domyślać, że nie wszystko było na poziomie wyższym, czy bardziej europejskim, niż to cośmy mogli widzieć w niedzielę na Białorusi.
Mało tego. Jeszcze zanim rozpoczęła się kampania wyborcza przed wyborami prezydenckimi, doszło do zabójstwa polskiego prezydenta, i jeśli ktoś dziś jeszcze ma ochotę wybuchać oburzeniem na słowo „zabójstwo”, niech się lepiej zamknie, bo zwyczajnie nie wypada. Dziś już zwyczajnie nie wypada. Najpierw więc doszło do zabójstwa prezydenta, a w miesiącach następujących po, a w tym w trakcie już samej kampanii, doszło do wszelkich możliwych naruszeń demokracji na każdym możliwym poziomie – każdym możliwym poziomie – pomijając, jak już przyznałem, bicie po pysku. Choć przepraszam, jak słyszę, pod Krzyżem na Krakowskim Przedmieściu do pewnych tego typu zdarzeń jednak dochodziło. Ale niech będzie, że nie. Białoruś ma tu więcej na sumieniu.
Cała przestrzeń publiczna w Polsce, media, szkoły, uniwersytety, kultura popularna, jest od wielu lat, a od śmierci Prezydenta już zwłaszcza, nastawiona na jedno – odebranie głosu pewnej bardzo wyraźnie zdefiniowanej części społeczeństwa i skuteczne jej zmarginalizowanie. Od wielu już lat, a już szczególnie przez ostatnie kilka miesięcy, człowiek znajdujący się w opozycji do obecnej władzy nie ma praktycznie szansy uczestniczenia na równych prawach w życiu publicznym, o ile nie wykaże na tyle dużo siły i charakteru, by oprzeć się najbardziej brutalnej i najbardziej podłej propagandzie. Każdy przeciętny człowiek, ani nie interesujący się za bardzo polityką, ani nie mający pretensji do uczestniczenia w życiu publicznym w stopniu większym, niż ot takim, na jakim uczestniczy się w życiu w ogóle, jest albo poddawany nieustannej manipulacji i najbardziej brutalnej presji, albo zostaje wyszydzony i moralnie podeptany.
Jak idzie o konkretne przykłady, wystarczyłoby wyłącznie mówić o Smoleńsku, ale powiedzmy, że ktoś uważa to za nadużycie. Można by przypomnieć to, co się przez całe długie tygodnie odbywało na Krakowskim Przedmieściu wobec tych biednych, modlących się ludzi, a odbywało się pod pełną kontrolą służb miejskich, policji, mediów i polityków partii rządzącej. Można by wreszcie zastanawiać się nad tymi wszystkimi przypadkami, kiedy to wobec procedury liczenia głosów zgłaszano nie byle jakie pretensje. No ale o tym też zamilczmy, żeby kardynał Nycz nie powiedział nam, że mamy nie zaciskać pięści.
Popatrzmy więc choćby na zupełnie nową kwestię rodzinnej historii Anny Komorowskiej, a więc kogoś, kogo w pewnym sensie – wedle najbardziej demokratycznych kryteriów – wybieraliśmy razem z samym prezydentem, jako tak zwaną Pierwszą Damę. Publiczny przekaz na jej temat był taki, że oto mamy zwykłą kobietę, kiedyś skromną harcerkę, która z tego by być młoda, piękna i osiągać zawodowe sukcesy, zrezygnowała na rzecz służenia rodzinie i wychowywaniu dzieci. Ile razy pojawiał się problem żony Komorowskiego i w ogóle jego życia rodzinnego, widzieliśmy zawsze tylko tę skromną udręczoną kobietę i te skromne, stojące jak najdalej od blasku fleszy dzieci. Przepraszam – ich akurat nie widzieliśmy nigdy. O nich zaledwie słyszeliśmy, że podobno gdzieś są. W tym demokratycznym kraju, który dziś ma służyć Białorusi za wzór i przykład na drodze do nowoczesnej Europy, System zrobił absolutnie wszystko, co trzeba, by prawda na temat tej kobiety i jej życia nie ujrzała światła dziennego. Żeby wyborcy na temat swojego ewentualnego prezydenta i jego żony nie wiedzieli więcej, niż im wiedzieć pozwolono.
O drugim kandydacie natomiast, powiedziano nie dość, że wszystko, to jeszcze dwadzieścia razy więcej niż wszystko. Na wszelkie wypadek, żeby broń Boże nic nie przegapić, prześwietlono go na poziomie zarówno faktów, jak i domysłów, a również na poziomie zwykłych plotek tysiąckrotnie. O Jarosławie Kaczyńskim każdy Polak wie dokładnie wszystko, co ma wiedzieć i czego wiedzieć nie ma prawa. Gdyby dziś, jakimś cudem, wyszła na temat Jarosława Kaczyńskiego, jego mamy, ojca, brata i w ogóle życia, jakakolwiek istotna informacja, wcześniej nieznana, uważam, że w świecie dziennikarskim zaczęłoby dochodzić do serii samobójstw z przepicia motywowanych tym wstydem, że gdzie oni byli, kiedy działy się tak ciekawe rzeczy. A gdyby się okazało, że to informacja to zwykła plotka, każdy z tych obrońców wolnego słowa, od razu by się uniósł oburzeniem, że co się ich ludzie czepiają., skoro oni tylko szperają dla dobra ogółu.
A co się dzieje dzisiaj. Przestrzeń publiczna, na czele z medialnym mainstreamem, wobec tej zupełnie niezwykłej informacji dotyczącej życia prezydenta i jego żony milczy. I to nie milczy tak sobie. Za tym milczeniem w sposób oczywisty stoi System i wyraźna dyrektywa: O tym ani sza! Wszyscy ci dziennikarze, którzy jako jedyne usprawiedliwienie swoich rozlicznych podłości mają ten jeden argument, że oni mają swoje naturalne obowiązki związane z szukaniem i informowaniem, tu nie wydadzą z siebie nawet pisku. Na temat tak istotny jak kwestia tego, co to jest za kobieta, ta pani, która została niedawno naszą tak zwaną Pierwszą Damą. I ci ludzie chcą uczyć Białorusinów demokracji? Jeśli ktoś chce zobaczyć polską demokrację w akcji – ma tu właśnie idealną prezentację. I dziś ci sami ludzie, którzy zgotowali polskiemu społeczeństwu ten los, mają czelność oburzać się na to, że Białorusini są źle traktowani? Co za świństwo!
Dziś czytam socjologiczna analizę Jadwigi Staniszkis na temat taki oto, że Polacy wprawdzie wiedzą, że rząd Platformy Obywatelskiej, premier tego rządu i partia, która ten rząd tworzy, to rozpaczliwe nieporozumienie, a mimo to, cały ten projekt jak najbardziej popierają. Staniszkis zastanawia się, dlaczego tak dziwnie się dzieje i wyjaśnia, że demokracja – choć oczywiście piękna i nie do zastąpienia niczym lepszym – ma w sobie coś takiego, że ludzie przy niej zwyczajnie tępieją. Że się rozleniwiają, przestają myśleć i dają sobą bardzo łatwo manipulować. Żeby uniknąć tego niebezpieczeństwa, każde normalne państwo stwarza pewne systemy zabezpieczające, które pomagają społeczeństwom się organizować, a tym samym zachować swoją podmiotowość. Pisze Staniszkis tak:

Obojętność wobec jakości państwa powoduje, że PO, mimo że źle rządzi, wciąż ma dobre notowania. Zapaść państwa jest tolerowana jak długo sami, bezpośrednio, nie czujemy się zagrożeni.
Jednym z powodów takiego stanu jest fakt, iż w Polsce brakuje mechanizmu, który - w krajach, gdzie system działa dobrze - wspomaga demokrację. W wypadku Niemiec jest to skomplikowana sieć korporacji poszczególnych profesji, grup zawodowych i pracodawców - ale także kościołów, które służą stałej samorefleksji. Czyli - redefiniowaniu własnego interesu w zmieniających się okolicznościach i w powiązaniu z interesem całości i jej przyszłym rozwojem. To fundament partii politycznych, stale korygujący działanie państwa ale też, wymuszający stały namysł o jego stanie.
Bo państwo, zgodnie z wizją Bismarcka, jest traktowane jako instytucja wyrażająca siłę gospodarczą i wolę polityczną społeczeństwa. I zadaniem państwa jest służenie rozwojowi tej siły. A nie, jak u nas, reprodukowaniu władzy określonej ekipy rządzącej w imieniu wąskiej ‘klasy politycznej’. W USA z kolei podstawą takiej ‘zasady społecznej’ wspomagającej demokrację jest kontraktualność. Nic - oprócz wolności jednostki (w granicach prawa) nie jest traktowane jako absolutne. Ale obywatel, aby uczestniczyć w tym systemie, sam musi mieć zdolność zawierania kontraktu. Chodzi o skrupulatnie monitorowaną uczciwość. Także w ramach tzw. moralności publicznej - wobec instytucji. Kiedyś mówiło się w Polsce o tzw. zdolności honorowej i związanych z nią obowiązkach w sferze publicznej. Dziś wywołałoby to tylko ironiczny uśmiech”.

Uważam, że w Polsce władza – a mówiąc „władza” mam na myśli cały System – nie dość, że nie pomaga organizować tego mechanizmu samoobrony społeczeństwa przed korupcją państwa, to wręcz odwrotnie – bardzo się stara i robi wszystko, co tylko jest w stanie, by ten mechanizm nie powstał. Od kilku już dobrych lat, polskie społeczeństwo zostało bezwzględnie wciągnięte w mechanizm psucia państwa i nie ma takiej siły, która by tę agresje powstrzymała. Każda próba pokazywania zła palcem, kończy się z jednej strony wrzaskiem, że polska demokracja ma się dobrze, jak nigdy dotąd, a z drugiej coraz większą obojętnością ogłupiałego obywatela.
A mamy jeszcze Europę. Tę Europę, która tak bardzo dba o to, żeby jej demokratyczne przesłanie doszło aż na Białoruś, a jednocześnie pozwala – wręcz deklaruje swój brak zainteresowania – by tu w Polsce Rosja przy współpracy z kolaborującą lokalną władzą panoszyła się jak na swoim. Z jednej strony mamy tę Unię, to NATO, te wszystkie trybunały, komitety i diabli wiedzą co jeszcze, a z drugiej w jednym momencie, w najbardziej niezbadanych okolicznościach, ginie prezydent jak najbardziej europejskiego kraju, cała kupa parlamentarzystów i ministrów, całe dowództwo wojskowe, a za tą śmiercią idzie już najbardziej bezczelna manipulacja i kłamstwo – i okazuje się, że jeśli ktoś ma z tym problem, niech się zwróci do… no właśnie. Wszystko jedno do kogo. Byleby przestał już zawracać głowę. Zwłaszcza ostatnio, kiedy wszyscy zajęci są walką o powstrzymanie węgierskiego terroru, skierowanego, jak najbardziej, przeciwko demokracji.
I ta właśnie Europa, też zaczęła ostatnio się popisywać, jak to ona nie pozwoli, by Białorusini byli tak źle traktowani przez niedemokratyczną władzę. Bardzo przepraszam, ale – jak to pięknie powiedział w swoim czasie mistrz Wiech – z taką bają to na Grójec. Tyle że, cholera, jakiś ten Grojec ostatnio zrobił się wielki. Dziwnie wielki.

Powyższy tekst został wcześniej opublikowany w Warszawskiej Gazecie. Tu powtarzam go dziś z drobnymi bonusami.

środa, 22 grudnia 2010

Joanna Krupa, czyli demokracja o hipnotyzujących oczach

W artykule, który napisałem do Warszawskiej Gazety i który ukaże się tam w najbliższy piątek, a następnie – zgodnie z tradycją – tu na blogu, próbując jakoś odnieść się do prezydenckich wyborów na Białorusi i akcji ‘oburzenie’, jaka w związku z tymi ich ruskimi obyczajami, została rozpętana w Polsce, a przy okazji też nieco w Europie, napisałem, mówiąc bardzo krótko, żeby owa banda tak zwanych europejskich demokratów, czy to w Brukseli, czy w Warszawie, odpieprzyła się od Białorusi i zajęła sobą. I to, broń Boże, nie dlatego, że od Białorusi odpierzyć się należy, ale dlatego, że pouczanie innych, jak ma wyglądać demokracja, w wykonaniu tak drastycznych gwałcicieli demokraci., i to na poziomie jak najbardziej podstawowym., jak choćby Jerzy Buzek tam, czy Donald Tusk tu, jest kpiną, jeśli nie bezczelnością. Napisałem swój tekst, żeby niektórym pokazać, a innym tylko przypomnieć, jak wygląda demokracja, jeśli za swoich przedstawicieli bierze ludzi, których cała kariera i sukces opiera się wyłącznie na kłamstwie, manipulacji i politycznej przemocy.
Tekst jest długi, i w co wierzę, wystarczająco starannie napisany, by każdy mógł sobie przy okazji tę moją opinię skonfrontować. Natomiast dziś, nie mogłem się powstrzymać, by przedstawić tu coś, co – w ten bardzo pokręcony sposób – dopisze do tamtych refleksji swego rodzaju aneks. Bo jest otóż często tak, że wystarczy tylko stwierdzić fakt, by nagle na jego potwierdzenie zaczęło się pojawiać całe mnóstwo najróżniejszych zdarzeń, zupełnie jakby ktoś nam chciał powiedzieć, że tak, mieliśmy jak najbardziej rację, bo popatrzmy chociaż na to, czy na to, czy jeszcze na tamto.
A więc od kilku dni myślę o tej Białorusi i przy okazji o Polsce, a wokoło kotłuje się wspomniana demokracja, o której minister Sikorski, czy sam pan Premier zapewniają, że dopóki Białoruś nie zadeklaruje woli jej przyjęcia, nie ma co marzyć, by mogła dołączyć do wielkiej rodziny demokratycznych państw demokratycznej Europy, na czele z Polską oczywiście. I oto zaglądam dziś do Wirtualnej Polski, z której trochę korzystam niekiedy, i z miejsca wali mnie po oczach następująca informacja: „Rekordowe poparcie dla Platformy Obywatelskiej”. Okazuje się, że Rzeczpospolita zamówiła sobie w Gfk Polonia sondaż, i wyszło z niego, że na PO głosować będzie dziś już aż 54% obywateli, co ustawia tę partię na poziomie od dawna niespotykanym.
Zaglądam na wp.pl po jakimś czasie, a tu już jest kolejna informacja, pod równie dramatycznym tytułem, co poprzednio: „Platforma ma problem – ostro traci poparcie”. Przypominam, to jest ta sama Wirtualna Polska co godzinę, czy półtorej wcześniej, w dokładnie w tym samym miejscu, z również dokładnie z tą samą bezczelną pewnością siebie, tyle że tym razem informująca – w ramach demokratycznie zadekretowanego prawa do informacji – że poparcie dla PO raptownie zjechało i jak na dziś, osiąga 35%, a wiadomo to stąd, że sama Wirtualna Polska złożyła zamówienie na sondaż w firmie o nazwie Gemius, i tam akurat wyszło tak.
Działalność ośrodków badania opinii publicznej jest przedmiotem najróżniejszych kpin od dawna bardzo, z tym że można odnieść wrażenie, że nigdy dotąd nie było tak źle, jak w ciągu minionych paru lat. Śmiejemy się więc z sondaży, niekiedy łapiemy się za głowę, czasem już tylko machamy ręką, ale w efekcie coraz bardziej akceptujemy to co się dzieje, dokładnie tak, jak stopniowo akceptujemy każdy najbardziej przykry i absurdalny idiotyzm, na który codziennie już niemal wpadamy. A jeśli ktoś nas zapyta, co sobie myślimy o tym szaleństwie, to powiemy najwyżej, że no tak, te sondaże zwyczajnie kłamią. Ale że przecież zawsze tak było, więc nie ma się czym przejmować. To powiemy na pewno, natomiast tak samo na pewno, niewielu z nas w tym samym momencie uświadomi sobie, że w sytuacji, kiedy całe nasze życie społeczne i polityczne zostało w ogromnej części zawładnięte przez popularną kulturę medialną, a to w co wierzymy, co sobie myślimy, i jak układamy sobie nasze relacje ze światem, zależy w bardzo dużym stopniu od tego, co nam ta kultura powie i co nam zaproponuje, że w tej sytuacji przekaz, o którym dziś piszę, jest najczystszą agresją skierowaną przeciwko społeczeństwu. I to co tu piszę wcale nie jest tylko moją fanaberią. Fakt wyjątkowo silnego wpływu, jaki media i kultura popularna, mają dziś na zachowania społeczne jest potwierdzony zupełnie oficjalnie przez najbardziej miarodajne ośrodki badawcze. Udało się oto doprowadzić do sytuacji, kiedy obywatelowi ma wystarczyć duże kolorowe zdjęcie i nie więcej niż jednozdaniowy podpis poniżej.
I oto dziś, nasze demokratyczne społeczeństwo otrzymuje informację – proszę zwrócić uwagę, to jest tak zwana informacja – że tak naprawdę nic nie wiadomo, poza jednym: nie macie nic do gadania. Nie macie nic do gadania, a to co będzie, albo to, czego nie będzie, zależy tylko od nas. Ktoś mi powie, że przesadzam. Że w końcu społeczna materia jest tak wrażliwa, ze bardzo ciężko się bada ludzi pod kątem tego, co sobie myślą i jak oceniają świat. No i dobrze. Niech będzie i tak. Tyle że skoro dochodzi do sytuacji, że zarówno Rzeczpospolita, jak i Wirtualna Polska mogłyby zacząć zamawiać sondaże u mnie, albo u pani Ewy ze sklepu na dole, przy okazji zdecydowanie zaoszczędzając, to upór z jakim ten proceder jest wciąż realizowany musi zastanawiać. Przypomnijmy sobie wieczór wyborczy, podczas którego mieliśmy się dowiedzieć, kto został prezydentem RP. Przecież tam już dochodziło do takiego pomieszania, że gdyby TVP zleciła podanie tych wyników komukolwiek, to ten właśnie ktokolwiek też by ją poinformował, że wygrał Komorowski, albo Kaczyński, albo jednak Komorowski, o ile nie Kaczyński, ale wszystko i tak naprawdę okaże się, jak się ostatecznie policzy głosy. Kto je policzy? Cicho tam! Nie pyskować. Marsz do łóżka! A przypomnijmy sobie, tam nie chodziło o jakieś paręset głosów, ale o 10%.
Napisałem, że z mojego punktu widzenia, system jaki w tej chwili jest realizowany w Polsce na każdym możliwym poziomie, poczynając od kwestii tak poważnych, jak smoleńska katastrofa, a kończąc na zabawie w słupki, nie ma nic wspólnego z demokracją. Nie jest bowiem demokracją sytuacja, w której człowiek jest w sposób systematyczny oszukiwany i manipulowany, a na wszelkie pretensje może najwyżej usłyszeć, że jak mu się nie podoba, zamiast interesować się polityką, niech sobie robi coś innego, co mu sprawi większą satysfakcję. To nie jest demokracja. To jest terror, wbrew pozorom równie potężny, jak pałowanie ludzi na placu w Mińsku. Tyle że bardziej subtelny i wyrachowany.
A więc mamy te druga ofertę. Kto niezadowolony, niech poogląda sobie w telewizji na przykład Joannę Krupę. W ramach jak najbardziej demokratycznego dostępu do informacji. Może nawet sobie przeczytać coś na temat tej oto kobiety w tej samej Wirtualnej Polsce. Nie tylko zresztą o niej. Choćby to:

Ten, kto nie zetknął się w 2010 r. z fenomenem ‘forfitera’, albo nie z korzysta internetu, albo nie ma głośników. Zamieszczone na YouTube nagranie ‘Alligator Attack in Illinois!’ przedstawiające rzeczną przygodę Polaka z amerykańskimi naleciałościami zrobiło zawrotną karierę. I wcale nie dlatego, że pokazuje, jak aligator zjada kurczaka.
Kluczem do sukcesu okazało się umiejętne, a właściwie nieumiejętne, połączenie słów polskich i swojsko brzmiącego języka angielskiego. Poszukiwacz przygód na rzece w Illinois, w przeciwieństwie do Krupy, wydaje się lepiej posługiwać językiem polskim niż angielskim. Wystarczy zacytować, co mówi do szwagra po rzuceniu aligatorowi kawałka kurczaka: - No, bierz tą, k**wa, kurę. K**wa, forfiter. Predator, k**wa. Piękny, its bjutiful. O k**wa, płynie mi do, do... Uciekaj, k**wa, stąd. Gierary hirr. Fak. Men. Patrz, jaki, k**wa, szwagier. Popatrz, jaka franca! K**wa, chce mi wskoczyć na tego... Uciekaj! Fak. Gary muwaut. Gary muwaut. Kipym at bej, k**wa! Hej, wskoczyłby mi do tego, hold on, aj gara wyłączyć na chwilę.
Oryginalne nagranie zamieszczone na YouTube, ‘Alligator Attack in Illinois!’, obejrzano ponad dwa miliony razy. Wrzucone przez innego użytkownika ‘Polak w USA karmi aligatora’ miało ponad milion wyświetleń. ‘Forfiter’, czyli aligator o długości czterech stóp, stał się tak popularny, że ma swoją stronę internetową, doczekał się specjalnej aplikacji na Facebooku ‘Co Ci powie Forfiter?’, koszulek z nadrukami ‘Gierary hirr’ i ‘Popatrz, jaka franca!’, a nawet bluesowej piosenki na jego cześć. Swojego Forfitera ma nawet warszawskie zoo - nazwano tak krokodyla zaadoptowanego przez pewną firmę reklamową.
’Popatrz, jaka franca!’, ‘Gierary hirr’ i ‘Gary muwaut’ weszły już do języka potocznego. Znajomy Anglik spytał mnie nawet, czy "forfiter" to po polsku ‘aligator’, bo tak na aligatory mówią Polacy, z którymi pracuje. Joanna Krupa sprawiła z kolei, że zamiast programu ‘Top Model’ mamy ‘Tap Madl’, witamy się, mówiąc ‘czesz’, a oczy określamy słowem ‘hipnotajzin’”.

I to też jest informacja. Ale i demokracja. Demokracja w wydaniu hardcore. Przepraszam bardzo, ale mam jedną drastyczną bardzo, ale w moim szczerym przekonaniu ważną uwagę do braci Białorusinów, z takim poświęceniem walczących o wolność i demokrację. Jeśli na końcu Waszej walki stoi to co już dla Was naszykowała Europa, to nie macie się gdzie spieszyć. I jest też całkiem możliwe, że – analizując dokładnie zyski i straty – lepiej dla Was będzie nawet parę razy oberwać po pysku od jakiegoś napitego milicjanta, niż nagle otworzyć buzię ze zdziwienia, widząc jak od dziś czas zaczął bardzo przyspieszać.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...