Większość osób, jakie znam, nastawione są do życia w taki sposób, że kiedy na przykład idą ulicą, to jeśli kogoś zauważą, to raczej przez przypadek. Podniosą akurat wzrok i zorientują się, że oto coś się ciekawego stało, lub pojawił się ktoś znajomy. Jak idzie o mnie, z jakiegoś, nieznanego mi powodu, od zawsze mam tak, że chodzę z głową podniesioną i staram się przy tym zobaczyć jak najwięcej. I mimo że wiem bardzo dobrze, że to może być uznane nawet za niegrzeczne, zawsze patrzę na mijanych przeze mnie ludzi, widzę ich twarze, no a przez to też wiem, czy i oni mnie widzą, czy też, jak większość, nie widzą nic, a tym bardziej oczywiście i mnie.
Przez to moje ciągłe przyglądanie się mijanym ludziom, widzę też tych, którzy z jakiegoś powodu przyglądają się mnie. Najczęściej przelotnie i od niechcenia, ale czasem z pewną jednoznaczną intencją. Niekiedy z oczywistą złością, czy pogardą. Wtedy to – przepraszam, ale nic na to nie mogę poradzić – myślę sobie, że to jest ktoś, kto czyta mój blog, wie jak wyglądam i mnie nienawidzi. Choćby dziś, wracałem sobie z moim psem ze spaceru i nagle minęliśmy jakiegoś nieznanego mi człowieka, który spojrzał na mnie tak, jakby chciał powiedzieć: „Masz szczęście skurwysynu, że masz ze sobą tego psa”.
Wróciłem do domu, trochę sobie o tym człowieku myślałem, a potem nagle przypomniał mi się wczorajszy tekst Coryllusa, w którym on się znęcał nad Szczurem Biurowym i jego przedziwną refleksją na temat naszego wspólnego grzechu zaniedbania w stosunku do obowiązku obrony Lecha Kaczyńskiego, jeszcze zanim on został zamordowany przez System pod Smoleńskiem.
No a skoro już przypomniał mi się ten Szczur, to oczywiście od razu pomyślałem sobie o samym Igorze Janke i jego tekście – co ciekawe zamieszczonym niemal równocześnie z tekstem Szczura – w którym on wprawdzie za nic nie przeprasza, natomiast staje przed nami, jak ten dobry Starszy Brat i zachęca nas do większej aktywności na rzecz wspólnoty, jaką jest nasze państwo. I ja oczywiście od razu muszę się zastrzec, że wcale nie twierdzę, że to, iż wokół mnie pojawiają się jacyś nieznani mi ludzie, którzy, gdyby tylko mogli, to by mnie zabili, stanowi jakikolwiek argument na rzecz przyszłych zaszczytów. Nie sądzę też, żeby nawet fakt, że przez to moje blogowanie ja i moja rodzina stanęliśmy na progu ekonomicznego unicestwienia, mógł kiedykolwiek być przez mnie wykorzystany w którejś z ewentualnych mów obrończych. W końcu takie rzeczy przydarzają się ludziom bez żadnych szczególnych z ich strony zasług. A więc tu proszę na mnie nie liczyć.
Natomiast bardzo źle znoszę sytuację, gdy kiedy ja już podjąłem jednak pewne ryzyko – i to ryzyko, jak się później okazało, wcale nie małe – przychodzi do mnie ktoś, kto całe życie się bujał na płocie i mówi mi, żebym się może jednak wziął do roboty. I to w dodatku do roboty na rzecz państwa. Ja dostaję wręcz jasnej cholery, kiedy ktoś, kto ile razy ja się zgłaszałem do pracy na rzecz owego państwa, nie dość że mnie odsyłał w cholerę, to kiedy sobie wracałem do domu, robił wszystko, żeby mi więcej nie przyszła do głowy myśl, że się mogę na coś przydać, teraz nagle mi z bezczelną powagą mówi że powinienem się wziąć za siebie, bo to co dotychczas, to było zwykłe zbijanie bąków.
Nie wiem, czy mi ktoś w to uwierzy, ale mówię jak najbardziej szczerze. Ja od Igora Janke dziś ani nic nie chcę, ani też nic nie oczekuję. A już zwłaszcza gdy się zorientowałem, na co go stać, jak idzie o bezkarność w wydaniu wręcz mafijnym. Współczesna Polska, w ofercie przedstawionej przez rządy Platformy Obywatelskiej, przyzwyczaiły nas naprawdę do wszystkiego, wydaje mi się jednak, że sposób, w jaki on traktuje ten swój Salon, ani nie ma precedensu, ani też chyba nie szybko znajdzie następców. To już chyba więcej otwartości na świat, i wrażliwości na to, co wypada, a czego już może nie bardzo, można się spodziewać po „Gazecie Wyborczej”. A więc, jak mówię, gdyby Igor Janke przyszedł do mnie i chciał mi coś wspaniałomyślnie podarować, to bym mu grzecznie, ale stanowczo podziękował. Tak na wszelki wypadek, gdyby się iało okazje, że on mi chce zrobić jakąś krzywdę.
Natomiast ja sobie absolutnie nie życzę, żeby on mnie uczył, jak ja mam egzekwować swoje obywatelskie prawa i obowiązki. W dodatku na rzecz Ojczyzny. Bo to już nawet nie jest bezczelność. To jest zwykłe szyderstwo.
Ja pamiętam, jak z początkiem roku 2009, niespełna rok po tym, jak zacząłem blogować, wygrałem konkurs Onetu na Blog Roku. Ze względu na sposób, w jaki w tym konkursie blogi były prezentowane, nagroda ta siła rzeczy w pewnym sensie przypadła też Salonowi24. Wprawdzie, w czasie trwania samego konkursu, Salon24 w żaden sposób nie próbował promować uczestniczących w konkursie blogerów, niemniej w reakcji na to zwycięstwo – z tego co wiem – dotychczas jedyne takie zwycięstwo w historii Salonu24 – Igor Janke opublikował krótką notkę, w której napisał:
„Proszę Państwa, jest mi bardzo miło pogratulować Blogerowi Roku w kategorii polityka. Konkurs jak wiecie organizuje Onet.pl. W tym roku najlepszym blogerem politycznym uznano Toyaha! Serdeczny uścisk dłoni Toyahu!
Toyah pisze u nas bardzo długo, dużo i często. Bywa kontrowersyjny, ale bez dwóch zdań – jest autorem niezwykle inteligentnym i ciekawym. Cieszy mnie bardzo to, że jego teksty salonowe doceniono gdzie indziej”.
I co dalej? Otóż nic. Ja rozumiem, że Igor Janke miał zawsze swój pomysł na budowanie sukcesu swojej platformy, niemniej wydaje się, że było rzeczą absolutnie oczywistą, że w tym momencie, kiedy to w konkursie Onetu, wygrał nie blog prowadzony na Onecie, ale na wówczas wcale nie tak bardzo jak dziś popularnym Salonie24, ruszy akcja promująca ów Salon pod hasłem, że oto nasi blogerzy wygrywają nawet na polu wroga. Otóż nie. Z jednej strony, a więc ze strony polskich patriotów, spadły na mnie gromy potępienia za to, że ja przyjąłem nagrodę od Onetu, a z drugiej – i tu znów pojawia się Igor Janke – cała seria administracyjnych posunięć, które miały na celu pokazanie mi, że nie mam żadnego powodu, by się szczególnie nadymać. Akcja, która ostatecznie skończyła się rok później moim odejściem z Salonu.
Zdaję sobie sprawę z tego, że głupio jest się powtarzać, ale czasem nie ma innego wyjścia. Gdybym to ja prowadził taki biznes jak Salon24, wydaje mi się, że pierwsze co bym zrobił to wyszedł naprzeciw oczekiwaniom prawicowych wyborców i na przykład zacząłbym zwycięskiego blogera maksymalnie lansować, czy wręcz zaproponowałbym mu objęcie patronatem wydanie przez niego cyklu felietonów, i wyjścia z nimi do ludzi uśpionych, zrezygnowanych, samotnych. W jakim celu? Ależ to oczywiste. Dokładnie w tym samym, o którym dziś Igor Janke pisze w swoim tekście o potrzebie obywatelskiej mobilizacji na rzecz wspierania polskiego państwa. Chodzi o potrzebę „prawdziwej odnowy – państwa i społeczeństwa”. Tak postąpiłbym ja. Igor Janke miał jednak inne zadania. I dlatego zajął się gnojeniem sukcesu jakiegoś „ciekawego” acz „kontrowersyjnego” blogera. Żeby nie podskakiwał. I znał swoje miejsce.
Coryllus wczoraj wziął się za Szczura Biurowego. Moim zdaniem nie do końca potrzebnie, choć ja nigdy nie zapomnę, jak on przyszedł na spotkanie do Ronina i prawie się pobeczał ze wzruszenia nad fragmentem mojej nowej książki, co jednak nie zachęciło go do tego, by następnego dnia na przykład skorzystać z pozycji, jaka sobie wyrobił, i zamieścić na swoim, jakże wpływowym w Salonie24, blogu krótkiej na ten temat notki. Po co? Ot tak. Dla budowania solidarności. Ja dziś natomiast rozprawiam się z Igorem Janke, który moim zdaniem znacznie bardziej od Szczura zasłużył sobie na to, by go potraktować nieuprzejmie, ale w sumie też jest zaledwie drobnym elementem nieszczęścia, które nas trapi. Rzecz bowiem w tym, że ci wszyscy mniej lub bardziej „nasi” strażnicy polskiego sukcesu i powodzenia, tak naprawdę są owym sukcesem i powodzeniem zainteresowani o tyle, o ile cała ta gadka może im się przydać, jak ładne hasło na drodze do sukcesu wyłącznie osobistego.
Weźmy taką „Gazetę Polską”. Pamiętam jak w kampanii do wyborów prezydenckich latem 2010 roku, tamta strona, a przy okazji część tak zwanych „naszych” środowisk, zaatakowała Jarosława Kaczyńskiego za, ich zdaniem, zbyt uprzejme słowa skierowane pod adresem Edwarda Gierka. Ponieważ ową krytykę uważałem za z jednej strony niesprawiedliwą, a z drugiej szkodliwą, pomyślałem sobie, że dobrze by było, gdyby „Gazeta Polska”, w drodze absolutnego wyjątku, wydrukowała mój tekst, w którym brałem Kaczyńskiego w obronę, i starałem się wyjaśnić jego racje. Nie chce mi się omawiać dokładnie gehenny, jaką odbyłem z redaktorami „Gazety Polskiej”, dość powiedzieć, że to, do czego doszło, było zarówno upokarzające, jak i zawstydzające, i co najgorsze, dla obu stron. Dla mnie, bo nie wiadomo, co mi strzeliło do głowy, by się z tymi ludźmi zadawać, ale też dla nich, bo wówczas bardzo jasno pokazali, jak bardzo im zależy na tym, co publiczne.
Popatrzmy na, opisywane tu już przygody moje i Coryllusa, kiedy to wspólnie z pewnym Pawłem zapragnęliśmy przeprowadzić kampanię na rzecz prezydentury Jarosława Kaczyńskiego, zorganizowaliśmy debatę na temat Internetu, i debata ta została w najbardziej bezwzględny i brutalny sposób zniszczona przez ówczesny Sztab. I nie oszukujmy się – za tym wcale nie stała ani Kluzikowa, ani Poncylisz, ani Kowal, ale zwykli, jak najbardziej „nasi”, młodzi działacze, którzy oczywiście całym sercem robili to, do czego dziś wszystkich nas zachęca Igor Janke, a więc budowali wspólnotę, tyle że się akurat na nas „wkurwili”. O co? Bośmy nie chcieli wziąć do naszej paczki ich kumpla.
W Katowicach, mieście gdzie mieszkam, mamy i skromne struktury Prawa i Sprawiedliwości, którego zarówno ja, jak i moja żona jesteśmy dumnymi członkami, i Klub „Gazety Polskiej”, mocno z Partią związany. Klub, jak to klub, działa, i w salce przy kościele pod wezwaniem św. Piotra i Pawła organizuje regularne spotkania z ciekawymi ludźmi, którzy gotowi by byli robić to, do czego nas wszystkich namawia Igor Janke – a przecież nie tylko on – a więc tworzyć swoiste „archipelagi wolności”. Niedawno mieliśmy tu samego Marcina Wolskiego, innym razem spotkanie upamiętniające postać zmarłej w Smoleńsku Natali-Świat, kiedy indziej znowu ktoś grał na gitarze i śpiewał patriotyczne piosenki jakiś nieznany mi artysta. Organizatorem tych wszystkich spotkań jest człowiek, którego znam od początku lat 90., kiedy to razem działaliśmy w Porozumieniu Centrum. Mimo że już mu kilka razy deklarowałem swoją gotowość uczestnictwa w spotkaniu, ani razu nie zaproponował mi niczego konkretnego. Niektórych czytelników tego bloga może to zdziwić, ale kiedy jestem w naszym kościele na comiesięcznej mszy za ofiary Smoleńska, nie sądzę, aby którakolwiek z osób, które tam przychodzą w ogóle miały pojęcie, że istnieje coś takiego, jak „blog Toyaha”, nie mówiąc już o nazwisku Osiejuk. Z drugiej strony, jestem pewien, że wielu z nich z prawdziwą radością i satysfakcją poczytali sobie niektóre z tych tekstów. Tyle że ich sobie nie poczytają, bo o nich nie maja pojęcia.
Czy ja mam o to wszystko pretensje? Powtarzam po raz setny. W życiu! W końcu zarówno ja, jak i Coryllus traktujemy to, jako nasze kredo: nie osiągniemy nic, jeśli będziemy liczyć na tę bandę sobków. Natomiast proszę o jedno: nie mówcie mi, że ja powinienem się bardziej zaangażować, bo Ojczyna mnie potrzebuje.
Zacząłem w pewnym sensie od Szczura Biurowego, a skończę na również blogerze, a raczej blogerce Esce – osobie zaangażowanej dla dobra Polski, jak żaden z nas. Ale najpierw stare wspomnienie. Otóż kiedyś, przed laty, mój kolega Krzysztof Wołodźko podarował mi książkę o Joannie i Andrzeju Gwiazdach i poprosił, abym tu na blogu ją zrecenzował. Dostałem tę książkę, ponieważ byłem akurat bardzo zajęty czymś innym, to tylko szybko ja przejrzałem, najlepiej jak mogłem ją opisałem i zachęciłem do tego, by ją kupować i czytać. Czemu to zrobiłem? Raz oczywiście, że Wołodźko to mój kumpel, dwa, że on mnie o to poprosił, trzy, że mi te książkę podarował, a wreszcie dlatego, że uważałem, że czym więcej osób ją przeczyta, tym lepiej dla ogółu. Otóż proszę sobie wyobrazić, że Eska właśnie jakiś czas temu poprosiła mnie, abym jej podarował swoją najnowszą książkę z dedykacją. Zrobiłem to z najwyższą przyjemnością, prosząc jednak, by zechciała mi przy okazji napisać u siebie na blogu recenzję. Eska książkę otrzymała, przeczytała i oświadczyła, że ponieważ ona jakoś nie potrafi się do tego co ja tam napisałem przekonać, zanim napisze ten swój tekst, musi ją przeczytać jeszcze raz. Kiedy się po jakimś czasie o tę recenzję upomniałem, napisała mi, że ona już ma ją napisana, ale jakoś wciąż ma ochotę zajmować się czymś innym. Kiedy któregoś dnia opublikowała ona entuzjastyczną recenzję wywiadu, jakiego udzielił Krasowskiemu Rokita, pomyślałem sobie, że nie ma co się dalej tym wszystkim przejmować, bo to wszystko jest typowe jak jasna cholera, i machnąłem na to ręką.
Rzecz w tym, że wszystko to, to jeden wspólny przekręt. Ten Janke, ten Szczur, ci działacze, ci dziennikarze, ci patrioci, ci blogerzy wreszcie, tak strasznie oddani Sprawie. Każdy z nich jest gotów naprawdę na wiele… pod warunkiem, że to on tu będzie liderował. On i jego koledzy. Okay. Skoro tak, niech będzie i tak. Tylko jeszcze raz proszę, nie mówcie mi, co mam robić. Tak jak ja Wam nie mówię, jak Wy macie realizować swoje interesy, kompleksy, czy jak tam to nazwiemy. Każdy pilnuje swego, jak zawsze.
A ja proszę wszystkich o wspieranie mojego bloga. Przepraszam i dziękuję.