W reakcji na poprzednią notkę o potworze Herberta, otrzymałem słowo od naszego księdza. Bardzo oczekiwane to słowo. Jestem pewien, że nie tylko przez mnie. A może i nawet nie najbardziej przez mnie. Dziękuję i proszę o uwagę.
Zbigniew Herbert: „Potwór Pana Cogito”
1
Szczęśliwy święty Jerzy
z rycerskiego siodła
mógł dokładnie ocenić
siłę i ruchy smoka
*
pierwsza zasada strategii
trafna ocena wroga
*
Pan Cogito
jest w gorszym położeniu
*
siedzi w niskim
siodle doliny
zasnutej gęstą mgłą
*
przez mgłę nie sposób dostrzec
oczu pałających
łakomych pazurów
paszczy
*
przez mgłę
widać tylko
migotanie nicości
*
potwór Pana Cogito
pozbawiony jest wymiarów
*
trudno go opisać
wymyka się definicjom
*
jest jak ogromna depresja
rozciągnięta nad krajem
*
nie da się przebić
piórem
argumentem
włócznią
*
gdyby nie duszny ciężar
i śmierć którą zsyła
można by sądzić
że jest majakiem
chorobą wyobraźni
*
ale on jest
jest na pewno
*
jak czad wypełnia szczelnie
domy świątynie bazary
*
zatruwa studnie
niszczy budowle umysłu
pokrywa pleśnią chleb
*
dowodem istnienia potwora
są jego ofiary
*
jest dowód nie wprost
ale wystarczający
2
rozsądni mówią
że można współżyć
z potworem
*
należy tylko unikać
gwałtownych ruchów
gwałtownej mowy
*
w przypadku zagrożenia
przyjąć formę
kamienia albo liścia
*
słuchać mądrej Natury
która zaleca mimetyzm
*
oddychać płytko
udawać że nas nie ma
*
Pan Cogito jednak
nie lubi życia na niby
*
chciałby walczyć
z potworem
na ubitej ziemi
*
wychodzi tedy o świcie
na senne przedmieście
przezornie zaopatrzony
w długi ostry przedmiot
*
nawołuje potwora
po pustych ulicach
*
obraża potwora
prowokuje potwora
jak zuchwały harcownik
armii której nie ma
*
woła -
wyjdź podły tchórzu
*
przez mgłę
widać tylko
ogromny pysk nicości
*
Pan Cogito chce stanąć
do nierównej walki
*
powinno to nastąpić
możliwie szybko
*
zanim nadejdzie
powalenie bezwładem
zwyczajna śmierć bez glorii
uduszenie bezkształtem
Dobry wiersz. Pełen pytań i prostych ontycznych konstatacji („coś jest, albo czegoś nie ma”), czyli taki, jaki być powinien: tajemniczy. Krytycy literaccy mówią, że Herbert uwrażliwia i moralizuje (dlatego zdaniem niektórych – tak wielbicieli, jak i antagonistów – nadaje się na pałkę), lecz według mnie – literackiego laika – wartość Jego twórczości (jak zresztą wartość każdej poetyckiej twórczości) polega przede wszystkim na tym, że mało – w sensie epistemologicznym – wyjaśnia. Uważam bowiem, że każdy poeta jest „dzieckiem”, które zadaje trudne pytania, a odbiorca wiersza „dorosłym”, który z tymi pytaniami musi sobie poradzić. I Herbert to, co do niego należy wykonuje bardzo dobrze.
Wystarczy przyjrzeć się znakomitym wierszom Herberta, czy też jego równie znakomitym esejom by zrozumieć, że On owszem, potrafi dostrzec to, co ważne dla ludzkiej kondycji (a więc np. Prawdę, Dobro, Piękno), potrafi to wychwycić, zdziwić się tym, a potem to opisać, ale nie sądzę, by był w stanie to wyjaśnić – tzn. nie ma pojęcia dlaczego np. Piękno jest dla nas ważne i na czym polega dobroć Dobra. Herbert, dzięki swej wrażliwości znakomicie wychwytuje gdzie jest np. Prawda i potrafi to słowem kunsztownie wyrazić, ale nie jest pewny, dlaczego coś jest dobre albo złe, prawdziwe bądź fałszywe, piękne lub brzydkie. I to jest normalne. Poeta nie musi tego wiedzieć.
Oczywiście może się zdarzyć, że poeta chce uciec od swej dziecięcości i zaczyna udawać dorosłego, który zna odpowiedź na każde – również to „najgłupsze” – pytanie. Także Herbert ulegał pokusie dorosłości i od czasu do czasu, zamiast w zadziwieniu stawiać pytania, próbował dawać wyjaśnienia. Robił to bardzo efektownie, ale niestety, mało przekonująco. Najlepszy tego przykład widzimy w słynnym wierszu „Potęga smaku”. Owszem, ładnie opisał prostą korelację wartości estetycznych i etycznych, ale wynikającą stąd definicją: „Przyzwoitość jest kwestią smaku”, nie rozwiązał przecież żadnych moralnych dylematów i zawiłości tego świata (inna rzecz, czy jakimikolwiek definicjami można to uczynić?). Bo co z tego wyjaśnienia ma wynikać? Przecież i bez Herberta wiemy, że łatwiej się oprzeć pokusie, którą niosą ze sobą „bardzo brzydkie dziewczyny o czerwonych rękach”, niż pokusie przekazywanej przez słane przed nami „różowe kobiety, płaskie jak opłatek”.
To wszystko jest czystej wody wchodzeniem małego chłopca w buty swego ojca! Nic z tego nie będzie. Bo naturalny porządek rzeczy jest następujący: poeta/dziecko pyta, a my – dorośli – udzielamy odpowiedzi.
My, to znaczy kto?
Niedawno miałem okazję przypomnieć sobie film o pewnej bitwie „w miejscu, którego nasz kraj nie pamięta, w wojnie, której nie rozumie”. To film „Byliśmy żołnierzami”, z Gibsonem w roli głównej. Film o wojnie w Wietnamie. Filmów o wojnie wietnamskiej nakręcono już mnóstwo. Ich zasadniczy przekaz (tzn. przekaz pop-kulturowy, najbardziej skuteczny) jest następujący: w tej wojnie brali udział albo nieszczęśliwi i przerażeni pacyfiści, na siłę wcieleni do armii jako armatnie mięso, albo uważający siebie za „high-tech debeściaków” pijani, naćpani, dobrze umięśnieni, głupi sadyści w amerykańskich mundurach, gustujący w „zapachu napalmu o poranku” (że takie przedstawienie wojny szargało honor amerykańskich żołnierzy? A co to jest honor?). Ten przekaz był/jest kierowany do amerykańskich (i nie tylko amerykańskich) dzieciaków i jest konstruowany przez dzieciaki (mentalne). Tak się bowiem porobiło, że z pewnych względów Ameryka i świat się zinfantylizowały. Te „pewne względy” są tutaj bardzo ciekawe i może kiedyś o tym sobie porozmawiamy. W tym momencie chciałbym tylko zwrócić uwagę na znany skądinąd fakt, że tzw. wojna kulturowa (przynajmniej w USA), to m.in. wojna między dziećmi, które nie chcą dorosnąć, choć za dorosłe się uważają, a dorosłymi, którzy nie chcą zauważyć dziecięcości swych adwersarzy.
„Byliśmy żołnierzami” to film, który bardzo ładnie to diagnozuje, tzn. jest to film dla dzieci, robiony przez dorosłych. Ktoś tam wreszcie zrozumiał, że dorośli w wojnie kulturowej muszą ze swoimi przeciwnikami rozmawiać jak z dziećmi i tłumaczyć im wszystko jak dzieciom. Bo dzieci są ciekawe świata, ale nie wszystko są w stanie swoimi małymi rozumkami pojąć. I wtedy zadają – jak poeta – pytania.
W filmie tym, obfitującym w testosteron, adrenalinę, pot, krew, łzy i śmierć, kluczową dla mnie sceną jest rozmowa Gibsona ze swoją małą córeczką. Dziecko pyta: „Tatusiu, co to jest wojna?”. Gibson po chwili namysłu odpowiada: „Wojna jest czymś, czego nie powinno być, a jest. Wojna jest wtedy, gdy gdzieś źli ludzie zabijają innych ludzi i chcą zabijać dalej. I my musimy tam jechać, żeby ich powstrzymać.”
Kunszt tej sceny polega na tym, że widz utożsamiony jest z dzieckiem i to jemu, widzowi, Gibson odpowiada. Bo niestety, widz najczęściej tego wszystkiego – podobnie jak filmowa córka Gibsona – nie wie (choć oczywiście bywa, że wydaje mu się, że wie).
Kilka dni temu, jak wielu z nas, denerwowałem się sejmową debatą na temat smoleńskiej katastrofy. Miałem wielki żal – i mam go do dzisiaj – do tzw. „pisowskiego planktonu”, że w pytaniach kierowanych do premiera Tuska i jego amatorskiej drużyny, plankton ów nie wychodził w zasadzie poza pytanie: „Panie Premierze! Czy Pan wie, co to jest honor?”
Rzecz nie w tym, że to pytanie jest złe. Chodzi o to, że nie można zadawać go dzieciom. Przecież jest to pytanie niesamowicie trudne. Gdyby Toyah był premierem, to odpowiedziałby na to pytanie, że honor jest tożsamy z prawdą. I bez względu na to, czy jest to odpowiedź prawidłowa, czy też nie, jest to odpowiedź dorosłego człowieka. Bo dzieciom nawet nie przyjdzie do głowy (exemplum Pan Prezydent Komorowski), że honor może z prawdą mieć cokolwiek wspólnego. To zupełnie nie ten poziom.
Powie ktoś, że to nie dzieci, lecz bezwzględni cynicy. W takim razie, po co im w ogóle pytania o honor zadawać? By ich rozśmieszyć?
Trwa wojna kulturowa. Tu nie chodzi o wojnę dwóch narodów, ani o wojnę społeczeństwa wolnych Polaków ze społeczeństwem postkolonialnym. To wojna między dorosłymi a dziećmi. A teatrem wojennym nie jest tylko Polska (choć można domniemywać, że Ojczyzna nasza stała się z jakiegoś powodu ulubionym poligonem doświadczalnym, na którym testuje się nowe rodzaje uzbrojenia), lecz także cały tzw. zachodni świat. Śledzony przez nas System, będący jednym (jedynym?) z twórców zinfantylizowanego społeczeństwa, robi wszystko co może, by dzieci pozostały dziećmi. I właśnie dlatego System nie domaga się, by dzieci brały odpowiedzialność za swoje postępowanie, bo wtedy przestałyby być dziećmi. System promuje kult młodości i pragnienie wiecznych wakacji, bo w ten sposób przedłuża ludziom dzieciństwo. System – w Polsce ustami np. Michnika, czy innych takich „którzy w życiu słowa prawdy nie powiedzieli” – powtarza co jakiś czas, że klasyczny podział na lewicę i prawicę jest obecnie anachronizmem, aby dzieciaki dały sobie spokój z tymi ideologicznymi bzdurami. System popiera obecność w masowej kulturze skatologii i koprolalii, ponieważ to, co dotyczy fizjologii – zwłaszcza jeśli jest to przedstawione z bezpośrednią dosadnością – zawsze jest dla ciekawych świata dzieci interesujące, a używanie wulgaryzmów powoduje, że dziecko – choć dzieckiem pozostaje – czuje się bardziej dorosłe. System z lekceważeniem, a nawet wrogością odnosi się też do całej kulturowej wzniosłości naszej cywilizacji, bo tego rodzaju kategorie jak „wzniosłość” są dla dzieci niezrozumiałe, a w momencie gdy człowiek zaczyna coś z tego rozumieć, to przestaje być dzieckiem.
Dlaczego System to wszystko robi i od wielu już lat – ciągle ludzi infantylizując – społeczne zamieszanie pogłębia? Cóż… Ma swoje powody (za którymi najprawdopodobniej stoi TenKtóryNigdyNiePrzepuszczaPodobnychOkazji), a oprócz tego w mętnej wodzie łatwiej ryby łowić.
Wróćmy do Herberta.
Wybitny poeta. Moralista. Dziecko zadające trudne pytania.
Czy biorąc pod uwagę to, co napisałem wyżej, możemy sądzić, że prowadzimy wojnę z poetami, albo że rządzą nami poeci? Nic bardziej błędnego! Bo chociaż prawdą jest, że każdy poeta (zwłaszcza wybitny) jest jak dziecko, to wcale z tego nie wynika, że każde dziecko jest poetą. Dlaczego nie każde dziecko jest poetą? Ponieważ dzieci (przynajmniej olbrzymia ich większość) nie znoszą moralizowania i lekce sobie ważą morały. A poeta bez tego nie może się obejść. Nikt też nie staje się poetą tylko przez to, że stawia pytania, nawet jeśli są to pytania o to, jak skończy Jarosław Kaczyński. Poeta stawia pytania kunsztowne na płaszczyźnie słowa, oraz kunsztowne na płaszczyźnie ducha, tzn. takie, by dorosły, odpowiadając, wykonał przy okazji rachunek sumienia i nawrócił się.
Herbert czynił to znakomicie. Także w spostponowanej trochę przeze mnie „Potędze smaku”. O co tam Herbert pyta? Zobaczmy:
„Jaka jest twoja cena, byś przestał odmawiać, siać niezgodę, upierać się? Nie wystarczają bardzo brzydkie dziewczyny o czerwonych rekach? To proszę bardzo: oto dla ciebie kobiety różowe, płaskie jak opłatek. Mało? Rażą cię łańcuchy tautologii i pojęcia jak cepy? To proszę bardzo: oto dyskurs ze składnią nie pozbawioną urody koniunktiwu. Nie chcesz iść na ugodę i dla Prawdy, Dobra i Piękna jesteś gotów dać bezcenny kapitel ciała – głowę? To wiesz co? My się na to skrzywimy i wycedzimy szyderstwo pod twoim adresem. I co ty na to?”
Powie ktoś, że niezupełnie to z tego wiersza wynika. Bo to my, w kontakcie z „chłopcami o twarzach ziemniaczanych” nie mających pojęcia kim był „obracający się w grobie Marek Tulliusz”, mamy „wyjść skrzywić się wycedzić szyderstwo”. To nasz przywilej!
Doprawdy? Ładnie to tak, szydzić z dzieci? Tylko dzieci z dzieci szydzą. Dorośli zaś dzieci wychowują i odpowiadają na ich pytania (także te złośliwe).
No i właśnie: jaką dajemy odpowiedź na te wszystkie pytania, a przede wszystkim na pytanie o naszą cenę? Bo tak ważny dla wielu z nas człowiek jak Jarosław Kaczyński, na te pytania już chyba odpowiedział.
Urban odpowiedź Kaczyńskiego zna, dlatego sie skrzywił i wraz ze swoimi duchowymi dziećmi wycedził szyderstwo pod jego adresem i adresem wszystkiego, co ten człowiek symbolizuje. Owe dzieci życzą mu śmierci (a mówiąc ściśle – jak to mówią na podwórkach, pod trzepakiem: każdy z nich chętnie by „gnoja osobiście zapierdolił”), ale to jest tylko wyraz ich dziecięcej nienawiści wyrażającej się na płaszczyźnie emocjonalnej. Z punktu widzenia Systemu jest to jednak klęska, bo System już wie, że Kaczyńskiego nie można ani kupić, ani zastraszyć. Wie także i to, że Kaczyński „przeżyłby” stratę kapitelu swego ciała i trwać będzie dalej w legendzie, micie, czy wszystko jedno jak to nazwiemy. System pozwala więc życzyć Kaczyńskiemu śmierci, pozwala z niego szydzić i pluć na niego, ale tylko dlatego, że jeśli dzieci mogą kogoś dręczyć i nie ponoszą z tego tytułu żadnych konsekwencji, to mają z tego wielką frajdę i utwierdzają się w swej dziecięcości. A jednym z obszarów aktywności Systemu jest przecież troska o to, by ludzi utrzymywać w stanie zdziecinnienia i infantylizować życie społeczne. Klęska pozostaje jednak klęską, ponieważ istnieje bardzo poważne zagrożenie, że Kaczyński przetrwa nawet swoją śmierć. I dlatego trzeba z niego szydzić i pluć na niego, by minimalizować straty wynikające z pojawienia się w świecie dzieci kogoś niezłomnego i pragnącego by dzieci dorosły.
Na koniec drobna makabreska. Rozmowa dorosłego z dzieckiem. Problem dorosłego polega na tym, że nie rozumie, iż rozmawia z dzieckiem. Ten
problem jest naszym problemem…
I trzeba w tym momencie zadać pytanie (nie dziecięce, lecz konkursowe - za 8 groszy): z punktu widzenia dziecka będącego produktem Systemu, który z tych dwóch Panów jest debilem? Dla ułatwienia dodam, że nie chodzi tutaj o Dyrektora.
PS. Jaki z tego wszystkiego wynika morał? Mam nadzieję, że pamiętacie Państwo głośną niedawno sprawę p. Tomasza Turowskiego, PRL-owskiego szpiega o statusie tzw. „nielegała” pracującego na tzw. odcinku kościelnym, lustracyjnego kłamcy, zatrudnionego przez ministra Sikorskiego, by przygotował m.in. wizytę Prezydenta Kaczyńskiego w Smoleńsku i Katyniu.
W związku z ujawnieniem tych faktów, w Radio WNET Krzysztof Skowroński przeprowadził wywiad z Piotrem Jeglińskim, założycielem wydawnictwa Editions "Spotkania". Pan Piotr w latach 80, przebywając w Paryżu, dość dobrze poznał Turowskiego – wówczas jezuickiego kleryka – i swoją wiedzą na temat tego człowieka zechciał ze słuchaczami się podzielić. Z opowieści pana Jeglińskiego wynika, że Turowski to zimny, bezwzględny, oślizgły, a przy tym potrafiący wzbudzić zaufanie osobnik. Wywiad bardzo ciekawy, ale najciekawsze – zwłaszcza w kontekście tego co wyżej – jest jego zakończenie. Otóż Skowroński pyta Jeglińskiego jaki morał wynika z całej tej historii? Pan Piotr chwilę milczy, a potem odpowiada: „To jest bardzo smutne, ale tutaj nie ma morału i nie ma moralności.”
Przyznaję, że do dzisiaj jestem tym zdaniem wstrząśnięty. Bo jeśli z tego rodzaju historii dorośli ludzie nie potrafią wyciągnąć morału, tzn. że dzieci zwyciężyły i jest już pozamiatane.
Morał, może ułomny, ale jest – Ucz dzieci w porę i nie w porę, a zawsze coś w ich głowach pozostanie.