Pokazywanie postów oznaczonych etykietą muzyka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą muzyka. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 13 maja 2021

Czy można zabić człowieka przy pomocy zwykłego winyla?

 

Kwestia ta pojawia się to tu to tam dość regularnie, a ja przyznaję, że tym samym niemal za każdym razem cierpliwość moja wystawiana jest na bardzo dużą próbę. O co chodzi? O to mianowicie, że wraz z pojawianiem się kolejnych pokoleń – ostatnio już, jak się zdaje, zaktywizował się nawet rocznik 2005 – wraca temat nędzy PRL-u i pytania o dostępność płyt z zagraniczną, a więc głównie anglojęzyczną, muzyką popularną. Po raz pierwszy, jak sądzę, zostałem zaatakowany popisami owych wstępujacych pokoleń, gdy opowiedziałem tu na blogu, a potem w mojej książce o markach, dolarach, bananach i biustonoszu marki triumph, o tym jak to w latach jeszcze 70-tych słuchałem płyt z nagraniami popularnych wówczas jazzowo-rockowych artystów. To wtedy właśnie wyrażone zostało wobec mnie podejrzenie, że skoro ja w tamtych latach słuchałem takich zespołów jak King Crimson, Led Zeppelin, Genesis, czy, z drugiej strony, Milesa Davisa, Coltrane’a  i zespołu Mahavishnu Orchestra, to musiałem być dzieckiem jakichś esbeków, albo przynajmniej partyjnych sekretarzy. Skąd ten pomysł? Stąd mianowicie, że Piotr Kaczkowski zaczął puszczać zespoły dopiero pod koniec lat 70-tych, a zagraniczne płyty do powołania Tadeusza Mazowieckiego na stanowisko premiera można było kupować najbliżej w Berlinie Zachodnim.

Na początku próbowałem jeszcze tłumaczyć, że już gdzieś w okolicach roku 1975 zaczęły być organizowane giełdy płytowe, na których całe tłumy kolekcjonerów i handlarzy wystawiały do sprzedaży wszystko, o czym człowiek mógł sobie zamarzyć. Skąd oni to wszystko mieli, pojęcia nie mam, natomiast faktem było to, że mieli i, jak mówię, mieli tego bardzo dużo. Nie mam pewności, ale niewykluczone żę część z nich utrzymywała jakieś kontakty ze światem Zachodu i je stamtąd sprowadzali, ale też z pewnością cześć z nich, tak jak przynajmniej dwóch moich kolegów, wymieniało się ze znajomymi zbieraczami w Niemczech, Szwecji, czy Anglii na płyty polskie. Możliwe że wśród nich były też dzieci esbeków, czy partyjnych funkcjonariuszy, jednak żaden z nich mi się nie przedstawił, a i ja też nie pytałem. Wyłącznie te płyty od nich kupowałem.

Pojawia się kwestia, skąd miałem na nie pieniądze, bo one naturalnie musiały być bardzo, bardzo drogie. Przede wszystkim one bardzo, bardzo drogie być nie mogły, bo gdyby były, to nikogo by na nie nie było stać. Poza tym ja już w roku 1974 podjąłem pierwszą pracę, a ponieważ wciąż mieszkałem z rodzicami, to zarobione pieniądze wydawałem na płyty i czasem też książki właśnie, które z myślą o mnie odkładała zaprzyjaźniona pani z księgarni. I tak to szło. Jak duże to były pieniądze, tego dziś już nie pamiętam, ale nie sądzę by to było więcej niż dzisiejsza stówa za pierwszy lepszy winyl. Ponieważ owe giełdy odbywały się w każdą niedzielę, myślę że do czterech tytułów w miesiącu mogłem sobie sprawić.

         To o czym tu piszę, to są fakty, a kiedy się zastanawiam, czemu tak trudno jest do nich przekonać osoby, które się już urodziły w czasach grubo post-peerelowskich, myślę że z ich punktu widzenia nie ma żadnej różnicy między czasami Jaruzelskiego, Gierka i Gomułki. Gdy się im powie, że w latach 70-tych można było w uniwersyteckiej stołówce kupić coca-colę, to oni w to nie uwierzą, bo ktoś im kiedyś powiedział, że za pokazanie się z flaszką owego płynu szło się do więzienia. Otóż nie. Była coca-cola, były pomarańcze i banany, nie mówiąc o taniej cielęcinie w zaprzyjaźnionym sklepie – a należy pamiętać, że patriotycznym obowiązkiem każdego było znalezienie sobie jak najwięcej zaprzyjaźnionych sklepów z różnym towarem – a w pewnym momencie w katowickim Spodku występowali Eric Clapton, Suzi Quatro, czy Tina Turner, a w Jaworznie UK-Subs, wtedy jeszcze bardzo świeża legenda światowego punk rocka.

        Jak się miały sprawy w latach 60-tych, to już zupełnie inna kwestia, ale i o niej wspomniałem przynajmniej raz, w innej jednak niż wspomniana wcześniej książce. Proszę mi pozwolić, że przypomnę odpowiedni fragment. Będzie o zapachach, no i oczywiście o ludziach, którzy byli tam razem ze mną i podobnie jak ja wąchali te płyty.

 



 

      Jeśli ktoś nas się zapyta, jak sobie wyobrażamy klasycznego wariata, każdy z nas pewnie będzie miał swoją własną odpowiedź. A więc jeden odpowie, że dla niego klasyczny wariat to jakiś rozczochrany biedak ze zmierzwioną grzywą, machający rękoma i wyrzucający z siebie niezrozumiałe zdania. Kto inny zapewne powie, że on sobie przeciętnego wariata wyobraża, jako człowieka siedzącego po nocach przed komputerem na portalu onet.pl i wypluwającego z siebie gorycz całego swojego życia, bo to jest jedyne miejsce gdzie ktokolwiek chce go jeszcze słuchać. Na pewno też znajdzie się ktoś, kto wygląda jak absolutnie zwyczajny człowiek, zachowuje się dokładnie tak samo, chodzi do pracy, ma rodzinę, tyle że kiedy drzwi się za nim zamykają, w domu zaczyna się piekło – a tu już możemy sobie wyobrażać cokolwiek.

     Jeśli idzie o mnie, dla mnie typowy wariat to ten samotny człowiek, tak pomiędzy 50, a 70 rokiem życia, nie odzywający się do nikogo, śmierdzący i straszliwie zaniedbany, chodzący po ulicach z reklamówką z Media Marktu, wypełnioną starymi analogami. Skąd ten dziwny przedział wiekowy? Otóż mam tu na myśli ludzi, którzy na przełomie lat 60-tych i 70-tych mieli lat naście, buty typu „rollingstonki” i zbierali tak zwane longplaye. Oczywiście nie wszystkich z nich, ani nawet większość, ale z pewnością znaczną ich część.

      W czym rzecz? Otóż uważam, że spośród wszelkich żywiołów najgorsze są trzy, i nie mam tu na myśli, ani ziemi, ani ognia, ani powietrza, ani nawet wody, ale seks, religię i muzykę. Gdy chodzi o seks i religię, wydaje mi się, że sprawa jest całkowicie jasna, i nie ma czego wyjaśniać, natomiast z muzyką sprawa jest dość ciekawa. I wcale nie mam na myśli tych setek tysięcy dzieci, które uczestniczą w najróżniejszego typu festiwalach, czy nawet niekiedy pojedynczych koncertach. Wcale bowiem nie uważam, że owe choćby i pół miliona młodzieży jeżdżącej każdego roku do Kostrzynia nad Odrą to ludzie, którzy kochają muzykę. Nie sądzę nawet, by oni muzyką się tak naprawdę interesowali. Tam mamy do czynienia z czymś kompletnie z muzyką niezwiązanym. Ale zapomnijmy o tym nieszczęsnym Woodstocku. Ja sobie nie jestem w stanie wyobrazić nawet tego, że ci wszyscy, którzy wydają ciężkie pieniądze na to, by pojechać do Gdyni czy Glastonbury, robią to z miłości do muzyki, a już na pewno nie przede wszystkim. Natomiast z całą pewnością, to właśnie miłość do muzyki sprawia, że w pewnym momencie swego życia człowiek dochodzi do wniosku, że on nie ma nic poza tymi swoimi analogami sprzed lat, a to przekonanie jest tak silne, że on nawet boi się wyjść bez nich z domu. Dlaczego? Już tłumaczę.

       Otóż, moim zdaniem, to wszystko zaczęło się wtedy, w latach 60-tych, kiedy to szelest rozkładanej okładki płyty długogrającej, czy choćby wyciąganej ze środka owej białej koperty, budził w człowieku autentyczną ekstazę. To był czas, kiedy te płyty, najczęściej nawet nie nasze, tylko nam pokazane i dane do ręki, byśmy je sobie przez chwilę potrzymali, oczywiście zawierały muzykę, ale niosły w sobie wartość dodatkową, a mianowicie tę lśniącą okładkę, to zdjęcie zespołu, ten zaskakująco kolorowy, zawsze inny i taki zawsze nowy, krążek na samym środku tego czarnego krążka, a nawet ten czasem niespodziewanie gruby grzbiet okładki, z tytułem płyty i nazwą wykonawcy.

      No i ten zapach. Dziś mało kto wie, choćby dlatego, że ci co wiedzą, w znacznej części albo poumierali, albo zwyczajnie oszaleli, a więc są też jakby w innym świecie, ale prawdziwe „longi” pachniały. I one nie pachniały jakimiś perfumami, ale pachniały czymś, co nam się nieodmiennie kojarzyło z Zachodem, a jak ktoś miał wcześniej okazję tam być, to rzecz już nawet nie polegała na skojarzeniach, ale to był fakt: zapach płyt to był zapach Zachodu. No i oczywiście mam tu na myśli tylko płyty stamtąd. Polskie longplaye, czy to Niemen, czy to Czerwone Gitary, czy Skaldowie, czy Niebiesko-Czarni, jeśli miały jakiś zapach, to wyłącznie zapach szarego papieru pakunkowego. Pamiętam raz, i mam wrażenie, że to była płyta Tadeusza Woźniaka z piosenką o zegarmistrzu światła, jak polska płyta pachniała. Kupiłem sobie tego Woźniakowskiego i on pachniał. I to było coś. Oczywiście, że oni to tylko posmarowali jakimiś perfumami, no ale to faktycznie pachniało. Zagraniczne płyty pachniały zawsze.

      Ja wiem, że bardzo trudno jest to zrozumieć komuś, kto tego nie przeżył, ale opowiem coś jeszcze. W tamtych latach, kiedy byłem jeszcze małym dzieckiem, w Katowicach na ulicy Wieczorka – dziś, kiedy okazało się, że ów Wieczorek to jakiś komuch, Staromiejskiej – był sklep w bramie, w którym można było kupić wszystko. Mówiąc „wszystko” mam na myśli towar od przede wszystkim plastikowych żołnierzyków do wyciętych z zagranicznych kolorowych magazynów zdjęć, przede wszystkim zespołów takich jak Rolling Stonesi, Beatlesi, ale też Animalsi, Hendrix, Herman’s Hermits, Kinks, Lovin’Spoonful, Manfred Mann, Beach Boys, i co tam komu pasowało. Nie wiem, dlaczego, ale akurat tych zdjęć nigdy nie kupowałem. Aż boję się pomyśleć, że były za drogie. A jest to oczywiście całkiem możliwe, bo problem nie polegał na tym, że myśmy ich nie mieli w radio i w telewizji, ale na tym, że je nawet trudno było znaleźć jakiejś w gazecie. Pamiętam jak któregoś dnia zobaczyłem zdjęcie Jimmy’ego Page’a w magazynie „Jazz Forum”, jak stoi z tą gitarą i włosy zasłaniają mu twarz, i byłem autentycznie wzruszony.

       A więc, sytuacja, w której człowiek nagle miał w ręku płytę, prawdziwą błyszczącą i pachnącą płytę, na której było prawdziwe zdjęcie zespołu, a w środku prawdziwy czarny krążek z tą kolorową, okrągłą nalepką, z pewnego punktu widzenia sprawiała, że się czuło, że warto żyć.

      Jak mówię, to wszystko jest bardzo trudne do wyjaśnienia. Jestem jednak pewien, że akurat ci wszyscy, którzy – z różnych przecież powodów – w międzyczasie stracili zmysły, doskonale wiedzą, co mam na myśli. Jeśli oni dziś – z różnych przecież powodów – są biednymi, samotnymi i zwyczajnie chorymi ludźmi, a nie mogą ani na chwilę wypuścić z rąk tych Doorsów, to dlatego, że to jest wszystko, co mają. A my musimy zrozumieć, że pewnie gdyby tu tylko chodziło o te dźwięki, to oni by jakoś sobie z tym poradzili. Rzecz w tym, że za tymi dźwiękami stoi całe ich życie, no i to, co je tworzy, a więc wspomnienia, związane z nimi wzruszenia i te nie opuszczające człowieka od rana do nocy zapachy. A od nich można naprawdę zwariować.

      I o tym właśnie sobie myślę, kiedy idę sobie ulicami mojego miasta i nagle spotykam któregoś z nich. Mojego brata. Człowieka, który po prostu zawsze lubił słuchać muzyki.

 

PS. Obie wspomniane wyżej książki mogą Państwo zamawiać bezpośrednio pod adresem k.osiejuk@gmail.com

 


sobota, 6 lutego 2021

Czy staruszkowie od Monty Pythona otworzyli sklep ze sprzętem audio-video?

 

         Ja mam oczywiście świadomość, że ponieważ od dwunastu już niemal na tym blogu pojawiają się wyłącznie rzeczy ważne i poważne, a jego czytelnicy są bardzo wyczuleni na różnego rodzaju uniki, dzisiejszy tekst może wywołać zwykłe wzruszenie ramion, zdecydowałem się jednak zaryzykować i zwrócić uwagę na coś, co nawet jeśli obiektywnie nie stanowi niczego szczególnie wartego uwagi, poruszyło mnie na tyle mocno, bym się na owo ryzyko zdecydował. Otóż proszę sobie wyobrazić, że wczoraj na mojej skrzynce mailowej pojawiła się następująca oferta słynnej, działającej w branży audio-video, japońskiej firmy Denon:



        Jak widzimy, chodzi o słuchawki przeznaczone do słuchania muzyki, gdy jesteśmy w drodze. Każdy z nas, dla którego muzyka stanowi jakąś wartość, a w dodatku słucha jej również w podróży, wie, w jaki sposób dobre słuchawki mogą stanowić przedmiot naszych marzeń i dążeń, ale też wie i to, jak bardzo naprawdę dobre słuchawki potrafią być drogie. Więcej: jak bardzo one potrafią być i drogie i tanie, i jednocześnie różnica między jednymi a drugimi może być dla normalnego człowieka nierozpoznawalna, lub zwyczajnie nieistotna. Wiem też jednak przy tym, jak bardzo owa różnica może pozostawać nieistotna, a jednocześnie też mam świadomość, że są ludzie, dla których świadomość możliwości przekroczenia pewnych granic jest tak wielka, że oni są gotowi na naprawdę poważne przedsięwzięcia. I oto mamy tę ofertę firmy Denon w kształcie zaprezentowanym i proszę sobie wyobrazić, że słuchawki, które tam widzimy oni sprzedają po 4,600 zł. I znów, ja wiem że są wśród nas ludzie, dla których wydać 4600 zł na słuchawki to nie jest nic szczególnego, nawet gdy chodzi o to, by kiedy jadą pociągiem, lub autobusem, mogli sobie posłuchać muzyki. Tu jednak dochodzimy do sedna dzisiejszych refleksji, i powiem szczerze że wcale nie chodzi mi o to, by się oburzać, że firma Denon wyprodukowała słuchawki i sprzedaje je po 4600 zł. Jak rozumiem, cena ta jest w jakiś niezrozumiały dla mnie, a przy tym jak najbardziej oczywisty sposób skalkulowana i ma być właśnie taka, a nie inna. Nie chodzi mi też w żaden sposób o to, że z całą pewnością znajdą się chętni, by sobie te słuchawki po zaproponowanej cenie kupić. W końcu wszyscy wiemy, że w czasach gwałtowanego prosperity pojawiło się dookoła nas całe mnóstwo osób, dla których wydanie 5, 10, czy 50 tysięcy złotych na słuchawki, czy na cokolwiek innego nie ma znaczenia. Ja sam nie tak dawno temu, czytając tekst o tak zwanych audiofilach, dowiedziałem się, że gdzieś w Polsce mieszka człowiek, który w piwnicy swojego domu urządził sobie studio do słuchania muzyki, ściany wyłożył foremkami do jajek i proszę sobie wyobrazić, że słucha tylko jednej płyty, po pozostałe, jego zdaniem, mają tak fatalne brzmienie, że on tego zwyczajnie nie jest w stanie znieść. Niestety w artykule tym nie napisano, co to jest za fantastyczna płyta: Tomasz Stańko, czy może Pat Metheny? Mnie zatem chodzi o coś zupełnie innego. To mianowicie, czego oni w tych słuchawkach będą słuchali i po co? Ale jeszcze coś: czy ci którzy pojawili się przed nami z tą ofertą nie znają przypadkiem odpowiedzi na to pytanie i to dlatego oni się do wyżej umieszczonego filmu przyłożyli się tak jak się tak że stary dobry Monty Python by się nie powstydził?

        I to jest też pytanie, które, moim zdaniem, jest tu dziś absolutnie kluczowe, bo niosące nam też sugestię odpowiedzi, na którą czekamy od naprawdę dawna i to nie tylko w kwestii słuchawek. Rzecz w tym, że oni nas bardzo konkretnie i skutecznie rozpracowali i znają nasz każdy ruch. I jestem przekonany, że do tego nie potrzebowali owego diabolicznego logarytmu Google’a, dzięki któremu oni rejestrują każde nasze słowo. Wystarczy że znają nasze ambicje i marzenia.

piątek, 24 lipca 2020

Jesus Blood Never Failed Me Yet


Pomyślałem sobie, że oto nadarzyła się okazja równie dobra jak każda inna, by poiwiedzieć, że z dziewięiu tytułów jakie wydałem w Klinice Języka pozostałoy zaledwie cztery, a więc „Podwójny nokaut”, „Marki, dolary”, oraz ostatni, o Brytyjskim Imperium. Kiedy wydawało się, że na kolejną szans juz nie ma, pojawiła się dość duża szansa, że przed Świętami uda mi się wydać – tym razem już gdzie indziej – swoje  refleksje na temat piątego przykazania. Cieszy mnie to bardzo, jednocześnie chciałbym wspomnieć, że tu u siebie mam wciąż jeszcze paręnaście egzemplarzy swoich refleksji okołomuzycznych, niefortunnie – bo kto mógł wiedzieć, że nazwa „rock’n’roll” została tu użyta w sensie wyłącznie umownym – zatytułowanych „Rock’n’Roll czyli podwójny nokaut”. A w tej sytuacji pomyślałem sobie, że może przedstawię tu jeden z rozdziałów owej książki i w ten sposób zachęcę do jej kupowania. Zamówienia można składać pod adresem k.osiejuk@gmail.com. Powinno się udać, bo to jest naprawdę książka wyjątkowa.


      Kiedy byłem jeszcze dzieckiem – ale przecież i teraz, kiedy sam mam już dzieci –  wciąż pojawiała się pokusa zabawy, polegającej na typowaniu najlepszej piosenki, najlepszej płyty, czy też najlepszego zespołu, jak to dziś lubią mówić młodzi, „ever”. Pamiętam, że wówczas, nawet nie przez to, że jakoś szczególnie lubiłem słuchać Pink Floyd, ale z czystego, nieopanowanego zachwytu, ile razy ktoś mnie pytał, jaki „numer” uważam za swój ulubiony, niezmiennie odpowiadałem, że „Atom Heart Mother”. Ani „Fat Man” Jethro Tull, ani „I Want You” Dylana, ani nawet „Baby, I’m Gonna Leave You” Led Zeppelin, “Elegy” Colosseum, ani “Take A Pebble” ELP, ani “Cadence and Cascade” King Crimson, ale właśnie „Atom Heart Mother”.
      Dziś oczywiście, ten utwór, bo trudno powiedzieć, że piosenka, nie robi na mnie już tak wielkiego wrażenia, choć oczywiście marnego słowa na niego nie dam powiedzieć. No ale wciąż, tak jak wtedy, pojawia się ten sam dylemat, tyle że formułowany w ów szczególny sposób: „Tatusiu, jaka jest najlepsza piosenka na świecie?” I powiem uczciwie, że dziś mi jest bez porównania trudniej wytypować tę jedną, jedyną piosenkę, która jest po prostu najlepsza. Myślę, że powodem tego nie jest to, że ich jest znacznie więcej – w końcu od lat 70, tak wiele się nie zmieniło – ale zwykły sentyment. Człowiek robi się coraz starszy, wspomnienia stają się coraz intensywniejsze, a przy okazji też o wiele bardziej związane są z wciąż zmieniającymi się nastrojami, no i wtedy o wiele łatwiej jest jednego dnia powiedzieć, że nigdy nie wydarzyło się nic wspanialszego, niż „Riders on the Storm”, by już następnego uznać, że to jednak będzie wciąż dylanowskie „I Want You”, lub któraś z piosenek The Smiths, czy choćby i „Without You I’m Nothing” Placebo, albo zwyczajnie – „Sittin’ on the Dock of the Bay” Otisa.  No i w tej sytuacji, moje biedne dziecko musi pozostać w tym swoim pragnieniu uporządkowania świata kompletnie samotne.
        Myślę jednak, że jest coś, co, z pewnym oczywiście ryzykiem, można określić jako piosenkę – tym razem, w odróżnieniu od niegdysiejszego „Atom Heart Mother”, jako piosenkę właśnie, a nie utwór – pod każdym względem najwspanialszą, największą, najgłębszą, najradośniejszą, najsmutniejszą, łączącą w sobie wszystko to, co sprawia, że od czegoś nie jesteśmy w stanie już do końca naszego świata uciec. Mam tu na myśli ponad 70 minutową kompozycję Gavina Bryarsa zatytułowaną „Jesus Blood Never Failed Me Yet”.
      Króciótko opowiem, co to jest takiego. Otóż sama kompozycja, jak wspomniałem, trwa ponad 70 minut, jednak wszystko opiera się na bardzo krótkiej frazie, wyśpiewanej przez anonimowego menela, znalezionego i zarejestrowanego przez Bryersa, i stanowiącej podstawę tego dzieła, o następującej treści: „Jesus blood never failed me yet. This one thing I know that He loves me so”.  I tak w kółko, przez ponad 70 minut, albo a capella, albo z towarzyszeniem kwartetu smyczkowego, a w końcu całej orkiestry. Nagrany śpiew jednego „dziada”, i do tego śpiewu stworzona cała potężna kompozycja. Powtarzam – jedna prosta fraza melodyczna przez ponad 70 minut na okrągło.
      Oczywiście, dla każdego kto wie na czym polega urok tradycyjnych indyjskich mantr, czy – bardziej już lokalnie wyśpiewywanych po polskich wsiach „Godzinek” –  jest też oczywiste, w jaki sposób można spędzić znacznie ponad godzinę w czystym zachwycie, który przelatuje jak krótka chwila, my jednak mówimy o piosence, a więc o tym, co dał nam – zresztą zmarły chyba jeszcze nawet zanim zdołał to co stworzył usłyszeć – ten pijaczek. Otóż ja nie wiem, czy on ów tekst i melodię wymyślił on sam – podejrzewam, że jest to bardzo prawdopodobne – ale już zupełnie niezależnie od tego, co pozwolił stworzyć geniusz samego Bryarsa, czy choćby i nawet Toma Waitsa, który przejmuje od naszego dziada ostatnią partię tego utworu, to jest fantastyczna piosenka. To jest coś tak pięknego, że ja, choć niekiedy z prawdziwym bólem serca, muszę powiedzieć, że zwyczajnie wznosi się ponad wszystko, co się zdarzyło zarówno wcześniej, jak i później. I że wszystkie tak ukochane przez mnie piosenki zwyczajnie nie stanowią dla tego czegoś jakiejkolwiek konkurencji.
      O co chodzi? Jak już wcześniej napisałem, było przez te wszystkie lata dziesiątki piosenek, które nam towarzyszyć będą do już do końca. Piosenek naprawdę pięknych, cudownych, najlepszych. Jest jednak coś takiego w tej jednej frazie „Krew Jezusa jeszcze nigdy mnie nie zawiodła. To jest to, co wiem. Że On mnie bardzo kocha”, i jej melodia, jej słowa, sposób, w jaki została zaśpiewana, ten biedniusieńki głos, co sprawia, że tak chętnie się tego słucha w nieskończoność. Jestem pewien, że nawet Bob Dylan ze swoim „I Want You” nie dałby rady. Nawet Doorsi ze swoim jeźdźcami po trzecim, niech będzie, że czwartym, piątym razie, musieliby przestać. Co ja mówię Doorsi? Nawet Aretha Franklin, kiedy skończyłaby śpiewać „Say a Little Prayer” po raz dziesiąty, też by w końcu musiała przerwać, i zaczęła słuchać tego samotnego człowieka.
      Gavin Bryars w pewnym momencie swojego życia usłyszał tego biedaka, i zrozumiał, co mu się zdarzyło odnaleźć. Reszta, to już wyłącznie kwestia jego wrażliwości. Nie mam nawet pewności, czy umiejętności kompozytorskie mogły tu mieć jakiekolwiek znaczenie. W końcu, nie sądzę, by technicznie, stanowiło to jakieś bardzo ciężkie zadanie. On po prostu do tej piosenki dopisał odpowiednią instrumentację. No a wszystko zamknął już Tom Waits. Jeszcze jeden geniusz.
     Jeśli udało mi się kogoś tutaj zachęcić, muszę od razu go zmartwić. Ta płyta, o ile mi wiadomo, jest już nie do kupienia. Na youtubie można znaleźć kilka krótszych wersji, również w formie tak zwanych coverów. No ale, przynajmniej wciąż jest szansa, zorientować się, co miałem na myśli, mówiąc, że mamy do czynienia z najpiękniejszą piosenką w historii, jak najbardziej, muzyki popularnej. W końcu, w ostatecznym rachunku, i tak wszystko sprowadza się do tej melodii i tego tekstu. I do popu, w jego najpiękniejszym wydaniu.
      Czasem sobie myślę, że kiedy Jezus przyjdzie do nas po raz drugi i otworzy wszystkie groby, jest duża szansa, że spotkamy nie tylko naszych najbliższych, ale również i Billie Holiday, i Johnnego Casha, i Johna Coltrane’a, ale też i jego – tego szczególnego człowieka bez nazwiska.

Kiedy to pisałem, płyta z tym nagraniem nie była dostępna, jednak dziś, jak widzę, można zbierać pełnymi garściami, do czego zachęcam. A jak komuś szkoda pieniędzy, to zapraszam na YouTube’a. Tu też już jest całość.






poniedziałek, 6 stycznia 2020

Czy podczas Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy zaśpiewa nam Farinelli?


       Jeśli technika nas nie pokona, powinniśmy mieć nadzieję, że po 10 latach z kawałkiem uda się wreszcie uwolnić ten blog od internetowych wariatów, póki co jednak sprawy są w zawieszeniu, a ja wspominam dyskusję pod jedną z poprzednich notek, gdzie w odpowiedzi na moją – przyznaję, że dość prowokacyjną – uwagę, że do opery nie poszedłbym, nawet gdyby mi za to oferowano grube pieniądze, któryś z komentatorów zasugerował, że w kulturowo-cywilizacyjnej sytuacji, w jakiej się znalazłem, jedyna dla mnie nadzieja leży w tym, że porządny smoking będzie dobrze leżał na którymś z moich wnuków.
      Ja tu przez wspomniane dziesięć z górą lat spotkałem się z dosłownie z każdym rodzajem zidiocenia, ale tego, że ktoś mi powie, że kiedy się idzie do opery, należy założyć na siebie smoking, spodziewać się nie mogłem. Z drugiej strony jednak, wydaje mi się, że doskonale rozumiem podejście, jakie zaprezentował tu nieznany mi czytelnik. Ono bowiem w sposób moim zdaniem idealny odzwierciedla stan umysłu wspomnianej w tamtej notce Hanny Lis, która z kolei uznała za stosowne porównać tak zwany „Sylwester Marzeń” do sowieckich oraz niemieckich zbrodni na inteligencji polskiego narodu. Otóż mam na myśli ten rodzaj świadomości, który prowadzi człowieka do przekonania, że nie tylko cywilizacyjnym, ale czysto ludzkim obowiązkiem każdego z nas jest przedkładanie twórczości zespołu Perfect nad tym co prostemu ludowi proponuje taki na przykład zespół Bayer Full. Za tym rodzajem myślenia stoi moim zdaniem przekonanie, że człowiek staje się tak naprawdę człowiekiem dopiero wtedy gdy zrozumie, że żadne szczęście, żadna radość, żadna satysfakcja nie są siebie warte, jeśli noszą jakiekolwiek ślady samodzielnego wyboru. Chodzi mi o ludzi, którzy – tu się odwołam do przykładu wręcz prostackiego – nie są w stanie spojrzeć z szacunkiem na kogoś, kto za pieniądze otrzymane z programu 500+ z całą rodziną postanawia się udać do Władysławowa, bo tam podobno jest tłocznie, głośno i kolorowo.
       No ale ponieważ miało być o muzyce, przejdźmy do muzyki. Otóż było tak, że kiedy jeszcze byłem bardzo młody i pobierałem nauki na uniwersytecie, miałem kilku kolegów, którzy lubili muzyki słuchać. Jednym z nich był mój wielki, dziś już niestety nieżyjący, przyjaciel, Marek Lepiarczyk, z którym słuchaliśmy dokładnie wszystkiego, byle to było można uznać za oryginalne i wartościowe, drugim znany niektórym z nas Tomek Beksiński, który wciąż słuchał tak zwanej muzyki progresywnej i ze wzruszeniem nas zanudzał opowieściami, jak to słuchając zespołu Camel się popłakał, no i pewien Kazik, który nigdy nie wychodził poza Uriah Heep i Judas Priest. Śmialiśmy się z jednego i drugiego z powodu ich kompletnie oszukanego uwielbienia muzyki, która jest muzyką tylko wtedy gdy leczy ich jakieś niepojęte kompleksy. Oni nie lubili muzyki jako takiej; wszystko bowiem, co wykraczało choćby o cal poza to, czego oni potrzebują, by się poczuć częścią świata, który sobie wymarzyli, odrzucali, bo tego już zwyczajnie nie słyszeli.
      Ale był jeszcze ktoś, Grześ mianowicie, którego fascynowała wyłącznie muzyka poważna. I przez to, jak on nam wciąż opowiadał o tych wszystkich opusach i brzmieniu kotłów w kolejnym utworze Mahlera, myśmy z niego szydzili najmocniej. I zapewniam dziś, że to wcale nie dlatego, że on uwielbiał słuchać tak zwanej muzyki poważnej, ale że nie tolerował niczego innego, a nas, włącznie z Beksińskim i Kazikiem uważał za profanów. No więc śmialiśmy się z niego i mu dokuczaliśmy z tymi wszystkimi opusami nie dlatego, że sami uważaliśmy to coś za nudy na pudy, ale przez to, że on, twierdząc, że kocha muzykę, tak naprawdę kochał tylko siebie w pewnym szczególnym otoczeniu.
       No i teraz przyszła pora, bym wrócił do swojej wcześniejszej uwagi, że do opery nie poszedłbym za żadne pieniądze, no i do słów wspomnianego wcześniej czytelnika, który, oburzony, zasugerował mi, że przez ten mój kulturowy właśnie wymiar, w smokingu wyglądałbym głupio. Otóż, jak wiemy, lada chwila rozpocznie się kolejny epizod owego upiornego wręcz oszustwa pod nazwą „Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy” i znów wielu z nas, w kompletnym amoku weźmie w tym czymś udział, nie dopuszczając do siebie choćby jednej nawet myśli, że stali się przedmiotem manipulacji, jakiej świat nie widział. Nie wiem, oczywiście, ilu czytelników tego bloga wrzuci jakieś pieniądze do którejś z napotkanych puszek, ale nie wiem też, ilu z nich uważa, że wszyscy ci, którzy czerpią przyjemność z tańczenia przy piosenkach Wacka Martyniuka, to ludzka nędza, jestem jednak całkowicie przekonany, że za jednymi i drugimi stoi dokładnie ten sam błąd.
        I na sam koniec mamy już tylko tych wszystkich co przyjechali na Sylwestra do Zakopanego, żeby się bawić. Ja wiem, że tam są ludzie bardzo różni, ale nawet jeśli założyć, że oni poza pracą, zakupami i zabawą nie widzą nic, to w moim pojęci są znacznie bardziej godni szacunku niż ci, co uważają, że kiedy się idzie do opery, należy założyć smoking. Dlaczego? Dlatego – i tu już wcale nie chodzi tylko o muzykę – że nie ma nic gorszego niż życie w przekonaniu, że ono jest cokolwiek warte tylko wtedy, gdy jest dokładnie takie, jak nam pokazał ktoś, kogo tak naprawdę nawet nie znamy, natomiast uważamy za autorytet.

Jak już wspomniałem, wczoraj powstał plan, by wszyscy  ci z nas, którzy mają ochotę komentować teksty ukazujące się na tym blogu, zarejestrowali się na specjalnej liście. Do tego jednak potrzebne mi są ich adresy mailowe. Wciąż nie mam pewności, czy ten plan zadziała, ale miejmy nadzieję, że jesteśmy na dobrym kursie. Zgłoszenia proszę przesyłać na adres k.osiejuk@gmail.com.


      

poniedziałek, 22 lipca 2019

O lubieniu i nie lubieniu raz jeszcze, czyli piosenka jest dobra na wszystko


      Szczerze powiedziawszy, słabo mi przychodzi pisanie o bieżącej polityce. Rzecz w tym, że wszystko jest tak przewidywalne, tak powtarzalne i, co gorsza, tak oczywiste, że nie bardzo widze sposób, by napisać coś, nawet nie prowokującego, ale zwyczajnie interesującego. A daję słowo, że się staram. Przeczytałem na przykład informację o tym, że pewna artystka namalowała portret Niesławnego Nergala, ten od niej portret kupił i obiecał, że go wystawi na aukcję z przeznaczeniem na Fundację o Wolność Świata od Religii, czy jakoś tak. Przy okazji, owa Pani udzieliła wypowiedzi dla mediów i powiedziała, że ten Nergal to nie dość, że jest bardzo sympatyczny, to jeszcze fajny.
      Przed chwilą obejrzałem sobie fragment wywiadu z Patrykiem Vegą dla Onetu i ten z kolei mówi, że jego nowy film ma na celu pogodzenie dramatycznie rozbitego społeczeństwa.
     Moje dzieci były w tych dniach w Przemyślu i jakimś cudem natrafiły na idący przez miasto pochód, na czele którego szedł poseł Arłukowicz. Zapytałem syna, czy poza Arłukowiczemi jego znajomymi ktoś jeszcze w tym pochodzie szedł, a ten odpowiedział, że nie dość, że nikt, to jeszcze wyglądało na to, że poza nim nikt na tę nędzę nie zwrócił uwagi.  
      Przepraszam bardzo, ale o czym tu pisać?
      Pomyślałem więc, że wszystkich spragnionym bieżących komentarzy czytelników poproszę o jeszcze chwilę cierpliwości i pociągnę temat zespołu The Who. Pod wczorajszą notką pojawił sie komentarz miłośnika sztuki Pete’a Townshenda i jego kolegów, w której ten przedstawił mi listę piosenek zespołu, które jego zdaniem stanowią o jego wielkości. Posłuchajmy więc dziś zespołu The Who:



Było ostro? To prosimy dalej:



Jeszcze? Proszę uprzejmie. Oto, zdaniem Czytelnika, najlepsza wersja utworu „Pinball Wizard”:



       W tej sytuacji ja przedstawię kilka piosenek kilku zespołów o pozycji znacznie mniejszej od The Who, działających w tym samym okresie i w podobnej stylistyce, o których dziś mało kto pamięta. Najpierw The Kinks:



Teraz Troggs:



I jeszcze Troggs, gdyby ktoś myślał, że to jest tylko 'one hit wonder', jak The Who:



Lećmy dalej. The Animals:



Spencer Davis Group. Ktoś zna?



T-Rex?



Guess Who (sick!)



        Przepraszam bardzo, ale jaki ja mam intelektualny i estetyczny interes, żeby słuchać The Who?
        Ktoś powie, żebym się odpieprzył, bo skoro ktoś lubi piosenki The Who, to ma do tego prawo. Więcej, każdy ma prawo twierdzić, że wrzucone tu piosenki The Who są o niebo lepsze, niż owe pojedyncze, który podobają się mi. No i dobrze. Ale w takim razie, jak nie rozumiem, skąd u tych samych ludzi taka złość, kiedy ja powiem, że od The Who wolę Chochoły. Wolno mi, prawda?

        
      



niedziela, 21 lipca 2019

O filmach bez scenariusza, powieściach bez historii i piosenkach bez melodii


       Dzisiejszy tekst, tak akurat wyszło, najprawdopodobniej zainteresuje zaledwie małą część z nas, tę mianowicie która wśród swoich codziennych zajęć wymienia słuchanie muzyki, i to nie na zasadzie tak zwanego „niezbędnego szumu”, ale muzyki jako tego elementu naszego życia, bez którego byłoby nam równie pusto jak bez dobrego jedzenia, dobrej flaszki i dobrego towarzystwa. Ponieważ jednak, zanim osoby niezainteresowane będę zmuszony zaprosić na jutro, również dla nich mam pewną bardzo ciekawą historię. Otóż, jak niektórzy pewnie pamiętają, 10 czerwca byłem w Ludomach na uroczystości konsekracji kościoła, no a potem oczywiście wróciłem do domu. Opowiem trochę o powrocie. Otóż dzień był nadzwyczaj upalny, jeden z tych naprawdę upalnych czerwcowych dni, które wszyscy pamiętamy, siedziałem w pociągu z Poznania do Katowic, a ponieważ na trasie Poznań – Wrocław trwają tak zwane prace, pociąg posuwał się z prędkością 20 km/godz, a PKP udostępniły nam wagony z tych najgorszych, w pewnym momencie pomyślałem sobie, że jeśli nie sprawię sobie natychmiast jakiejś przyjemności, to zwyczajnie zejdę. A skoro tak, to wszedłem na Allegro i kupiłem sobie winylową koncertową płytę Led Zeppelin, o której istnieniu wcześniej nawet nie słyszałem. Z powodów tu nieistotnych doszło do nieporozumienia, co spowodowało, że człowiek który płytę mi sprzedał, do mnie zadzwonił, no i zaczęliśmy gadać. Ja zwykle nie reaguję na nieznane numery, a już z całą pewnością nie w sytuacji, gdy jadę pociągiem, na zewnątrz jest upał nie do wytrzymania, wszystkie okna są pootwierane i człowiek nawet nie słyszy własnego oddechu. No ale tym razem odebrałem, no i jak mówię, był to człowiek, który sprzedał mi tę płytę, a dzwonił, by wyjaśnić nieporozumienie. Ponieważ jestem osobą z natury uprzejmą, odpowiednio uprzejmie rozmawiałem z nieznajomym mi człowiekiem i kiedy już mieliśmy wrócić do swoich zajęć, on mi wyznał, że czyta mojego bloga, ma moje książki, no i w ogóle trzyma ze mną polityczną sztamę. Tak jak się jednak spodziewałem, w końcu też mnie poinformował, że gdy chodzi o książkę o muzyce, to ma swoje uwagi, a ja oczywiście od razu wiedziałem, że chodzi o The Who. No bo o cóż innego? O Metallicę? Nie żartujmy.
      W tym momencie osoby niezorientowane, o co chodzi w kilku ostatnich zdaniach, już pożegnam i będę kontynuował temat. Ale najpierw wrócę do wspomnianej książki. Otóż jest tam rozdział, w którym absolutnie szczerze, uczciwie i z pełnym przekonaniem, że mam rację, stwierdziłem, że dla wielu jak najbardziej kultowy zespół The Who to nędza, która choćby takim naszym Chochołom nie dorasta do pięt. O co mi chodziło? Naprawdę o nic wielkiego. Chciałem tylko zwrócić uwagę na to, że podczas gdy Chochoły zaśpiewały pięć fajnych piosenek: „Szpilki”, „Tak mi źle”, „Zaimki”, „Naście lat”, „Amor a kysz”, to The Who może się pochwalić wyłącznie jedną, a mianowicie „My Generation”. Do dziś jestem głęboko przekonany, że pomijając mój dawny tekst o Wołyniu, żadne wypowiedziane przeze mnie słowo nie wywołało w stosunku do mnie podobnej fali niechęci, no i to pewnie przez tamto doświadczenie, kiedy odbywałem rozmowę z moim nowym znajomym, od razu wiedziałem, że musi chodzić o te Chochoły i to The Who.
       Od tamtego czasu upłynął już grubo ponad miesiąc, ja zdążyłem kupić kilka kolejnych płyt, z których jestem nadzwyczaj zadowolony, no a co najważniejsze, zdążyliśmy się  jakoś tam zaprzyjaźnić, przynajmniej do tego stopnia, że gadamy sobie przez telefon i planujemy spotkanie. Rozmawialiśmy też wczoraj, no i wreszcie zeszło na to nieszczęsne The Who. Ponieważ ja się upierałem, że mamy do czynienia z kompletnym nieporozumieniem, mój nowy znajomy poprosił mnie, bym sobie posłuchał koncertu The Who z Leeds, bo wtedy dopiero zrozumiem, jak fatalnie sie pomyliłem, stawiając nad nimi nasze polskie Chochoły. Wysłuchałem więc owego koncertu i muszę przyznać, że oni faktycznie grają najlepiej. Ja naprawdę dawno nie słyszałem – nie wyłączając z tego nawet mojego ulubionego Led Zeppelin – rockowego grania o takim poziomie energii i profesjonalizmu. Tam zwyczajnie nie da się włożyć szpilki. Jedyny problem jest w tym, że poza wspomnianym wcześniej „My Generation”, z powodów dla mnie oczywistych, rozciągniętym do nieznośnych piętnastu minut, nie ma nic. Ani jedna z tych piosenek, nie dość że nie jest kompletnie do zapamiętania, to w dodatku podczas samego słuchania nie wywołuje jakichkolwiek emocji. Rozmawialiśmy dość długo i w pewnym momencie zeszliśmy na Beatlesów, Roda Stewarta i innych wielkich artystów muzyki pop. Doszliśmy do porozumienia w tym, że Paul McCartney jest wybitnym – kto wie, czy nie jednym z najwybitniejszych – gitarzystą basowym, a Ringo Starr podobnie wybitnym perkusistą; przyjęliśmy wspólnie za fakt, że Black Sabbath, Colosseum, czy Ten Years After, to wspaniali muzycy. Ja jednak przez cały ten czas miałem w głowie myśl, że choć to wszystko prawda i to prawda bardzo istotna, najważniejsze jest to, że oni, poza muzycznym profesjonalizmem, pozostawili po sobie piosenki. A gdyby nie te piosenki, to oni cały ten swój kunszt mogliby wsadzić sobie w nos.
      Na prośbę mojego nowego kolegi wysłuchałem koncertu The Who z Leeds i z tym samym przekonaniem co wcześniej będę powtarzał: ONI NIE MAJĄ PIOSENEK. A skoro tak, to oni są jak film bez scenariusza, książka bez historii, spotkanie bez towarzystwa. Pisałem o tym w swojej książce „Marki, dolary, banany i biustonosz marki Triumph”, a tu tylko przypomnę. Były jeszcze lata  60, wróciłem do domu ze szkoły, wszedłem do pokoju, a na stole leżał odpakowany częściowo z szarego papieru „Dziwny jest ten świat” Niemena. Ja tego widoku i tej atmosfery nie umiem zapomnieć do dziś. Ale jest coś więcej. Do dziś pamiętam każdą z tamtych piosenek. Zgoda. „My Generation” jest lepsze, ale na tym koniec.
      Napisałem mu o tym i ciekawy jestem co mi odpowie, póki co jednak, ja mam coś do powiedzenia. Otóż jest w Warszawie na ulicy Nowogrodzkiej sklep muzyczny o nazwie Megadisc, gdzie można kupić muzykę o jakiej miłośnikom tak zwanego „grania” się nie śniło. Właściciel sklepu, pan Jacek Leśniewski, to człowiek – ilu takich zostało w naszych sparszywiałych czasach – który żyje tym co robi i żyje tym bez jakichkolwiek kompromisów. Siedzę nad płytami, które od niego kupiłem, głaszczę te okładki, wchłaniam ich zapach, no i słucham tej muzyki, o której istnieniu nawet nie miałem pojęcia i myślę sobie, że powinienem się tymi wrażeniami podzielić. Co tym samym czynię.


     

sobota, 18 sierpnia 2018

Czy Nonso Amadi to guano?


         Ja zdaję sobie naturalnie sprawę z tego, że na dziś zapowiedziałem najnowszy felieton z „Warszawskiej Gazety” jednak bieg wydarzeń sprawił, że muszę wprowadzić pewną korektę i „Warszawską” sobie poczytamy dopiero w poniedziałek, po tym jak wrócę z Warszawy, a dziś podzielę się paroma refleksjami na temat tego, co nam przyniosło moje postanowienie, że ten blog będę powoli przekształcał w blog muzyczny. Otóż wyobrażałem sobie ów projekt w taki sposób, że ja tu na przykład napiszę coś – co zresztą, jak wiemy, zrobiłem – na temat swojego ulubionego zespołu Portishead, na co przyjdzie ktoś, kto mi napisze, że on nie lubi ani Portishead, ani całego tego ponurego nurtu, tylko wesołe country i wrzuci nam tu Johnny’ego Casha. Na to z kolei przyjdzie ktoś inny, kto zamiast Casha zaproponuje Dylana i posłuchamy Dylana. Kto inny przyjdzie i powie, że owszem Dylan jest świetny, choć jego zdaniem dopiero ostatnio, natomiast on zawsze czuł się blisko takich artystów jak Frank Zappa i puści nam Zappę. Wówczas przyjdzie ktoś kto Zappy nie zna, ale zna polską Republikę i posłuchamy Republiki. Wreszcie też okaże się, że tak naprawdę jedyną wartościową muzyką jest dawna muzyka barokowa i będziemy wzruszać sercem, względnie ramionami na Bacha. Jednocześnie przy tym wszystkim pogadamy sobie o naszych gustach, powspominamy stare czasy, poopowiadamy ciekawe anegdoty i w końcu wypowiemy nasze nadzieje co do przyszłości muzyki.
      I będziemy słuchać piosenek.
      I tu okazało się, że nic z tego. Najpierw przyszedł Valser i ogłosił, że Portishead to, jak on to lubi formułować, guano i przy pomocy paru nieśmiało wtrącających się do rozmowy komentatorów postanowił udowodnić, że ma rację. Kiedy okazało się, że czegoś wciąż brakuje, w kolejny dzień napisał Valser osobną notkę na temat tego, że Portishead to rzeczywiście syf i na to już zlecieli się wszyscy, których ja na swoim blogu zbanowałem, i ci oczywiście uderzyli w wyznaczony ton, krzycząc, że Portishead to rzeczywiście coś najgorszego i że trzeba być skończoną pałą, by tego guana słuchać. W następny dzień Valser napisał kolejną notkę, pozornie na tematy sportowe, ale wyszło na to, że Portishead jest wciąż pierwszym tematem i walenie w muzykę, którą ja, jeśli mi jeszcze wolno, lubię, jeszcze się wzmogło. I jeśli gdzieś się pojawił ktoś, kto Portishead lubi, to, jak się domyślam, nawet nie próbował się odzywać, w obawie, że zostanie natychmiast wdeptany w ziemię przez Klub Nieprzyjaciół Zespołu Portishead.
      Niby nie powinno mnie to dziwić. Tu na tym portalu, ale też w ogóle w Internecie, panuje taka moda, by najchętniej się w ogóle nie odzywać, o ile nie ma powodu, by się zapluć z szyderstwa i wściekłości. Pamiętam jak wystarczyło, że napisałem maleńki komentarz na temat tego, że lubię filmy Kubricka – a może to tylko Coryllus wspomniał, że ja mu przez telefon poleciłem jego filmy – a natychmiast rozpętała się gadka, w której zarówno Kubrick, jak i wszyscy, którzy lubią te filmy zostali zrównani z ziemią, a o samym reżyserze paru komentatorów zaczęło pisać używając imienia „Stefan”. Czy może ktoś przyszedł i powiedział, że Kubrick jest do wspomnianej doopy, natomiast bardzo dobre są filmy rosyjskie, bądź to co nakręcił Jim Jarmush? Albo że nie ma nic lepszego ponad komedie Saramonowicza? Oczywiście że nie. Przez kilka dni odbywało się tu wyłącznie walenie w „Lśnienie” i „Full Metal Jacket”, tylko dlatego, że ja powiedziałem, że one mi się podobają.
      Przepraszam bardzo, ale to jest moim zdaniem słabe, czy, jak to mawia moje najmłodsze dziecko, lipa. Proszę Was wszystkich, nie bawcie się w ten sposób. Jeśli ja w przyszłym tygodniu napiszę tu coś na temat Jimiego Hendrixa, którego lubię słuchać, a ktoś uważa, że Hendrix to oszust wypuszczony przez Brytyjskie Imperium, by mieszać w głowach jego poddanym, niech napisze, co lubi. Po prostu, niech napisze, co lubi i poda link do jakiejś fajnej piosenki. A na to niech przyjdzie ktoś inny i powie co on lubi i też nam coś zaproponuje. A jeśli się zdarzy, że ktoś tu wrzuci, jak to zrobił komentator Redpill z tym jakimś Nonso Amadi, link do czegoś, czego nikt z nas dotychczas nie znał, a co się części z nas spodoba, inni wzruszą na to ramionami, a reszta uzna że to jest nic nie warte, niech ci co pozostaną nie rozpoczynają dyskusji na temat, jakie to guana ten Amadi, a za to zaproponują choćby i Mozarta. Wszystkim nam wtedy będzie o wiele łatwiej i przy okazji nikt nie zrobi z siebie durnia.

PS Przy okazji przepraszam wszystkich przyjaciół mojego bloga toyah.pl, gdzie praktycznie dyskusji nie ma, natomiast ludzie przychodzą i spędzają miło tę drobną część dnia, że nie mam do nich żadnych uwag poza nieustającym podziękowaniem.



Moje książki są tam gdzie zawsze.


czwartek, 17 sierpnia 2017

Punk's dead

Zauważyliśmy pewnie wszyscy, że tydzień, który nam powoli mija, na tym blogu realizuje się głównie w postaci tekstów pochodzących z moich książek. Czemu tak? Otóż rzecz polega na tym, że interes wydawnictwa, ale też, w ostatecznym rozrachunku, naszej dalszej tu aktywności, wymaga zdecydowanego zintensyfikowania sprzedaży. A zatem, postanowiłem się w tym tygodniu skupić przede wszystkim na zachęcaniu do kupowania wspomnianych książek. Mieliśmy więc już kolejny fragment z „Marek, dolarów, bananów”, mieliśmy bardzo ciekawy rozdział z „39 wypraw”, dziś więc kolej na „Podwójny nokaut”, a konkretnie rozdział o punk rocku. Zachęcam, tak uczciwie, jak tylko potrafię.         

       Ze wszystkich określeń tego, czym jest muzyka punk rockowa, najbardziej przypadła mi do serca definicja, wydaje mi się, że autorstwa mojego serdecznego kumpla Marka Kamieńskiego – swoją drogą, autora okładki do tej i do innych moich książek – że punk to muzyka, gdzie na scenie jest więcej ludzi, niż na publiczności. Oczywiście wszyscy zdajemy sobie sprawę z tego, że powyższa sytuacja jest czymś absolutnie idealnym, wręcz niemożliwym do uzyskania, choćby z tego względu, że chyba nie ma takiego artysty, choćby i punkowego, który widząc, że przyszło go słuchać zaledwie parę osób, nie odwołałby występu. Ja jednak chciałbym o punk rocku, a więc muzyce, której swego czasu byłem wielkim miłośnikiem, i którą wciąż bardzo szanuję i niekiedy nawet lubię słuchać, napisać parę słów. No i zrobić to, wychodząc właśnie z tego założenia, że w oryginalnym zamyśle był to projekt, którego sens sprowadzał się do stworzenia takiej oferty, by znalazło się zaledwie paru zainteresowanych zakupem, za to gotowych naprawdę na wiele.
      Zdaję sobie sprawę z tego, że dla wielu z tych, którzy czytają ten tekst, punk to przede wszystkim Sex Pistols, The Clash, The Ramones, czy ewentualnie jeszcze The Stranglers, albo choćby i samo The Exploited, a w związku z tym, każdy z nich w tym momencie może mi powiedzieć, żebym się nie wygłupiał, bo każdy z tych projektów, to dokładnie taka sama konfekcja, jak jakiś Elton John, czy Genesis, tyle że w innym opakowaniu, a przede wszystkim z bardziej oszukanym przekazem. I ja naturalnie doskonale rozumiem te zastrzeżenia, jednak jednocześnie gotów jestem bronić swojej oryginalnej tezy, że pierwotne intencje były dokładnie takie, jak zostały opisane wyżej, a resztę załatwił już rynek. W pewnym momencie rynek uznał, że to jest coś, co można by spróbować sprzedać, no i się udało. Na tyle skutecznie, że i dziś nawet znakomicie idzie muzyka grana przez jakąś nędzę typu Green Day, a banda gówniarzy święcie wierzy, że oto słuchają punk rocka.
      Jednak kiedy ja myślę o punk rocku, to przy całym oczywiście szacunku dla choćby Sex Pistols, a przede wszystkim samego Johna Lyndona, który przetrwał na najwyższych szczytach do dziś, mam na myśli takich wykonawców, jak przede wszystkim Pere Ubu, ale też Suicide, Birthday Party, Josef K, Nightingales, The Fall, a więc o tych spośród nich, którzy niekiedy i zrobili pewną karierę, ale którzy z całą pewnością w każdej chwili byliby gotowi zagrać nawet dla jednego słuchacza. Bo za ich pierwszym odruchem, by wziąć się za to, za co się wzięli, stała przede wszystkim nieposkromiona potrzeba natychmiastowej ekspresji. Tak to zawsze widziałem, i to mi się tak strasznie u nich zawsze podobało.
      Niedawno miałem okazję obejrzeć sobie na youtubie pięknie odświeżony, wyczyszczony, cyfrowo wzmocniony występ zespołu, o którym tu akurat jeszcze nie było, mianowicie Joy Division. W końcu dziś to już prawdziwa klasyka. Nawet film o nich nakręcono. Chodzi o jedną, jedyną piosenkę „Transmission” – kto wie, czy nie najwybitniejszy przejaw muzycznego geniuszu ery rock’n’rolla. Mamy więc tych chłopców zaproszonych nagle do studia BBC, by jakoś się tam zaprezentowali szerszej publiczności, mamy tego wariata Curtisa, który, dokładnie tak samo, jak w każdej innej sytuacji, robi wrażenie kogoś, kto walczy wyłącznie o to, by za chwilę nie umrzeć, no i mamy tę zebraną w studio publiczność, w liczbie kilku osób i ja oczywiście wiem, że Joy Division liczyło czterech muzyków, a po drugiej stronie akurat znalazło się nieco więcej, ale nie mam najmniejszej wątpliwości, że to była muzyka, której równie dobrze mógł nie słuchać nikt, a oni nawet by nie drgnęli.
      A zatem, kiedy myślę o punk rocku, po głowie mi chodzi wciąż ten jeden, stary występ Joy Division. Czysta złość, desperacja, no i oczywiście autentyczny talent. Bo jeśli ktoś uważa, że talent nie ma znaczenia, lub ma znaczenie minimalne, jest w głębokim błędzie.
      Osobiście, z reguły nie znoszę wsłuchiwać się w teksty piosenek. Głos traktuję niemal wyłącznie, jako kolejny instrument. Poza Dylanem, Beatlesami i oczywiście The Smiths, o tekstach nie jestem nawet w stanie rozmawiać. Myślę jednak, że, gdy idzie o to Joy Division, nie zaszkodzi zrobić wyjątek i to pokazać. Tu jest cała odpowiedź na pytanie, o co chodziło w tym pieprzonym punk rocku, który niestety, wbrew pewnej słynnej plotce, umarł:

Radio – transmisja na żywo
Radio – transmisja na żywo
Wsłuchaj się w ciszę, pozwól jej wybrzmieć
Oczy, ciemne soczewki, strach przed słońcem
Byłoby fantastycznie prowadzić nocne życie
Przed ślepym zniszczeniem, czekając na obraz,
Szlibyśmy dalej, jak gdyby nigdy nic,
I ukrywalibyśmy się przed tym, co teraz w naszej samotności,
W tym samym miejscu, poza czasem,
Sięgając na ślepo, wciąż zbyt daleko.
Tańczmy, tańczmy, tańczmy słuchając radia
Tańczmy, tańczmy, tańczmy słuchając radia.
Mógłbym wrzasnąć, gdy sprawy pójdą nie tak,
A cała nasza wiedza już nie wystarczy
Żadnych języków, tylko dźwięk, tyle nam potrzeba,
By połączyć miłość z przekazem.
I możemy zatańczyć, słuchając radia.
Tańczmy…

       I znów, mam nadzieje, że nikt sobie w tym momencie nie myśli, że ja oto właśnie przekreśliłem całą poezję tego świata, albo – co jeszcze gorsza – uznałem, wzorem tych bałwanów, którzy nagle postanowili głosić wyższość tak zwanej „poezji rocka” nad wszystkim, co stworzyli ci, co nigdy nie mieli okazji posłuchać, jak śpiewa Jim Morrison, że cała prawda o nas została nam wyśpiewana w ciągu minionych czterdziestu, czy pięćdziesięciu lat.  Mogę się mylić w szczegółach, ale idiotą przecież nie jestem. Wydaje mi się jednak, że tekst, jaki nam zaśpiewał, jeszcze zanim umarł, Ian Curtis, doskonale pokazuje pewien rodzaj artystycznej świadomości, opartej na przekonaniu, że nic się nie liczy tak jak determinacja w realizowaniu tego, co komu zostało dane.
        Stąd też czasem lubię powtarzać, że jestem starym punk rockerem.


Zapraszam wszystkich do księgarni pod adresem www.basnjakniedzwiedz.pl, gdzie można kupić nasze książki. Ta akurat wprawdzie nie jest typową ksiązką o muzyce, ale z pewnością do słuchania muzyki inspiruje. Tu.


środa, 25 stycznia 2017

Czy można zabić płytą długogrającą?

       Bardzo wszystkich przepraszam, ale jestem tak od rana zawalony robotą, że dziś nowego tekstu już nie napiszę. Natomiast, tak by wszyscy ci, którzy jednak codziennie na coś czekają, swoje z tego bloga mieli, proponuje jeden rozdział z mojej książki o muzyce. Tym razem jednak nie o konkretnym artyście, czy piosence, lecz o płytach. Mam nadzieję, że się spodoba, kto wie, czy nie aż tak bardzo, że ktoś zechce sobie kupić całość. Tu

      Jeśli ktoś nas się zapyta, jak sobie wyobrażamy klasycznego wariata, każdy z nas pewnie będzie miał swoją własną odpowiedź. A więc jeden odpowie, że dla niego klasyczny wariat to jakiś rozczochrany biedak ze zmierzwioną grzywą, machający rękoma i wyrzucający z siebie niezrozumiałe zdania. Kto inny zapewne powie, że on sobie przeciętnego wariata wyobraża, jako człowieka siedzącego po nocach przed komputerem na portalu onet.pl i wypluwającego z siebie gorycz całego swojego życia, bo to jest jedyne miejsce gdzie ktokolwiek chce go jeszcze słuchać. Na pewno też znajdzie się ktoś, kto wygląda jak absolutnie zwyczajny człowiek, zachowuje się dokładnie tak samo, chodzi do pracy, ma rodzinę, tyle że kiedy drzwi się za nim zamykają, w domu zaczyna się piekło – a tu już możemy sobie wyobrażać cokolwiek.
     Jeśli idzie o mnie, dla mnie typowy wariat to ten samotny człowiek, , tak pomiędzy 50, a 65 rokiem życia, nie odzywający się do nikogo, śmierdzący i straszliwie zaniedbany, chodzący po ulicach z reklamówką z Media Marktu, wypełnioną starymi analogami. Skąd ten dziwny przedział wiekowy? Otóż mam tu na myśli ludzi, którzy na przełomie lat 60-tych i 70-tych mieli lat naście, buty typu „rollingstonki” i zbierali tak zwane longplaye. Oczywiście nie wszystkich z nich, ani nawet większość, ale z pewnością znaczną ich część.
      W czym rzecz? Otóż uważam, że spośród wszelkich żywiołów najgorsze są trzy, i nie mam tu na myśli, ani ziemi, ani ognia, ani powietrza, ani nawet wody, ale seks, religię i muzykę. Gdy chodzi o seks i religię, wydaje mi się, że sprawa jest całkowicie jasna, i nie ma czego wyjaśniać, natomiast z muzyką sprawa jest dość ciekawa. I wcale nie mam na myśli tych setek tysięcy dzieci, które uczestniczą w najróżniejszego typu festiwalach, czy nawet niekiedy pojedynczych koncertach. Wcale bowiem nie uważam, że owe choćby i pół miliona młodzieży jeżdżącej każdego roku do Kostrzynia nad Odrą to ludzie, którzy kochają muzykę. Nie sądzę nawet, by oni muzyką się tak naprawdę interesowali. Tam mamy do czynienia z czymś kompletnie z muzyką niezwiązanym. Ale zapomnijmy o tym nieszczęsnym Woodstocku. Ja sobie nie jestem w stanie wyobrazić nawet tego, że ci wszyscy, którzy wydają ciężkie pieniądze na to, by pojechać do Gdyni czy Glastonbury, robią to z miłości do muzyki, a już na pewno nie przede wszystkim. Natomiast z całą pewnością, to właśnie miłość do muzyki sprawia, że w pewnym momencie swego życia człowiek dochodzi do wniosku, że on nie ma nic poza tymi swoimi analogami sprzed lat, a to przekonanie jest tak silne, że on nawet boi się wyjść bez nich z domu. Dlaczego? Już tłumaczę.
       Otóż, moim zdaniem, to wszystko zaczęło się wtedy, w latach 60-tych, kiedy to szelest rozkładanej okładki płyty długogrającej, czy choćby wyciąganej ze środka owej białej koperty, budził w człowieku autentyczną ekstazę. To był czas, kiedy te płyty, najczęściej nawet nie nasze, tylko nam pokazane i dane do ręki, byśmy je sobie przez chwilę potrzymali, oczywiście zawierały muzykę, ale niosły w sobie wartość dodatkową, a mianowicie tę lśniącą okładkę, to zdjęcie zespołu, ten zaskakująco kolorowy, zawsze inny i taki zawsze nowy, krążek na samym środku tego czarnego krążka, a nawet ten czasem niespodziewanie gruby grzbiet okładki, z tytułem płyty i nazwą wykonawcy.
      No i ten zapach. Dziś mało kto wie, choćby dlatego, że ci co wiedzą, w znacznej części albo poumierali, albo zwyczajnie oszaleli, a więc są też jakby w innym świecie, ale prawdziwe „longi” pachniały. I one nie pachniały jakimiś perfumami, ale pachniały czymś, co nam się nieodmiennie kojarzyło z Zachodem, a jak ktoś miał wcześniej okazję tam być, to rzecz już nawet nie polegała na skojarzeniach, ale to był fakt: zapach płyt to był zapach Zachodu. No i oczywiście mam tu na myśli tylko płyty stamtąd. Polskie longplaye, czy to Niemen, czy to Czerwone Gitary, czy Skaldowie, czy Niebiesko-Czarni, jeśli miały jakiś zapach, to wyłącznie zapach szarego papieru pakunkowego. Pamiętam raz, i mam wrażenie, że to była płyta Tadeusza Woźniakowskiego z piosenką o zegarmistrzu światła, jak polska płyta pachniała. Kupiłem sobie tego Woźniakowskiego i on pachniał. I to było coś. Oczywiście, że oni to tylko posmarowali jakimiś perfumami, no ale to faktycznie pachniało. Zagraniczne płyty pachniały zawsze.
      Ja wiem, że bardzo trudno jest to zrozumieć komuś, kto tego nie przeżył, ale opowiem coś jeszcze. W tamtych latach, kiedy byłem jeszcze małym dzieckiem, w Katowicach na ulicy Wieczorka – dziś, kiedy okazało się, że ów Wieczorek to jakiś komuch, Staromiejskiej – był sklep w bramie, w którym można było kupić wszystko. Mówiąc „wszystko” mam na myśli towar od przede wszystkim plastikowych żołnierzyków do wyciętych z zagranicznych kolorowych magazynów zdjęć, przede wszystkim zespołów takich jak Rolling Stonesi, Beatlesi, ale też Animalsi, Hendrix, Herman’s Hermits, Kinks, Lovin’Spoonful, Manfred Mann, Beach Boys, i co tam komu pasowało. Nie wiem, dlaczego, ale akurat tych zdjęć nigdy nie kupowałem. Aż boję się pomyśleć, że były za drogie. A jest to oczywiście całkiem możliwe, bo problem nie polegał na tym, że myśmy ich nie mieli w radio i w telewizji, ale na tym, że je nawet trudno było znaleźć jakiejś w gazecie. Pamiętam jak któregoś dnia zobaczyłem zdjęcie Jimmy’ego Page’a w magazynie „Jazz Forum”, jak stoi z tą gitarą i włosy zasłaniają mu twarz, i byłem autentycznie wzruszony.
       A więc, sytuacja, w której człowiek nagle miał w ręku płytę, prawdziwą błyszczącą i pachnącą płytę, na której było prawdziwe zdjęcie zespołu, a w środku prawdziwy czarny krążek z tą kolorową, okrągłą nalepką, z pewnego punktu widzenia sprawiała, że się czuło, że warto żyć.
      Jak mówię, to wszystko jest bardzo trudne do wyjaśnienia. Jestem jednak pewien, że akurat ci wszyscy, którzy – z różnych przecież powodów – w międzyczasie stracili zmysły, doskonale wiedzą, co mam na myśli. Jeśli oni dziś – z różnych przecież powodów – są biednymi, samotnymi i zwyczajnie chorymi ludźmi, a nie mogą ani na chwilę wypuścić z rąk tych Doorsów, to dlatego, że to jest wszystko, co mają. A my musimy zrozumieć, że pewnie gdyby tu tylko chodziło o te dźwięki, to oni by jakoś sobie z tym poradzili. Rzecz w tym, że za tymi dźwiękami stoi całe ich życie, no i to, co je tworzy, a więc wspomnienia, związane z nimi wzruszenia i te nie opuszczające człowieka od rana do nocy zapachy. A od nich można naprawdę zwariować.
      I o tym właśnie sobie myślę, kiedy idę sobie ulicami mojego miasta i nagle spotykam któregoś z nich. Mojego brata. Człowieka, który po prostu zawsze lubił słuchać muzyki.

     

sobota, 17 września 2016

O tym, jak Żydzi ukradli mi piosenkę

Miałem dziś jak zwykle pisać o czymś zupełnie innym, jednak wczorajszy dzień przyniósł zdarzenie, które zmieniło nie tylko ten dzień, nie tylko dni następne, ale w ogóle całą naszą historię. Otóż po trzech latach nieobecności, na Salon24 powrócił znany bloger Ras Fufu i opowiedział nam swoją niezwykłą przygodę. Otóż jak się okazuje, przez te trzy lata, kiedy naszego kolegi blogera z nami nie było, on zajmował się dwoma wielkimi projektami, które miały zrewolucjonizować polską, ale nie tylko polską, przestrzeń publiczną. Otóż przez minione trzy lata Ras Fufu próbował uruchomić ogólnopolską telewizję, oraz stworzyć coś, co wypchnęłoby z rynku znany nam bardzo dobrze Google. Poświęcił Ras Fufu na realizację obu projektów trzy lata swojego życia, plus nieokreśloną, ale, jak sam nam mówi, siedmiocyfrową sumę pieniędzy, które systematycznie zarabiał pracując na pół etatu, i w momencie, gdy wszystko szło w jak najlepszym kierunku, został zniszczony przez tych dwóch Żydów Page’a i Brina. Tekst Fufu, oczywiście jak najbardziej słusznie, został przez Administrację Salonu24 umieszczony na samej górze głównej strony, a w tej sytuacji i ja nie mam już innego wyjścia, jak ujawnić moją największą, skrywaną od siedmiu lat, tajemnicę. Wcześniejszy plan był taki, by jeszcze przez kilka miesięcy zachować dyskrecję, ale skoro worek z puszkami Pandory się rozwiązał, myślę, że powinienem też o czymś opowiedzieć.
Otóż przede wszystkim muszę się przyznać, że owe siedem lat prowadzenia bloga, oraz te dziś już właściwie osiem książek, to była przykrywka dla czegoś, co muszę nazwać projektem mojego życia. Kiedy wszyscy myśleli, że jestem zaledwie blogerem i autorem książek, ja pracowałem w zaciszu swojego studia muzycznego nad czymś o wiele, wiele większym. Otóż miałem plan założenia zespołu muzycznego pod nazwą Children of the Holocaust, który odniósłby muzyczny sukces większy od sukcesu The Who. Wspólnie z sąsiadem Józkiem, jego żoną Natalią, bliźniaczkami Aliną i Lucyną, oraz synem Jurkiem przez siedem lata tworzyliśmy muzyczny materiał na kolejne cztery płyty i w momencie gdy wszystko było gotowe, umowy z największymi wytwórniami płytowymi na świecie wstępnie podpisane, a światowa trasa koncertowa zaplanowana ze wszystkimi szczegółami, zaczęły się dziać rzeczy dziwne. Otóż najpierw skontaktowała się ze mną pewna agencja z Tel Avivu i zaproponowała, że kupi ode mnie wszystkie prawa do projektu za sumę dwóch miliardów dolarów, a ja mam o wszystkim zapomnieć. Kiedy z godnością odmówiłem, dowiedziałem się, że premierowy koncert w Madison Square Garden się nie odbędzie, ponieważ akurat w tym czasie będzie tam przeprowadzane malowanie sufitu. Ale to nie wszystko. W ślad za Nowym Jorkiem poszły takie miasta jak Londyn, Paryż, Rzym, Sydney, a nawet Moskwa, zawsze z jakimś dziwnym tłumaczeniem. Jakby tego było mało, wytwórnia Sony poinformowała mnie, że wydanie pierwszej płyty zostaje przesunięte na czas nieokreślony, a kiedy poprosiłem, żeby powiedzieli mi szczerze, co się dzieje, dowiedziałem się, że za wszystkim stoją niejacy Zbigniew Hołdys i Grzegorz Markowski, którzy przestraszyli się utraty dotychczasowej pozycji i używając swoich wpływów w branży spowodowali krach mojego przedsięwzięcia. Chcąc się jeszcze jakoś ratować, wyprodukowałem odpowiednią liczbę ulotek, w których zachęciłem do składania zamówień na naszą pierwszą płytę i już po trzech dniach liczba zamówień przekroczyła pół miliona. Jednak i tu stało się coś dziwnego. Otóż kiedy skontaktowałem się ze swoim bankiem i przeprowadziłem wstępne rozmowy w sprawie uruchomienia specjalnego konta, okazało się, że ponieważ nie mam uregulowanych płatności w ZUS-ie, oni mi konta otworzyć nie mogą.
Dziś siedzę tu w swoim mieszkaniu w Katowicach z gotowymi już płytami w liczbie 500 tysięcy sztuk, dzwonią do mnie fani mojego zespołu, a ja ich muszę informować, że niestety, nawet nie mam prawa im sprzedawać muzyki, na którą oni czekają. Dodatkowo, już kiedy pisałem ten tekst, dowiedziałem się, że materiał z mojej płyty Children of the Holocaust został opublikowany na youtubie przez wspomnianego wcześniej, nieznanego mi artystę, podpisującego się nazwiskiem Grzegorz Markowski.
Smutna to historia i pokazująca jak bezwzględny jest świat w stosunku do tych, którzy nie należą do narodu wybranego. Mam nadzieję, że wszyscy się z tej mojej przygody czegoś nauczymy, a ja tylko proszę Administrację Salonu24, by zamieściła moją notkę na najwyższym miejscu strony głównej. W końcu dziś, kiedy my Polacy staramy się wybić na niepodległość i pokazać światu, że nie wypadliśmy sroce spod ogona, nie ma rzeczy dla nas wszystkich ważniejszej, prawda?

Gdyby ktoś był zainteresowany, zapraszam na stronę www.coryllus.pl, gdzie można kupić moje książki. I niestety tylko książki. Jeśli natomiast idzie o muzykę, mogę jedynie zaśpiewać.

środa, 17 czerwca 2015

Allen Ravenstein, czyli niszcz gnuśność!

Oczywiście jest mi niezwykle przykro, że ostatnie dni pozostawiają ten blog w stanie niemal kompletnego rozleniwienia, jednak z pewną ulgą zauważyłem wczoraj, że przyczyną tej nędzy nie do końca jest moja osobista gnuśność, lecz z jednej strony kompletny brak wydarzeń, które mogłyby choćby w minimalnym stopniu inspirować, a z drugiej mój histeryczny wręcz upór, by nie zamieszczać tu tekstów, które inspirowane są wyłącznie poczuciem, że nawet jak nie ma o czym, to i tak trzeba coś napisać. Nędza, która nas otacza od kilku dni, jest bowiem tak dojmująca, że moim zdaniem każda najmniejsza próba wyciśnięcia z niej czegoś pożytecznego musi doprowadzić do tego, że ja osobiście najem się tylko wstydu za to, że dałem się tak fatalnie podejść.
W tej sytuacji, zachowam jeszcze przez chwilę to dość dla mnie krepujące milczenie, a jeśli ktoś ma nastrój do dobrych wzruszeń, to zapraszam do chyba dotychczas niepublikowanego tu rozdziału z mojej książki o markach, dolarach i bananach i pewnym bardzo drogim biustonoszu, pod bardzo zagadkowym tytułem Allen Ravenstein. Troszkę w ostatnio tu obecnym muzycznym nastroju. Do kupienia w księgarni na stronie www.coryllus.pl. A już jutro, obiecuję, będzie bardzo mocno o nienawiści. Takiej naprawdę dużej, z haczykami w roli głównej. I tak na zmianę: miłość – nienawiść – miłość – nienawiść…


Dla kogoś dla kogo muzyka była podstawową pasją życia, czas spędzony w PRL-u z jednej strony stanowił bardzo poważne wyzwanie, a z drugiej – był nieustającym rezerwuarem najróżniejszego typu satysfakcji. No bo nie ulega wątpliwości, że pojawienie się na ekranach kinowych filmu „A Hard Day’s Night”, czy trochę później „Help”, było wydarzeniem samym w sobie – tak jak obie premiery były wydarzeniem wszędzie na świecie. Jednak oprócz tego co mieli okazję zakosztować inni, myśmy mieli coś jeszcze, a mianowicie ujrzenie Beatlesów nie tylko na zdjęciu kupionym gdzieś w tym jednym jedynym sklepie w mieście, który tym czymś handlował, ale ot tak, w ruchu, niemal na żywo.
Ja do dziś na przykład pamiętam, jak zacząłem kupować magazyn „Jazz” i tam, w części dotyczącej muzyki rockowej zobaczyłem zdjęcie Jimmy’ego Page’a, jak tak stał z tą gitarą, a te jego długie czarne włosy zakrywały mu pół twarzy, i to na takim młodym chłopcu jak ja, który dotychczas miał tylko okazję ich słuchać z jakichś pożyczonych taśm, a nie już oglądać w całej glorii, musiało robić wrażenie. A więc to choćby na przykładzie tego typu zdarzeń, można było zobaczyć owo pomieszanie wyzwań z satysfakcją w pełnym wymiarze.
Oczywiście, w sklepach nie można było kupować płyt wyprodukowanych za granicą. Muzyka była właściwie tylko polska, a jeśli pojawiało się coś stamtąd, to raczej w postaci zespołu ABBA, czy jakichś zupełnie niecodziennych wyjątków. Pamiętam na przykład jak kiedyś w sklepach, ni to z gruszki ni z pietruszki, pojawiły się płyty dwóch zespołów z Anglii: Rare Bird i Nice. Ci pierwsi znani z tego, że mieli na swoim koncie słynny przebój „Sympathy”, a drudzy, że tam na organach grał sam Keith Emerson. Oczywiście obie kupiłem.
Normalnie jednak płyty zdobywało się na giełdach płytowych , lub – gdy idzie akurat o mnie – to raz do roku w Gdańsku na Jarmarku Dominikańskim, gdzie się regularnie stawialiśmy z moją ówczesną narzeczoną. I powiem uczciwie, ciężko dziś znaleźć satysfakcję na poziomie tamtej, jaka nam towarzyszyła, ile razy udało się trafić coś naprawdę dużego. No ale to było już później.
Wbrew temu, co niektórzy z nas mogą sądzić, zdarzały się koncerty. Oczywiście każdy pewnie wie, że w pewnym momencie, jeszcze w latach 60, w Warszawie zagrali Rolling Stonesi, a również w moich Katowicach, też w tym samym mniej więcej czasie Animalsi z Erikiem Burdonem. Ani na jednym ani na drugim występie oczywiście nie byłem – bo i byłem za młody, a jeśli idzie o Rolling Stonesów, to w ogóle chyba tam poszedł głównie kwiat warszawskiej esbecji i jej dzieci. Natomiast później, jak najbardziej. Muszę się pochwalić, że byłem na koncercie Erica Claptona w Spodku, kiedy to milicja pobiła tańczących pod sceną fanów i Clapton się za to obraził, zawołał do nas „God bless you” i odwołał kolejny koncert; widziałem na żywo zespół Mungo Jerry jak śpiewali swoje „In the Summertime”; byłem w Jaworznie na UK Subs; widziałem w Spodku Suzie Quatro. A więc trochę widziałem.
Chyba jednak najważniejszym koncertowym przeżyciem był dla mnie występ zespołu Pere Ubu w Warszawie. Prawdę powiedziawszy, nie było to do końca Pere Ubu, lecz zaledwie ówczesny projekt Davida Thomasa, pod nazwą The Woodenbirds, jednak ponieważ dla mnie David Thomas to przede wszystkim Pere Ubu – dokładnie Pere Ubu z dwóch pierwszych płyt – wciąż powtarzam, że byłem w Warszawie na Pere Ubu. Gdyby ktoś nie wiedział, mówimy o amerykańskim punk rocku z połowy lat 70. Coś absolutnie unikalnego. Ich pierwsza płyta „The Modern Dance” uważana jest za bardzo poważnych ekspertów za jedną z najważniejszych płyt w historii rocka.
Był to festiwal pod nazwą „Marchewka” – jak sądzę taka quasi-polityczna aluzja do tego, że tu kij, a tu marchewka – a na festiwalu miały wystąpić dwa ważne dla mnie wówczas zespoły – Thomas z tym swoim The Woodenbirds, i taki trochę izraelski zespół pod nazwą Minimal Compact. O tym jak w oczekiwaniu na występ The Woodenbirds zmuszony byłem słuchać występu niejakiego Bogdana Mizerskiego i w pewnym momencie, na progu emocjonalnego wycieńczenia, wezwałem Mizerskiego na całą salę, żeby „spierdalał”, i o tym moim wybryku opowiedzieli nawet w radio, pisałem już w swoim „Elementarzu”. To co chciałbym opowiedzieć dziś, to moje spotkanie z Davidem Thomasem.
Do Warszawy pojechałem z płytą Pere Ubu pod tytułem „360 Degrees of Simulated Stereo” i z moją żoną. Płytę wziąłem, bo liczyłem na to, że uda mi się dostać autograf, a z żoną, wiadomo, bo z żoną. Ponieważ ona jednak była wtedy w zawansowanej ciąży, w pewnym momencie z powodu hałasu musiała wyjść, no a ja zostałem, drąc mordę na Mizerskiego i ściskając w ręku tę płytę. Problemem było to, w jaki sposób dostać się za kulisy. Szczęśliwie gdzieś w tak zwanych kuluarach spotkałem jednak moją dobrą koleżankę ze studiów, Krystynę Pakosz, która była z Warszawy i miała tam pewną towarzyską pozycję, no i okazało się, że ona zna radiowego prezentera Marka Wiernika, który z kolei zna ludzi trzymających wartę przed wejściem za kulisy, no i on mnie zaprowadził do pokoju, gdzie byli muzycy. Pamiętam ten moment do dziś. Bardzo dokładnie. Oni tam byli wszyscy, trochę porozmawialiśmy, ja powiedziałem Thomasowi, że byłem też z żoną, która też liczyła na to spotkanie, ale ponieważ jest w ostatnim miesiącu ciąży, nie wytrzymała hałasu i musiała wyjść, on mi podpisał się na płycie, a do tego jeszcze napisał tam swój adres i poprosił, bym do niego napisał.
Oczywiście napisałem, a on mi od razu odpowiedział i zapytał, czy może mój adres dać Allenowi Ravensteinowi, człowiekowi, który tam grał na syntezatorach, bo on też chce do mnie napisać. Później przyszedł list od Ravensteina – bardzo długi i pod pewnymi względami absolutnie bezcenny – w którym napisał on między innymi, że na nim wrażenie zrobiła informacja, że moja żona, aby chronić ciążę, zrezygnowała z tego występu, jeden a potem drugi, potem wreszcie trzeci, a w końcu napisał, że się ożenił i jedzie z żoną w podróż poślubną do Austrii, a po drodze planuje zahaczyć o Katowice, więc może byśmy się spotkali.
Ostatecznie nic z tego nie wyszło, bo z jakiegoś powodu ich nie wpuszczono do Polski, no i ostatecznie powoli ta nasza krótka znajomość się zakończyła. Później on jeszcze rozstał się z zespołem i diabli wiedzą, co dziś robi. Pozostał mi ten jego pierwszy, zupełnie niezwykły list, wspomnienia, no i muzyka. Jak ktoś chce, niech sobie posłucha pierwszej płyty Pere Ubu. Te piski, szumy, te trzaski – to techno! – to on. Allen Ravenstein. Człowiek, który zawsze się bał powiedzieć „nie” w obliczu oczywistego daru. No ale on nie studiował muzyki w Pałacu Młodzieży im. Bolesława Bieruta w Katowicach.

Na koniec może jeszcze piosenka, o której wspomniałem w mojej książce o podwójnym nokaucie, też do kupienia w księgarni na stronie www.coryllus.pl. Tu Internet ma zdecydowana przewagę nad książką:

poniedziałek, 15 czerwca 2015

Philthy Animal vs. Kylie Minogue czyli raz jeszcze podwójny nokaut

Ponieważ zmorzył mnie upał, a do tego wpadłem w stan, gdzie jedynym momentem, kiedy nie chce mi się spać, to dwie godziny między godziną 21 a 23, wczoraj już nic nie dałem rady napisać, a zamiast tego, zagrałem tu nam wszystkim jedną bardzo ładną piosenkę i pokazałem pewnego Kanadyjczyka z jego jedną magiczną sztuczką. I oczywiście niemal natychmiast przyszedł nasz kolega Gajek, który uważa, że aby potrafić ładnie śpiewać i w dodatku jeszcze mieć co śpiewać, trzeba być czarnym, mieszkać w Afryce, lub na Jamajce, a jeśli już los nas rzucił do Londynu, lub Nowego Jorku należy się posługiwać tak zwanym pigeon English. Przyszedł więc mój kolega Gajek i zagrał nam piosenkę zespołu z Ghany o nazwie MzVee pod tytułem – a jakże! – ReVeeLation. Rozmiemy, o co chodzi, prawda? Ponieważ grupa nosi nazwę MzVee, to jeśli słowo „revelation” napiszemy przez dwa „e”, będziemy mieli taką zabawną grę słowną i będzie git.
Co to za piosenka? Ja wprawdzie nie widziałem ani jednej sekundy tegorocznego festiwalu w Opolu, a recenzje, jakie na temat tego, do czego tam doszło, były mocno niekonkretne, natomiast gdybym miał stawiać na swoja intuicję, to obstawiałabym, że tam – oczywiście z zachowaniem proporcji – było mniej więcej coś takiego, jak ten zespół z Ghany. Czy ktoś może potwierdzić?





Tak czy inaczej, problem znacznie wykracza poza to, jak jesteśmy wrażliwi i jak owa wrażliwość przekłada się na nasze gusta. Chodzi o to mianowicie, że ja od lat zauważam owo okropnie dla mnie irytujące zjawisko, polegające na tym, że ludzie rzekomo pasjonujący się muzyką, jako muzyką, tak naprawdę pasjonują się nią w tym wyłącznie zakresie, w jakim ona realizuje ich aktualne upodobania. Niedawno tu na blogach – o ile sobie przypominam, przy okazji koncertu Paula McCartneya w Warszawie, pojawiła się dyskusja, gdzie jedni mówili, że ten McCartney to nie byle co, bo za nim stoją Beatlesi, a Beatlesi – wiadomo, a na to przychodzili inni, którzy udowadniali, że właśnie nie wiadomo, bo tak Ringo Starr w życiu nie potrafiłby zagrać na perkusji tak jak perkusista z zespołu Def Leppard, czy jakiegoś innego Motley Crue, po nich pojawili się ci bardziej ambitni, którzy dowodzili, że Motley Crue to komercja, bo tak naprawdę dobrzy są tylko Celtic Frost, no a na końcu ci najbardziej oświeceni, z wydętymi minami tłumaczyli, że wszystko to pop, i w rzeczywistości poza Patem Methenym nie ma nic. No, może jedynie Savall i jego boski instrument. Mój kumpel Tomek Gajek uważa, że jedyna sztuka jest w Afryce, a reszta to gówno.
Podstawowy mój zamiar, jaki mną kierował przy pisaniu książki „Rock and roll, czyli podwójny nokaut” było pokazanie tej dla mnie oczywistej i w gruncie rzeczy bardzo prostej prawdy, że to, czego my akurat dziś lubimy słuchać, jest oczywiście ważne, jednak tylko dla nas i to dla nas w tym jednym bardzo szczególnym momencie. Jeśli bowiem będziemy próbować w jakiś cudowny sposób zsubiektywizować te dźwięki, to wyjdzie nam, że nawet my sami nie umiemy powiedzieć, dlaczego wybieramy to, a nie coś kompletnie innego. Proszę popatrzeć na mnie. Ja wczoraj zagrałem piosenkę Davida Graya, która wprawdzie bardzo mi się podoba, natomiast gdybym miał tu puścić dziś coś, czego słucham w tych dniach z prawdziwym wzruszeniem, to bym zapewne stracił natychmiast połowę czytelników. Ale jestem też pewien, że kiedy już mi przejdzie ten mrok, zacznę, tak jak moja najmłodsza córka, słuchać czegoś zupełnie innego, nawet może Justina Timberlake’a, albo Christiny Aguilery. Dlaczego? Bo ja bardzo muzykę lubię, nie umiem bez niej żyć i nie potrafię się nadziwić, jak wiele jej rodzajów jest wszędzie dookoła i jak niezwykle zdolni bywają ludzie, którzy ją tworzą.
Gdy chodzi o tytuł tej książki, oryginalny plan był taki, by ją nazwać: „Philthy Animal vs. Kylie Minogue, czyli podwójny nokaut” i żeby owo zestawienie w żaden sposób nie sugerowała, że ja mam zamiar z kogokolwiek szydzić. Wręcz przeciwnie. Sugestia miała być taka, ze to oni oboje nokautują, czy, jak to lubią mówić moje dzieci, rozwalają. Każdy na swojej scenie. Niestety, Gabriel uznał, że przekaz będzie niezrozumiały, a więc dla potencjalnych czytelników zniechęcający, no i owa moim zdaniem kapitalna myśl przeszła do rozdziału wstępnego. Przypomnę go tu dziś, wraz z zachętą, by każdy kto uważa, że muzyka to jego konik, ją sobie kupił i znalazł czas na odpowiednie refleksje. Oto odpowiedni link: http://coryllus.pl/?wpsc-product=rock-and-roll-czyli-podwojny-nokaut .
A jeśli ktoś się mnie zapyta, czemu ja tak jakoś ostatnio przygasłem, czy to faktycznie tylko przez ten upał i zbliżające się nieuchronnie moje 60 urodziny, to powiem, że owszem, to jest na pewno powód główny, no ale tak naprawdę zastanówmy się, o czym my tu dziś mamy rozmawiać? O tym, że Kopacz podczas wizyty u papieża Franciszka była rozczochrana i nawet jej do głowy nie przyszło, by czymś te kudły przykryć? A może mam się śmiać z Michała Kamińskiego i na dziesiątki sposobów miętosić przezwisko „Misiek”? A może zastanawiać się, czy poseł Zych zostanie nowym marszałkiem Sejmu? Przepraszam, ale może nie dziś, jeśli wolno.



Biorąc do ręki jakąkolwiek tak zwaną „książkę o zespołach”, możemy mieć pewność, że albo to będzie coś w rodzaju pracy encyklopedycznej, albo zbiór refleksji spisanych przez miłośnika tego czy owego, który lubi słuchać muzyki.
Jeśli encyklopedia, a więc historia życia i twórczości któregoś z artystów, sprawa jest prosta. Rzecz tylko w tym, gdzie jest więcej nieznanych wcześniej i bardziej pikantnych szczegółów. Jak idzie natomiast o pozycje już bardziej refleksyjne, a dotyczące jakiegoś jednego wykonawcy, lub określonego muzycznego gatunku, albo ewentualnie owej przestrzeni, którą się obserwuje gdzieś na pograniczu, między muzyką, a inną dowolną dziedziną kultury, czy w ogóle życiem, tu już mamy do czynienia najczęściej ze zwykłą tandetą, podpartą na dokrętkę przez jakiś strasznie mądry tytuł typu „Rock’n’roll a postmodernizm w sztukach plastycznych”.
Ta zresztą metoda stała się, mam wrażenie, szczególnie ostatnio, bardzo popularna. Rzecz w tym, że z jakiegoś niezbadanego przeze mnie do końca powodu, każda praca naukowa – i to już niezależnie od tematu – natychmiast awansuje o kilka poziomów, jeżeli tam z odpowiednią częstotliwością pojawi się nazwisko Raya Manzarka, czy Johna Lennona. Przychodzi jakiś docent z instytutu chemii któregoś z bardziej znanych uniwersytetów i wydaje książkę pod tytułem „Otrzymywanie cienkich warstw silseskwioksanowych na podłożach amorficznych metodą wiązki molekularnej”, a my wiemy na sto procent, że jeśli pierwsze zdanie tego dzieła będzie brzmiało: „Dlaczego Paul McCartney przechodząc przez Abbey Road, jest bez butów?”, jest duża szansa, że znajdą się chętni, by tę książkę czytać dalej, przynajmniej do momentu, aż się pojawi informacja o „Subterranean Homesck Blues” Dylana, no a poza tym – i kto wie, czy to nie jest w tym najważniejsze – większość z czytających natychmiast sobie pomyśli, że ten autor, to musi być naprawdę fajny gość.
Kiedy jeszcze sobie spokojnie studiowałem, najbardziej popularną osobą na całym wydziale, a kto wie, czy nie na uniwersytecie, był człowiek nazwiskiem Tadeusz Sławek. Kim był Sławek? Otóż był to zwykły najpierw magister, a potem doktor, wykładający literaturę angielską, ani mądrzejszy, ani głupszy od innych, ani bardziej sympatyczny, ani sympatyczny mniej, ani bardziej dowcipny, ani bardziej ponury – typowa uniwersytecka przeciętność. Jedyne, co go jednak odróżniało od reszty, to było to, że miał długie włosy, chodził przebrany za beatnika, i wciąż gadał o Lennonie i Doorsach. Poza tym pisał wiersze – podobnie jak on sam, ani lepsze, ani gorsze od tych, które pisali pewnie w tym samym czasie jego studenci i koledzy z wydziału – i te wiersze recytował w towarzystwie kontrabasu, na którym grał jego znajomy Bogdan Mizerski.
Kariera tego Sławka – kariera zresztą trwająca do dziś, już akurat w skali ogólnopolskiej – jest dla mnie czymś absolutnie niepojętym. I gdybym musiał się zdecydować na jakieś objaśnienie tego fenomenu, powiedziałbym jedno: on prawdopodobnie od samego początku, gdziekolwiek się pojawił w towarzystwie innych pracowników uniwersytetów, musiał wciąż gadać o tym Lennonie, i w ten sposób sobie odczarowywał wszelką drogę awansu. Czasem wydaje mi się, że nawet wtedy, gdy zostawał rektorem Uniwersytetu Śląskiego, w swojej aplikacji zamieścił tekst „Break On Through”, i to ostatecznie zaważyło. Oto potęga rock’n’rolla. Oto, co rock’n’roll potrafi, jeśli tylko wykazać odrobinę chytrości.
Książka, którą trzymamy w ręku, to książka o zespołach, jednak ani nie mająca ambicji faktograficznych, ani tym bardziej nie stanowiąca rozważań na tematy z muzyką nie mających wiele wspólnego, tyle że z owym nieustannym brzęczeniem w tle. Książka ta to książka, w sensie jak najbardziej ścisłym, o zespołach, przeznaczona dla tych, którzy to wszystko, co tu jest napisane, świetnie wiedzą, znakomicie znają, i może tylko chcieliby usłyszeć jeszcze jedną interpretację tych przecież oczywistości.
Książka ta to seria refleksji, których ambicją jest opisanie istotnych zjawisk muzycznych związanych z tak zwaną kulturą popularną, a w dużym stopniu skierowana też do tych, którzy są tak uzależnieni od swoich prywatnych upodobań i niechęci z jednej strony, a od zewnętrznej propagandy z drugiej, że nie są już w stanie obiektywnie ocenić tego, co miało być wybitne, a wybitnym z jakiegoś powodu nigdy się nie stało, ale też odwrotnie – tego, co na wielkość nigdy nie miało najmniejszych szans, a wielkie akurat jest, a jeśli my nie jesteśmy w stanie tego ocenić, to wyłącznie nasza wina. Nasza i tego okropnego nastawienia, gdzie wszystko traktujemy ściśle użytkowo, i nie jesteśmy w stanie zobaczyć, że za wszystkim stoi pojedynczy człowiek, z jego wielkością, ale też i małością.
Dopiero co, w Warszawie występował Paul McCartney, którego osobiście z wielu względów ani nie lubię, ani nie szanuję, ani też niezbyt chętnie słucham, ale który niewątpliwie jest jednym z największych autorów piosenek, jakiego wydała Ziemia, i takim już pozostanie. I oto czytam, jak gdzieś ktoś pisze, że Paul McCartney to gówno, choćby w porównaniu z takim Motorhead, których każda piosenka jest lepsza od całej tej beatlesowskiej nędzy.
Oto w sylwestrową noc na Times Square w Nowym Jorku występuje Justin Bieber, i w towarzystwie Carlosa Santany śpiewa „Let It Be” Beatlesów. I od razu na internetowych forach całego świata pojawiają się tabuny miłośników muzyki, a jednocześnie wrogów Justina Biebera, którzy piszą, że to prawdziwy skandal, że Bieber miał czelność śpiewać tak wspaniałą piosenkę, tak fatalnie ją fałszując. Mam nadzieje, że się rozumiemy. Oto przed nami staje Justin Bieber, jak by nie patrzeć, jeden z najbardziej utalentowanych współczesnych piosenkarzy pop, i okazuje się, że on fałszuje. A banda muzycznych specjalistów i rock’n’rollowych freaków ten fałsz oczywiście świetnie słyszy!
A więc ta książka też jest trochę i pisana z uwagi na te osoby. Z nadzieją, że może, przeczytawszy to co tu stoi jak byk, zrozumie, że z muzyką jest tak jak z każdą inną dziedziną życia. Na końcu zawsze stoi człowiek i to, co on zrobił z tymi swoimi talentami, a wokół niego słyszymy wciąż ów nieznośny skowyt okrutnej propagandy. Powinniśmy umieć to usłyszeć, zrozumieć i ocenić.
No a poza tym, to jest tylko, i aż muzyka, a więc coś, co zostało nam dane od Boga. Nie od Szatana. Od Boga. Powinniśmy jej strzec, i robić wszystko, by nam jej nie odebrano.


Na koniec jeszcze jeden Gray. A czemu by nie? No czemu?





The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...