Kwestia
ta pojawia się to tu to tam dość regularnie, a ja przyznaję, że tym samym
niemal za każdym razem cierpliwość moja wystawiana jest na bardzo dużą próbę. O
co chodzi? O to mianowicie, że wraz z pojawianiem się kolejnych pokoleń –
ostatnio już, jak się zdaje, zaktywizował się nawet rocznik 2005 – wraca temat
nędzy PRL-u i pytania o dostępność płyt z zagraniczną, a więc głównie
anglojęzyczną, muzyką popularną. Po raz pierwszy, jak sądzę, zostałem
zaatakowany popisami owych wstępujacych pokoleń, gdy opowiedziałem tu na blogu,
a potem w mojej książce o markach, dolarach, bananach i biustonoszu marki
triumph, o tym jak to w latach jeszcze 70-tych słuchałem płyt z nagraniami
popularnych wówczas jazzowo-rockowych artystów. To wtedy właśnie wyrażone zostało
wobec mnie podejrzenie, że skoro ja w tamtych latach słuchałem takich zespołów
jak King Crimson, Led Zeppelin, Genesis, czy, z drugiej strony, Milesa Davisa,
Coltrane’a i zespołu Mahavishnu
Orchestra, to musiałem być dzieckiem jakichś esbeków, albo przynajmniej
partyjnych sekretarzy. Skąd ten pomysł? Stąd mianowicie, że Piotr Kaczkowski
zaczął puszczać zespoły dopiero pod koniec lat 70-tych, a zagraniczne płyty do
powołania Tadeusza Mazowieckiego na stanowisko premiera można było kupować
najbliżej w Berlinie Zachodnim.
Na
początku próbowałem jeszcze tłumaczyć, że już gdzieś w okolicach roku 1975 zaczęły
być organizowane giełdy płytowe, na których całe tłumy kolekcjonerów i
handlarzy wystawiały do sprzedaży wszystko, o czym człowiek mógł sobie
zamarzyć. Skąd oni to wszystko mieli, pojęcia nie mam, natomiast faktem było
to, że mieli i, jak mówię, mieli tego bardzo dużo. Nie mam pewności, ale
niewykluczone żę część z nich utrzymywała jakieś kontakty ze światem Zachodu i
je stamtąd sprowadzali, ale też z pewnością cześć z nich, tak jak przynajmniej
dwóch moich kolegów, wymieniało się ze znajomymi zbieraczami w Niemczech,
Szwecji, czy Anglii na płyty polskie. Możliwe że wśród nich były też dzieci
esbeków, czy partyjnych funkcjonariuszy, jednak żaden z nich mi się nie
przedstawił, a i ja też nie pytałem. Wyłącznie te płyty od nich kupowałem.
Pojawia
się kwestia, skąd miałem na nie pieniądze, bo one naturalnie musiały być
bardzo, bardzo drogie. Przede wszystkim one bardzo, bardzo drogie być nie
mogły, bo gdyby były, to nikogo by na nie nie było stać. Poza tym ja już w roku
1974 podjąłem pierwszą pracę, a ponieważ wciąż mieszkałem z rodzicami, to
zarobione pieniądze wydawałem na płyty i czasem też książki właśnie, które z
myślą o mnie odkładała zaprzyjaźniona pani z księgarni. I tak to szło. Jak duże
to były pieniądze, tego dziś już nie pamiętam, ale nie sądzę by to było więcej
niż dzisiejsza stówa za pierwszy lepszy winyl. Ponieważ owe giełdy odbywały się
w każdą niedzielę, myślę że do czterech tytułów w miesiącu mogłem sobie sprawić.
To o czym tu piszę, to są fakty, a
kiedy się zastanawiam, czemu tak trudno jest do nich przekonać osoby, które się
już urodziły w czasach grubo post-peerelowskich, myślę że z ich punktu widzenia
nie ma żadnej różnicy między czasami Jaruzelskiego, Gierka i Gomułki. Gdy się
im powie, że w latach 70-tych można było w uniwersyteckiej stołówce kupić
coca-colę, to oni w to nie uwierzą, bo ktoś im kiedyś powiedział, że za
pokazanie się z flaszką owego płynu szło się do więzienia. Otóż nie. Była
coca-cola, były pomarańcze i banany, nie mówiąc o taniej cielęcinie w
zaprzyjaźnionym sklepie – a należy pamiętać, że patriotycznym obowiązkiem każdego
było znalezienie sobie jak najwięcej zaprzyjaźnionych sklepów z różnym towarem
– a w pewnym momencie w katowickim Spodku występowali Eric Clapton, Suzi
Quatro, czy Tina Turner, a w Jaworznie UK-Subs, wtedy jeszcze bardzo świeża legenda światowego punk rocka.
Jak się miały sprawy w latach 60-tych,
to już zupełnie inna kwestia, ale i o niej wspomniałem przynajmniej raz, w
innej jednak niż wspomniana wcześniej książce. Proszę mi pozwolić, że przypomnę
odpowiedni fragment. Będzie o zapachach, no i oczywiście o ludziach, którzy
byli tam razem ze mną i podobnie jak ja wąchali te płyty.
Jeśli ktoś nas się zapyta, jak sobie wyobrażamy klasycznego wariata, każdy z
nas pewnie będzie miał swoją własną odpowiedź. A więc jeden odpowie, że dla
niego klasyczny wariat to jakiś rozczochrany biedak ze zmierzwioną grzywą,
machający rękoma i wyrzucający z siebie niezrozumiałe zdania. Kto inny zapewne
powie, że on sobie przeciętnego wariata wyobraża, jako człowieka siedzącego po
nocach przed komputerem na portalu onet.pl i wypluwającego z siebie gorycz
całego swojego życia, bo to jest jedyne miejsce gdzie ktokolwiek chce go
jeszcze słuchać. Na pewno też znajdzie się ktoś, kto wygląda jak absolutnie
zwyczajny człowiek, zachowuje się dokładnie tak samo, chodzi do pracy, ma
rodzinę, tyle że kiedy drzwi się za nim zamykają, w domu zaczyna się piekło – a
tu już możemy sobie wyobrażać cokolwiek.
Jeśli idzie o mnie, dla mnie typowy wariat to ten samotny człowiek, tak
pomiędzy 50, a 70 rokiem życia, nie odzywający się do nikogo, śmierdzący i
straszliwie zaniedbany, chodzący po ulicach z reklamówką z Media Marktu,
wypełnioną starymi analogami. Skąd ten dziwny przedział wiekowy? Otóż mam tu na
myśli ludzi, którzy na przełomie lat 60-tych i 70-tych mieli lat naście, buty
typu „rollingstonki” i zbierali tak zwane longplaye. Oczywiście nie wszystkich
z nich, ani nawet większość, ale z pewnością znaczną ich część.
W czym rzecz? Otóż uważam, że spośród wszelkich żywiołów najgorsze są trzy, i
nie mam tu na myśli, ani ziemi, ani ognia, ani powietrza, ani nawet wody, ale
seks, religię i muzykę. Gdy chodzi o seks i religię, wydaje mi się, że sprawa
jest całkowicie jasna, i nie ma czego wyjaśniać, natomiast z muzyką sprawa jest
dość ciekawa. I wcale nie mam na myśli tych setek tysięcy dzieci, które
uczestniczą w najróżniejszego typu festiwalach, czy nawet niekiedy pojedynczych
koncertach. Wcale bowiem nie uważam, że owe choćby i pół miliona młodzieży
jeżdżącej każdego roku do Kostrzynia nad Odrą to ludzie, którzy kochają muzykę.
Nie sądzę nawet, by oni muzyką się tak naprawdę interesowali. Tam mamy do
czynienia z czymś kompletnie z muzyką niezwiązanym. Ale zapomnijmy o tym
nieszczęsnym Woodstocku. Ja sobie nie jestem w stanie wyobrazić nawet tego, że
ci wszyscy, którzy wydają ciężkie pieniądze na to, by pojechać do Gdyni czy
Glastonbury, robią to z miłości do muzyki, a już na pewno nie przede wszystkim.
Natomiast z całą pewnością, to właśnie miłość do muzyki sprawia, że w pewnym
momencie swego życia człowiek dochodzi do wniosku, że on nie ma nic poza tymi
swoimi analogami sprzed lat, a to przekonanie jest tak silne, że on nawet boi
się wyjść bez nich z domu. Dlaczego? Już tłumaczę.
Otóż, moim zdaniem, to wszystko zaczęło się wtedy, w latach 60-tych, kiedy to
szelest rozkładanej okładki płyty długogrającej, czy choćby wyciąganej ze
środka owej białej koperty, budził w człowieku autentyczną ekstazę. To był
czas, kiedy te płyty, najczęściej nawet nie nasze, tylko nam pokazane i dane do
ręki, byśmy je sobie przez chwilę potrzymali, oczywiście zawierały muzykę, ale
niosły w sobie wartość dodatkową, a mianowicie tę lśniącą okładkę, to zdjęcie
zespołu, ten zaskakująco kolorowy, zawsze inny i taki zawsze nowy, krążek na
samym środku tego czarnego krążka, a nawet ten czasem niespodziewanie gruby
grzbiet okładki, z tytułem płyty i nazwą wykonawcy.
No i ten zapach. Dziś mało kto wie, choćby dlatego, że ci co wiedzą, w znacznej
części albo poumierali, albo zwyczajnie oszaleli, a więc są też jakby w innym
świecie, ale prawdziwe „longi” pachniały. I one nie pachniały jakimiś
perfumami, ale pachniały czymś, co nam się nieodmiennie kojarzyło z Zachodem, a
jak ktoś miał wcześniej okazję tam być, to rzecz już nawet nie polegała na skojarzeniach,
ale to był fakt: zapach płyt to był zapach Zachodu. No i oczywiście mam tu na
myśli tylko płyty stamtąd. Polskie longplaye, czy to Niemen, czy to Czerwone
Gitary, czy Skaldowie, czy Niebiesko-Czarni, jeśli miały jakiś zapach, to
wyłącznie zapach szarego papieru pakunkowego. Pamiętam raz, i mam wrażenie, że
to była płyta Tadeusza Woźniaka z piosenką o zegarmistrzu światła, jak
polska płyta pachniała. Kupiłem sobie tego Woźniakowskiego i on pachniał. I to
było coś. Oczywiście, że oni to tylko posmarowali jakimiś perfumami, no ale to
faktycznie pachniało. Zagraniczne płyty pachniały zawsze.
Ja wiem, że bardzo trudno jest to zrozumieć komuś, kto tego nie przeżył, ale
opowiem coś jeszcze. W tamtych latach, kiedy byłem jeszcze małym dzieckiem, w
Katowicach na ulicy Wieczorka – dziś, kiedy okazało się, że ów Wieczorek to
jakiś komuch, Staromiejskiej – był sklep w bramie, w którym można było kupić
wszystko. Mówiąc „wszystko” mam na myśli towar od przede wszystkim plastikowych
żołnierzyków do wyciętych z zagranicznych kolorowych magazynów zdjęć, przede
wszystkim zespołów takich jak Rolling Stonesi, Beatlesi, ale też Animalsi,
Hendrix, Herman’s Hermits, Kinks, Lovin’Spoonful, Manfred Mann, Beach Boys, i
co tam komu pasowało. Nie wiem, dlaczego, ale akurat tych zdjęć nigdy nie
kupowałem. Aż boję się pomyśleć, że były za drogie. A jest to oczywiście
całkiem możliwe, bo problem nie polegał na tym, że myśmy ich nie mieli w radio
i w telewizji, ale na tym, że je nawet trudno było znaleźć jakiejś w gazecie.
Pamiętam jak któregoś dnia zobaczyłem zdjęcie Jimmy’ego Page’a w magazynie
„Jazz Forum”, jak stoi z tą gitarą i włosy zasłaniają mu twarz, i byłem
autentycznie wzruszony.
A więc, sytuacja, w której człowiek nagle miał w ręku płytę, prawdziwą błyszczącą
i pachnącą płytę, na której było prawdziwe zdjęcie zespołu, a w środku
prawdziwy czarny krążek z tą kolorową, okrągłą nalepką, z pewnego punktu
widzenia sprawiała, że się czuło, że warto żyć.
Jak mówię, to wszystko jest bardzo trudne do wyjaśnienia. Jestem jednak pewien,
że akurat ci wszyscy, którzy – z różnych przecież powodów – w międzyczasie
stracili zmysły, doskonale wiedzą, co mam na myśli. Jeśli oni dziś – z różnych
przecież powodów – są biednymi, samotnymi i zwyczajnie chorymi ludźmi, a nie
mogą ani na chwilę wypuścić z rąk tych Doorsów, to dlatego, że to jest
wszystko, co mają. A my musimy zrozumieć, że pewnie gdyby tu tylko chodziło o
te dźwięki, to oni by jakoś sobie z tym poradzili. Rzecz w tym, że za tymi
dźwiękami stoi całe ich życie, no i to, co je tworzy, a więc wspomnienia,
związane z nimi wzruszenia i te nie opuszczające człowieka od rana do nocy
zapachy. A od nich można naprawdę zwariować.
I o tym właśnie sobie myślę, kiedy idę sobie ulicami mojego miasta i nagle
spotykam któregoś z nich. Mojego brata. Człowieka, który po prostu zawsze lubił
słuchać muzyki.
PS. Obie
wspomniane wyżej książki mogą Państwo zamawiać bezpośrednio pod adresem
k.osiejuk@gmail.com