poniedziałek, 27 marca 2023

Don Paddington: Części ciała (część 6)

Z bólem serca zapraszam do czytania ostatniego juz niestety odcinka rozważań naszego księdza. Mam nadzieję, że na kolejne jego przybycie nie będziemy musieli długo czekać.


Softpower ciągnie za sobą Gorgiasza i Sokratesa, by podziwiali Campo di Fiori, Ancilla cieszy się, że w ogóle żyje, a Jerry Lee Lewis używa wszystkich części swego ciała, czyli o ewentualnych pożytkach wynikających z filozofii. (epizod nr 6; ostatni) 


Jerry Lee Lewis uważał (a nie był w tym odosobniony), że grając i śpiewając rock and rolla, poświęcił się diabelskiej muzyce i że będzie z tego powodu potępiony. Ponoć bardzo to przeżywał (był przecież religijnie wychowanym chłopcem z amerykańskiego południa), choć jednocześnie nie potrafił zrezygnować z tego co diabelskie, bo dawało ono dużo „ziemskich rozkoszy”. Stał więc Jerry w rozkroku nad następującym dylematem: Czy wrodzony talent, powinien być wykorzystany na chwałę Bożą, czy też raczej powinien przynosić chwałę utalentowanemu? Lewis miał świadomość, że talent to Boży dar, Boża łaska, ale…


À propos łaski Bożej…

Jest taki znany, niepokojący wszystkich filozofów bon mot św. Augustyna: „Czym jest czas? Jeśli nikt mnie o to nie pyta, wiem; gdy zaś chcę wyjaśnić pytającemu – nie wiem.”

Oczywiście, jeśli ktoś jest filozofem, to musi wiedzieć (musi wiedzieć co to jest czas, prawda, relacja, człowiek, aksjomatyzacja, piękno, przypadłość, dobro, zło, analogia, kobieta, mężczyzna, prawidłowość, reguła, głębia, intencja, alternatywa, tożsamość, dusza, funkcja, metoda, zdanie, liczba, skłonność, stwierdzenie, abstrakcja, prawo, eksperyment, forma, słowo, porządek, sens, zjawisko, człowieczeństwo, substancja, znak, sprzeczność, teoria, interpretacja, język, analiza, twierdzenie, itd.), a jeśli ktoś jest rozsądny, to wie, że tak naprawdę niewiele o tym wszystkim wie, zwłaszcza wówczas, gdy ową rzekomą wiedzę trzeba komuś przekazać.

Przypomina to znane wszystkim „wiem, że nic nie wiem”, będące najprawdopodobniej (o ile Sokrates kiedykolwiek to zdanie w tej formie wypowiedział) ironicznym komentarzem do innego bon motu, autorstwa Gorgiasza: „Nic nie istnieje. Nawet gdyby istniało, to nie moglibyśmy tego poznać. Nawet gdybyśmy mogli coś poznać, to nie moglibyśmy tego zakomunikować.” Głupie, nie? Oczywiście, że głupie, bo istotnie, sceptycyzm jest głupkowaty. A św. Augustyn, choć przed swoim nawróceniem flirtował z rozmaitymi głupstwami, sceptykiem nie był. W swoim zdaniu o czasie, święty biskup wskazywał tylko na ograniczenia naszego rozumu, który z powodu owych braków, musi być uzupełniany łaską Boga. I mówił dalej święty z Hippony, że tak naprawdę nasze problemy (problemy ze wszystkim, w tym także z filozofią) biorą się stąd, że o łaskę Boga dla naszego rozumu nie zabiegamy, albo wprost ją odrzucamy. A rozum bez łaski Bożej może wyczyniać rozmaite harce.


Powie ktoś: „No tak. Ale jest jeszcze wrodzony wszystkim ludziom wspomniany wyżej zdrowy rozsądek.” Tak… Zdrowy rozsądek. Po pierwsze, nie każdy go ma. Po drugie, jeśli go mamy, to tak, czy siak jest on dziełem Bożej Opatrzności, czyli łaski Bożej. Po trzecie, zdrowy rozsądek też ma swoje ograniczenia. Pokazała to bardzo wyraźnie Leonia Pawlak, wybitny autorytet w dziedzinie filozofii prawa, która dowiedziawszy się, że nadciąga sowiecka armia, wybiegła z piwnicy, w której schroniły się przed ruskim ostrzałem rodziny Pawlaków i Kargulów. Na pytanie syna swego, Kazimierza: „A mama gdzie?” (w domyśle: gdzie biegnie?), odpowiedziała: „Powiedzieli, że wojsko idzie. Trzeba iść kury połapać.” Tym zdaniem Leonia Pawlak dała do zrozumienia, że znane jej jest zdroworozsądkowe wnioskowanie, które rozmaici mądrale określają jako modus ponendo ponens (dla chcących to rozkminić, schemat owego rozumowania jest następujący: jeżeli p to q; jest p, a więc q). Jednak fakt, że ktoś jest rozsądny nie oznacza, że ów ktoś w każdych okolicznościach zachowa się rozsądnie, albo że w ogóle jest mądry i dobry, bo zdanie: „Sąd sądem, ale sprawiedliwość musi być po naszej stronie” – nie jest ani mądre, ani dobre, choć na tym zdaniu ufundowana jest praktyka sądownicza w wielu krajach (np. w Burkina Faso, Birmie i Wenezueli). 


Powyższe jednak nie zmienia faktu, że lepiej zdrowy rozsądek mieć, niż go nie mieć.

W tym miejscu dobrze więc będzie zwrócić uwagę na kolejny pożytek wynikający z filozofii: ona docenia, wręcz promuje zdrowy rozsądek, ale jednocześnie podpowiada, że zdroworozsądkowe podejście do rzeczywistości nie zawsze jest w stanie poradzić sobie z wszystkimi problemami.


Żeby dobrze to zrozumieć, proszę pozwolić na kolejne wspomnienie o ks. Ludwiku Wciórce – wspomnienie, które kilka lat temu na tym blogu zostało już opublikowane, ale jak sądzę, warto je przypomnieć (tym bardziej, że już nie chce mi się pisać o czymś nowym). Rzecz dotyczy seminarium naukowego z filozofii, które ks. Ludwik w latach 90-tych ubiegłego wieku prowadził na studiach podyplomowych. W ramach tychże zajęć ks. Profesor zachęcał nas, byśmy podłubali trochę w tzw. filozofii lingwistycznej. Sądziliśmy, że pogadamy o Wittgensteinie, albo Austinie, a ks. Wciórka ni stąd, ni z owąd rozśmieszył nas, ponieważ próbował nas przymusić do zapoznania się ze słynną pracą Stalina z 1950 r., o językoznawstwie (owa praca, to w rzeczywistości trzy artykuły, pierwotnie opublikowane przez Józefa Wissarionowicza w moskiewskiej „Prawdzie”). Jak się okazało, ks. Ludwik w odróżnieniu od np. Stefana Kisielewskiego, czy Zbigniewa Herberta, tudzież innych prześmiewców, o których mawiał, że jeśli coś czytają, to często bez zrozumienia tekstu, stalinowski wkład w językoznawstwo traktował z pełną powagą, wręcz z atencją, a nasze śmichy-chichy i głupkowate komentarze, zbywał swoim serdecznym uśmiechem. Stukał palcem w jedyny dostępny, z seminaryjnej biblioteki wzięty egzemplarz rzeczonego dzieła, patrzył na nas i mówił z naciskiem: „Przeczytajcie!” Przeczytaliśmy. No i przestaliśmy się śmiać. A potem porozmawialiśmy.


W czasie owej rozmowy, ks. Profesor zwrócił nam uwagę, że Stalin we wspomnianej pracy, poza wykorzystaniem kwestii językoznawczych do ówczesnych, wewnątrzpartyjnych rozgrywek, przede wszystkim bronił zdrowego rozsądku. Powtórzmy, żeby to dobrze wybrzmiało: Stalin, w swej osławionej pracy o językoznawstwie, przede wszystkim BRONIŁ ZDROWEGO ROZSĄDKU. Józef Wissarionowicz wystąpił bowiem przeciwko pewnej językoznawczej tendencji – którą w jego artykule uosabiał radziecki językoznawca Mikołaj Marr – powszechnie w Związku Sowieckim przyjmowanej, a sprowadzającej się do tezy, że permanentna i wszechogarniająca rewolucja klasowa, dotyczy także języka. Stalin, słysząc o czymś takim, musiał to powiązać z Lwem Dawidowiczem Trockim, który jak powszechnie wiadomo cierpiał na pewną odmianę manii objawiającej się tym, by rewolucjonizować i militaryzować wszystkie obszary ludzkiego życia. Nie da się zaprzeczyć, że Stalin także był wielkim rewolucjonistą i wielkim militarystą, ale w odróżnieniu od Lwa Dawidowicza i jego zwolenników, próbował swój rewolucyjny i militarny zapał ująć w jakieś karby. Ponieważ koncepcja Marra na kilometr cuchnęła trockizmem, władca Sowietów poczuł się zmuszony zaprotestować przeciwko jego językoznawczej tezie, oraz wskazać, że nie ma czegoś takiego jak język klasowy. Istnieje tylko język ogólnonarodowy – wspólny burżujom i proletariuszom – w którym co najwyżej możemy wyróżnić jakieś dialekty, czy żargony, w tym klasowe.


Następnie Józef Wissarionowicz wyjaśnia, że język – podobnie jak maszyny – jest obojętny wobec klas i jako narzędzie z równym powodzeniem może być wykorzystywany zarówno w kapitalizmie jak i socjalizmie. Przede wszystkim zaś, Stalin protestuje przeciwko odrywaniu języka od myśli, tzn. przeciwko koncepcji, iż można sensownie, tzn. unikając anarchii, komunikować się na płaszczyźnie społecznej bez odwoływania się do języka pojmowanego jako „bezpośrednia rzeczywistość myśli”, tzn. języka spełniającego proste funkcje informacyjne: „to jest prawda”; „to jest fałsz”. 


Czy w tych wywodach Stalina jest coś śmiesznego? Mnie osobiście nic tutaj nie śmieszy, choć „Zbigniew Herbert mówił ponoć, że gdy chce się zdrowo pośmiać, sięga po pracę Stalina o językoznawstwie i nigdy nie doznaje zawodu.” Tak, wiem, że cytat bardzo jest oklepany, ale przyjemność z przytoczenia go w tym miejscu jest bardzo duża. A to, że Herbert wielkim poetą był? No, był! Ale cóż… Amicus Plato…, itd.


Ks. Wciórka mawiał, że Stalin był wielkim zbrodniarzem, ale nie był kretynem. Rozumiał bowiem, że jeśli całą swoją straszliwą władzą okaże poparcie dla językowych koncepcji „permanentnych rewolucjonistów”, bardzo szybko społeczna komunikacja zostanie obezwładniona przez wieloznaczność. Wieloznaczność zaś, dla tych rządzących, którzy nie są kretynami, jest kusząca tylko doraźnie (np. w walce z politycznymi przeciwnikami), w dłuższej perspektywie czasowej jest jednak z ich punktu widzenia zabójcza, ponieważ prowadzi najpierw do wspomnianej wyżej semantycznej anarchii, a potem do anarchii społecznej i politycznej, słowem: uniemożliwia sprawowanie władzy.


Stalin był mistrzem w stosowaniu kłamstwa i zasłony wieloznaczności. Uznał jednak, że „co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie”. Niechby tylko ktoś spróbował okłamywać towarzysza Stalina, albo kierować do niego wieloznaczny (tj. mętny) komunikat... Oprócz tego, kremlowski dyktator bał się, że jeśli rozpowszechni się traktowanie języka w oderwaniu od kategorii „prawda/fałsz”, to tym samym skończy się możliwość jakiegokolwiek społecznego współdziałania i możliwość oddziaływania na poddanych.

Ks. Wciórka mówił nam o tym wszystkim, nawiązując do coraz bardziej modnych koncepcji francuskich  postmodernistów (Derrida, Lyotard, Baudrilard). W tych „filozofach” ks. Profesor widział kontynuatorów Marra, a wymyśloną przez nich tzw. dekonstrukcję i przesunięcie paradygmatu językowego, skutkujące wieloznaczną drwiną zaprawioną szczyptą ironii, traktował jako współczesne narzędzia permanentnej rewolucji, która żyje i ma się dobrze. Mówiąc o tych „pożytecznych idiotach” (a może nie idiotach, lecz ludziach wynajętych przez „Fenicjan”?), ks. Ludwik wskazywał na rzecz następującą: w czasie rządów Stalina, ludzie milionami byli mordowani. I dawało się to określić albo jako coś złego (zbrodnia przeciw ludzkości), albo jako coś dobrego (efekt koniecznej walki klasowej). Mimo różnic w ocenie, wiadomo było, o co chodzi. W momencie jednak, gdy ulegamy wpływowi dekonstrukcjonistów i narzędziem naszego opisu świata staje się ironia wyrastająca z wieloznaczności, zaczynamy czuć się bezradni wobec rozmaitych komunikatów – nawet tak drastycznych, jak te dotyczące stalinowskich ofiar. I wtedy, albo treść owych komunikatów odrzucamy (tzn. traktujemy je jako coś poza-rzeczywistością), albo ową treść rozmywamy (tzn. uznajemy, że walor prawdy jest czymś nieuchwytnym – czyli pomijalnym – a przez to zupełnie nieistotnym). Inaczej mówiąc: przestajemy racjonalnie reagować na rzeczywistość, bo zdrowy rozsądek jest zabijany, ośmieszany, odsyłany do lamusa. W tej sytuacji biedny człowiek bardzo często nie wie, co zrobić z przyrodzonym sobie zdrowym rozsądkiem, przez co staje się jeszcze bardziej biedny, ponieważ nie ogarnia tak prostych faktów jak te, że może istnieć kilkadziesiąt płci, że fotowoltaika montowana na tak małym kontynencie jak Europa, może pozytywnie wpłynąć na cały ziemski klimat, że „chłop z chłopem” i „baba z babą” to nasza cywilizacyjna, wspaniała przyszłość, albo że znany polityk, który jest wypełnionym troską o Kościół katolikiem, jednocześnie o tym Kościele – zapewne wspomnianą troską i miłością powodowany – może mówić w sposób następujący: „Kościół stał się gigantycznym przedsiębiorstwem nastawionym na zysk i właściwie nie zainteresowanym ewangelizacją.”


Stalin był odrażającą postacią. I z racji popełnionych przez niego zbrodni, tak jakoś przyzwyczailiśmy się do myśli, że Józef Wissarionowicz nie mógł promować czegoś dobrego (np. obrony zdrowego rozsądku) i że jeśli przeciwko komuś występował, to ów ktoś na pewno musiał być mądry, szlachetny i niewinny. No tak, oczywiście. Ale czy pośród owych mądrych, szlachetnych i niewinnych, mamy też umieszczać „permanentnych rewolucjonistów” (czytaj: Gorgiaszów i Sokratesów podziwiających filozoficzną subtelność Giordana Bruno)? Nie wydaje mi się.


Dlaczego o nich piszę? Czynię to dlatego, ponieważ żyjemy w świecie, w którym „permanentni rewolucjoniści” tryumfują. Ich „długi marsz przez instytucje” – wspierany, a pewnie także inspirowany przez „Fenicjan” – zakończył się (!?) sukcesem. To właśnie o ludziach tej umysłowej formacji, wspomniany Stefan Kisielewski – przytaczając wypowiedź bodajże Pawła Jasienicy – napisał w swoich „Dziennikach”: „Ci dopiero dadzą nam w dupę!” I dają nam w dupę. Popierani przez „Fenicję” trzęsą mediami, katedrami uniwersyteckimi, mają wpływ na wielki biznes, oraz na to, co wydaje nam się być wielką polityką. A że w tym wszystkim obecne jest – jak to przy dekonstrukcji – kłamstwo („Jakie kłamstwo? Wypraszam sobie! A poza tym: Cóż to jest prawda?”), naukowy i publicystyczny brak staranności, nieustanny rechot, że o pyle i smrodzie nie wspomnę – to cóż stąd? Jeśli jest show, to jest fun, a tak naprawdę tylko to w życiu się liczy. Rozum i zdrowy rozsadek są nudne, a w dzisiejszych czasach tak naprawdę tylko poprzez show i fun można sobie zdobyć liczne rzesze zwolenników.


Czy wobec tej smutnej sytuacji da się sformułować jakiś kolejny pożytek wynikający z filozofii? Może tylko ten, że ona pozwala nam dostrzec problemy, ale niekoniecznie daje narzędzia, by owe problemy rozwiązać.


Jerry Lee Lewis… Nie był filozofem, ale na pewno był – nie pierwszy i nie ostatni – częścią soft power, wykorzystywanej do obezwładnienia zdrowego rozsądku. 

Skąd pomysł, by właśnie ten muzyk towarzyszył nam w rozważaniach o filozofii? Może stąd, że wszystko w jego sztuce i życiu nastawione było na budzenie jak największych emocji u publiczności. A nic tak dobrze nie ogranicza zdrowego rozsądku, jak właśnie emocje. Uważajmy na nie. Uważajmy na tych, którzy nasze emocje, nasze życie próbują rozkołysać (że nawiążę do znanego przeboju Lewisa: Rockin' my life away). Oni tak naprawdę próbują nam wyrwać grunt spod nóg. Grają na nas tak, jak Jerry grał na fortepianie: wszystkimi częściami swego ciała, tzn. stosując wszystkie możliwe środki i triki, by zdobyć nad nami „gorgiaszowską” władzę. Zgadzamy się na sprowadzenie nas do poziomu instrumentu, ponieważ wiąże się to z odczuwaniem rozmaitych przyjemności, ale jest to tylko złuda wykorzystywana na naszą niekorzyść przez TegoKtóryNieOpuszczaŻadnychOkazji. Bo tak naprawdę nasz rozum doświadczaną emocją jest usypiany, tak jak kobra jest usypiana przez zręcznego fletnistę. 


Smutne? Nie. Bo poza rozumem wielbionym przez prawdziwą filozofię – rozumem, który jest często bezradny wobec złości i podstępów Złego, jest jeszcze wiara w Boga. A dla Boga nie ma nic niemożliwego! 


KONIEC




sobota, 25 marca 2023

x. Rafał Krakowiak: Części ciała (część 5)

Gdy wydawało się, że dzisiejszy dzień minie nam jałowo, pojawił się kolejny odcinek refleksji naszego księdza. Kolejny, a wcale nie jest pewne czy ostatni. Zapraszam.


Softpower ciągnie za sobą Gorgiasza i Sokratesa, by podziwiali Campo di Fiori, Ancilla cieszy się, że w ogóle żyje, a Jerry Lee Lewis używa wszystkich części swego ciała, czyli o ewentualnych pożytkach wynikających z filozofii. (epizod nr 5) 

Z poprzedniego epizodu wynika, że wskazywana przez Coryllusa „Fenicja”, to figura ponadczasowa, choć oczywiście dzisiaj nikt chyba w taki sposób tej figury nie nazywa. Obecnie mówi się o dipstejtach, grupach, ngo-sach, służbach, lobbystach, korporacjach, finansowych rynkach, oraz medialnych i narkotykowych kartelach. Ale ostatecznie i tak wszystko sprowadza się do toyahowego Systemu. Czy jednak w tym miejscu musimy się tym zajmować? Komu to potrzebne? Że sobie tak zażartuję: to nie jest zbyt interesujące, ani ważne. Istotne natomiast jest to, że kiedy Jerry Lee Lewis zaśpiewał Whole Lotta Shakin’ Going On, a zwłaszcza Great Balls of fire, świat po tym nie był już taki jak przedtem. To co się wydarzyło, porównać można tylko z zupełnie niezrozumiałą decyzją Boba Dylana, by gitarę akustyczną zamienić na gitarę elektryczną. Po prostu szok, wstrząs, niedowierzanie – krótko mówiąc: koniec świata.


Końcem świata było też pojawienie się chrześcijaństwa. Oto jacyś… jacyś… – no w sumie nie wiadomo kto, ale na pewno bez pytania „Fenicjan” o zgodę – zaczęli bezczelnie głosić, że Bóg jest miłością; że celem życia nie jest władza i pieniądze, lecz osiągnięcie wiecznego zbawienia i że tym, który owo zbawienie daje jest Jezus zwany Chrystusem; że ów Jezus miłością powodowany – bo poświęcając swoje życie – wysłużył zbawienie wszystkim ludziom; że tym samym w oczach Chrystusa i Kościoła nie ma już Żyda ani Greka (tj. poganina), niewolnika, bądź wolnego, kobiety, lub mężczyzny, lecz wszyscy są dziećmi Bożymi i braćmi w wierze; że raju na ziemi wprowadzić się nie da, ale trzeba dążyć do tego, by ziemia nie była piekłem; że posłusznym to owszem, trzeba być, ale przede wszystkim Jezusowi i Jego Ewangelii i że owo posłuszeństwo winni okazywać Chrystusowi wszyscy ludzie (także „Fenicjanie”); że rozpustnicy, bałwochwalcy, cudzołożnicy, rozwięźli, mężczyźni współżyjący z sobą, złodzieje, chciwcy, pijacy, oszczercy, zdziercy niech się nie łudzą: jeśli się nie nawrócą, to nie odziedziczą królestwa Bożego.


Można się spodziewać, że powyżej opisane chrześcijańskie orędzie, „Fenicjanie” usiłowali jakoś sobie zracjonalizować. Odwołując się do poetyki używanej przez pana Gabriela Maciejewskiego, owa racjonalizacja być może wyglądała tak:

- Jezus zwany Chrystusem to Żyd. Ale idzie do wszystkich, nie tylko do Żydów.

- Żyd? Znamy wielu Żydów. Najlepsi są ci z Aleksandrii. Pamiętasz, daliśmy im ostatnio koncesję na jakiś handel, czy coś. Nie wiedzieli w co mnie całować za możliwość robienia dużych pieniędzy. Do tej pory chętnie współpracowali. Żydzi są rozsądni. Dogadamy się.

- Tu nie chodzi o Żydów. Rzecz w tym, że ci chrześcijanie obiecują zbawienie wszystkim.

- Zbawienie, czyli pieniądze?

- Jakie pieniądze! Przecież to obdartusy są.

- To o co im chodzi?

- Oni mówią o jakimś wiecznym szczęściu, w jakimś niebie, które jest nie wiadomo gdzie.

- I ludzie im wierzą?

- Głupi są, to wierzą. Ale obiecują to wszystkim.

- Jak to wszystkim?

- No wszystkim. Nawet niewolnikom. 

- Niewolnikom?! Szczęście dla niewolników? Wszystkich? Czy to znaczy, że wszystkich chcą wyzwolić? To kto będzie pracował? Ci chrześcijanie chyba z osłami na łby się pozamieniali!

- Nie wydzieraj się. Ja tylko przedstawiam problem. Chrześcijanie mówią, że Chrystus wszystkich kocha i że w jego oczach wszyscy są równi.

- Głupki! To się nie przyjmie.

- Niestety, to się przyjmuje. Jest coraz więcej tych, którzy chodzą na spotkania chrześcijan.

- No i co oni robią na tych spotkaniach?

- Nie wiem dokładnie. Podobno piją jakąś krew i jedzą jakieś ciało.

- Ludzkie ciało?

- Na mieście mówią, że ludzkie.

- No to  musi za tym stać jakieś wtajemniczenie. Wtajemniczenie w bardzo poważne interesy, kontakty… Ale wtajemniczenie poza naszą kontrolą? Nie… To musi być coś innego. Tylko co?

- Przestępstwo?

- Tak, przestępstwo! To wrogowie ludzi. Trzeba bogów prosić, by nas przed nimi uchronili.

- Chciałbym przypomnieć, że tak naprawdę to my jesteśmy bogami.

- A tak, tak! Ale tych chrześcijan trzeba ścigać, zamknąć, wyciąć! I zacząć trzeba od głowy. Kto nimi rządzi?

- Chrystus.

- No to dorwać go.

- On nie żyje. Choć oni mówią, że żyje. Nie wiem, co o tym myśleć. To zagmatwane.

- No dobrze, ale są chyba jacyś pomocnicy tego Chrystusa.

- Są. Chrześcijanie nazywają ich pasterzami. To taka przenośnia. Siebie nazywają owcami.

- No to pięknie. Jeśli są pasterze i owce, to jest także strzyżenie owiec. Jak zwykle chodzi o pieniądze. Uspokoiłeś mnie. Dogadamy się z tymi pasterzami.

- Wątpię. Oczywiście, może się zdarzyć jakiś pastuch łasy na pieniądze. Ale to tak góra jeden na dwunastu. Oni byle kogo pasterzem nie ustanawiają. Generalnie są to ludzie gotowi umrzeć za owce.

- Nie chce mi się wierzyć. Gotowi umrzeć? To jacyś oszuści. Albo wariaci. To można łatwo wykpić. Mamy przecież ludzi od tego.

- Mamy. I będziemy próbować. Ale jest jeszcze coś.

- Mów.

- Oni głoszą, że wszyscy powinni poddać się temu Chrystusowi. Wszyscy mają mu być posłuszni.

- Wszyscy? My też? Przecież to śmieszne. Posłuszni to my możemy być jakiejś przepowiedni, a to i tak tylko pod warunkiem, że wieszczka przepowiada to, co jej każemy.

- Wszyscy, to wszyscy.

- A co to znaczy być mu posłusznym?

- No… Nie można być chciwcem ani zdziercą, nie można kłamać, ani kraść, ani zabijać i takie tam… Dziwaczne to jest. Mówią nawet, że mężczyzna nie powinien się pieścić z miłymi chłopaczkami. Jeśli już, to tylko z kobietą, a najlepiej z żoną.

- Co oni mają do moich ślicznych Antinousów?

- Też chciałbym wiedzieć.

- Sprawa jest poważna.

- Bardzo poważna.


To oczywiste, że „Fenicjanie” nie zlekceważyli niebezpieczeństwa. Początkowo reagowali standardowo, czyli prześladowaniami chrześcijan, ale z biegiem czasu uruchamiali też rozmaitych „Gorgiaszów” i „Sokratesów”, bo jak się okazywało hard power nie była zbyt skuteczna. Niestety, soft power także zawiodła – więcej nawet: okazało się, że filozofowie skłaniają się ku chrześcijaństwu, bywało, że nieświadomie, jak Filon Aleksandryjski, lub też z całkowitą świadomością rzeczy, jak np. św. Justyn, Tertulian, Ammonios Sakkas, czy św. Augustyn. Nie wnikając w poglądy tych filozofów możemy powiedzieć, iż łączyło ich to, że zamiast wiernie wysługiwać się „Fenicji”, służyli – często bardzo gorliwie – Chrystusowi. Fiasko stosowania hard i soft power wobec uczniów Chrystusa, ostatecznie doprowadziło do końca ówczesnego świata. Ekspozytura przyjmując chrześcijaństwo otwarcie zbuntowała się przeciwko „Fenicjanom” i na nic się nie zdały „fenickie”, przyjacielskie wezwania do realizmu i opamiętania się – wezwania w postaci wędrówki ludów i najazdów barbarzyńców. Zresztą ci wszyscy barbarzyńscy Ostrogoci, Wandalowie, Wizygoci i ilu ich tam było, też dość szybko zaczęli przyjmować chrzest. A co się stało z filozofami? Przekształcili się w chrześcijańskich teologów i zaczęli chrzcić poglądy filozoficzne, oraz metody filozofowania. I mówią niektórzy w temacie obeznani, że owa służba Kościołowi była złotą erą dla filozofii.


To dobry moment, by przedstawić Czcigodnej Publiczności postać śp. ks. profesora Ludwika Wciórki. W czasie studiów wykładał nam ontologię, metafizykę, kosmologię, epistemologię, oraz elementy logiki – czyli to, co jest „filozoficznym mięsem”. Kiedyś już u Toyaha wspominałem tego filozofa i pewnie mówiłem, że to był jeden z najmądrzejszych ludzi, jakich miałem szczęście w życiu spotkać.


À propos mądrości ks. Ludwika, mała anegdotka.

Istniał kiedyś w Polsce zwyczaj, że 16 dzień każdego miesiąca – w nawiązaniu do 16 października 1978 r. – był dniem modlitwy w intencji Jana Pawła II. Pamiętaliśmy o papieżu-Polaku także w Seminarium Duchownym, ale na wspomniany dzień 16 października wychodziliśmy (klerycy, przełożeni seminaryjni i profesorowie) na modlitwę do poznańskiej fary. Odprawiana tam była uroczysta  Msza Święta, przy udziale mieszkańców Poznania, którzy zazwyczaj dość licznie przychodzili na to nabożeństwo. 

W 1987 roku, Jan Paweł II ogłosił encyklikę o Matce Bożej, pt. Redemptoris Mater. Jesienią rzeczonego roku ukazało się polskie tłumaczenie tekstu encykliki, w związku z czym rektor naszego Seminarium, śp. ks. profesor Tadeusz Walachowicz wymyślił, że październikowa modlitwa za papieża w poznańskiej farze, połączona będzie ze swego rodzaju prezentacją Redemptoris Mater. Tak się złożyło, że zostałem wyznaczony do pełnienia jakiejś funkcji podczas liturgii, dlatego w zakrystii farnej czekałem na rozpoczęcie Mszy Świętej i mogłem zaobserwować co się dzieje. A działo się sporo, ponieważ kaznodzieja – jeden z naszych wykładowców – który miał wygłosić homilię o encyklice, nie pojawił się. Trzeba było widzieć ks. rektora, mówiącego podniesionym głosem o braku powagi i braku odpowiedzialności nieobecnego profesora. W końcu podszedł do uśmiechniętego ks. Wciórki i powiedział: „Ludwik! Ty wygłosisz to kazanie.” Ks. Wciórka oczywiście się wzbraniał, mówił, że nic o tej encyklice nie wie i że w ogóle pomysł jest kiepski, bo on jest filozofem, a nie teologiem. Ks. Walachowicz – wybitny specjalista w dziedzinie prawa kanonicznego – przerwał mu te wywody krótkim stwierdzeniem: „I tak z nas wszystkich jesteś najmądrzejszy. Jeśli ty sobie nie poradzisz, to nikt sobie nie poradzi.” Wręczył ks. Ludwikowi papieski tekst i dał hasło do rozpoczęcia mocno już spóźnionej liturgii.

Co było dalej? Cóż… Dalej był wykład ks. Wciórki o metodologii teologii ze szczególnym uwzględnieniem stosowania metody fenomenologicznej w badaniach teologicznych. Wykład zupełnie fantastyczny, choć improwizowany. Słuchający tego specjaliści od homiletyki trochę się krzywili, bo homilia nie powinna się sprowadzać do opowiadania o metodach filozoficznych, ale ostatecznie mogli sami zgłosić się do ks. Walachowicza z propozycją wygłoszenia porządnej, wygłoszonej zgodnie z zasadami sztuki kaznodziejskiej homilii, a nie zgłaszać pod nosem jakieś pretensje. 


Dlaczego ks. Ludwik mówiąc o encyklice Redemptoris Mater mówił o fenomenologii, używając przy tym dziwnych wyrażeń w rodzaju: „Wesensschau” i „redukcja ejdetyczna”? Wszystko przez Jana Pawła II, który – niech mi wszyscy tradycjonaliści wybaczą, ale amicus Plato itd.,  czyli ponownie sorry Winnetou – nie tylko, że nie był tomistą, ale wręcz był fenomenologiem, czyli zwolennikiem myśli i metody Edmunda Husserla, z akcentem postawionym na Maxa Schelera. Na czym ta cała fenomenologia polega można sobie poczytać w Wikipedii, ja tylko na nasz użytek wyjaśnię, że Redemptoris Mater jest najbardziej osobistą encykliką spośród tych, które wyszły spod pióra św. Jana Pawła i z tego co dzisiaj wiadomo, papież pisał ją/poprawiał kilka lat, nie korzystając z pomocy żadnych specjalistów. Trudno się więc dziwić, że tworzył ją odwołując się do metody fenomenologicznej, którą sobie cenił i którą już wcześniej stosował pracując naukowo (patrz chociażby: Osoba i czyn).

Ks. Wciórka głosząc wiadome kazanie, o samej zawartości encykliki ze zrozumiałych względów niewiele powiedział (bodajże tylko to, co wyczytał ze spisu treści), natomiast z dużym znawstwem rozwodził się o filozofii będącej dyscypliną pomocniczą teologii. Ten status określany kiedyś mianem ancilla theologiae (służebnica teologii), niczego filozofii nie ujmuje. Wręcz przeciwnie. Ks. Profesor wskazując na trzymaną w ręku encyklikę wykazywał, że odwołanie się do metod filozoficznych w badaniach teologicznych (a więc filozoficzna analiza języka i pojęć, oraz uporządkowany sposób myślenia/rozumowania) jest jedynym sposobem, by teologowie mówili do rzeczy, a Lud Boży rozumiał ich nauczanie. Właśnie dlatego tak ważnym wydarzeniem było „ochrzczenie filozofii” w czasach starożytności chrześcijańskiej i w średniowieczu i właśnie dlatego teologia katolicka tak pięknie się rozwinęła. 

Ks. Wciórka homilię zakończył swego rodzaju szpilką, wbitą w wiadome miejsce czcigodnych ciał teologów: „Teologia jest o tyle dobrą teologią, o ile stosuje metody dobrej filozofii i o ile w ogóle odwołuje się do jakiejś filozofii. Mówię już jednak dość długo, dlatego proszę wybaczyć, ale uchylę się od odpowiedzi na pytanie, co to znaczy <<dobra teologia>> i <<dobra filozofia>>. Amen.”


Zakończenie tej homilii pamiętam dość dokładnie, ponieważ długo rozmawialiśmy o tym na seminarium naukowym. Pytaliśmy na przykład ks. Ludwika, która filozofia jest najbardziej zdatna do uprawiania teologii. Czy Ancilla jeszcze w ogóle żyje? Czy czasy nowożytne i współczesne to czas współpracy filozofii i teologii, czy też czas wzajemnej niechęci, a nawet konfliktu? Czy są jakieś nurty filozoficzne, których absolutnie nie da się zastosować w teologii? Ks. Wciórka z wrodzoną sobie cierpliwością na nasze dociekania próbował odpowiadać, zawsze zaczynając frazę od nieodłącznego: „Jak doskonale księża wiecie…” Guzik tam wiedzieliśmy. Ale chyba po raz pierwszy osobiście poczułem coś, co można określić jako intelektualną przyjemność. Przyjemność filozofowania. Nie zaliczam tego do pożytków wynikających z zajmowania się filozofią, ponieważ odczuwanie przyjemności nie spełnia warunku intersubiektywności.


Czy o spełnieniu warunku intersubiektywności możemy mówić w związku z wrażeniami, których zaznawali ludzie słuchający i obserwujący Jerry’ego Lee Lewisa? Cóż… Wrażenia u wielu ludzi były podobne, o ile nie tożsame. Ładnie, w jednym zdaniu, ujął je Bruce Springsteen: „Ten gość nie gra rock’n’rolla, on jest rock’n’rollem!” Czy jest to jednak do sprawdzenia dla każdego, kto miałby na to ochotę? Kolejne pytanie godne filozofa…





piątek, 24 marca 2023

x. Rafał Krakowiak: Części ciała (część 4)

 

Pora na kolejny odcinek rozważań naszego księdza. A i tak nie jest to jeszcze koniec.

 

 

 

Softpower ciągnie za sobą Gorgiasza i Sokratesa, by podziwiali Campo di Fiori, Ancilla cieszy się, że w ogóle żyje, a Jerry Lee Lewis używa wszystkich części swego ciała – czyli o ewentualnych pożytkach wynikających z filozofii.  (epizod nr 4)

 

      Skandal wywołany małżeństwem Lewisa z jego 13-letnią kuzynką, spowodował drastyczne obniżenie dochodów muzyka. Jerry, zarabiający dotąd ponad 10 000 dolarów za noc, teraz za taką samą noc otrzymywał góra 250 dolarów. Ale muzyk był gotów – jak swego czasu Diogenes z Synopy – mieszkać choćby w beczce i występować w maleńkich klubach, gdzie przewagę wśród publiczności mieli pijacy i awanturnicy, byleby tylko nie rezygnować ze swej sztuki. Lewis był niezłomny, a prawdziwi fani ciągle przy nim trwali. Cenili sobie jego bezkompromisowość i muzykę, którą  tworzył.

       Z perspektywy czasu, ja najbardziej sobie cenię wykład ks. Marka Jędraszewskiego o Campo di Fiori. Jest to dla mnie duże zaskoczenie, ponieważ pewne frazy z tej opowieści traktowaliśmy  w naszym kleryckim świecie, jako dobre narzędzia prześmiewcze. Wystarczyło zacytować króciutko ks. Jędraszewskiego („Gdy spacerowałem kiedyś po Campo di Fiori”; „Na Campo di Fiori kupowałem przepyszne owoce morza…”), by mieć niezły ubaw tak z ks. doktora, jak i z tych kolegów, którym sodówa uderzała do głowy, czego znakiem był fakt, że mieli o sobie wysokie mniemanie, a nijak się to miało do rzeczywistości. 

      Campo di Fiori to rzymski plac, na którym został spalony Giordano Bruno i na którym stoi dzisiaj jego pomnik. Ks. Marek wspominając swoje spacery po owym placu, zadał nam proste pytanie: „Czy Bruno był filozofem?” 

     Campo di Fiori to także tytuł wiersza Czesława Miłosza – wiersza będącego reakcją poety na powstanie w warszawskim getcie. Według Miłosza obydwa te wydarzenia (spalenie Bruno i powstanie) połączone zostały obojętnością obserwatorów wobec dziejących się tragedii – obserwatorów, czyli handlujących na Campo di Fiori rzymian i bawiących się przy słynnej karuzeli warszawiaków. I mówił nam ks. Jędraszewski, że dla Miłosza (wówczas, w początkach lat 80-tych, wielbionego przez nas noblisty) sprzeciw wobec obojętności – jak intuicyjnie oceniamy: sprzeciw słuszny i godny pochwały – jest buntem zmieniającym świat na lepsze. I tylko ten bunt się liczy. Zgodnie z sugestią Karola Marksa, nie liczy się interpretacja faktów, ani same fakty (np.: za co Bruno został skazany na śmierć?; czy słusznie traktowany jest jako symbol wolnej myśli?; czy obojętność rzymian/warszawiaków była autentyczna, czy też udawana?; czy istnieją jakieś narzędzia, dzięki którym moglibyśmy ustalić jaka była natura, jaka była przyczyna obojętności rzymian i obojętności warszawiaków?; jeśli takie narzędzia istnieją, to czy ich stosowalność/sprawdzalność ma charakter intersubiektywny?; itd.;), lecz tylko to, by coś zmienić. Na czym ta zmiana miałaby polegać? Tak naprawdę może polegać na wszystkim, bo – idąc za myślą Kanta – „świat jest takim, jakim go sobie w umyśle skonstruujemy”. Krótko mówiąc, ks. Marek pokazywał nam co odróżnia filozofa od ideologa.  

       Filozof jest człowiekiem, który chce wiedzieć „co jest?” i „jakie jest?”; opiera się głównie na danych rozumu i doświadczenia, analizuje pojęcia, metody myślenia i metody badań naukowych, oraz próbuje wyjaśnić/uzasadnić „dlaczego coś jest takie, bądź owakie”. Natomiast ideolog to ktoś, kto za filozofa się podaje, albo jest za takiego uważany; swoje poglądy wywodzi ze źródeł wynikających z czegoś, co przypomina wiarę religijną, stąd też dokonywana przez niego analiza rzeczywistości jest bardzo swoista, ponieważ ostatecznie sprowadza się ona albo do propagowania określonego światopoglądu, albo tegoż światopoglądu fabrykowania – fabrykowania, tzn. formułowania twierdzeń tworzących światopoglądowy system w taki sposób, by pasowały do założonej z góry tezy. Teza ta zazwyczaj wskazuje na wyjątkową rolę jakiejś jednostki, bądź grupy ludzi (np. u Platona takimi wyjątkowymi ludźmi byli filozofowie), oraz na metody, które trzeba zastosować, by nastał „raj na ziemi” (Platon sądził, że ten błogosławiony stan nastąpi, gdy władzę nad państwami przekaże się filozofom, a ludzkie społeczności w tych państwach, posłusznie zastosują się do zaleceń sprawujących rządy). Inaczej mówiąc: ideolog to pewien typ wizjonera/utopisty mało zainteresowanego tym „co jest?”, „jakie jest?” i „dlaczego takie jest”, ale bardzo chętnie, wręcz z „kaznodziejskim” zapałem orzekającego „jak powinno być!” 

       Jeśli powyższy opis jest prawdziwy, to trudno się filozofom dziwić, że do ideologów nie pałają zbyt wielką sympatią. Brak owej sympatii jest wprost proporcjonalny do uporu, z jakim ideolodzy przedstawiają siebie jako filozofów. A przedstawiają z sukcesem, ponieważ mało kto zauważa wykazaną wyżej różnicę. I nie ma tutaj żadnej złej woli. Po prostu bez pewnej wprawy naprawdę trudno jest się zorientować z kim/z czym mamy do czynienia. Wynika z tego, że to jest dobra chwila, by odnotować kolejny pożytek wynikający z filozofii: ona daje potrzebną biegłość, by dokonywać przydających się w życiu rozróżnień, albo inaczej mówiąc: definiować.

      Dlaczego ideolodzy przedstawiają siebie jako filozofów, a nawet – takie można odnieść wrażenie – autentycznie wierzą, że nimi są? Pewnie dlatego, że z biegiem czasu nazwa „filozof” nabrzmiała treścią kojarzącą się z czymś mądrym i wzniosłym, w odróżnieniu od nazwy „ideolog”, która kojarzy się z inwektywą. Gwoli sprawiedliwości trzeba jednak powiedzieć, że choć filozofowie odżegnują się od rozmaitych ideologii, to bardzo często pokusie wizjonerstwa ulegają. Jest to swego rodzaju wewnętrzne splątanie – splątanie, o którym przypomniał mi Coryllus, gdy w swoich opowieściach o filozofach antycznych, bardzo nieładnie się o nich (np. o Platonie) wypowiadał. Hm… Nieładnie to o Platonie wyrażał się śp. o. Józef Bocheński, który kiedyś powiedział mniej więcej coś takiego: „Platon udał się do Syrakuz, by tam komunizm wprowadzać. Ale poznali się na nim i sprzedali go na targu niewolników. I dobrze mu tak!” Ostro, prawda? I przy tym dla niektórych niezrozumiale, ponieważ o. Bocheński uważał się za platonika. 

       Ks. Jędraszewski mawiał, że nie jest łatwo odróżnić badacza (filozofa), od ideologa, ponieważ bardzo często te dwie postawy, choć przeciwstawne, są obecne w jednym człowieku. To prawda. Możemy zauważyć, że mieli/mają to w sobie m.in.: Sokrates, Platon, Baruch Spinoza, Immanuel Kant, Georg Hegel, August Comte, Karol Marks, August Cieszkowski, Jean-Paul Sartre, Leonia Pawlak, Rafał A. Ziemkiewicz, Krzysztof Osiejuk… Przy tym trzeba zaznaczyć, że zdarzają się też dramatyczne sytuacje, gdy jakiś filozof – choćby wspomniany wcześniej Karl Popper – przez całe swoje piękne życie badacza bardzo dba o to, by nie być ideologiem, oraz ostro odcina się od wszelkich wizji i utopii, by ostatecznie utopii (w tym przypadku liberalnej) patronować. Skomplikowane? Może troszeczkę. 

       Porzućmy te zawiłości, ponieważ ich wyjaśnianie niczego pożytecznego do tematu nie wniesie, natomiast warto w tym miejscu – gdy już odróżniamy filozofów od ideologów – zwrócić uwagę na kwestię następującą: skąd się w ogóle filozofowie wzięli? Dlaczego się pojawili? Skąd się wzięli? Pewnie z zaciekawienia światem. Fajnie. Tyle tylko, że jeść trzeba i fakt, że jestem zaciekawiony złożonością świata tego, nie zapełni mego żołądka, ani żołądków moich bliskich. Upraszczam? Nie wydaje mi się. Coryllus w swoim cyklu o antycznych filozofach twierdzi, że owi myśliciele byli ludźmi do wynajęcia. Oni, oraz ich pomysły. Trudno się z tym nie zgodzić. Przypomnę bowiem, że filozof to człowiek o specyficznych i dość rzadko spotykanych zdolnościach. Gdy w czasach starożytnych ktoś taki pojawiał się w jakiejkolwiek społeczności, był zapewne lekceważony, ponieważ owe zdolności wydawały się ludziom mało pożyteczne. W takim przypadku ów filozof musiał imać się zajęcia, które tak jemu, jak i jego bliskim zapewniało utrzymanie, a które z uprawianiem filozofii nie miało nic wspólnego. Nie możemy jednak odrzucić tezy, że już wówczas istnieli ludzie, którzy wspomniane, specyficzne zdolności uważali za coś bardzo cennego. Kim oni byli? Pan Gabriel Maciejewski wskazuje na Fenicjan, Persów i ateńską oligarchię (używać będziemy na ich określenie jednej nazwy: „Fenicjanie”). Na czym im zależało? Na tym co „ponadczasowe”, czyli na władzy i na pieniądzach. Powie ktoś, że w tamtych (i nie tylko tamtych) czasach, władzę i pieniądze zdobywano dzięki kontroli nad produkcją i handlem, oraz dzięki militarnej przewadze, więc filozofowie na nic się tutaj nie przydawali, chyba że – jak Sokratesa – wcielało się ich do armii. Hm…

       Kogo mamy na myśli mówiąc o „Fenicjanach”? Cóż… To na pewno nie byli filozofowie. Pewnie można ich nazwać ideologami, czyli ludźmi z wizją. Ale przede wszystkim byli politykami i to politykami nader wyjątkowymi. „Fenicjanie” których mamy na myśli, są bowiem ucieleśnieniem tych wszystkich sił, które od zawsze ludzkości towarzyszyły, a które nasz Gospodarz określa mianem Systemu. Swego czasu Toyah tak o tym pisał: „Pytano mnie wielokrotnie, co mam na myśli, kiedy wspominam o owym złowrogim <<Systemie>>, a ja muszę przyznać, że poza bardzo ogólnym określeniem <<superwładza>>, nie jestem w stanie zastosować tu jakiegokolwiek konkretnego opisu. I, powiem uczciwie, że nie mam za to do siebie jakichkolwiek pretensji. Jeśli bowiem weźmiemy pod uwagę niezwykle celną i prawdziwą opinię Gabriela Maciejewskiego, że <<władza może być tylko święta, lub tajna>>, będziemy musieli zrozumieć, że to iż znamy nazwiska prezydentów, premierów, ministrów, a nawet prezesów sądów, czy szefów banków, oznacza tyle jedynie, że jesteśmy w stanie opisać zaledwie owej <<tajnej>> władzy ekspozyturę, a każdy z nas wie bardzo dobrze, że celem wszelkich ekspozytur jest wyłącznie stwarzanie alibi dla działań, o których pojęcia nie mamy i nigdy mieć nie będziemy.”

       Mało odkrywcze i bardzo spiskowe? Oczywiście. Ale też bardzo intrygujące. I choć nie jest moim zamiarem wykazywać, że Coryllus z Toyahem mają w tej kwestii rację (niech sami się o to martwią), to chętnie odwołuję się tutaj do teorii o „superwładzy”, ponieważ teoria ta wiele tłumaczy, czyli tym samym – jak to już zresztą wielokrotnie zauważyli ludzie znacznie bystrzejsi ode mnie – broni nas przed uznaniem, że „życie jest opowieścią idioty, pełną wrzasku i wściekłości, lecz nic nie znaczącą” 

       Idźmy dalej. Oto Perykles. Trudno powiedzieć, czy należał do grona „Fenicjan”, czy też był zaledwie nędzną ekspozyturą. Tak czy inaczej, ów członek i przywódca ateńskiej oligarchii powiedział kiedyś (a był to V wiek przed Chrystusem), że choć każdy, bądź prawie każdy człowiek jest zdolny, by oceniać działania polityków, to tylko niewielu może politykę tworzyć. Dlaczego tylko niewielu? Otóż dlatego, że do bycia politykiem też są potrzebne (podobnie jak do bycia filozofem) specyficzne i rzadko spotykane zdolności, a już zwłaszcza owe zdolności potrzebne są sprawującym „superwładzę”, ponieważ to oni (tylko oni!) politykę tworzą. Wspomniane uzdolnienia polegają zaś m.in. na tym, że aktywny w tej właśnie dziedzinie człowiek dobrze rozumie, iż dobra polityka to tak zwana „gra na kilku fortepianach”. Władza i pieniądze to cel. Ale jak go osiągnąć? Tylko poprzez wpływ na wytwórstwo, handel i silną armię? W niektórych przypadkach może się to udać, ale co dalej? Świat się zmienia, stare potęgi (ekspozytury) upadają, pojawiają się nowe, a tu jeszcze ludzie się burzą i nie chcą dać się zaciągnąć do wojska, albo ciężkiej pracy. Oczywiście, można ich wszystkich zamienić w niewolników (jak wiemy, był to pomysł, który wielu politykom bardzo się podobał) i przymuszać do tego i owego, ale w takim przypadku należało liczyć się z buntami, które owszem, ostatecznie były brutalnie tłumione, ale… 

       No właśnie: owo „ale”. W głowach „Fenicjan” musiała pojawić się myśl, że no tak – władza, pieniądze, produkcja, handel, silna armia: jak najbardziej! Potrzeba jednak jeszcze czegoś i najlepiej, żeby było to coś, co sprawi, że np. niewolnicy będą wdzięczni swoim panom, że są ich własnością; albo coś, co spowoduje, że ludzie uwierzą, iż mają wpływ na bieg spraw w mieście (np. w Atenach); coś co sprawi, że ludzie sami, bez większego przymusu, będą swoim władcom przynosić owoce swej ciężkiej pracy, oraz coś, dzięki czemu ludzie będą posłuszni ekspozyturze (czyli tak naprawdę „Fenicjanom”) i będą owo posłuszeństwo uważać za coś niesłychanie mądrego, dobrego i pięknego. Jak jednak sprawić, by pojawiło się owo „coś”? Potrzeba do tego ludzi, którzy dzięki swym specyficznym zdolnościom urabiać będą ludzkie umysły, aż pożądane „coś” zaistnieje. I takich ludzi znaleziono. I utrzymywano. Oczywiście, niekiedy ich gwałtownie usuwano (Zenon z Elei, Sokrates), gdy nie służyli temu, komu trzeba, lub nie tak, jak trzeba. Bywało też, że ludzie ci ostro ze sobą rywalizowali, nie do końca rozpoznając, czego od nich się oczekuje. A z biegiem czasu zaczęto ich nazywać filozofami (choć najczęściej byli ideologami, ale o tym nikt nie miał pojęcia). 

       Ostatecznie, czego od nich oczekiwano? Bardzo ładnie opisuje tę kwestię dialog Platona pt. Gorgiasz. Sokrates pyta tam tytułowego Gorgiasza – wybitnego, współczesnego sobie sofistę i sceptyka – na czym polega jego działalność. Ten zaś wyjaśnia, że zajmuje się retoryką, tzn. stara się, by swymi „słowami przekonująco działać na ludzi; w sądzie skłaniać sędziów, w radzie radców, a na zgromadzeniu publicznym publiczność.” I tłumaczy Gorgiasz dalej, że owa umiejętność przekonywania ma w taki sposób oddziaływać na ludzi, dawać taką moc, że – podani dla przykładu: lekarz, bądź nauczyciel gimnastyki – stają się niewolnikami retora (niewolnikami mentalnymi); co więcej, nawet dorobkiewicz (czyli ktoś bardzo kochający pieniądze), znajdując się pod wpływem kogoś takiego jak Gorgiasz, ma być gotów dorabiać się już „nie dla siebie, tylko dla ciebie, który potrafisz mówić i nakłaniać tłumy”. 

       Pięknie Gorgiasz się odsłonił, prawda? Co na to Sokrates, a mówiąc ściśle, Platon? Wcale nie był oburzony. Jeśli miał jakieś zastrzeżenia, to tylko do metody prowadzenia wyżej opisanej działalności. Tak czy inaczej byłoby czymś bardzo dziwnym, gdyby „Fenicjanie” nie skorzystali z usług ludzi dysponujących takimi zdolnościami. Jak się okazuje, soft power, to bardzo stary wynalazek… 

      Rozgadałem się. Wróćmy do pytania, które ks. Marek Jędraszewski zadawał swoim studentom: „Czy Giordano Bruno był filozofem?”, albo inaczej mówiąc – w nawiązaniu do powyższych rozważań –  „Czy był renesansowym koryfeuszem soft power?” Odpowiedź na to pytanie jest zupełnie nieważna (wygląda na to, że był filozofem; tak go przecież określa Wikipedia, czyli o czym tu dyskutować?!!), natomiast kwestia ta pozwala nam płynnie przejść do znacznie istotniejszego zagadnienia: czy filozofem (ewentualnie ideologiem) był Jerry Lee Lewis? Wikipedia na ten temat milczy, ale nie dajmy się zwieść. To oczywiste, że jest coś na rzeczy. Jednak do adremu przejdziemy dopiero w następnym epizodzie.

 CDN




czwartek, 23 marca 2023

x. Rafał Krakowiak: Części ciała (część 3)

 

Zapraszam do czytania kolejnej, trzeciej już części, tekstu, jaki dla nas napisał nasz ksiądz Rafał Krakowiak. Jest coraz lepiej.

 

 

Softpower ciągnie za sobą Gorgiasza i Sokratesa, by podziwiali Campo di Fiori, Ancilla cieszy się, że w ogóle żyje, a Jerry Lee Lewis używa wszystkich części swego ciała – czyli o ewentualnych pożytkach wynikających z filozofii.  (epizod nr 3)

 

      Jerry Lee Lewis będąc pianistą, nie mógł być lepszy od Elvisa, ponieważ – jak mawiał Samuel Philips, pierwszy wydawca płyt Lewisa – dziewczyny wolą gitarzystów. A wolą ich, bo po prostu lubią, gdy ci kręcą biodrami. Przy pianinie zaś z tym kręceniem jest duży kłopot. Wydawało się więc Philipsowi, że Jerry możliwości miał ograniczone, bo paradygmat rock and rolla, (czyli – jak mawiano w latach 50-tych: komunistycznego spisku mającego na celu podważenie moralności Ameryki) był jaki był i bez shakingu, twistingu, turningu, czy też movingu bioder, nie można było w tym spisku z sukcesem uczestniczyć. Lewis tego rodzaju opiniami zbytnio się nie przejmował, ponieważ miał pomysł na samego siebie – pomysł, który miał przysłużyć się zmianie nadbudowy amerykańskiego społeczeństwa, bez znaczących naruszeń jego bazy.

      Czy w ten sposób sugeruję, że Jerry Lee Lewis był marksistą, albo nie daj Boże marksistą – leninistą? Cóż… Wśród muzyków marksistą był na pewno Peter Seeger (ten od „If I Had a Hammer”), ale czy także Lewis? Chyba nie, lecz pewności nie mam. Żałuję, że 40 lat temu niewiele wiedziałem o Jerrym. Gdybym coś wiedział, to pewnie zapytałbym ks. Marka Jędraszewskiego, czy Lewis komunizował. Tego Jędraszewskiego? Tak, tego. Właśnie on wykładał nam w Seminarium Duchownym historię filozofii nowożytnej i filozofię współczesną i tak się złożyło, że był promotorem mojej pracy magisterskiej. Właściwie, to nie ma się czym chwalić, a mówiąc szczerze, to jest mi nawet z powodu owej znajomości trochę wstyd. Ziarno owego wstydu zasiał niedawno w moim sercu pan Donald Tusk, który stwierdził z dużą dozą pewności w głosie, że obecnemu metropolicie krakowskiemu nie zależy na ewangelizacji, ani na dobrym kontakcie z młodymi, zaś znakiem tego jest to, że arcybiskup mówi o LGBT per „tęczowa zaraza”. A jak wiadomo (wiadomo przynajmniej panu Donaldowi) za takie słowa idzie się do piekła. Dystansuję się więc odpowiednio (i bardzo proszę, by wpisano to do protokołu), ale niestety muszę też przyznać (amicus Plato itd.,  czyli sorry Winnetou), że ks. Marek jako wykładowca był bardzo kompetentny. Gdy świeżo po wyróżnionym papieskim złotym medalem doktoracie na Gregorianum wrócił z Rzymu do Poznania, imponował biednym klerykom swoją wiedzą, bystrością umysłu i dowcipem (mnie osobiście – wieśniakowi ze wsi – imponował także znajomością francuskiego; był pierwszym znanym mi bliżej człowiekiem, który potrafił posługiwać się tym dziwnym językiem). Na egzaminach kosił straszliwie, ale był bardzo lubiany, także przez tych, których skosił. Czy czegoś nauczył? Hm… Powiem tak: kolegów, którym brakowało „filozoficznej wrażliwości”, studiowanie u ks. Marka na pewno nauczyło przemyślnej zapobiegliwości służącej choćby temu, by surowego profesora trochę obłaskawić. I to jest kolejny pożytek, który wynika z filozofii: ona każdego, także  tego, kto jest filozoficznym beztalenciem, może czegoś nauczyć. 

      Przykład? Proszę uprzejmie.

      Oto letnia sesja egzaminacyjna, podczas której zdawać mieliśmy całość historii filozofii nowożytnej, a więc tych wszystkich Kartezjuszy, Leibnizów, Kantów, Heglów, Marksów, Nietschów i ilu ich tam było. No normalnie strach! Powodowany owym strachem, przewodniczący naszej klasy podszedł po ostatnim wykładzie do ks. Marka i zapytał, czy jest jakaś możliwość, by podczas egzaminu łagodnie nas potraktował. Ks. doktor na tę prośbę się skrzywił, mruknął, że trzeba się uczyć i że jeszcze nie spotkał się z tym, by klerycy proponowali mu łapówkę. Chwilę milczał, a potem zażartował, że nie widzi żadnego problemu, ponieważ on zawsze jest łagodny. A łagodność ta jest wprost proporcjonalna do warunków, w jakich egzamin się odbywa. Jeśli w sali egzaminacyjnej będzie miłe słoneczko i duże drzewo cień dające, jeśli będzie młoda trawa pod stopami, dużo wiosennych kwiatów rosnących w rabatach, a na stole kawa i kruche ciasteczka, no i jeśli klerycy grzecznie stać będą pod drzwiami, czekając na wezwanie, to on przecież – jako bardzo łagodny i wyrozumiały profesor – wszystkim zaliczy. Co powiedziawszy puścił do nas oko i wyszedł. 

      Tak do końca nie wiem, na co ks. Jędraszewski liczył i czy w ogóle na coś liczył. Ale gdy po kilku dniach przyszedł na egzamin, był bardzo zaskoczony, gdy przewodniczący klasy zaprowadził go do seminaryjnego parku i pokazał mu „salę egzaminacyjną”. Wszystko było bowiem tak, jak sobie ks. Marek zażyczył: czerwcowe słońce pięknie przygrzewało, rozłożysta lipa dawała miły cień, pod lipą stały na młodej trawce krzesła i stół, na stole czekały kawa i kruche ciasteczka, a całość przyozdobiona była rabatami z kwitnącymi piwoniami. Pod drzwiami zaś staliśmy my, w oczekiwaniu na ścięcie. Pod drzwiami? Drzwi w parku? No tak. Zainstalowaliśmy je dbając, by wszystkim wymogom sztuki budowlanej uczynić zadość. Ks. Jędraszewski przeszedł przez drzwi, które usłużnie przed nim otworzyliśmy, po czym owe drzwi za sobą zamknął, usiadł i zaczął się śmiać. A potem każdy z nas przez te drzwi wchodził i wychodził, co ks. doktorowi bardzo się podobało, bo jak mówił, fakt iż sala egzaminacyjna nie ma ścian, wcale nas nie przymusza do tego, by nie używać drzwi. Tego dnia ks. Marek nikogo nie oblał. Pewnie dlatego, że bardzo gorliwie przygotowywaliśmy się do egzaminu i dzięki temu staliśmy się dość biegli w filozofii…

      Na prowadzonym przez ks. Jędraszewskiego seminarium z filozofii, czytaliśmy i komentowaliśmy dzieła Immanuela Kanta (Prolegomena do wszelkiej przyszłej metafizyki, która będzie mogła wystąpić jako nauka, oraz Krytykę czystego rozumu). Nie było to zbyt ciekawe, ani tym bardziej porywające, ale dłubaliśmy cierpliwie „mędrca z Królewca”, ponieważ ks. Marek twierdził, że jest czymś niezbędnym byśmy zrozumieli, dlaczego Niemcy (ważna nacja!) mając kogoś takiego jak Husserl, czy choćby nawet Heidegger, największym uwielbieniem obdarzają Kanta. Ks. doktor z dużym zaangażowaniem próbował nam tę sprawę odpowiednio wyjaśnić, ale niestety, w starciu z naszą tępotą musiał skapitulować. Nie wiem jak koledzy, ale ja do dnia dzisiejszego nie potrafię zrozumieć, dlaczego Niemcy są aż tak bardzo skantowani, że słysząc owo wyświechtane „niebo gwiaździste nade mną, a prawo moralne we mnie” – dostają maślanych oczu i małpiego rozumu. I to jest kolejny pożytek wynikający z filozofii: jeśli studiując filozofię będziemy wystarczająco cierpliwi, to wcześniej czy później przyznamy rację Szekspirowi mówiącemu, że są rzeczy na ziemi i w niebie, o których się filozofom nie śniło…

      No dobrze. Ten wtręt o skantowaniu Niemców jest małym żarcikiem, owszem bliskim prawdy, choć niekoniecznie propagowanym przez ks. Jędraszewskiego. Co nie zmienia faktu, że ks. Marek Kantem nas zamęczał. Dlaczego to robił? Nie wyjaśnił nam tego, ale uważał, że ten wysiłek jest ważny. Myślę, że widział zbieżność niektórych kantowskich pomysłów („świat jest takim, jakim go sobie w umyśle skonstruujemy”) z wiekopomnym zdaniem Marksa: „Filozofowie dotychczas interpretowali świat na różne sposoby; idzie jednak o to, aby go zmienić” (dla porządku zaznaczam, że ostatnio o tym zdaniu przypomniał publiczności niezawodny red. Stanisław Janecki, nie pomijając przy tym dobrej okazji by zaznaczyć, że „mędrzec z Trewiru” postulował konieczność owej zmiany w jedenastej tezie o Feuerbachu; godna podziwu dbałość o precyzję!). W tamtych czasach nie tylko ks. Jędraszewskiemu wszystko się z Marksem kojarzyło, bądź kojarzyć mogło, ponieważ poddawany komunistycznej presji Kościół w Polsce, ciągle na tego brodacza zwracał uwagę, a to po to, by tym skuteczniej – tak duchowo jak i intelektualnie – marksistom się przeciwstawić.

      Gdy to wszystko piszę, przypomina mi się Karl Popper z jego znaną powszechnie dychotomią: „społeczeństwo otwarte” i „społeczeństwo zamknięte”, oraz jego przekonanie, że totalitaryzmy mają swoje teoretyczne oparcie w poglądach Platona, Hegla i Marksa, bo owe poglądy łączy pragnienie, by stworzyć raj na ziemi, czyli wszystkim (?!) ludziom „zrobić dobrze”, co zazwyczaj – gdy pragnienie wejdzie w fazę realizacji – kończy się jakąś formą zamordyzmu. 

      Nie do końca kojarzę, czy ks. Marek mówił kiedykolwiek o postponowaniu przez Poppera wspomnianych wyżej filozofów, natomiast na pewno wspominał o Herrschaft und Knechtschaft, czyli o heglowskiej dialektyce pana i niewolnika, próbując pokazać nam, w jaki sposób ta teoria opisuje stosunki społeczne w warunkach tzw. realnego socjalizmu. Dla kogoś takiego jak ja – a byłem wtedy bardzo młodym człowiekiem, w dużej mierze uformowanym przez komunistyczną indoktrynację – to co mówił ks. Jędraszewski było wręcz olśniewające. 

      À propos olśnień rozmaitych…

      Nie znam się na tym, ale specjaliści mówią, że Jerry Lee Lewis miał olśniewającą technikę gry na fortepianie. Oprócz tego potrafił olśnić kobiety, czego znakiem jest fakt, że był siedmiokrotnie żonaty. Jerry olśnił ludzi także wówczas, gdy nawalony alkoholem i jakimiś prochami rozwalił samochodem bramę Gracelandu, czym zdenerwował Presleya i policję z Memphis, a zachwycił dziennikarzy, którzy grzejąc temat, przez kilka tygodni pobierali wynagrodzenie za wierszówki o niczym. Istnieje też takie podanie, że nasz pianista olśnił Johna Lennona i to do tego stopnia, że  przy okazji jakiegoś spotkania ex Bitels całował jego stopy. Jerry Lee był tą sytuacją trochę zażenowany, ale na pewno zniósł to traumatyczne wydarzenie z „filozoficznym spokojem”. Jak to mówią: „Coś pięknego. I niedrogo.”

CDN

 


O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...