czwartek, 30 września 2021

Zobaczyć oczy Boga

 

      Jak wiedzą bardziej uważni czytelnicy tego bloga, no i osoby, których to co ja mam na co dzień do powiedzenia, owszem, może i interesuje, ale przez brak czasu ograniczają się one wyłącznie do obserwowania moich komentarzy na Twitterze i Facebooku, jestem w posiadaniu czworga wnucząt, z czego troje to dziewczynki między drugim a piątym rokiem życia, a jeden to dzieciątko chłopczyk. Mam wrażenie że już tu o tym pisałem, ale ponieważ jest taka możliwość, że moje słowa nie do wszystkich dotarły, pragnę opowiedzieć pewną historię związaną z faktem, że jestem nauczycielem języka angielskiego i w sposób zupełnie naturalny przyszedł pewnego dnia moment kiedy wypadało mi spróbować nauczyć języka moje własne dzieci. Otóż, nie wgłębiając się w szczegóły, muszę przyznać, że ów plan kompletnie nie wypalił i po zaledwie paru lekcjach okazało się, że jeśli ja się będę upierał, to owa nauka skończy się tak, że albo one mnie znienawidzą, albo znienawidzę je ja, i to wcale nie dlatego, że one były zbyt głupie na coś takiego jak język obcy, ale przez to, że ja do nich nie miałem choćby cienia cierpliwości i każda z tych pewnie trzech, czy czterech lekcji jakie odbyliśmy kończyła się płaczem.

       Dziś moje dzieci są już duże i kompletnie samodzielne, a ja zamiast zajmować się nimi, zajmuję się wspomnianymi wcześniej wnuczętami. A tu, jak wszystko na to wskazuje, nie dość że wszystko wygląda kompletnie inaczej, to jeszcze do tego stopnia inaczej, że ja czegoś podobnego nie wyobrażałem sobie nigdy wcześniej. Też tu chyba opowiadałem historię o tym, jak to moja wnuczka kazała mi przez pół godziny krążyć po pokoju z przeznaczonym dla niej soczkiem i przez owe pół godziny żadne miejsce jej nie pasowało, by ów sok spożytkować, a ja z najwyższą cierpliwością pytałem: „Czyli tu, tak?”, by słyszeć jak ona najpierw odpowiada: „Tu”, by już chwilę później zmieniać zdanie i kazać mi się przemieszczać z tą szklanką, jak kompletnemu idiocie. A ja, oczywiście, jak ów idiota, nie dość że nie dostałem ciężkiej cholery i nie powiedziałem jej żeby mi dała święty spokój, to jeszcze kręciłem się w kółko po pokoju z tą nieszczęsną szklanką i nawet mi oko nie drgnęło.

        Ona wówczas miała, jak sądzę, jakieś dwa i pół roku, dziś natomiast jest już o dwa lata starsza i tak się stało, że zostałem z nią niedawno na dwie godziny zupełnie sam, a ona zażyczyła sobie, bym ją zabawiał. Ponieważ większość propozycji była nie na moje stare kości, uznałem że zaproponuję jej kolorowanki, co spotkało się wręcz z entuzjazmem. Dalej było tak:

- To co drukujemy?

- Motylki.

- Bardzo proszę. Ten może być?

- Nie. Jedź dalej.

- Te tutaj?

- Nie.

- Żaden?

- Jedź dziadzio niżej.

- Te tutaj są ładne.

- Nie. Wróć do góry. Tam był piękny.

- Bardzo proszę.

- Nie. Poszukaj koron.

- Okay. Szukamy koron. Popatrz jakie ładne.

- Nie. Jedź na dół...

       I w ten sposób przez bite dwie godziny: sukienki, korony, motylki, aniołki, koniki ze skrzydłami, kwiatki, serduszka, gwiazdki – a ja przez cały ten czas nie dość że grzecznie siedziałem przed tym durnym laptopem i wpisywałem kolejne hasła, podczas gdy w telewizji akurat leciał mecz Chelsea – Manchester City, i znów, nawet mi nie drgnęła powieka, a wszystko do czasu jak wróciła mama mojej ukochanej wnuczki i powiedziała jej żeby się przestała wygłupiać i dała dziadziowi spokój. No i dała.

       Nie będę tu się dziś popisywał i opowiadał, jak to owa sytuacja mnie zaskoczyła, bo ja od początku wiedziałem, że tak to właśnie będzie, a to z tego prostego powodu, że po tych wszystkich latach doskonale wiem, co to znaczy mieć wnuki. Rozumiem że większość czytelników tego tekstu jeszcze nie doznało owego szczęścia bycia dziadkiem, czy babcią i pełnego zrozumienia, że oto właśnie w oczach dziecka odbija się sam Pan Bóg, a zatem to dla nich przede wszystkim jest ów dzisiejszy tekst, by wiedzieli, że to co najlepsze w ich życiu – jeśli będą mieli to szczęście – jest jeszcze przed nimi.

        Zanim zasiadłem do tego tekstu, przeczytałem na Facebooku wpis Lecha Wałęsy, który, przyznaję, po raz pierwszy, gdy chodzi o niego akurat, mnie autentycznie poraził. Otóż, mówiąc krótko, Lech Wałęsa, przy okazji swoich kolejnych urodzin i chyba po raz pierwszy w życiu, poważył się na taką oto refleksję, że on się boi umierać, bo nie wie, czy nie trafi do piekła. Szczerze powiem, że tak jak, gdy chodzi o niego, nie mam na co dzień absolutnie żadnych dobrych myśli, tym razem wręcz zdrętwiałem. I już chwilę później przyszła mi do głowy myśl, że problem Lecha Wałęsy polega na tym, że on prawdopodobnie nie miał choćby jednej okazji, by spojrzeć w oczy któregoś ze swoich wnucząt, bo to był właśnie ten moment, by dojrzeć w owych oczach obraz samego Boga. Może wtedy byłoby mu dziś znacznie łatwiej. Zwłaszcza że w momencie gdy to zobaczył, zrozumiałby również, że nie ma się czego bać. No i dziś byłoby mu również znacznie lżej.

       I w ten sposób dzisiejszy tekst stał się tekstem typowo politycznym.




     

środa, 29 września 2021

Czy rój meteorytów potrafi zabić Tomasza Siemoniaka?

 

       Być może nie tylko ja zwróciłem uwagę na pewne nadzwyczaj ciekawe zjawisko w naszej polskiej polityce, gdyby jednak był tu ktoś, kto nie to przegapił, wyjaśniam, w czym rzecz. Krótko więc mówiąc, chodzi o to, że gdy poziom zidiocenia polityków opozycji i wspierających ich mediów oraz całej bandy wszelkiej maści celebrytów, sięgnie szczytu, wówczas ni stąd ni z owąd nadchodzi bardzo mocne wsparcie ze strony obozu rządzącego. Jednak i tu, gdy zaczynamy się obawiać, że tym razem przesadziliśmy i już wkrótce zaczniemy obserwować tragiczne efekty owego wybryku, ponownie odzywaja się przedstawciele opozycji i wszystko wraca do znanego nam już wcześniej status quo. Mówiąc o obozie rządowym, bardzo celowo o prawicowych mediach akurat nie wspominam, bo tam akurat niezmiennie urządują redaktorzy Sakiewicz i Karnowski z zespołem, a tak się składa, że na to co oni ogłaszają, pies z kulawą nogą nie raczy już od dawna zwracać uwagi. Jeśli więc po stronie włądzy dochodzi do jakichś bardziej istotnych nieszczęść, to tam z reguły głównym bohaterem jest któryś z posłów, czy ministrów.

      Gdy zatem po całej serii wystąpień najpierw posłów Jachiry i Starczewskiego, następnie przedłużającego się pajacowania Donalda Tuska, a wreszcie kolejnych wystąpień byłego ministra Siemioniaka, najpierw na Facebooku, a potem kolejno w telewizji TVN24 oraz „Gazecie Wyborczej”, ze stałą obecnością stowarzyszonych dziennikarzy, na konferencji prasowej ministrów Kamińskiego i Błaszczaka zaprezentowano zdjęcie jakiegoś Afgańczyka gwałcącego domową zwierzynę, by w ten sposób dowieść, że sytuacja na granicy polsko-białoruskiej jest poważna, a poseł Starczewski oraz jezuita Kramer nie mają racji wzywając do otwarcia granicy, pomyśłałem sobie, że owa krowa, czy – jak się potem okazało, koń – to jest gwódźdź do trumny Zjednoczonej Prawicy, okazało się natychmiast, że możemy jednak spać spokojnie.

       Proszę popatrzeć co się dzieje. Oto polskie służby stwierdzając, że wśród właśnie zatrzymanych podczas próby przekraczania granicy muzułmanów nie dość że znajdują się potencjalni terroryści, poczuły się zmuszone dodać – tak jak byśmy tego sami nie wiedzieli – że owi terroryści to dodatkowo jeszcze sodomici oraz pedofile, a żeby owo doniesienie – podkreśłmy, że potrzebne jak psu na budę – brzmiało bardziej wiarygodnie, publikują zdjęcie jakiegoś arabusa uprawiającego seks z krową, która ostatecznie okazała się klaczą. I ja oczywiście rozumiem, że granic trzeba strzec, a gdy na tych granicach pojawiają się potencjalni mordercy, to strzec ich szczególnie mocno. Rozumiem też, że skoro żyjemy tak niefortunnie w czasach bezwzględnie prowadzonej wojny propagandowej, dobrze jest tych terrorystów pokazać na dużym i kolorowym zdjęciu, jednak już numer z jakimś nieszczęśnikiem chędożącym konia, stanowi kompletną porażkę. Co ministrowie Kamiński i Błaszczak sobie wyobrażali, decydując się na to zagranie? Że opinia publiczna dozna szoku, widząc że te dzikusy wyznają zasadę: „Pies figura, byle dziura”? A może że PiS-owi przybędzie parę punktów procentowych, gdy wyborcy zobaczą, co muzułmanie zrobią z naszymi krowami, jeśli ich tu wpuścimy? Przecież to jest coś absolutnie najgłupszego.

       Powiem więc szczerze, że w pierwszej chwili, gdy dowiedziałem się o tej konferencji, a następnie zobaczyłem to głupie zdjęcie, pomyślałem sobie: „No to pięknie! Teraz nas załatwią na czysto”. Już widziałem jak Internet zaleje cała fala memów z ministrem Kamińskim i krową w roli głównej, oraz produkowanymi z godziny na godzinę komentarzami czołowych dziennikarzy Onetu, czy TVN-u, w których oni będą szydzić z Prawa i Sprawiedliwości, jako partii, która postanowiła przypieczętować swój sukces, epatując swój elektorat zwierzęcą pornografią, gdy nagle – po raz nie wiem już który – okazało się, że nie ma po stronie władzy takiego zidiocenia, którego by nie przebiło jeszczed większe bałwaństwo opozycji. Proszę sobie wyobrazić, że  w sytuacji gdy oni, wydawałoby się, mieli wszystko na dłoni, owa retorsja przybrała formę tłumaczenia nam, że to wcale nie jest takie pewne, czy to zdjęcie jest prawdziwe, że jeden zboczeniec nie świadczy o tym, że wszyscy pozostali też są zboczeni, czy że wreszcie że jak można tego typu szokujące sceny pokazywać ludziom w biały dzień. Mało tego. Nagle sam niesławny portal OKO.press głosem zaproszonego eksperta od zwierząt hodowlanych ujawnił, że po bliższym przyjrzeniu się, rzekoma krowa wcale nie jest krową, lecz klaczą, równie niesławna Magdalena Środa zasugerowała, że minister Kamiński owemu Afgańczykowi sprowadził pod nos ową klacz i zapłacił mu ciężkie pieniądze, by on łaskawie zapozował, a na sam już koniec, chyba najbardziej z nich wszystkich, „Tygodnik Powszechny” paluszkiem którejś z pracownic, której nazwiska szukać mi się nie chce, zwrócił nam uwagę na jak najbardziej historyczny fakt, że współżycie seksualne ze zwierzętami to nic takiego, bo na przykład polskie chłopstwo od lat słynie z tego, że gdy tylko zajdzie od tyłu swoje zwierzę, to nie może się powstrzymać. A na dowód tego zacytowała bardzo historyczny dokument, ujawniający że swego czasu ów proceder był tak powszechny, że pojawiła się propozycja by tradycyjnych pasterzy zastąpić pasterkami, które, jak to kobiety, zawsze gwarantowały moralny porządek.

         Nic nie zmyślam. Tak było. Gdy minister Kamiński wraz z ministrem Błaszczakiem uznali, że numer z krową, o której obaj jeszcze nie wiedzieli że jest koniem, to będzie hit, nawet nie spodziewali się, że już za chwilę portal OKO.press wynajmie eksperta, który im zwróci uwagę na fakt, że na zdjęciu widzimy ewidentną klacz. Mało tego – oni się nie spodziewali, że nie minie pół dnia, jak jeszcze ktoś inny powie im, by się od nich odczepić, bo w końcu zoofilia to zjawisko równie popularne jak picie kawy, czy słuchanie muzyki.

       Tymczasem jest tak, że o samym zdjęciu z krową, czy koniem – nie wiem, czy dziennikarze OKO.press wiedzą, ale to jest bez praktycznego znaczenia – nikt już nie mówi, i w ogóle owych pełzających w kierunku naszych granic morderców nikt nie wspomina, natomiast, owszem, wszyscy z nieustajacym rozbawieniem wracają do kwestii teściowej Donalda Tuska i tego, cóż  ta pani swojemu zięciowi, ciekawego powiedziała. A nie zapominajmy, że są jeszcze Monika Olejnik z Tomaszem Siemoniakiem, Zbigniew Hołdys z Manuelą Gretkowską i, last but not least, Michał Szczerba z Dariuszem Jońskim. No i byłbym zapomniał – Agnieszka Holland na przyczepkę. Bardzo przepraszam, ale to jest armia, której nawet rój meteorytów nie pokona.



      

       

      

 

wtorek, 28 września 2021

Czy trockista Daniel Andrews uratuje ruch antyszczepionkowy przed ostateczną kompromitacją?

 

        Każdy z nas, kto bierze udział w zabawie pod nazwą Twitter, zdążył już zapewne zauważyć, że w ostatnich tygodniach liczba osób i organizacji stających w walce z czymś co oni sami nazywają „fałszywą pandemią”, lub bardziej bezpośrednio „plandemią” radykalnie wzrosła. Oczywiście można by było na ten ruch machnąć ręką, gdyby nie fakt, że znaczna część z nich nie tylko ogranicza się do tego, by protestować przeciwko faktycznemu zmuszaniu ludzi do szczepień, czy głoszeniu rzekomych kłamstw gdy chodzi o samą pandemię, ale z coraz większą agresją, rozwijajacą się w kierunku tak naprawdę autentycznego terroru, wypowiada polskiemu państwu klasyczną wojnę.

       I wcale nie chodzi mi tu wyłącznie – choć to oczywiście samo w sobie ma swoją moc – o to, że osoby zaangażowane w ów ruch robią wrażenie jakby ich całe życie było skoncentrowane wyłącznie na owej „plandemii”, jakby oni wszyscy wpadli w stan histerii, z którego nie wyprowadziłby nawet wybuch wojny rosyjsko-polskiej, ani nawet o to, że oni w obecnej chwili nie mówią inaczej o polskim rządzie, jak o „kurwach”, „nazistach” i „mordercach”, a ministra Niedzielskiego przedstawiaja jako „nowego Mengele”. To co jest w tym szaleństwie najgorsze, to to że oni faktycznie potraktowali swoją misję jako działania wojenne, gdzie jeńców się nie bierze, i w związku z ową wojną, która ma, jak wiemy, swoje prawa, postanowili zaatakować państwo bezczelną propagandą i równie bezczelnym kłamstwem.

        Obserwuję dość uważnie to co się dzieje na Twitterze – Facebook jest tu odrobinę bardziej zrównoważony – i daje słowo, że sytuacja jest poważna. W obliczu tego, że dziś Polska naprawdę ma wiele znacznie poważniejszych zmartwień niż COVID, a sama pandemia istnieje wyłącznie statystykach i teorytycznej przynajmniej konieczności zakładania od przypadku do przypadku na twarz masek, ów ruch antyszczepionkowy – bo do tego tak naprawdę wszystko się to sprowadza – atakuje całą serią ewidentnych zmyśleń, niezmiennie zaczynających się od słów „podobno”, czy „ponoć”, ewentualnie ilustrowanych jakimś pochodzącym nie wiadomo skąd obrazkiem, z których każde próbuje nam wmówić, że już od przyszłego tygodnia polska policja będzie aresztowała każdego niezaszczepionego, a kto będzie protestował, zostanie potraktowany z pełną brutalnością. Z prawdziwą powagą – a byłem tego świadkiem – głosi się choćby, że „podobno” w polskich szpitalach każdy zaszczepiony, który umrze z powodu wirusa, jest kwalifikowany jako osoba zmarła na zwykłą grypę, a owa wiadomość natychmiast zaczyna żyć własnym życiem.

         Wspomniane szaleństwo zostało ostatnio podkręcone przez wydarzenia w Australii, a konkretnie w Melbourne – na co wspomniani komentatorzy dyskretnie nie zwracają uwagi – gdzie władze od ponad roku realizują politykę drastycznego lockdownu i wszelkie protesty uciszają w starym dobrym stylu znanym nam z czasów komuny, gdzie nie ma mowy o żadnej dyskusji, ale pozostaje wyłącznie coś co mistrz Heller określił bon motem: „kolanem w brzuch z ziemi w zęby w nocy skrycie nożem z góry w dół na magazyn okrętu przez worki z piaskiem wobec przeważającej siły w ciemnościach bez słowa ostrzeżenia, za gardło”.

        Pokazują nam więc owi bojownicy o ludzką wolność, którzy nie wierzą w szczepionki, nadzwyczaj drastyczne obrazki z walki policji z demonstrantami na ulicach Melbourne – gdzie, jak mówię, nie ma litości – i nie dość że wzywają polski rząd do wyrzucenia z Polski na zbity pysk ambasadora nazistowskiej Australii to jeszcze prorokują, że to co się dzieje w Australii już za chwilę będzie miało miejsce w Polsce, o ile natychmiast nie wyciagniemy za kudły z tych ich komuszych gabinetów Morawieckigo, Dudy i Niedzielskiego.

      Tu drobna dygresja: Swoją drogą, to bardzo ciekawe, że te same osoby, które głoszą aż takie podobieństwo między australijskim i polskim reżimem, stale informują o swoich znajomych, którym, mimo zamkniętych granic, udało się rzekomo uciec do Polski akurat. Nie do Szwecji, czy Rumunii, gdzie, jak słyszymy, panuje pełna covidowa wolność, ale tu do nas, pod mengelowski but ministra Niedzielskiego.

       Ciekawe jednak tak naprawdę jest coś innego. Otóż, jak część z nas wie, ze względu na obowiązujacy w Australi polityczny system, poszczególne stany mają swoją autonomię i własną politykę wewnętrzną, a w Melbourne, podobnie jak w całym stanie Victoria, akurat władzę od niemal 10 lat sprawuje niejaki Daniel Andrews, stary komunista o trockistowskiej proweniencji, z woli mieszkańców, co ciekawe, regularnie wybierany z ogromną przewagą na stanowisko premiera, i co jeszcze ciekawsze, z tej samej woli mieszkańców, uzyskujacy z każdymi kolejnymi wyborami coraz większe poparcie, i co nawet jeszcze ciekawsze przez niemal wszystkich obywateli stanu oceniany, jako absolutny mistrz w walce z pandemią. Czy ktoś się zatem dziwi, że on, widząc nagle na ulicach Melbourne tysiące zdesperowanych ludzi żądających czegoś co oni nazywają wolnością, bierze ich zwyczajnie za twarz i ową twarz wbija w ziemię?

        No i to jest akurat Melbourne i, jak sądzę, tylko Melbourne, bo, jak znam życie dalej na prowincji jedni drugich mają w głębokim poważaniu i każdy zajmuje się sobą. Tymczasem nasi antyszczepionkowcy – których, jak już wspomniałem, z każdą chwilą jest coraz więcej – czy to z głupoty, czy może z wyrafinowania, epatuja nas tym migawkami z ulic Melbourne i zapewniają, że jeśli Polacy się nie zreflektują, to już za chwilę ten nazista Niedzielski będzie ów australijski eksperyment realizował u nas.

       Czemu oni to robią? Ktoś powie, że to przez ich jak najbardziej szczere przekonanie, że pandemii nie ma, a szczepionki zabijają. I ja oczywiscie biorę pod uwagę, że są wśród nich i tacy, niemniej moim zdaniem znaczna większość z nich, z różnych powodów – a głównie z owego starego przekonania, że szczepionki to generalnie zło – postanowiła się nie zaszczepić, a dziś widząc, że bez owego tak zabawnie nazywanego „paszportu covidowego” będą mieli ciężko, zwyczajnie zwariowali i aby jakoś zracjonalizować swoją postawę, siedzą od rana do wieczora w internecie i zbierają kolejne dowody na to, że świat oszalał, a to oni są tymi ostatnimi Mohikanami.

      Nawet jeśli każdy z owych dowodów będzie się zaczynał od słów „ponoć”, czy „podobno”, ewentualnie będzie ilustrowany znalezionym na youtubie filmem z ulic Melbourne.



piątek, 24 września 2021

Czy Donaldowi Tuskowi spadł na glowę kawałek meteorytu?

 

Dziś w kioskach pojawił się kolejny numer tygodnika „Warszawszka Gazeta”, a w niej mój kolejny felieton. Zapraszam wszystkich i tu i tam.     

 

       Robię to bardzo niechętnie, niemniej nie widzę możliwości by nie skomentować ostatniego wystąpienia Donalda Tuska, który, wydawało się, postanowił machnąć ręką na całą tę Platformę do której został po latach zesłany, i wyjechać gdzieś na wieczne wakacje, bo oto wrócił i to wrócił z przytupem, na odgłos którego cały kraj zwyczajnie osłupiał. Wrócił więc Donald Tusk, stanął na środku sceny, ucałował i pobłogosławił chleb,  po czym wygłosił manifest, w którym ogłosił, że Polska to kraj, gdzie kruszynę chleba podnoszą z ziemi przez uszanowanie dla darów Nieba a pierwsze ukłony są jak odwieczne Chrystusa wyznanie „Bądź pochawalony”..., czym wywołał entuzjazm partyjnych towarzyszy.

       No dobrze, odrobinę przesadziłem, ale naprawdę niewiele. On wprawdzie nie cytował Norwida, ale, owszem, opowiedział o tym, jak jego mama tradycyjnie przed przekrojeniem chleba robiła na nim znak krzyża, jak on ma wielu znajomych, którzy są katolikami, a niedawno nawet uczestniczył w uroczystosci Chrztu Świętego. A wszystko to po to, by zachęcić wspomnianych partyjnych towarzyszy, by nie prześladowali katolików, bo to jest niemal tak jakby prześladowali siebie samych.

       Wypowiedź Tuska, jak już wspomniałem, wśród zgromadzonych na sali aktywistów partyjnych wywołała entuzjazm, poza salą jednak pojawiło się juz tylko albo zdziwienie, albo – i to niemal wyłącznie – potężna fala szyderstw, w których wypomniano mu dramatyczną wręcz niekonsekwencję, by nie powiedzieć najbardziej bezczelny fałsz. A ja przyznaję, że mimo iż tutaj zachowuję dość lekki ton, to, gdy chodzi o stan w jakim znalazł się dziś były premier, znajduję się w kropce i doprawdy nie mam pojęcia, co go tak naprawdę zaatakowało. Możliwości jednak są, moim zdaniem, trzy. Pierwsza to ta, że Donald Tusk wie że opowiadając o tym jak jego mama czyniła na chlebie znak krzyża, kłamie, ale mając świadomość, że wyborcy Platformy Obywatelskiej to w ogromnej większości osoby wyjątkowo mało inteligentne, a nawet jeśli inteligentne, to w stanie ciężkiej histerii, liczy na to że oni w swojej masie całą tę absurdalną gadkę przyjmą bez mrugnięcia okiem.

       Druga ewentualność, moim zdaniem, jest taka że on doskonale wie, że to już koniec, ale tak jak osoba tonąca gotowa jest się złapać choćby i brzytwy, łapie się jej, bo ma nadzieję, że jego mocodawcy w Berlinie docenią tę jego próbę i uznają, że on faktycznie robił co mógł, tyle że co można zrobić, kiedy się ma do czynienia z idiotami w rodzaju Sławomira Nitrasa, czy Michała Szczerby.

       No i jest jeszcze trzecie rozwiązanie owej zagadki, do którego, swoją drogą, od dłuższego czasu się przychylam. Donald Tusk z tego wszystkiego zwyczajnie zwariował i już nie wie, co jest prawdą, a co kłamstwem, co mu się przydarzyło, a co przyśniło, a nawet jest możliwe, że on nawet nie bardzo ma świadomość kim jest, gdzie jest i co robi.

      Właśnie tak.

 

Post Scriptum: Już po napisaniu tego tekstu, dotarła do nas informacja, że zapytany o te bajki na temat mamy rysującej znak krzyża na chlebie, Donald Tusk wyjaśnił, że to była tylko taka zmyłka mająca na celu wzięcie pod włos zdegenerowanej intelektualnie polskiej wsi. Co ciekawe, on poczynił to wyznanie nie w prywatnej rozmowie, z której nastąpił przeciek, ale jak najbardziej publicznie i oficjalnie. Wygląda na to, że ów tytułowy meteoryt był nasycony jakimiś kosmicznymi dopalaczami.



środa, 22 września 2021

Dlaczego Jarosław Kaczyński nie przyszedł na urodziny Roberta Mazurka

 

Jak pewnie część z nas już wie, dziennikarz Robert Mazurek zaliczył 50 rok życia i z tej okazji, zamiast zrobić sobie porządną imprezę w towarzystwie rodziny i przyjaciół i się tym samym odpowiednio zabawić, postanowił urządzić wielkie przyjęcie dla znajomych celebrytów i polityków, no i tym sposobem ostatecznie skompromitował się na czysto. A ja, doceniając oczywiście fakt że, z jednej strony, Mazurek uznał za konieczne spędzić ów wyjątkowy dzień w fascynującym jak jasna cholera towarzystwie posłów Neumanna, Budki, Suskiego i Cymańskiego, a z drugiej, że zaproszenie na tę dziwną imprezę przyjął również wicepremier Gliński i że wszyscy się tam świetnie bawili, znacznie bardziej jestem poruszony faktem, że, jak rozumiem, to sam solenizant w całości sfinansował ową uroczystość. Jak czytam, na miejscu stawiło się około 100 osób z różnych zakątków polskiego establishmentu i nie bardzo sobie wyobrażam że Robert Mazurek kazał im się zrzucać do puszki, ani tym bardziej, że śladem nowego świeckiego obyczaju, zorganizował na ten cel zbiórkę w Internecie, ale jeszcze bardziej, że on tych tam wszystkich ludzi ściągnął, uprzedzając ich wcześniej, że każdy musi przynieść własną flaszkę plus słoik ogórków.

        Urodzinowa impreza Mazurka wywołała na Twitterze i w paru innych miejscach dość żywą reakcję, a między innymi – co stwierdzam z satysfakcją – część komentatorów przypomniała mój tekst sprzed paru lat, w którym zacytowałem fragment listu, jaki otrzymałem swego czasu od śp. Zyty Gilowskiej. W liście tym Pani Profesor opowiedziała mi o tym, jak to brat Roberta Mazurka, został najpierw zatrudniony w rządzie Kazimierza Marcinkiewicza jako rzecznik prasowy w Ministerstwie Finansów, a gdy stamtąd wyleciał, przez Bronisława Wildsteina w TVP, skąd po zmianie władz, został wywalony z półmilionową odprawą, i najpierw pomyślałem sobie, że przypomnę tę tekst tutaj, ale już po chwili zdecydowałem cofnąć się o kilka lat wcześniej, do roku 2012, i powtórzyć coś równie ciekawego. Bardzo więc proszę.

 

 

 

 

      Przypuszczam, że to co teraz powiem spowoduje zarzut, że wpadam w najbardziej prymitywną kokieterię, jednak fakt jest faktem, że dopiero późnym wieczorem dowiedziałem się, że tekst Roberta Mazurka, w którym on deklaruje, że już nigdy nie pójdzie na Krakowskie Przedmieście by płakać nad rozszarpanymi ciałami Lecha i Marii Kaczyńskich, zrobił na kimkolwiek większe wrażenie. Przyznaję, że był taki moment w ciągu dnia, kiedy gdzieś przeczytałem o tym co Mazurek napisał w „Rzeczpospolitej”, jednak daję uczciwie słowo honoru, że informacja ta niemal w jednej chwili pozostała w mojej świadomości zepchnięta na dalszy plan przez cały szereg innych, jak choćby ta, że podobno każdy człowiek swoim organizmie śladowe ilości złota, czy że… ja wiem? Już zapomniałem.

       Dlaczego publiczna deklaracja Mazurka, że ponieważ, z jednej strony, służby Platformy Obywatelskiej sprzątnęły z chodnika kwiaty, które jego żona zostawiła tam dla Marii Kaczyńskiej, a z drugiej, że wśród tych kwiatów – zanim jeszcze doszło do owego aktu wandalizmu – łaziło pełno jakichś pisowskich wariatów i oni Mazurkowi działali na nerwy, on ma już tego całego Smoleńska dość, nie zrobiła na mnie wrażenia? Przede wszystkim dlatego, że on rzeczy na tym poziomie obłędu powtarza tydzień w tydzień w przeróżnych tak zwanych prawicowych mediach od lat i trudno by mi nawet było powiedzieć, że ów najświeższy występ był tu jakoś szczególnie bulwersujący. To był powód pierwszy. Jednak znaczenie też, jak dziś widzę, miało to, że ja nie przeczytałem tego tekstu, lecz tylko dowiedziałem się o tym że on jest. A skoro nie przeczytałem, to nie wiedziałem, że Mazurek napisał go w kompletnie innym stylu, niż robi to tradycyjnie. A rzecz w tym, że on go napisał w tonie śmiertelnie poważnym, wręcz refleksyjnym. A to już jednak stanowi pewien news.

      Jak wszyscy chyba, którzy tu jesteśmy wiemy, Robert Mazurek w naszej prawicowej publicystyce, to ktoś taki jak Jerzy Urban dla bolszewii. O co chodzi? Otóż, przy pełnym zachowaniu proporcji – choćby i w tym znaczeniu, że Urban jest od Mazurka nieskończenie bardziej sprawny intelektualnie i dziennikarsko – zarówno jeden i drugi to są tak zwani „szydercy”. Oni są tymi szydercami jak gdyby już zawodowo, wręcz mentalnie, i trudno sobie wyobrazić, żeby któryś z nich kiedykolwiek powiedział coś w taki sposób, by można to było ocenić jako refleksję smutną, wesołą, lub zwyczajnie – refleksyjną. Jak idzie o Urbana, to ja chyba pamiętam jeden jego tekst, w którym on nie rechotał, jeszcze z początku lat 70-tych, kiedy wziął na warsztat kilka przypadków nieszczęść wynikających z ludzkiej głupoty, a polegających na przykład na tym, że gdzieś w jakiejś fabryce chemicznej grupa kolegów innemu koledze – wyłącznie dla żartu – wlała do butelki z oranżadą jakiś kwas i on od tego umarł w cierpieniach. Zresztą, nawet i tu dziś nie mam pewności. Może tam nastrój był inny, natomiast to tylko mi się zrobiło tak smutno, że wyobraziłem sobie, że Urban też jest smutny?

      Co do Mazurka, wydaje mi się, że on nie-żartować nigdy nie potrafił. Więcej. O ile mnie pamięć nie myli, on nawet nie potrafił tak się zachować, by pisząc, się tak dziarsko nie kolebać. I oto nagle, czytam wczoraj wreszcie ten tekst o skurwysynach i wariatach z Krakowskiego Przedmieścia, i nie mogę się oprzeć wrażeniu, że Mazurek jest tak poważny, że jeszcze chwila a zacznie płakać. W dodatku, tam jest jeszcze coś. On niemal połowę miejsca jakie mu redakcja „Rzepy” udostępniła na ów coming-out, przeznacza na zaklinanie się, jakim to on jest tak naprawdę patriotą i obrońcą smoleńskiej pamięci, tyle że tych wariatów się już tak namnożyło, że on nie mógłby tego swojego patriotyzmu w miejscu tak fatalnie zainfekowanym przez ludzką głupotę kultywować. I to wszystko też pisze z najgłębszą powagą. A ja się zastanawiam, dlaczego? Dlaczego pisze i dlaczego tak poważnie?

      Przede wszystkim, dlaczego pisze? Nie ulega bowiem wątpliwości, że składając tę deklarację, Mazurek się skompromitował do samego końca i w dodatku praktycznie wykluczył z towarzystwa, które mu dawało sławę i pozycję. Ja oczywiście tu nie mówię, że teraz Lisicki przepędzi go z „Uważam Rze”, a zamiast jego felietonów w „Rzeczpospolitej” zaczną się ukazywać felietony Łukasza Warzechy. Wcale nie. Jestem pewien, że jego koledzy za ten tekst na niego się wcale nie obrażą. W końcu, cóż on tam napisał takiego, by ich to miało oburzać? Że ludzie to hołota? Nie przesadzajmy. Kiedy mówię, że Mazurek straci pozycję, mam na myśli pozycję wśród tej reszty prawicowej opinii publicznej autora „naszego”. Już z reakcji jakie można było zaobserwować wczoraj na blogach, widać, że w wśród patriotycznie ukierunkowanych mas, nastąpił głęboki szok. Ja sobie nie wyobrażam, by on, oświadczając, że te tłumy patriotów pod Pałacem Prezydenckim go brzydzą, nie wiedział, co się za chwilę wydarzy. Świadczy o tym choćby ta seria histerycznych wręcz zastrzeżeń, że on i jego rodzina naprawdę szanowali Marię Kaczyńską. A zatem, mogę przypuszczać, że on ten tekst pisał nie dlatego, że tak chciał, ale dlatego że tak musiał. I wcale tu nie sugeruję, że ktoś mu go napisać kazał – choć oczywiście nic nie jest wykluczone – ale że z jakiegoś powodu nie mógł się powstrzymać. Że on go zrobił na takiej zasadzie, jak człowiek niekiedy musi pojść do ubikacji, bo inaczej się posra. I mi właśnie o to chodzi. Że ja podejrzewam, że Mazurek się zwyczajnie posrał.

      Ja oczywiście wiem, że wiele osób zainteresowanych tym co się stało, bardzo dziś chętnie powtarza, że nie ma o czym gadać, bo każdy wie, że Mazurek to była zawsze kanalia, szpieg i zdrajca. Że to od początku był człowiek Platformy, kumpel Arabskiego i Cichockiego i on od początku miał ten cały Smoleńsk w nosie. Takie podejście rozumiem, bo ono wszystko załatwia od początku do końca, a wiadomo, że czasu na głupstwa jest coraz mniej. Jednak to jest nie do końca prawda. Jestem przekonany, że Mazurek jednak ten tekst napisał w pewny szczególnym sensie wbrew sobie. Jasne że jeśli przypomnieć sobie, co on pisał przez całe lata na temat choćby Przemysława Gosiewskiego, czy Anny Fotygi, czy nawet Jarosława Kaczyńskiego, a wcześniej Lecha, zobaczymy że dla niego bicie w słabych, a więc w naszym przypadku w tych, którzy już leżą skopani przez reżimową propagandę, było sposobem na życie. Jego zadanie ograniczało się do tego, by – i tu znów pojawia się Urban – by tych, którzy znaleźli się na celowniku służb schlastać biczem satyry. A więc by ten pop uczynić częścią przemysłu rozrywkowego. Więc ja bym zrozumiał, gdyby on w miniony wtorek poszedł na Krakowskie Przedmieście, a następnie opisał ten tłum tak jak on to zawsze robi – wyciągając z niego paru wariatów i w jakiś dowcipny sposób poprowadził parabolę między nimi, a na przykład kotem Jarosława Kaczyńskiego. Tymczasem Mazurek zachował się inaczej. Wygląda na to, że on tam poszedł, zobaczył tych „wariatów” i doznał olśnienia. W jednym ułamku sekundy zdał sobie sprawę z tego, że coś się dzieje. I zadrżał.

      Proszę mi tu pozwolić na chwilę refleksji odnośnie wspomnianych „wariatów”. Otóż ja dość aktywnie uczestniczę w politycznym życiu polskiej prawicy od początku lat 90-tych, a więc choćby od dnia kiedy to zapisałem się do Porozumienia Centrum, i od samego początku mam okazję trafiać na ludzi najróżniejszych. Od pierwszego mojego dnia w tej polityce – a przecież i tak naprawdę wszystko się zaczęło jakieś dziesięć lat wcześniej – spotykałem ludzi niemal każdego rodzaju, zarówno zwykłych nie rzucających się w oczy obywateli, wybitnie inteligentnych i dowcipnych działaczy, ale też takich, o których z czystym sumieniem można powiedziec, że są troszkę bardziej szaleni, niż każdy z nas. I mam wrażenie, że po tych wszystkich latach – w końcu czasy są naprawdę okrutne – procent tych ostatnich mocno wzrósł. Pisałem o nich tu na blogu niejednokrotnie. I zastanówmy się teraz, jak to jest? Czyżby Robert Mazurek nie znał tych ludzi wcześniej? Przecież to jest niemożliwe. Ja wiem, że ten szalik, z którym on się wiecznie obnosi, mógł go tak przydusić, że on stracił podstawową perspektywę, jednak nie wierzę, żeby to zaślepienie posunęło się aż tak głęboko, że on w pewnym momencie doszedł do przekonania, że świat to on i jego koledzy z redakcji.

      A zatem, jeśli on nagle zobaczył tych, jak sam ich nazywa, „wariatów”, i postanowił napisać na ich temat tak pełną smutku refleksję, musiało się coś stać. Jak mówię, powodów może być kilka. Zupełnie prostych, jak ten, że to nie on, ale żona Mazurka ich zobaczyła, i kazała mu ten tekst napisać, ale też choćby tak absurdalnych, że ktoś do niego się zgłosił i powiedział mu: „Dobra, panie Mazurek, koniec tego dobrego. Przechodzicie do ‘Newsweeka’”. Mogło być też choćby i tak, że Robert Mazurek – znów ten szalik – ma tak mocno rozwinięte ego, że dla niego sytuacja, kiedy jego nie zapraszają do komentowania w TVN24 była już do tego stopnia nie do zniesienia, że postanowił nagle – może i trochę po pijanemu – zadeklarować swego rodzaju lojalność. Niedawno napisałem tekst w pewnej części poświęcony osobie jednego takiego Zbigniewa Lewickiego, i nagle mój kolega Kozik znalazł w sieci jakiś fragment Dziennika Telewizyjnego sprzed lat, gdzie to ów Lewicki – dziś jak najbardziej „nasz” człowiek – składa publiczną deklarację lojalności wobec generałów. A więc możliwe, że w przypadku Mazurka doszło do czegoś podobnego. Może ten jego tekst to swoista deklaracja lojalności? Może jemu zaproponowano jakąś naprawdę świetną pracę za naprawdę duże pieniądze, a on miał już tylko w to wrzucić parę słów oświadczenia. Jednak w to też nie wierzę. W końcu, czemu do niego? No i przede wszystkim, w jaki sposób Mazurek, stercząc dalej tam gdzie sterczy dziś i pisząc to co pisze, komukolwiek przeszkadzał? Rozumiem że on może mieć marną sytuacje finansową, jakieś nie daj Boże, kredyty, no ale czemu ktokolwiek miałby się nad nim nagle litować? Tego zwyczajnie nie widzę.

       A jednak on sobie ten grób wykopał i dobrze by było wiedzieć, czemu? Otóż mnie się wydaje, że u niego to było jednak szczere i do końca uczciwe. Mazurek faktycznie jest tak głupi, że on nie wiedział, że ludzie są ludźmi. I że na pewnym poziomie wzruszenia, wielu z nich po prostu nie wytrzymuje i ogarnia ich swego rodzaju szaleństwo. I że jest pewien rodzaj wzruszeń – Katastrofa Smoleńska jest tu idealnym przykładem – kiedy to człowiek, który sobie z tym napięciem nie radzi, może faktycznie zacząć się zachowywać w sposób bardzo, ale to bardzo niekonwencjonalny. Oczywiście, nie jest też tak, że on tych ludzi wcześniej w ogóle nie widział. Przecież ich niemal codziennie pokazują wszystkie telewizje, a jak ktoś nie chce oglądać telewizji, to widział paru z nich choćby w filmie „Krzyż”. Tyle że dotychczas on się z nich tylko śmiał. Tak jak śmiał się, zanim jeszcze owo biedne chore ciało Przemysława Gosiewskiego zostało rozdarte na strzępy przez złych ludzi. I nagle stało się coś co sprawiło, że Mazurek zobaczył, że oni wcale nie są śmieszni. Ani trochę śmieszni, lecz straszni, wręcz upiorni. Co on dokładnie zobaczył, tego nie wiem. Z mojego punktu widzenia wszystko jest jak było. Jednak sądzę, że on coś musiał zobaczyć. I się zwyczajnie wystraszył. I zawołał: „Zabierzcie mnie stąd. Ja z nimi nie chce mieć nic wspólnego!”

      Czytałem kiedyś rozmowę z pewnym słynnym masowym mordercą nazwiskiem Speck. Speck zamordował siedem uczennic szkoły pielęgniarskiej gdzieś w Dallas i za to dostał wyrok 1200 lat więzienia. Z tego co pisze o nim dziennikarz, Speck był – dziś już szczęśliwie nie żyje – człowiekiem doskonale przerażającym. Ktoś kto nie bał się nikogo i niczego. W pewnym momencie opowiada Speck, że on wciąż otrzymuje w tej swojej celi listy od kobiet, które się w nim kochają. Kobiety piszą, że chcą go poznać, chcą za niego wyjść za mąż. Przysyłają swoje zdjęcia i adresy. Speck jednak wszystko oddaje swoim kolegom z więzienia i wyjaśnia to tak: „One są często naprawdę ładne, ale z nimi musi być coś nie tak. Ja nie chcę mieć z nimi nic wspólnego”.

       Otóż ja myślę, że w przypadku Mazurka mamy reakcje podobną. On się nad tymi ludźmi – ale przecież nie tylko nad tymi – znęcał, szydził z nich, dręczył i był szczerze przekonany, że to jest taka głupia śmierdząca masa. I nagle nastąpiło coś, co kazało mu zmienić perspektywę. Spojrzał i się przestraszył. I stąd to wszystko. Co będzie dalej? Nie mam pojęcia. Myślę, że on jednak wkrótce dojdzie do siebie. Podobnie jak wielu innych.

 

      Jak już wspomniałem, powyższy tekst powstał w roku 2012. Dziś Mazurek okazuje się być częścią tak zwanej elity, akceptowaną przez jednych i drugich. Jest jednak coś, co pozwala mi wciąż zachowywać pozycję wyprostowaną. Otóż już jakiś czas temu znalazłem gdzieś wypowiedż wspomnianego Mazurka, gdzie ów wyznał, że jest mu bardzo przykro, że taki Jarosław Kaczyński jako jedyny nigdy jeszcze nie zgodził się udzielić mu wywiadu. Dziś, jak się okazuje, on nawet Mazurkowi nie złożył urodzinowych życzeń. A zatem, ja akurat wciąż mam się czego trzymać.





 

wtorek, 21 września 2021

Pięć słodko-gorzkich refleksji na pożegnanie lata

 Po dwumiesięcznej przerwie wypada nam wrócić do ukazujacej się od dłuższego już czasu w „Polsce Niepodległej” mojej serii krótkich kawałków na poprawę nastroju. Z początku były one faktycznie krótkie, teraz jednak się robią coraz dłuższe i dłuższe i kto wie, czy w okońcu nie zmienią się w jedną, pojedynczą refleksję na jeden temat. Póki co jednak mamy wciąż kawałki. Zapraszam więc.

 

 

 

Tyle się ostatnio dzieje, że naprawdę trudno jest się zdecydować, od czego zacząć, więc zacznijmy od samej góry, czyli od rozmowy, jaką „Gazeta Wyborcza” przeprowadziła z dawno niewidzianym Ludwikiem Dornem. Napisałem, że Ludwik Dorn to polityk dawno nie widziany, a przecież to jest potężne niedopowiedzenie. Ludwik Dorn to ktoś, o kim albo zdążyliśmy przez ostatnie lata kompletnie zapomnieć, a jeśli komuś tam jeszcze to nazwisko się kołatało po głowie, to zapewne zastanawiał się, czy on przypadkiem jakoś tak w międzyczasie nie umarł. Tymczasem on żyje jak najbardziej, a nie dość że żyje, to jeszcze jest wyciągany przez „Gazetę Wyborczą” jako zwiastun dobrej nowiny i ową nowinę ogłasza. Co to mianowicie za nowina? Otóż na sugestię prowadzącej wywiad, że łatwo jest sobie wyobrazić że Prawo i Sprawiedliwość traci większość parlamentarną, odpowiada tak:

Otóż jeżeli pojawi się taka perspektywa, to opozycja przy całym swoim zróżnicowaniu i skonfliktowaniu może wpaść na pomysł gabinetu pozaparlamentarnego, na który zgodzą się i konfederaci i lewica. I którego zadaniem będzie jedno: zainstalowanie się i rzeź kadrowa pisowczyków w administracji i spółkach skarbu państwa.

W PiS i wokół PiS jest sporo takich posłów, którzy wiedzą, że nie znajdą się na listach wyborczych. Pan Kaczyński może im mówić cuda-niewidy, ale oni są ludzie konkretni i trzeźwi. I da się im ofertę: pogonimy pisiorów, ale dla siedmiu czy dziesięciu z was, którzy zagłosują za naszym antypisowskim rządem, znajdą się synekury dla żony, szwagrów, i to za parędziesiąt tysięcy miesięcznie. No to jak ma się perspektywę, że rodzina będzie dostawała po 20 tys. zł miesięcznie jeszcze przez dwa lata, a od Kaczyńskiego to dostaną ucho od śledzia, to rezultat polityczny takiej kalkulacji jest oczywisty. PiS i pan Kaczyński, moim zdaniem, tego nie przeżyją.

      Ktoś powie, że nie ma się co tymi niedobitkami zajmować. I ja bym oczywiście machnął na te smutne dornowe analizy ręką, gdyby nie to, że, jak to często przy tego typu okazjach się dzieje, bywa że człowiek uczepi się płotu, wyrzyga, potem się wywali, a tu nagle mu z kieszeni wypadnie wymięta stówa. A więc ja o tej stówie.

 

 

***

     

 

Zacytowany przeze mnie fragment nie jest szczególnie długi, a w samym wywiadzie tego typu kwiatków jest znacznie więcej, ja jednak chciałbym zwrócić uwagę na dwie rzeczy. Pierwsza to ta, że Dorn, bez cienia wstydu, wręcz z bezczelnym uśmiechem, przedstawia Platformę Obywatelską nie tylko jako polityczny projekt dla którego korupcja polityczna stanowi wręcz naturalny sposób na, czy to zdobycie, czy utrzymanie władzy, ale zupełnie otwartym tekstem sugeruje, że owa korupcja to w samej rzeczy coś, co stanowi jedyną praktyczną drogę do skutecznego uprawiania polityki. A przy tej okazji, redaktor Kublik – przestawmy ją może – nie reaguje na tę wypowiedź choćby lekkim uniesieniem brwi, a redakcja publikuje ją bez słowa komentarza.

      Druga rzecz, która mnie zainteresowała, to fakt, że przez cały wywiad Ludwik Dorn mówi o Prezesie nie inaczej jak „Pan Kaczyński”. I nie chodzi mi o to, że on nie używa tytułu „prezes”, czy „premier”, ani też że nie używa formy „Kaczyński”. To by było zrozumiałe. Mnie interesuje ów „pan”. Otóż, jak wiemy, Ludwik Dorn, zanim został pełną gębą chrześcijańskim konserwatystą, przez całe swoje świadome życie był komunizującym żydowskim intelektualistą i jestem pewien, że on doskonale znał język stalinowskiej propagandy, gdzie wrogów ideowych tytułowało się owym „panem” właśnie.  Jeśli więc on dziś nie może się powstrzymać przed tego rodzaju emocjami, znaczyć to musi, że on wciaż całym sercem tkwi w tamtych czasach. A skoro tak, to powinniśmy wiedzieć, że cokolwiek on powie, pozostaje całkowicie bez znaczenia. Ale do tego musieliśmy jednak dojść.

 

 

***

 

 

Ufff! Trochę długo to trwało, ale skoro zasłużył, niech ma. Teraz jednak proponuję byśmy zeszli znacznie, znacznie niżej, czyli w rejony zamieszkałe przez osoby niewykluczone że od Dorna głupsze, ale za to zdecydowanie lepiej rozpoznawalne. Weźmy taką oto posłankę Klaudię Jachirę, która w wyborach w roku 2019, głosami najbardziej zdemoralizowanej polskiej emigracji w Wielkiej Brytanii, dostała się do Sejmu, a dziś, dzięki swojej niezwykłej wręcz determinacji w robieniu z siebie kompletnej idiotki, jest być może najlepiej rozpoznawalnym politykiem polskiej opozycji obok Donalda Tuska. Otóż, komentując beatyfikację prymasa Stefana Wyszyńskiego, wygłosiła Jachira następujące słowa:

Faszysta i antysemita (ot, błędy młodości) wynoszony na ołtarze przez obrońców pedofili (kto nie ma pokus?) podczas stanu wyjątkowego - do obejrzenia na wszystkich kanałach”.

      Gdyby ktoś miał wątpliwości, o kogo Jachirze chodzi, to, owszem, ona mówiła o Prymasie Tysiąclecia, ja natomiast, oburzony oczywiście tymi słowami, zachowuję dla owego wybryku pełne zrozumienie, a przez to i spokój. Moje zrozumienie bierze się stąd, że ja jak najbardziej zauważyłem, że na jakieś dwa tygodnie przed beatyfikacją, najpierw Szatan, a po nim część liberalnych mediów dała sygnał do tego, by w przeddzień zapowiadanych uroczystości możliwie jak najmocniej i wspólnie zwymyślać Prymasa od antysemistów i nazistów. Za nimi przyszli starzy i nowi komuniści, a dalej cała reszta, która nie chciała pozostać w tyle... no i jakie w tej sytuacji wyjście miała Jachira, chcąc pozostać na scenie? Przecież nie mogła milczeć. A że jest głupia, to wyszło jak wyszło.

 

 

***

 

 

Myślę że dziś najbardziej udręczonym polskim politykiem jest Donald Tusk. Jego oczywiście, gdy chodzi o bałwanienie do kwadratu, jak wiemy, stać na wiele, niemniej nawet on musi mieć świadomość, że jest wojna i, jak to na wojnie, trzeba zachowywać pełną koncentrację. Tymczasem gdzie się nie obejrzy, to mu wyskakuje jak Diabeł z pudełka jakaś Jachira, a jak nie ona, to Nitras, Szczerba ze swoim partnerem Jońskim, czy niejaki Franek Starczewski. Oczywiście powstaje pytanie, czemu on nie tupnie nogą i ich wszystkich nie postawi na baczność. Otóż możliwości są dwie: pierwsza to ta – a ja się do niej przychylam – że Tusk wrócił do Polski zaszantowany przez Berlin, że jeśli nie spróbuje zaprowadzić tam porządku, to oni go doprowadzą do finansowej ruiny, a on dziś jest w ciężkiej depresji i mu się zwyczajnie nie chce nic. Druga że owa umowa polegała na tym, że oni nie dość że kazali mu walczyć, to jeszcze uzależnili swoje decyzje od wyników i on się faktycznie stara jak może, tyle że wszyscy ci z którymi on musi się użerać, mają go kompletnie w nosie, z Jachirą i Starczewskim na czele. Nie muszę zapewniać że Tuskowi akurat ja z zasady życzę wszystkiego najgorszego, jednak tu czuję ślad czegoś na kształt współczucia. Normalnie, tak jak się współczuje człowiekowi z pętlą na szyi.

 

 

***

 

 

Na koniec wiadomość dobra. Otóż, jak się dowiadujemy, po latach walki, Trybunał w Strasburgu rozpatrzył sprawę Krzysztofa Wyszkowskiego, którego sąd w Gdańsku skazał swego czasu za to że nazwał Lecha Wałęsę kapusiem. Proszę sobie zatem wyobrazić, że europejscy sędziowie, rozpatrując tę sprawę, nie znależli żadnej możliwości, by obronić przed zarzutami Wyszkowskiego ani Wałęsy, ani – co ciekawsze – polskich sądów, i w dodatku sprawę tę uznali za na tyle bezdyskusyjną, że zarządzili na rzecz Wyszkowskiego wypłatę przez Polskie Państwo, w którego imieniu wystęowała gdańska sędzia, pokaźnego odszkodowania. A więc triumfujmy, a przy okazji zawołajmy pełnym głosem: „Kabel! Kabel! Kabel!” Swoją drogą, w tym akurat wypadku odczuwam lekki niedosyt. Rzecz w tym, że ja sobie na pana Bolesława ostrzyłem zęby już lata temu, a zatem dziś, gdy, jak wszyscy widzimy, ten biedak z jednej strony cierpi na kompletne pomieszanie zmysłów i prawdopodobnie nawet do końca nie wie, co się wokół niego dzieje, a z drugiej, jak informuje jego jedyny syn, któremu udało się wyrwać z tej patologii, doświadcza bardzo zaawansowanego stadium cukrzycy, gdzie grożą mu już tylko kolejne amputacje, ja mu – podobnie jak Tuskowi wcześniej – już mogę tylko współczuć. No ale, jak mówię, dopóki mamy okazję – triumfujmy.  



 

sobota, 18 września 2021

Czy LGBT da się leczyć?

 

 Mamy weekend, a więc proponuję Państwu swój najnowszy felieton dla „Warszawskiej Gazety”. O dzieciach we mgle.    

 

 

       Nie jest tak oczywiście, że ja na to nigdy wcześniej nie zwróciłem uwagi, bo to się rzuca w oczy jak najbardziej, natomiast muszę przyznać, że chyba dzis po raz pierwszy z taką jasnością zdałem sobie sprawę z  faktu, że na tak zwanych Paradach Równości zazwyczaj występuje niemal wyłącznie szkolna młodzież i to, co ciekawe, niemal zawsze w anturażu, który z żaden sposób nie wskazuje na to, że oni są choćby minimalnie związani ze środowiskami występującymi pod znakiem LGBT.

       Parę dni temu, tu gdzie mieszkam, przeszła wspomniana parada, a ja, ponieważ miałem parę spraw do załatwienia na mieście, przez parę dobrych godzin z przerwami miałem okazję obserwować jak kolejne grupki dzieci – co ciekawe głównie dziewczynki – z tęczowymi chorągiewkami maszerują w kierunku miejsca skąd następnie wszyscy mieli ruszyć w pochodzie w obronie tak zwanej tolerancji dla różnorodności, i daję słowo że nie zauważyłem, by tam ktokolwiek wyglądał choćby odrobinię ekstrawagancko. No i powtórzę raz jeszcze, że pomijając paru starszych byków, którzy wyglądali jakby tam przyszłi wyłącznie na podryw,  były to wyłącznie osoby urodzone już w XXI wieku. Oczywiście, ja biorę pod uwagę możliwość, że tam też były dziewczynki, czy chłopcy, którzy są w takim paskudnym momencie swojego życia, że nie bardzo są w stanie stwierdzić, czy są nim czy nią. Sam znam szkoły, gdzie jakiś Kuba czy Wojtek pojawia się na lekcjach ubrany w rajstopy i minispódniczkę, a na twarzy ma pełny make-up; pamiętam też maturę parę lat temu, gdzie do sali weszła pewna Asia, pod krawatem, w garniturze, w żadnej mierze nie przypominając dziewczyny. To jednak były wyjątki, Natomiast wiem, że przy pierwszej okazji ich koledzy i koleżanki bardzo chętnie biorą do ręki tęczowe chorągiewki i ruszają na kolejną Paradę Równości.

       Pora na refleksję, która tak naprawdę tworzy temat tego felietonu. Otóż ja się zastanawiam, czemu tam nie widać osób, które można by zidentyfikować jako zdeklarowanych członków środowisk LGBT. No a przede wszystkim oczywiście, czemu tam nie ma osób starszych, urodzonych jeszcze w czasach PRL-u? Czy to możliwe że w tamtych latach owa zaraza jeszcze nie istniała, a jeśli istniała, to czy była tak niszowa, że wręcz niezauważalna? A może oni w rzeczy samej żyli wśród nas, tyle że ze względu na ówczesną obyczajowość musieli się ukrywać. Możliwe, tylko czemu dziś, kiedy wreszcie nastała upragniona wolność i można się bezpiecznie pokazać, oni robią wrażenie jakby im nie zależało?

      Otóż mam podejrzenie, że na tę zagadkę mamy tylko dwie odpowiedzi: pierwsza to ta, że ich rzeczywiście całe to LGBT nic nie obchodzi, albo – co bardziej prawdopodobne – większosc z nich, kiedy weszła w dorosłość, podjęła pracę, założyła rodziny i na cały ten obłęd machnęła ręką. Czyli zwyczajnie wyzdrowiała. I to jest akurat bardzo dobra perspektywa na przyszłość.



 

piątek, 17 września 2021

Liberalizm napada, trzymajmy się za kieszenie

 

      Dowiedziałem się właśnie, że w Nowym Jorku, rok w rok od roku 1948, organizowane jest wydarzenie pod nazwą Gala Met. Z powodów, o których później, pozwolę sobie przedstawić ów projekt bardziej szczegółowo. Otóż owa gala, formalnie określana jako Costume Institute Gala ewentualnie Costume Institute Benefit, ale znana również jako Met Ball, to doroczna impreza związana ze zbieraniem funduszy na rzecz czegoś co funkcjonuje jako Costume Institute przy Metropolitan Museum of Arts w Nowym Jorku o genralnie chodzi o to, by tam się pojawić i zaprezentować jakiś nadzwyczaj interesujący strój. Jak już wspomniałem, gala powstała w roku 1948, jej pomysł, poza zbieraniem pieniędzy sprowadzał się do bogatej bardzo kolacji o północy, a bilety sprzedawane były po $50 od głowy. Jednak już w roku 1973 roku Met Gala zyskała pozycję luksusowego wydarzenia, określanego niekiedy jako „klejnot w koronie nowojorskiej elity”, a dziś Met Gala uważana jest za jedno z najważniejszych i najbardziej ekskluzywnych towarzyskich wydarzeń, gdzie za wstęp trzeba zapłacić już nie głupie 50, lecz 35 tys. dolarów, za stolik natomiast owych dolaró 200 tys. Nastąpiła jednak jeszcze jedna zmiana. Otóż dziś fundusze nie są tak ostentacyjnie zbierane na owe abstrakcyjne kostiumy, ale wszystko wtopiło się w powszechną dobroczynność i gdy chodzi o ten najświeższy cel, ten był znacznie bardziej konkretny, czyli tak zwana „pomoc”. Pomoc komu? A diabli wiedzą, obojętne.

      Skąd się dowiedziałem o owej gali? Z Internetu oczywiście, a konkretnie od amerykańskich internautów, którzy zauważyli, że w tym roku na gali, oprócz zwyczajowych piosenkarzy aktorów i wszelkich innych celebrytów, pojawiła się Alexandria Ocasio-Cortez, członek Izby Reprezentantów z ramienia Partii Demokratycznej, a konkretnie jej najbardziej lewackiego skrzydła, i wystąpiła w sukni – jak rozumiemy za kolejne 200 tys. dolarów – z napisem „Opodatkować bogatych”. Ów wybryk okazał się tak głośny, że w Stanach Zjednoczonych wywołał powszechny szok, dotarł również tu do nas i wywołał taką reakcję, że magazyn „Wysokie Obcasy” zdecydował się błyskawicznie wziąć tę bezczelną idiotkę w obronę, cytując jej odpowiedź na wszelkie zarzuty, gdzie stwierdziła że „zanim ktoś zacznie szaleć, wybrani urzędnicy NYC są regularnie zapraszani na galę i uczestniczą w niej ze względu na obowiązek nadzorowania instytucji kulturalnych naszego miasta, które służą społeczeństwu. Byłam jedną z kilku obecnych” i dodała „Nadszedł czas na opiekę nad dziećmi, opiekę zdrowotną i działania klimatyczne dla wszystkich. Opodatkować bogatych”.

       „Wysokie Obcasy”, jako oczywiście adwokaci owego strasznego zakłamania piszą, że powyższymi słowami Ocasio-Cortez „zamknęła usta hejterom”, my tu jednak po raz kolejny stajemy oko w oko z problemem, który niestety będzie już tylko pęczniał, a mianowicie kłamstwa którego dotchczasowy świat nie widział, a które w tak dojmujący sposób przedstawił George Orwell w swojej ponurej wizji roku 1984.

       Swoją drogą, to jest bardzo ciekawe, że owo znane nam przecież od lat hasło „opodatkować bogatych” nigdy tak naprawdę nie wyszło z ust ludzi ciężkiej pracy, którzy świetnie znają ewangeliczną przypowieść o talentach i wiedzą, że nic nie jest za darmo, lecz od zawsze głoszone jest przez tych, którzy wręcz odwrotnie, są głęboko przekonani, że za darmo to tylko się wożą idioci. I to oni, z sobie tylko znanego powodu, szczują tych biednych przeciwko sobie, wiedząc jednocześnie że sami są zwyczajnie nie do ruszenia. W pewnym sensie, przypominana to walenie kijem po klatce z tygrysem, tyle że tu różnica jest taka, że tygrys ma zarówno ich, jak i ich kij głęboko w nosie.

      Czytam ostatnio książkę dziennikarza telewizji Fox News, Tuckera Carlsona, zatytułowną „Ship of Fools”, gdzie ten w części poświęconej Facebookowi pisze tak: „Pełen zachwytów artykuł w magazynie ‘Time’ z roku 2014 zamieszcza zdjęcie Zuckerberga otoczonego przez grupę biednych indyjskich dzieci, z podpisem: ‘Naszą misją jest połączyć wszystkich na świecie’.

Autor artykułu zauważa w pewnym momencie, że Facebook ma biznesowy interes w uzależnieniu każdego człowieka od mediów społecznościowych. Jednak już po chwili pojawia się sugestia, że prawdopodobnie ‘prawdziwym motywem Zuckerberga jest pomnażanie powszechnej zamożności i ratowanie ludzkiego życia’”.

        A więc tak wygląda scena po której się próbujemy poruszać. Ona jest potraktowana czymś bardzo podstępnym. Uważajmy, byśmy się nie poślizgnęli.



wtorek, 14 września 2021

Kto im przyniósł ten kij, kto im podkuł te buty

 

Cudem zupełnym odnalazły się dwa jeszcze egzemplarze mojej książki „Palimy licho, czyli o TymKtóryNiePrzepuszczaŻadnejOkazji”, z nadzwyczajnym wstępem naszego księdza Rafała Krakowiaka, i dziś już praktycznie nie do zdobycia. Jeśli ktoś jest gotów za nią zapłacić 200 zł, bardzo proszę o kontakt pod adresem k.osiejuk@gmail.com. Dla przypomnienia, o czym mowa, powracam do tekstu jeszcze sprzed ośmiu lat, jak najbardziej w temacie i niestety wciąż na czasie.

 

 

      Żona moja wprawdzie, ile razy zaczynam coś pomrukiwać na temat tego, że kiedyś było lepiej, na mnie krzyczy, a co gorsza robi to dokładnie w taki sam sposób, jak to ma w zwyczaju w chwilach, kiedy ją informuję, że mnie bolą nogi, albo, że w ogóle jestem zmęczony. Dlaczego „co gorsza”? Dlatego mianowicie, że to wskazuje wyraźnie, iż nie mamy do czynienia ze sporem intelektualnym, ani nawet historycznym, ale ze zwykłym stwierdzeniem faktu, że moje opinie nie mają tu żadnego znaczenia, bo jestem starym, wiecznie marudzącym dziadem. A zatem, to, co mnie spotyka, to jeszcze jeden wariant tej samej, jakże irytującej, choć klasycznej wręcz, insynuacji ograniczającej się do słów: „Jesteś pijany i zdenerwowany”.

      A mimo to, są sytuacje, kiedy ja jestem absolutnie przekonany, i nie ma siły, która by mnie tu przesunęła choćby o milimetr, że było lepiej. No, weźmy na przykład ostatnie wydarzenia: O ile czegoś nie przegapiłem, nie wydaje mi się, żeby kiedyś matki i ich partnerzy tłukli na śmierć swoje małe dzieci. Nie przypominam sobie, bym za Gierka, czy nawet za Jaruzelskiego, ale też i nawet za Wachowskiego, czytał tyle na temat tego, że gdzieś jakaś para – najczęściej dziewczyna i jej chłopak, lub kolega chłopaka – najpierw, połamali swojemu paromiesięcznemu dziecku sześć żeber, a następnie je, zapewne w humanitarnym odruchu skrócenia cierpień, zabili. Może czegoś nie pamiętam, ale też nie przypominam sobie, bym gdzieś czytał, że jacyś młodzi wsadzili swoje paromiesięczne dziecko do piekarnika i je upiekli, bo doszli do przekonania, że ono jest Golumem.

      A więc, musimy jednak przyjąć, że coś się dzieje. Że ów natłok wydarzeń tego typu nie może być wynikiem jakiegoś szczególnego przypadku. To nie jest tak, że, czy to z powodu globalnego ocieplenia, czy może jakichś plam na słońcu, czy może wejścia Polski do europejskiej wspólnoty, nagle matki i ojcowie w Polsce zaczęli po kolei i masowo zabijać własne dzieci. Nie wierzę również w to, że owa fala zabójstw jest spowodowana tym, iż rodzice sobie popili i stracili rozum, albo że przyszli goście, w telewizji był ciekawy program, dziecko się darło, no i ktoś tam nie wytrzymał. Nie sądzę wreszcie, że to wszystko jest z tej biedy, tej beznadziei i tego powszechnego lęku o przyszłość; że ci młodzi są tak zestresowani, że czasem zwyczajnie im nie wytrzymują nerwy, no i się odgrywają na tych najsłabszych.

      To wszystko, moim zdaniem, możemy bardzo łatwo wykluczyć, choćby z tego względu, że za komuny ludzie chlali wcale nie mniej, niż dziś, telewizja – ze względu na ubogość oferty – potrafiła wciągać znacznie bardziej, niż dzisiaj, no i wreszcie ludzie też mieli swoje zmartwienia, prawda? A może się mylę? Może nie mieli?

       Poza tym, ja mam bardzo mocne przekonanie, że gdyby tu szło o wódkę, nawet tę sprzedawaną gdzieś po trzy złotę za flaszkę, czy zwykłe zbydlęcenie, to byśmy coś na ten temat słyszeli. Uważam, że gdyby to o to chodziło, do nas by natychmiast przyszedł jakiś psycholog i wytłumaczył, jak to do tego typu nieszczęść dochodzi. Tymczasem tu mamy kompletną ciszę. Dowiadujemy się, że gdzieś znów, skutkiem ciężkiego pobicia, zmarło jakieś niemowlę, i poza tym, o tych, którzy je zamordowali nie wiemy nic. Można by uznać, że, zwyczajnie, coś jednemu czy drugiemu strzeliło do łba, i stało się. Jaka więc tu jest tajemnica?

      Otóż, moim zdaniem, tu musi chodzić o narkotyki. I nie jakieś szczególnie wyrafinowane, bo te jednak kosztują, ale albo o zwykłą trawę, albo jakieś dopalacze. A więc to, co jest przez część jak najbardziej oficjalnego establishmentu wręcz reklamowane, jako całkowicie naturalne i bezpieczne.

      Gdyby stało się wiedzą powszechną, że któraś z tych mam, z którymś z jej tak zwanych partnerów, czy kolegów partnera, czy z byłym partnerem, się zwyczajnie tak najarali, iż od tego dymu by się im poprzewracało we łbach, należałoby się zainteresować tak zwanym kontekstem. A to mogłoby się już okazać bardzo niewygodne. I nie można by sprawy zamknąć jakąś pozorowaną dyskusją w telewizji, czy na łamach prasy, z której wniosek byłby tylko taki, że może lepiej zalegalizować, bo to, co dziś jest na rynku, to jakieś świństwo. Trzeba by było uczciwie i do końca odpowiedzieć na parę pytań i podjęć kilka poważnych kroków. A jednym z pierwszych byłoby wyciągnięcie z tej knajpy, gdzie całkiem niedawno ucinał sobie z Robertem Mazurkiem pogawędkę, Kamila Sipowicza i postawienie przed prokuratorem. A to nie leży w niczyim interesie. Przykro mi to mówić, ale obawiam się, że faktycznie w niczyim.

      Przychodzi kolejny dzień i znów czytamy, że gdzieś w Polsce, jak to śpiewał kiedyś Wojciech Młynarski, „Łódź Kaliska albo Kutno”, zostało zatłuczone na śmierć kolejne małe dziecko, a potem oglądamy tę wychudzoną, czarnowłosą wampirzycę, i jakiegoś durnia w czapce, lub w kapturze, jak ich wloką do radiowozu, lub po schodach do budynku któregoś z komisariatów. I znów ani słowa o tym, co się tak naprawdę stało. I obawiam się, że się tego nie dowiemy tak długo, aż to wszystko, Bóg da, wreszcie trzaśnie. No i wtedy się dopiero przerazimy.



 

piątek, 10 września 2021

O Kusym i jego dzieciach

 

Dziś przedstawiam Państwu swój najnowszy felieton z "Warszawskiej Gazety". Powinno być mocno. 


      Stało się że postanowiłem sprawdzić co słychać na niesławnym Onecie i stamtąd właśnie dowiedziałem się, że w Wielkiej Brytanii powstał telewizyjny program zbudowany na następującym pomyśle. Otóż na scenie ustawionych jest pięć kabin, w których znajduje się pięć raz to kobiet, raz mężczyzn, kompletnie nagich, których genitalia są kolejno oceniane pod kątem atrakcyjnosci przez biorących udział w zabawie kobietę lub mężczyznę. Genitalia są eksponowane w pełnym przybliżeniu i w równie pełnym przybliżeniu omawiane na oczach zgromadzonej przed telewizorami publiczności tak długo aż z pięciu bohaterów programu zostanie tylko jeden i wówczas osoba dokonująca wyboru sama się obnaża, a następnie oboje udają się za kulisy by tam, póki co, jeszcze z dala od kamer, odbyć ze sobą stosunek seksualny.

      Tekst w Onecie ideę owego programu zasadniczo pochwala, jego główna myśl związana jest natomiast z faktem, że jedna z polskich stacji telewizyjnych ów projekt zakupiła, wyprodukowała jego polską wersję, nadaje ją na ogólnodostępnych platformach, i wszystko byłoby pięknie gdyby nie fakt, że w polskiej wersji nie ma ani Murzynów, ani przedstawicieli ruchu LGBT, ani nawet osób niepełnosprawnych, a to, zdaniem Onetu, jest demonstracją nazistowskiej polityki wykluczania.

      Wbrew temu jednak co by się mogło wydawać, powodem dla którego powstaje dzisiejszy felieton, nie jest chęć polemiki z obsesjami redaktorów Onetu, lecz przede wszystkim sam ów fakt, że oto doszliśmy do momentu gdzie tego typu perwersja stała się częścią publicznego przekazu, a jednocześnie – co gorsza – współczesnej cywilizacji. Ale jest jeszcze coś. Otóż jak wiemy, tak zwana polityczna poprawność stawia przed nami tak wiele wymagań, że niekiedy nawet najbardziej uważni z nas nie są w stanie nadążyć za kolejnymi zmianami. Ostatnio doszło wręcz do tego, że nie wolno nam powiedzieć komplementu kobiecie, aby nie zostać posądzonym o próbę gwałtu, czy może nawet i faktyczny gwałt. I oto okazuje się, że dokładnie ten sam świat, który terroryzuje Bogu ducha winnych ludzi groźbą społecznego, towarzyskiego oraz zawodowego wykluczenia z tak trywialnych powodów, urządza publiczne widowisko, podczas którego kobiety nie dość że są traktowane gorzej niż małpy w cyrku, to jeszcze apeluje o to, by wśród wspomnianych małp były też na przykład małpy zdeformowane, bo w ten sposób będzie uczciwiej, a kto wie czy też nie ciekawiej.

        Jednak ów paradoks nie jest pierwszym powodem mojego zainteresowania sprawą. Otóż nie ulega dla mnie wątpliwości, że moment w którym doszło do tego rodzaju cywilizacyjnego upadku, to też jest pewnego rodzaju demonstracja prawdziwych intencji, jakie stoją za coraz to nowszymi projektami w przestrzeni wyznaczanej przez polityczną poprawność. Im tak naprawdę wcale nie chodzi o szacunek dla różnorodności i walkę z wykluczeniem. Cel jest jeden: z historii świata wykreślić jego sam początek, czyli grzech Adama i Ewy, i zapowiedź ostatecznego upadku Szatana. Tego nam oni nie darują.



czwartek, 9 września 2021

O lewych prawych i prawych lewych

 

      Nie pamiętam dziś oczywiście, kiedy to było dokładnie, bo wiele lat już minęło, natomiast bardzo dobrze pamiętam jak w którymś z wywiadów Jarosław Kaczyński stwierdził, że kiedyś, owszem, on marzył o tym by stworzyć typową partię kadrową – o ile dobrze pamiętam, on tego właśnie słowa użył – ale dziś widzi, że to jest nie do wykonania. A ja od razu zrozumiałem, o co mu chodzi. Gdyby on był osobą mniej opanowaną, a przede wszystkim gdyby polityczna sytuacja pozwalała na tego typu dezynwolturę, on by powiedział po prostu, że w warunkach jakie mu zostały udostępnione, on musi się genralnie otaczać bandą durniów i starać się by oni jakimś cudem by;i mu posłuszni. Tu jednak było jak było, więc on tylko jak najbardziej delikatnie przedstawił sytuację i zaapelował do nas o wyrozumiałość.

      Gdy chodzi o mnie, to ja praktycznie od pierwszego momentu gdy dowiedziałem się o istnieniu Jarosława Kaczyńskiego, pozostaję w przekonaniu, że gdyby nie on, to nam – podobnie jak wielu przed nami – nie pozostaje nam nic innego jak machnąć na całą tę politykę ręką i zająć się sobą i swoimi sprawami. Gdy chodzi natomiast o to, co poza Kaczyńskim, to ja oczywiście mam swoje typy, ale nie wierzę by ktorykolwiek z nich zdołał to unieść. Wprawdzie dziś, kiedy piszę ten tekst, odnoszę wrażenie że przy tym co prezentuje tak zwana totalna opozycja, nawet ja z moim sąsiadem Józkiem bylibyśmy w stanie wygrać wybory, niemniej jednak wciąż dobrze pamiętam tamto zdanie: O stworzeniu partii kadrowej nie ma co marzyć. I dopowiadam naturalnie już tylko sobie: ... bo poza nim mamy do czynienia wyłącznie albo z bandą idiotów, albo bezczelnych cwaniaków.  

     Skąd przyszło mi dziś do głowy, by wchodzić w ten akurat temat? Otóź głównie ze względu na tych drugich. Otóż ja już od dłuzszego czasu zbierałem się do tego, by w jakiś sposób skomentować nieustanną obecność w tak zwanych „naszych” mediach któregoś z braci Karnowskich na zmianę z Tomaszem Sakiewiczem. Co ja mam do nich? To mianowicie, że – pomijając oczywiście wszystkie inne wcześniejsze doświadczenia, które mi akurat w pełni wystarczą –  ile razy widzę któregoś z nich w telewizji TVP Info, a przy okazji nie mogę nie zauważyć, że Sakiewicz niezmiennie w tle swojej wypowiedzi eksponuje wielki napis „Gazeta Polska”, a Karnowski, zanim włączone zostaną kamery, starannie dekoruje się przy pomocy całej kupy świetych obrazków, tak by nikt ani przez chwilę nie pomyślał, że z niego katolik jak z koziej dupy trąba, to, przepraszam bardzo ale mam ochotę się wyrzygać.

       No i tu wracamy do problemu kadr. Jak wiemy, zarówno tygodnik „Sieci” – swoją drogą, co nadzwyczaj znaczące, ta nazwa ma tyle samo sensu, co niesławny tytuł „Wyborcza” – jak i „Gazeta Polska” zostały oficjalnie – poza oczywiście TVPInfo – uznane za główne media, które są w stanie skutecznie transmitować propagandę aktualnej władzy. I proszę mnie dobrze zroumieć: Ja nie mam nic przeciwko obecnie rządzącym i przeciwko propagandzie, zwłaszcza w czasie wojny; stwierdzam jedynie fakty.

       A fakty są takie, że kiedy obserwujemy występy czy to jednego – daje słowo, że ja ich nie odróżniam – z Karnowskich, czy Sakiewicza, to ja jedno wiem na pewno: Kiedy Jarosław Kaczyński mówił, że stan rzeczy jest taki, że na cuda nie można liczyć, to on też miał na myśli Karnowskich i Sakiewicza. I to stąd ten rok w rok Człowiek Roku, i te fałszywe jak jasna cholera podziękowania i laudacje ze strony czy to Prezesa, czy Premiera, czy Prezydenta. W końcu, jakie oni mają wyjście?

      Ktoś mnie zapyta, skąd mi dziś akurat przyszło do głowy, by się zajmować takim Karnowskim na przykład, skoro ja już wystarczająco dużo razy widziałem ten jego świętojebliwy wystrój mieszkania podczas telewizyjnych występów, a ja przyznaję, że owszem, można było zareagować wcześniej. Wczoraj jednak, jak wiemy, Polska reprezentacja piłkarska rozegrała mecz z Anglią i go szczęśliwie zremisowała. Jak się domyślamy, zarówno Premier, jak i Prezydent natychmiast opublikowali zwyczajowe gratulacje i gdy wydawało się, że reszta już zostanie złożona na barki zwykłych internautów odezwał się Jacek Karnowski z czymś takim:

To był piękny dzień! Wielkie brawa dla naszej reprezentacji! Mecz, o którym będziemy opowiadali naszym dzieciom!

       W czym rzecz? Otóż chodzi oto, że moim zdaniem Jacek Karnowski nawet nie oglądał tego meczu. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że kiedy polska reprezentacja walczyła z Anglią, on był zajęty czymś kompletnie innym? Czemu tak myślę? Ano temu, że wczorajszy mecz nie miał w sobie nic z historyczności. To był jeszcze jeden piłkarski mecz, o którym każdy z nas, jeśli w ogóle o nim słyszał, zapomni w ciągu kilku miesięcy. Są oczywiście mecze polskiej reprezentacji, o których opowiadać będziemy swoim dzieciom, czy, jak to się ma w moim przypadku, wnukom, no ale nie przesadzajmy. Czemu więc Jacek Karnowski postanowił wyskoczyć z tym tweetem? Moim zdaniem, odpowiedź jest jedna: On postanowił dołączyć do Prezydenta i Premiera, by zarówno jeden jak i drugi broń Boże nie zapomnieli o nim, zwłaszcza gdy ten grubas Sakiewicz się w porę nie zorientował.

         I znów, pojawia się pytanie, czemu ja robię sprawę z czegoś tak w gruncie rzeczy małego? A ja oczywiście chętnie odpowiadam. Sprawa jest, bo po raz kolejny – tym razem, moim zdaniem, w sposób najbardziej widoczny – okazuje się, że kiedy z taką determinacją Polska walczy z agresją kierowaną wobec niej z każdej możliwej strony i znikąd ratunku, ogólnopolskie media – a więc wszystko co jest – są w rękach albo obcej agentury, albo bandy cwaniaków, którzy nie są nawet w stanie udawać, że są szczerzy.

    Nie jest dobrze, za to z całą pewnością mamy Jarosława Kaczyńskiego, no i – tu mamy temat na osobny felieton – TVP, w tym oczywiście TVP Info po dtwardym zarządem Jacka Kurskiego.

     Tak czy inaczej, gdy chodzi o propagandę, nie ma najmniejszej wątpliwości, że po tamtej stronie, mamy pełną mobilizację. I chroń nas Panie Boże od tego, byśmy mieli zainwestować w projekty podsuwane nam przez tych o których tu było i tak zbyt dużo. Bo diabli wiedzą, kiedy nastąpi moment, że im się nagle wszystko odmieni.



Gdy Ruch Ośmiu Gwiazdek zamawia świeżą dostawę pieluch

      Pewnie nie tylko ja to zauważyłem, ale gdybym to jednak tylko ja był taki spostrzegawczy, pragnąłbym zwrócić naszą uwagę na pewien zup...