piątek, 30 października 2009

O naszych inaczej

Jakiś już czas temu, zainspirowany wyjątkową aktywnością tak zwanego konserwatywno-liberalnego skrzydła Salonu24, najpierw napisałem, a następnie zamieściłem tu tekst, w którym zadeklarowałem swoją sympatię do wszystkiego co lewicowe. W swoim wpisie, przeprowadziłem – skromną, akurat w sam raz na swoje możliwości – analizę współczesnej polskiej myśli i idei polityczno-filozoficznej, starając się wykazać, że z czysto ludzkiego punktu widzenia, cała debata związana z tak zwaną przynależnością, jest funta kłaków warta. A zatem, jeśli ktoś życzy sobie ze mną dyskutować na tym poziomie, to ja się wypisuję, ponieważ wolę być prostym komunistą, niż wchodzić w jakiekolwiek więzy przyjaźni nawet z najbardziej światłym konserwatywnym liberałem. I że, jeśli ktoś życzy sobie stawiać mi za wzór prawicowości to co w powszechnym rozumieniu funkcjonuje jako prawicowe, to ja od dziś trzymam z lewicą.
Gdyby ktoś chciał ewentualnie ten mój stary wpis poczytać, bardzo proszę, niech poszuka go sobie na własną rękę. Ostatnie dni tak mnie wyczerpały, jak idzie o najgłębsze nawet pokłady mojej wrodzonej życzliwości, że – powiem szczerze – nie chce mi się. Na pocieszenie mogę powiedzieć, że niedawno mój kolega Traube przyznał się, że z nudów zaczął czytać moje stare wpisy i nawet mu się spodobało. Więc zapraszam. Może przy okazji uda się niektórym zaznać odrobiny rozrywki.
Wracając do kwestii bycia komunistą, muszę dziś przynajmniej części czytelników tego bloga wyjaśnić pewną rzecz. Otóż z tym komunistą, to nie była prawda. A przynajmniej nie do końca. Użyłem tej figury, z jednej strony dlatego, że byłem bardzo poirytowany i potrzebowałem znaleźć coś bardziej drastycznego, a z drugiej strony po to, by pokazać w miarę możliwości dobitnie, że kiedy patrzę na te wywity w głowach niektórych z ludzi, którzy to się pojawiają to znikają, by się znów pojawić w okolicach mojego oka, nosa i ucha, to jestem gotów powiedzieć wszystko, byleby choć jeden z nich zechciał zniknąć raz i na dobre. A jednak wciąż, mimo tych wyjaśnień, sprawa nie jest do końca rozstrzygnięta, z tego choćby powodu, że – obserwując to wszystko co się dzieje wokół mnie dzisiaj – ja osobiście nie widzę żadnego powodu, żeby się wstydzić bycia akurat komuchem.
Powyższe refleksje wróciły do mnie właśnie ze zdwojoną energią w tych ostatnich dniach, kiedy i przez Salon i oczywiście też przez ten blog, przewaliła się cała ta dyskusja na temat tego, kto jest porządny, kto nie, kto bardziej, kto mniej, kto nasz, kto nie-nasz, i co z tego dla nas wszystkich wynika, lub nie. Bardzo znaczna grupa osób, z którymi jestem mniej lub bardziej zaprzyjaźniony, nie mogąc prawdopodobnie nerwowo zdzierżyć ani mojej potyczki z niezależnym komentatorem Łukaszem Warzechą, ani tym bardziej moich pretensji do znanego pisowca Rybitzkiego, uparcie pragnie, żebym w dalszym ciągu, tak jak to robię dotychczas, walił prosto między oczy, ale pod warunkiem, że właścicielem tych oczu będą wyłącznie Mireks i red. Wołek. Bo Wołek i Mireks są nie-nasi, podczas gdy Rybiztzky i Warzecha – nasi. I to nasi bardzo. A naszych ruszać nie należy z dwóch względów. Po pierwsze dlatego, że są nasi, a po drugie dlatego, że kłótnia w rodzinie jest zawsze niedobra. Bo my się tu kłócimy, a nasi przeciwnicy się cieszą.
Kiedy przed kilkoma miesiącami pisałem swój tekst o tym, jak bardzo mało mnie interesuje to, kto jakie wartości wyznaje, i kto jaką stronę politycznej sceny uznaje za najbardziej sobie wygodną, moje uderzenie było przede wszystkim skierowane w stronę tak zwanych liberalnych konserwatystów, w związku z wyprowadzonym przez nich atakiem na najszerzej rozumianą Solidarność. Moją wściekłość wzbudziło odmieniane na wszelkie możliwe sposoby i wyśpiewywane na wszystkich możliwych rejestrach, zawołanie: „Nie pozwolę, żeby za moje podatki utrzymywano całą bandę nierobów!” Jeśli postanowiłem, że nadszedł odpowiedni czas, bym się zdeklarował jako dumny lewicowiec, to przede wszystkim dlatego, że zostałem do tego gestu zainspirowany przez tę bandę idiotów, których zarówno społeczno-polityczna wiedza, jak i czysto ludzka wrażliwość zaczynają się i natychmiast kończą na konstatacji, że jeśli się chce zarabiać, to trzeba pracować. A jeśli ktoś nie pracuje, to znaczy że jest głupi i nieudolny. A jeśli jest głupi i nieudolny, to niech nie wyciąga swoich nieobciętych paznokci do tych, którym się udało.
Jednak jak mówię, dziś i wszystko to poszło już bardzo do przodu, a i ja sam znacznie poszerzyłem swoje pole obserwacji. I w ramach tego szerokiego już bardzo obrazu zauważyłem, że mój wręcz histeryczny upór, żeby nie pisać o sprawach, lecz o ludziach ma bardzo głębokie uzasadnienie. I jeśli coś tu się kiedykolwiek ma zmienić, to tylko to, że jeszcze bardziej będę zajmował się ludźmi, a nie sprawami. A zajmując się ludźmi, sprawom będę poświęcał jak najmniej miejsca i uwagi, ponieważ – w moim najgłębszym przekonaniu – człowiek jest tylko – ale i aż – człowiekiem, i wszystko to co go otacza ma znaczenie najmniejsze. Oczywiście, nie będzie mi łatwo, choćby dlatego, że już wczoraj zostałem ostrzeżony przez Administrację, żeby się nie znęcać nad ludźmi, bo każdy ma swoją godność i takie tam… ale zobaczymy. Moje intencje są bardzo jasno opisane i nie wydaje mi się, żebym był w stanie zacząć nagle pisać wbrew sobie. Jeśli ktoś ma tu jakieś wątpliwości, to od razu mogę bardzo szczerze zadeklarować, że jeśli jeden z drugim chce mnie wytarmosić za uszy, może się mną zajmować do woli. Na swoim blogu. A jak przyjdzie tu do mnie, to najwyżej – jeśli zacznie za bardzo wydziwiać – go zbanuję. Ale z całą pewnością nie pobiegnę do Administracji, chlipiąc, że ktoś mnie, albo moją partię brzydko nazywa.
O co mi konkretnie chodzi? Oczywiście – jak już wspomniałem – głównie o te napomnienia, żeby nie ruszać swoich. Co to bowiem oznacza swoich? W jakiż to sposób nie-mój jest Grzegorz Napieralski? Otóż dokładnie w taki sam sposób, jak Jarosław Gowin. A jeśli i Gowin i Napieralski nie są moi, to nie widzę najmniejszego powodu, żeby mój był Tomasz Wołek. Jeśli z kolei nie mój jest Wołek, to jakiż ja mam powód, żeby za swojego uważać byłego ministra Polaczka, czy Rafała Ziemkiewicza? Jeśli z kolei nie mój jest Polaczek, to równie dobrze nie mój jest Rybiztzky, czy Warzecha, czy Dorn. I, oczywiście, nie mój jest Palikot. I teraz proszę mi powiedzieć, jakież to ja mam mieć argumenty, żeby część z tych nazwisk z tej listy wykreślić? Czy może chodzi o to, że Wołek chodzi do kościoła, a Napieralski nie? Przepraszam bardzo, ale proszę nie żartować. A niby to dlaczego ja mam uważać Warzechę za swojego, a Dorna już nie? Przecież, w zeszłych wyborach to Dorn głosował, tak jak ja, na PiS, a nie Warzecha. Czemu ja mam traktować jak swojego Dorna, a już posłów Karpiniuka, Nitrasa i Niesiołowskiego jak wrogów? Przecież Niesiołowski znacznie dłużej jest człowiekiem pobożnym, niż Ludwik Dorn, a nie wykluczone, że Nitras i Karpiniuk byli jako chłopięta ministrantami. Czemu ja mam traktować jako nie-swojego Celińskiego, a Ziemkiewicza już nie? Akurat to Celiński powiedział o moich Kaczorach, że kiedy z nimi rozmawia, to ma poczucie, że rozmawia z KIMŚ, a nie kompromitował się jakąś paplaniną o „wrzeszczących staruszkach”.
Ja tu jednak ten powyższy akapit poświęciłem w pewnym sensie na żarty. Ale przecież sprawa jest jak najbardziej poważna i nie mam najmniejszych problemów, żeby zacząć rozmawiać poważnie. Tylko co ja mam rozbić, skoro to wszystko w samej swojej istocie brzmi jak żart? Dziś wielu moich przyjaciół, których miałem przyjemność poznać na tym blogu, zaraz zacznie mnie namawiać, żebym przestał się zajmować sprawami nieistotnymi, tylko zechciał z nimi współtworzyć szeroki obóz polskiej prawicy? Czy ja ten apel mam rozumieć tak, że ja mam się znaleźć dokładnie w tym samym obozie, w którym znajduje się marszałek Komorowski i Janusz Palikot? Czy może mam z tej dwójki wyrzucić Palikota, bo on jest rozwodnikiem. A może też i Komorowskiego, bo się z Palikotem przyjaźni? Ale czy przy okazji mam się wycofać z mojego poparcia dla Mariusza Kamińskiego, bo on, z kolei, jest ateistą? W odróżnieniu od Julii Pitery. I zamiast tych kilku zaprzańców, dodać jednak do listy moich ulubieńców, których następnie już tylko będę chronił, Tomasza Wołka, który i chodzi do kościoła i przyjaźnił się z Kisielem, a na dodatek jeszcze pojechał do Pinocheta z ryngrafem? A może mam się zaprzyjaźnić z tymi, którzy dziś jeszcze są po mojej stronie, a idiotami się staną dopiero za parę miesięcy?
A może jest jeszcze inaczej? Może znajdzie się ktoś kto mi zaproponuje, że liczy się tylko jedno, a w ramach tego „jednego” powinienem patrzeć, kto jest po prostu porządny, a kto nie. Że powinienem jako pierwszych, wykluczyć z mojego serca herbertowskich „szpiclów, katów i tchórzy”, a więc, na przykład, przede wszystkim księdza Jerzego Więckowiaka, o którym niedawno w Rzeczpospolitej, Sławomir Cenckiewicz napisał swój dewastujący artykuł? Więc jeśli jest tu ktoś taki, to bardzo proszę, niech mnie do tego nie miesza, bo ja już mimo wszystko wolę tego nieszczęsnego Więckowiaka, który jest przynajmniej księdzem – księdzem za życia potępionym – ale przynajmniej księdzem, i on akurat, jak przyjdzie na mnie kres, to jakimś rzutem na taśmę, jeśli mu się tylko zechce, a Dobry Pan Bóg mu pozwoli, będzie mógł mi choćby udzielić rozgrzeszenia. Wolę go więc bez porównania bardziej od uwielbiającego kapitalizm, wolny rynek i mającego dokładnie takie samo zdanie na temat palących śmierdzące opony związkowców, jak Łukasz Warzecha, opisanego już tu przeze mnie w osobnym wpisie (chcecie to szukajcie) szefa BCC – Marka Goliszewskiego, czy choćby jego niechybnego kumpla – też prawicowca pełną gębą – Donalda Tuska. Bo co ja od Tuska mogę dostać, czego nie może mi dać każdy pierwszy z brzegu szalikowiec? Legendę Solidarności? Ją akurat rozdaje skutecznie Lech Wałęsa i Władek Frasyniuk. Nie mówiąc już o Bogdanie Borusewiczu.
Proszę się nie gniewać, ale w ogóle nie ma o czym gadać. Z tej prostej przyczyny, że ludzka porządność i nie-porządność wykuwa się nie na poziomie ideologii, a więc na poziomie tego, czy ktoś jest nasz, czy nie-nasz, lecz – w najlepszym wypadku – tam gdzie się decyduje, kto jest po naszej stronie, a kto jest przeciwko nam. A tak naprawdę, kto jest człowiekiem, a kto już jest nim mniej.
W tej sytuacji, znów przepraszam wszystkich bardzo, ale nie widzę najmniejszego powodu, żeby się angażować w obronę, czy ochronę najróżniejszych durniów, zdrajców, tchórzy i kombinatorów tylko dlatego, że im się strasznie spodobało mówić o sobie, że są polskimi patriotami, i którzy chętnie się ze mną w nadchodzącą już za niecałe dwa miesiące Wigilię przełamią opłatkiem. Bo, nie widzę też najmniejszego powodu, żeby ich do tego wigilijnego stołu wpuszczać przed Jerzym Wenderlichem, czy jak on się tam nazywa. A jeśli ktoś myśli, że to wszystko dlatego, że jestem komunistą, to Bóg z nim. Wolę być komunistą, niż w jakiejkolwiek dyskusji, pod jakimkolwiek pozorem, w imię jakiejkolwiek prawicowej ideologii, głosić publicznie, że związkowcy z Cegielskiego to banda chuliganów.

czwartek, 29 października 2009

O nich i o nas

Kiedy mój kolega Gemba, w komentarzu pod wpisem na temat rzucania wiadrem o płot, zażyczył sobie tryptyku, poczułem, że będę miał kłopot. Kłopot spowodowany mianowicie tym, że ja bardzo lubię rozbić przysługi kolegom, a tu akurat wydawało mi się, że sprawa jest z każdej strony zamknięta. No i okazało się, że nawet ktoś tak dobrze zorganizowany jak ja, nie jest w stanie przewidzieć, co mu w głowie zaświta w ciągu najbliższych minut, i ni stąd ni z owąd pojawił się tekst następny, o cieniach na blogach. Długi jak nie wiem co, pełny najróżniejszych zaułków, refleksyjny do bólu. Tak dziwaczny, że nawet LEMMING, człowiek zajęty po uszy, czytać go musiał – jak sam mi wyznał – aż trzy razy. A więc znów pomyślałem sobie, że dość już tego dobrego, czas zrobić sobie przerwę, a po zaczerpnięciu oddechu przejść do innych tematów. I oto nagle zostałem po raz kolejny zaatakowany przez mój Salon i wygląda na to, że biedny pan premier i jego jednoręcy bandyci, będą musieli poczekać. A i tak bez gwarancji, że się doczekają.
A wszystko odbyło się tak, że Aleksander Ścios opublikował w Salonie tekst o naszym rządzie i o prowadzonych przez niego interesach, Administracja uznała, że tekst jest ciekawy i wstawiła go na górę SG, ale natychmiast pewien dobry człowiek pobiegł z jęzorem na skargę i wpis Ściosa spadł. Ścios się naturalnie zdenerwował, za nim oburzyli się inni blogerzy i urządzili akcję, która miała na celu pokazanie Administracji, że jeśli chce ustalać granice wolności słowa, to powinna przynajmniej w tej sprawie się skonsultować. Kiedy wydawało się, że tego wszystkiego i tak już jest za dużo, pojawił się bloger Rybitzky z wpisem, w którym przede wszystkim podziękował właścicielom i administratorom Salonu za to, że mu pozwalają tu publikować, a następnie zrugał Ściosa za łamanie prawa, a popierających go blogerów za to, że są głupi. I w tym własnie momencie okazało się, że nie będzie tryptyku, lecz prawdziwe Cztery pory roku, z nożem w zębach.
Chciałem jednak zacząć dokładnie w tym samym stylu co Rybitzky. Jestem niezwykle wdzięczny Igorowi Janke, że stworzył to miejsce. Jestem mu wdzięczny za to, że stworzył je i skonstruował w ten sposób, że mogą tu pisać wszyscy, a jeśli ktoś ma odpowiednio dużo talentu i determinacji, to nawet może tu osiągnąć pewien sukces. Chciałem tu zadeklarować, że bez Salonu moje życie byłoby znacznie uboższe i to nie tylko dlatego, że gdyby nie możliwość publikowania w tym miejscu, moimi refleksjami mógłbym się co najwyżej dzielić z działem listów od czytelników w jakichś nędznych dziennikach. Muszę więc oświadczyć zupełnie szczerze, że w stosunku do Salonu mam swoje bardzo poważne zobowiązania.
Jest też przy tym wszystkim jednak coś jeszcze, co ustawia całą w trochę innym świetle. Salon24 nie jest organizacją dobroczynną, której celem jest promowanie zdolnych publicystów i umożliwianie im udanego debiutu. Jak wszyscy wiedzą, jestem osobą skromną jak jasna cholera, niemniej pozwolę sobie zauważyć, że pozycję, którą udało mi się uzyskać w tym miejscu, zawdzięczam jednak głównie sobie i swoim umiejętnościom. Podkreślam raz jeszcze. Zdaję sobie sprawę z tego, że jeśli Igorowi Janke czy panu Krawczykowi, czy komu tam jeszcze, przyjdzie do głowy, żeby mi dać w łeb, to ani ja, ani moje talenty nic tu nie pomogą. To że oni tak dobrze mnie traktują świadczy o nich jak najlepiej i pod względem moralnym i biznesowym. Jednak fakt pozostaje faktem – im więcej w Salonie dobrych tekstów, tym więcej osób wchodzących na ten portal, a zatem dla Salonu lepiej. A więc jeśli dziś dziękuję Igorowi Janke, to wiem przy tym za co dziękować powinienem, a za co już nie muszę.
I teraz pojawia się problem pewnego wpisu, pewnego i dwóch dobrych ludzi. Aleksander Ścios napisał tekst kontrowersyjny przede wszystkim w swojej formie, bo jeśli już idzie o część merytoryczną, to naprawdę nie ma się czego czepiać. Administracja ten tekst zrzuciła z głównej strony Salonu, w obawie – jak to wyjaśnił Radosław Krawczyk – przed ewentualnymi kłopotami prawnymi. Do pewnego stopnia ten gest rozumiem. Jeśli przyjąć, że jakimś cudem szefowie Salonu potrafią zachować obiektywizm i cały swój wysiłek wkładają w to, by nie dopuścić do zbytniego rozkołysania tej łódki, to niech już im będzie. Jestem nawet w stanie zgodzić się na to, że oni wykonują te swoje gesty bez konsultacji i – w moim odczuciu – ze zbyt dużą nonszalancją. Nie mam żadnej wiedzy na temat tego, jak wygląda kuchnia Salonu,czy nie jest przypadkiem tak, że administratorzy od rana do wieczora nie zajmują się niczym innym jak tylko wyjaśnianiem sporów i czyszczeniem tego miejsca z przeróżnych śmieci i groźnych odpadów. Wiem natomiast, że wcale nie mniej pretensji do Administracji kierują każdego dnia ci, których osobiście uważam za antypisowską swołocz i wiem też, że te ich żale idą znacznie dalej, niż pretensje moje, czy któregokolwiek z publicystów tak zwanych prawicowych. Wiem też – i to jest być może w tym wszystkim najważniejsze – że lewicowy jest Onet z przyległościami. Salon powszechnie uważany jest za siedlisko „pisobolszewizmu”. Tylko znowu, to akurat, w mniejszym stopniu stanowi zasługę Igora Janke.
I w tym momencie tekst Aleksandra Ściosa został przez Administrację usunięty. Uważam to za gest beznadziejnie głupi, nieprzemyślany i niesprawiedliwy. Głupi i nieprzemyślany, bo niesprawiedliwy. Dlaczego niesprawiedliwy? Z dwóch powodów. Przede wszystkim, Ścios – patrząc na sprawę czysto merytorycznie – nie napisał nic szokującego. Istnieje w Polsce cała duża część opinii publicznej, która twierdzi, że kiedy wreszcie Platforma Obywatelska i jej sponsorzy utracą władzę, zarówno Premier jak i niektórzy jego ministrowie staną przed odpowiednim sądem. A ci którzy się od odpowiedzialności karnej wywiną, zostaną skazani na wieczną niesławę. Jest też tak, że znaczna część opinii publicznej jest przekonana, że to iż Premier i wielu jego ministrów to tak zwani bad guys,nie wynika z ich osobistego charakteru i ze źle ukierowanych ambicji, lecz z tego, że ci co są naprawdę źli, ci tak zwani ‘szefowie szefów’, wykorzystali ich brak charakteru i skutecznie ich użyli do swoich dalekosiężnych celów. Chodzi po prostu o to, że znaczna część opinii publicznej uważa, że ten rząd – świadomie czy nie świadomie – wszedł na służbę mafii. A więc, kiedy Aleksander Ścios publikuje swój tekst, to jest on jednocześnie przedstawicielem znacznej części opinii publicznej i to części wcale nie małej. I kiedy Administracja Salonu go ogranicza, to tym samym zamyka usta tej właśnie części opinii publicznej.
Pan Radosław Krawczyk tłumaczy w komentarzu pod wpisem Ściosa, że to prawnicy, z którymi on się skonsultował, poradzili mu, by jednak tekstu Ściosa nie eksponować, bo inaczej Salon może mieć kłopoty prawne. Nie wnikam w to, czy to byli autentyczni prawnicy, czy może tylko pewien inżynier z Poznania i jego obsesyjna nienawiść do wszystkiego co zakłóca jego dobre samopoczucie, tak czy inaczej argument ten jest nic niewarty. Od czterech lat bowiem, żyjemy w kraju – i to nie z winy publicystów takich jak Ścios, czy polityków takich jak Jarosław Kaczyński – w którym różnica między złem a dobrem została kompletnie zatarta. W kraju, w którym każdy może zostać absolutnie bezkarnie oskarżony o dowolną podłość, bez żadnych absolutnie konsekwencji prawnych, czy choćby etycznych. Najpierw przez dwa lata rządów PiS-u, a później przez kolejne dwa lata prób wsadzenia tego PiS-u do więzienia, praktycznie każdy urzędnik rządu Jarosława Kaczyńskiego, każdy minister w kancelarii Prezydenta, na czele z zarówno Prezydentem jak i Premierem, został wielokrotnie publicznie nazwany cymbałem, pijakiem, oszustem, kłamcą, złodziejem, kryminalistą i obwołany wrogiem publicznym. Więcej. Platforma Obywatelska w roku 2007 szła do wyborów i te wybory wygrała, obiecując wyborcom, że po zdobyciu władzy pierwsze co zrobi, to wsadzi do więzienia Jarosława Kaczyńskiego, Zbigniewa Ziobrę i Mariusza Kamińskiego. I w gazetach i w telewizji i w radio i na lekcjach w szkołach i na uniwersytetach i na publicznych spotkaniach, na temat poszczególnych przedstawicieli tzw. IV RP padały słowa, które w chrześcijańskiej cywilizacji uznane byłyby za wybryk i perwersję. To właśnie tam pojawił się ten taboret, o którym napisałem tu właśnie w Salonie jeden z pierwszych moich tekstów.
Ale również i tu w Salonie24, albo za zgodą Administracji, albo dzięki temu że administratorzy są ludźmi bardzo zajętymi i nie wszystko potrafią ogarnąć, pojawiały się teksty przy których tekst Ściosa o rządzie Donalda Tuska to zwykła, klasyczna, polityczna analiza. Również tu w Salonie, pojawiały się absolutnie bezkarnie ataki nie na urzędników państwowych, ale na prywatne osoby i ich rodziny. I to ataki nie merytoryczne, ale zwykłe, podłe insynuacje. To przecież tu w Salonie, jedna z czołowych i szanowanych przez Administrację blogerek umieściła wpis, w którym zarzuciła zmarłemu ojcu Prezydenta RP, że współpracował ze stalinowskimi zbrodniarzami. Ale to też tu, w Salonie, został całkowicie – nie ze strony głównej, ale w ogóle – usunięty tekst, w którym jeden z blogerów, w sposób absolutnie merytoryczny i, jak na rangę wydarzenia, bardzo elegancki, bronił życia poczętego. I muszę podkreślić jeszcze raz – ja nie zarzucam Administracji złej woli. Biorę pod uwagę, że panowie administratorzy bardzo chcą dbać o czystość tego miejsca, tyle że czasami ręka im drgnie. Jednak to co się stało z tekstem Ściosa jest nie do obrony. Bo to był zwykły tekst, w samym środku obowiązującego powszechnie standardu.
To że bloger Mireks rozpętał histerię wokół wspomnianego wpisu, mnie nie dziwi. Nie dziwi mnie też to, że przeczytawszy go, dostał cholery. Trochę mnie dziwi, że podjął te swoje ruchy cenzorskie, bo w ogóle dziwi mnie, gdy widzę jak ludzie potrafią się obsunąć. Ale Bóg z nim. Jego sprawa, jego sumienie. Dziwi mnie jednak bardzo, że Rybitzky, człowiek, który według wszelkich pozorów powinien być całą sprawą zainteresowany tylko o tyle o ile, postanowił zabrać głos w stylu tak paskudnie nieadekwatnym. Bo proszę spojrzeć, co się dzieje. Ścios pisze tekst, w którym – zgoda w bardzo drastyczny, choć drastyczny standardowo, sposób – zarzuca rządowi działania co najmniej szkodliwe, wynikające z co najmniej zaniedbań, i w sposób oczywisty antypaństwowe, Administracja, za podpuszczeniem jednego z blogerów, tekst ten usuwa i na to wszystko przychodzi bloger dotychczas kojarzony raczej ze Ściosem niż z Mireksemi dziękując Administracji za ich wszelką dobroć, bije brawo tym wszystkim, którzy byli tacy roztropni, że przegonili Ściosa z głównej strony Salonu.
A ja się zastanawiam, po co on się w ogóle odzywa? Co go to w ogóle obchodzi, że Ścios zbyt agresywnie atakuje rząd Donalda Tuska? Czy to możliwe, że Rybitzky jest tak okropnie głupi, że autentycznie się bał, że jakiś Niesiołowski czy Karpiniuk przeczytają tekst Ściosa, popadną w święte oburzenie, skierują sprawę do sądu i sąd każe Salon24 zamknąć i wtedy Rybitzky nie będzie miał gdzie publikować? A może chodziło jeszcze o coś innego? Może Rybitzky zauważył, że ostatnio jego teksty z jakiegoś powodu są mniej eksponowane, a przez to on sam przestał jakoś należeć do grona „tych” salonowiczów i się denerwuje? Może on uznał, że ten jego spadek formy jest spowodowany nie czynnikami naturalnymi, lecz tym, że Administracja ostatnio jakoś go nie zauważa? I że dobrze by było dać o sobie przypomnieć w jakiś bardziej widoczny sposób? Może faktycznie jest tak, że jeśli on sam wspomina o tym, że większość jego tekstów nie wchodzi nawet na górną część SG i że jego akurat, w odróżnieniu od Ściosa, Gazeta Polska nie chce publikować, to jemu coś po głowie jednak chodzi?
Może więc być i tak. Jednak w tej sytuacji mam dla Rybitzkiego radę. Niech napisze jakieś ładne CV i wyśle do różnych gazet i stacji telewizyjnych. Może goi zatrudnią i będzie sławny. Natomiast lepiej będzie dla jego reputacji, by nie tępił ludzi jadących na tym samym w gruncie rzeczy wózku co on, w sposób tak okrutnie bezinteresowny. Natomiast, jeśli można, na koniec mam też parę jeszcze słów do Administracji. Do moich dobrodziejów i łaskawców. Jeśli zrobicie jakiś błąd, to przynajmniej postarajcie się czasem do niego przyznać.
http://cogito.salon24.pl/134456,w-interesie-wsi
http://mojeanalizy.salon24.pl/134501,wykwity-na-s24
http://rybitzky.salon24.pl/134686,o-cenzurze-i-cenzurowanych

wtorek, 27 października 2009

O cieniach na blogach i dobrej nauczce

Pisanie na blogu, w dodatku na blogu, który cieszy się stosunkowo dużą popularnością, jest zajęciem niezwykle przyjemnym. Przyjemnym, dającym dużo satysfakcji, ale i bardzo wciągającym. Proszę spojrzeć na mnie. Minęła właśnie dziewiąta, dzięki antykryzysowym działaniom naszego rządu właśnie straciłem kolejne lekcje przedpołudniowe, a więc zamiast pracować na rodzinę, siedzę w domu i zbijam bąki. A ponieważ wiem jednocześnie, że dzięki temu, że przez najbliższe godziny w domu nie będzie nikogo poza mną, siadam do komputera i piszę kolejny tekst. Kiedy przyjdzie popołudnie, pójdę do pracy i już będę tylko starał się z mojej komórki uczestniczyć w dyskusji pod tym wpisem. I jeśli spotkam na mojej drodze jakiegoś niedzielnego filozofa, prosto z nowego polskiego filmu, który mnie spyta: „Kim jesteś, człowieku?”, to równie dobrze mogę mu powiedzieć, że nauczycielem, jak i blogerem.
Bo blogowanie, jak wielu z obecnych tu wie, jest jak nałóg. I można tłumaczyć swoje w nim zaangażowanie na dziesiątki różnych sposobów, a i tak żadne z tych tłumaczeń nie będzie właściwe. Niektórzy nazywają to dziennikarstwem obywatelskim. W tym sensie, że z jednej strony mamy ludzi, którzy mają talent publicystyczny i pisanie jest ich zawodem, ale z drugiej, są też inni, którzy też mają duże zdolności w tym kierunku, ale z najróżniejszych powodów nie mogą pisać w prasie, więc prowadzą blogi. To wyjaśnienie jednak też nie tłumaczy sprawy. I dlatego, że wśród najbardziej płodnych blogerów są tacy, którzy najzwyczajniej w świecie nie potrafią pisać, nie to że ciekawie, ale choćby poprawnie po polsku, którym pisanie sprawia tak okropną trudność, że aż nie sposób uwierzyć, że wśród dorosłych, wykształconych osób zdarzają się aż takie nieszczęścia, ale też dlatego, że blogują też tacy, którym z pozoru blogi są do niczego niepotrzebne. Bo i mają naturalny, stały dostęp do mediów, a i czasem już bezpośrednio do opinii publicznej. A jednak blogują. I ci, i tamci i cała kupa innych gadułów. I rano, i po południu i po nocach, byle żona nie widziała i dzieci nie mówiły, żebyś już, tatusiu, z tym blogiem tak nie przesadzał.
Jest jednak coś, co prawdopodobnie łączy wszystkich blogerów. I po jednej stronie, tego nieszczęsnego Mireksa (…To część jednego z dzieł politycznych. Mniemam o przekazie patriotycznym. Z jednej strony powinienem się cieszyć, gdyż bardziej kibicowałem Adamkowi, jeśli w ogóle komukolwiek, a raczej było to przewidywalne kto wygra i kto powinien. I liczyłem, że zrobi to Adamek. Choćby z racji dotychczasowych osiągnięć, pracowitości sportowej i wielkiej charyzmy sportowca. Stąd też przypadły mi w udziale prawie same pochwały. Dodam raz jeszcze...prawie same pochwały. Przy okazji, nie wiem o jakich chłopakach wspomniano, gdyż chodzi chyba o jednego, a nie obu wstępujących w starciu. Mniejsza jednak o szczegóły…”), a z drugiej – też godnego współczucia, choć z innych zupełnie powodów – Ludwika Dorna, a na samym końcu Krzysztofa Leskiego, o którym jeszcze będzie na koniec. A w tym wszystkim też jakoś i autora tych słów. Poczucie niemal pełnej wolności. Człowiek siada do klawiatury i pisze dokładnie to, na co ma ochotę. To co mu akurat siedzi w głowie i co w związku z tym musi z siebie wyrzucić. Ani dlatego, że mu ktoś kazał, ani że dostał zamówienie, ani – może przede wszystkim – przez to, że mu za to płaci jego szef. Może powiedzieć coś bardzo ważnego, ale też coś kompletnie nieistotnego, co ma swoją wagę tylko dla niego. I pisze, i to publikuje i wie, że o ile tylko nie przekroczył pewnych najbardziej podstawowych reguł, te jego słowa zostaną zapisane i już nie znikną. I to jest wartość nie do przecenienia. Wolność wypowiedzi w stanie zupełnie czystym.
Bardzo jest przyjemnie pogrążyć się w tym nałogu. Siedzę zatem przy tym swoim komputerze, piszę te słowa, już wiem, że będzie to jeden z tych dłuższych wpisów (stać mnie na to!) i mój druh Sowiniec znów będzie musiał czytać stare teksty starego(„Wszystko tu stare, stare są hycle od moralności socjalistycznej”). I choć idzie mi ten wpis strasznie ciężko i nawet nie wiem, co z niego wyjdzie, to mam poczucie, że on akurat jest bardzo ważny. Choćby dlatego, że myślałem o nim wczoraj cały dzień i tęskniłem za nim jak za świeżym powietrzem, udręczony tym wszystkim co się tu wydarzyło wczoraj i przedwczoraj, tak bardzo chcąc wyrzucić z siebie tę jedną, jedyną myśl. A wszystko zaczęło się jeszcze dawno, przed wieloma miesiącami. Napisałem jakiś tekst, w którym zaczepiłem blogera Sadurskiego. Jak się okazało, na tyle skutecznie, że pojawiły się komentarze, jak to teraz Sadurskiemu będzie głupio i wstyd. Odpowiedziałem więc moim czytelnikom, że nie sądzę by Sadurski się moim pisaniem przejął, bo ani nie uważa mnie za partnera, ani tego bloga nawet nie czyta. I wtedy stała się rzecz dziwna. Otóż pojawił się ów Sadurski i poinformował mnie, że jest wręcz przeciwnie, że on bardzo mnie szanuje, czyta moje teksty regularnie i z zainteresowaniem, często ma ochotę ze mną podyskutować, a jeśli nie komentuje, to wyłącznie dlatego, że ma obawy, że ja go tu nie życzę sobie widywać. Więc gdybym tylko się zgodził, to on zawsze chętnie ze mną porozmawia, bo rozmowę ceni, i ani mu w głowie się wywyższać.
Nie lubię Sadurskiego. Jego teksty mi się nie podobają, a jeszcze mniej jego poglądy. Nie sądzę, żeby rozmowa z Sadurskim miała być dla mnie inspirująca i przyjemna. Niemniej odpisałem mu, że jestem zaszczycony i że jeśli tylko zechce tu przyjść, to zawsze chętnie go przyjmę i z nim porozmawiam. To były jeszcze czasy, gdy rozmawiałem z większością osób obecnych na tym blogu. Moja odpowiedź była odpowiednio długa, odpowiednio uprzejma, bardzo spokojna, bez jednego słowa złośliwości. Mam wrażenie, że nawet napisałem Sadurskiemu, że czuję się zaszczycony. I co się stało? Nic. Sadurski nigdy więcej nie skomentował ani jednego mojego słowa. A ja poczułem się pierwszy raz na tym blogu, jak kompletny idiota, wystawiony do wiatru w sposób tak fatalnie prostacki. Dziś sobie myślę, że Sadurski rzeczywiście nie czyta tego bloga – co mnie zresztą kompletnie nie dziwi – a to że wówczas zareagował, było spowodowane wyłącznie tym, że ktoś mu doniósł na to, co ja tu piszę i wtedy on bardzo potrzebował zapewnić wszystkich, że akurat wcale nie jest taki wyniosły i nadęty, jak by to się mogło wydawać, ale jest pełną gębą demokratą, bratem łatą i fajnym facetem. Nie rozumiem tylko po co, skoro przynajmniej ja od niego tego w ogóle ani przez moment nie oczekiwałem.
Więc to był jeden z tych nieprzyjemnych momentów, jakie stwarzać może blogowanie. Podobną sytuację przeżyłem w ostatnich dniach. Kilka dni temu, bloger Warzecha wystąpił w dyskusji telewizyjnej z dziennikarzem Wołkiem, by skomentować demonstrację Solidarności w Poznaniu i w trakcie tej dyskusji, wspólnie z Wołkiem, związkowców i ich aspiracje zmieszał z błotem. Prawdopodobnie jednak niszczony wyrzutami sumienia, po paru dniach na swoim blogu cały wpis poświęcił Wołkowi i swojej z nim rozmowie w telewizji, objaśniając całemu światu, jaka to z Wołka ruska swołocz, a z Warzechy robocop. Wpis Warzechy był tak oburzająco zakłamany, że poczułem się w obowiązku zaprotestować i napisałem co napisałem. Warzecha w odpowiedzi, poinformował mnie, że nie powinienem go pouczać, bo on jest pilotem Boeinga, a ja traktorzystą, więc nie mam pojęcia, jak to jest wysoko w chmurach. I rozpętała się dyskusja, najczęściej dla Warzechy nieprzyjemna. Prawdopodobnie po raz kolejny targany wyrzutami sumienia, Warzecha opublikował następny wpis, tym razem w całości poświęcony mojej osobie, w którym wytłumaczył, że był zdenerwowany i dlatego wyszło jak wyszło. Ponieważ nie chciałem się już więcej nad nim znęcać, a przy okazji nie sądziłem, by Warzecha życzył sobie moich bardziej szerokich wyjaśnień, napisałem mu króciutko, jak widzę sprawy i się zamknąłem. Na to Warzecha wyraził żal, że ja nie chcę z nim rozmawiać i w sytuacji, gdy on chce dyskutować, ja robię uniki. Pomyślałem więc sobie, że dobra nasza! Skoro chce gadać, gadajmy. Wreszcie na temat, a nie o Boeingach. W dodatku, będąc osobą bardzo mało pamiętliwą i zawsze raczej współczującą niż mściwą, odpisałem Warzesze długo, grzecznie i z odpowiednio koncyliacyjnym zakończeniem, żeby i on i inni – niekiedy bardzo zniesmaczeni awanturą w obozie – wiedzieli, że ręka jest wyciągnięta do zgody jak należy. I co? Nic. Warzecha ani mi nie odpisał, ani w żaden inny sposób nie skomentował mojej odpowiedzi.
Oczywiście, debata dalej trwała, praktycznie bez mojego udziału, na początku dość merytoryczna, ale ponieważ Warzecha już się nie odzywał, stopniowo do głosu zaczęli dochodzić komentatorzy, którzy o całej sprawie już mieli znikome pojęcie i albo, komentując sam wpis Warzechy, kpili ze mnie, albo apelowali, by już się przestać kłócić, bo to jest wszystko niepoważne. Przyleźli też nawet i tacy, którzy uznali za potrzebne mnie wyszydzić, że na urodzinach Salonu, lizałem tyłek Azraelowi, a teraz się mądrzę. Na sam koniec przyszedł bloger unukalhai i objaśnił mnie, że ja się kompromituje, biorąc udział w dyskusji, którą sam Warzecha ma w nosie. Że niby ja się do Warzechy dopieprzam, a kiedy on wzrusza ramionami, to ja płaczę, że on nie chce ze mną rozmawiać. A wyglądało to tak: „Ale wygląda na to, że zacząłeś się licytować z ŁW w kategorii: wyższość moralna, chociaż on w ogóle w tej licytacji nie uczestniczy. Czyli tylko imaginujesz sobie taki rodzaj uczestnictwa ze strony ŁW. Pamiętaj jednak, ze pycha jest jednym z grzechów głównych.
I to jest właśnie to, co sprawia, że blogowanie bywa i rzeczą ryzykowną i bardzo przykrą. To jest też to, co każe nam się zawsze uczyć i wyciągać wnioski z porażek. Ale jest to też coś, co nas wzmacnia i sprawia, że jesteśmy mądrzejsi i bardziej roztropni. Że nagle, w sytuacji gdy mogło nam się zdawać, że już wszystko wiemy, okazuje się, że tak wcale nie jest. Ale za to, od tego momentu wiemy znacznie więcej. I, zbliżając się już bardziej do końca tego wpisu, chciałem opowiedzieć o tym, czego się nauczyłem przez dwa ostatnie dni. Otóż pokazano mi bardzo precyzyjnie, że można liczyć wyłącznie na siebie. I że naiwność jest najgorszym grzechem. Bo nie dość że sama w sobie jest złem, to oprócz tego nawet nie daje tej chwili przyjemności. Ale zobaczyłem bardzo wyraźnie jeszcze coś. Siłę tak zwanej blogosfery i to, jak ona potrafi być groźna dla tych co dotychczas bez niej bardzo dobrze sobie radzili i nagle poczuli, że coś się kończy.
Na początku tego wpisu, zastanawiałem się, jak to się dzieje, że tak zwane dziennikarstwo obywatelskie wchłonęło również tych, dla których miało ono tworzyć wyłącznie alternatywę. I odpowiedziałem sam sobie, że może chodzić o to, ze blogi to miejsce prawdziwej wolności i szczerej dyskusji i ci, którzy tej wolności i tej szczerości na co dzień nie mają, chcą tym bardziej uczestniczyć w tym święcie. I dalej sobie myślę, że pewnie w wielu przypadkach tak jest, natomiast pojawia się tu też pewien cień. Otóż mam wrażenie, że istnieje bardzo poważny zamiar, by odebrać blogi tym, dla których są one – poza rubryką tradycyjnie zatytułowaną ‘listy do redakcji’ – jedyną okazją do powiedzenia swojego słowa. Blog Ziemkiewicza, blog Żakowskiego, blog Palikota, blog Warzechy, blog Dorna – to wszystko stanowi część tego samego systemu rozpychania się wszędzie tam, gdzie jeszcze zwykli ludzie zdołali sobie znaleźć jakiś punkt zaczepienia.
Wspomniałem o Dornie. Uważam, że jego przypadek jest szczególnie ciekawy. On pojawił się tutaj gdy, skutkiem swoich błędów, wypadł z głównego nurtu polityki. Proszę jednak sobie przypomnieć, że na samym początku, kiedy jeszcze czuł na swoich plecach przyjemny ciężar bycia kimś szczególnym i ważnym, tylko pisał. Pod jego tekstami pojawiały się dziesiątki komentarzy osób bardzo zadowolonych z tego, ze ktoś taki jak Dorn zechciał stanąć wśród nas i z nami dzielić się swoimi spostrzeżeniami, a on najpewniej nawet tych komentarzy nie czytał. Ludzie pisali: „Szanowny panie Marszałku”, „Panie Ludwiku”, „Szanowny Panie Ministrze”, on po kilku dniach umieszczał nowy wpis, a w mediach pokazywała się informacja: „Ludwik Dorn na swoim blogu…” I tak to leciało.
Dziś wyraźnie widać, że Dorn ma plan. Wymyślił sobie, że skoro jego ambicje nie są już aż tak wielkie, skoro jemu wystarczy zdobyć tylko przyczółek, to nic nie stoi na przeszkodzie, żeby zostać przywódcą prawicowej części blogosfery i potraktować to jako okazję do zrobienia jednego kroku do przodu. Zaczął więc przede wszystkim odpowiadać na komentarze, a co więcej, nawet nauczył się na pamięć kliku nicków. I, oczywiście, znów pojawiają się te same co wcześniej komentarze, tyle, że kiedy wraz z nimi widzimy to „Szanowny Panie Ludwiku”, to tym razem już czujemy, że między nim a nami pojawiła się ta niezwykła więź. Tworzymy front, jesteśmy mocni, wreszcie nas doceniono.
Dla tych wszystkich, którzy się łudzą, mam kiepską wiadomość. Nie ma żadnego frontu. Jeśli któryś z nich w ogóle od czasu do czasu o nas myśli, to wyłącznie w tym zakresie, jak by było można nas wykorzystać, a później zwyczajnie przesunąć. Bo istnienie blogów wielu z nich do niczego nie jest potrzebne. Oni bez blogów sobie świetnie radzili, radzą i radzić będą w przyszłości. Więc będą na tych naszych portalach się panoszyć tak długo aż nas stąd kompletnie wykurzą. I wtedy też sami sobie stąd pójdą. Z wyjątkiem paru z nich. Tych, którzy – owszem – mają te stałe przepustki do Sejmu i jakąś tam możliwość przedstawiania swoich racji publicznie, ale ta wolność, ten świeży podmuch, ta szczerość stała się i dla nich nałogiem i muszą tu przychodzić, bo tylko tu się czują naprawdę dobrze. Tacy ludzie jak Krzyś Leski na przykład. Który tu niedawno przyszedł tylko po to, żeby zamieścić najpiękniejszy wpis o ojcu, który nie może dojść do siebie, bo jego córka, po raz pierwszy w życiu go spróbowała okłamać. Wpis, który gdzie indziej nie zainteresowałby nikogo. Ani wydawców gazet, ani szefów w telewizji, ani tak naprawdę czytelników i widzów. Bo tam są zupełnie inne priorytety i tam nie ma miejsca na głupoty.
Więc oni tu pozostaną. Ja też tu będę. A reszta? Nie wiem. Może w ostatniej chwili się zreflektują i poczują jak bardzo są ważni i jak bardzo są groźni. Ale może też spodoba im się to złudzenie i będą gdzieś krążyć bez celu, bardzo uważając, by Sadurski, Dorn, czy jakiś inny ważny były bloger ich nie stracił z oczu.
Ale jak mówię. Człowiek uczy się na błędach. Więc to już beze mnie. Ja zostaję tutaj.

niedziela, 25 października 2009

Wiadrem w płot

Może ktoś wie, może nie wie tego nikt – nieważne – fakt jest jednak taki, że od pewnego czasu jestem w dyskretnym konflikcie z Łukaszem Warzechą. Wprawdzie ani na siebie nie bluzgamy (jeśli pominąć sytuację, kiedy to red. Warzecha porównał mnie do Azraela), a przy osobistych spotkaniach zachowujemy wobec siebie chłodną uprzejmość, fakt pozostaje faktem – napięcie istnieje. Z czego się to wzięło? Mam wrażenie – choć oczywiście mogę się mylić – że zacząłem ja, zarzucając Warzesze wykalkulowaną łagodność wobec jego kolegów-dziennikarzy, w sytuacjach kiedy zwykłe poczucie sprawiedliwości wymaga walnięcia pięścią, jeśli nie w nos, to w stół. Poszło mianowicie o to, że któregoś dnia, w telewizji TVN24, Warzecha dyskutował z Żakowskim, który traktował go w sposób tak skandalicznie nieprzyzwoity, że aż się prosiło o interwencję. Tymczasem Warzecha jedyne na co zwracał uwagę, to na to, by chamstwo Żakowskiego broń Boże nie przybrało na sile. Zwróciłem mu na tę jego słabość uwagę na blogu, za co zostałem przez Warzechę skarcony i poinformowany, że on ze mną nie życzy sobie więcej rozmawiać. Sytuacji dodatkowo pewnie nie poprawiła moja odpowiedź, w której wyraziłem nadzieję, że następnym razem, kiedy Warzecha spotka się w telewizyjnym studio z agresją swojego kolegi-dziennikarza, stać go będzie choćby na 10% tej stanowczości, na którą właśnie pozwala sobie wobec skromnego blogera.
Dziś czytam wpis Łukasza Warzechy, zatytułowany Pan Wiadro, w którym Warzecha rozprawia się w szalenie dowcipny, a przy tym bardzo brutalny sposób z Tomaszem Wołkiem. Sprawa, krótko mówiąc, polega na tym, że kilka dni temu Warzecha spotkał się z Wołkiem w telewizyjnym studio, odbył z nim rozmowę na temat demonstracji robotników w Poznaniu, i ponieważ wciąż najwidoczniej czuje po tej dyskusji jakiś niedosyt, postanowił opowiedzieć nam dziś o tym, co on mianowicie sądzi o Wołku i tym wszystkim czym Wołek jest. Problem mój natomiast związany jest z tym, że ja oglądałem rzeczoną rozmowę i doskonale wiem, skąd u Warzechy te dzisiejsze niepokoje. I o tym chciałem teraz parę słów.
Każdy kto zna choć trochę Wołka i jego kolegów od mokrej roboty, może się domyślić, co ten dziwny człowiek wyprawiał. Jeśli istnieje jakiś standard zachowań opartych na bezczelnym chamstwie i cynicznym kłamstwie, ten właśnie standard przedstawił Tomasz Wołek. Niestety jednak, jeśli też możemy mówić o jakimś standardzie lękliwości i moralnej bezczynności wobec brutalnej arogancji, to ten z kolei standard pokazał Łukasz Warzecha. Kiedy z coraz większą rozpaczą słuchałem owej dyskusji, oczywiście doskonale wiedziałem, że Warzecha z Wołkiem się zasadniczo nie zgadza, jednak ta moja wiedza wynikała nie z tego co mówił Warzecha, lecz mimo tego, co on mówił. Nie z jego reakcji, ale mimo jego reakcji. Niestety, taki czujny nie był już prowadzący rozmowę red. Knapik, który już by niemal zakończył ją radosną konstatacją, że jak to jest miło, gdy istnieje taka zgodność między dyskutantami, gdyby nie to, że Warzecha, niemal rzutem na taśmę, zdołał w końcu wydukać, że on się jednak z Wołkiem nie zgadza.
Dziś, Łukasz Warzecha odważnie, pryncypialnie i bezkompromisowo rozprawia się z Wołkiem na swoim blogu. Porównuje go do montypythonowskiego wiadra – bez poglądów, bez argumentów i w końcu bez sumienia – a ja się zastanawiam, czemu dopiero dziś. Czemu kilka dni temu, kiedy miał okazję go ośmieszyć oko w oko, przed szerszą publicznością, jeśli dał jakieś świadectwo, to wyłącznie świadectwo konformizmu i tchórzostwa. I to dodatkowo w sytuacji naprawdę dramatycznej, kiedy nie chodziło o jakieś głupie akademickie dyskusje na temat tego, czy lepszy jest PiS, czy Platforma, ale o Solidarność. O tę SOLIDARNOŚĆ.
Kończy swój okropnie odważny wpis Warzecha następującymi słowami: „Zadzwonił do mnie wczoraj znajomy, który widział wspomniany program. Powiedział, że widać było po mnie, jak bardzo byłem wkurzony. Nie sądziłem, że aż tak rzucało się to w oczy.” I to już jest moment naprawdę dramatyczny. Ja wiem jak jest. Pisałem tu o tym wielokrotnie. Znam i osobiste uwarunkowania ludzi, dla których dziennikarstwo jest pracą i utrzymaniem. Ja wiem, jak ciężko jest pogodzić różne żywioły, kiedy trzeba walczyć i z własnym charakterem i z obowiązkiem i ze świadomością, że się jest cały czas obserwowanym. Jednak są granice, których nie tyle nie wolno przekraczać, ale zwyczajnie nie wypada. Nawet jeśli na szali, z jednej strony, stoją dobre koleżeńskie stosunki między dwoma dziennikarzami, z drugiej zwykły wstyd i wyrzuty sumienia, a z trzeciej tak zwana pozycja towarzysko-zawodowa.
„Ale najgorzej, wierz mi gruby, gdy sam nie wierzysz w to co mówisz”. To było z Pietrzaka. Jeszcze bardzo starego Pietrzaka. Bardzo starego. I że, cholera, akurat dziś trzeba mi ten wierszyk przypominać.

sobota, 24 października 2009

Jak miałem okazję niedawno gdzieś przeczytać, Maciej Rybiński skarżył się kiedyś, że cokolwiek chce napisać, to mu wychodzi felieton. Czy pisze tekst długi, krótki, czy średni, to na koniec patrzy – a tu znów felieton. I że jakkolwiek by się starał, nic innego nie potrafi stworzyć. Rozumiem bardzo dobrze ten ból. Z jakiegoś powodu felieton jest uważany za gorszą formę dziennikarstwa w tym sensie, że jest mało poważny. Felieton to ani nie jest poważna analiza, ani głęboką refleksja, ani, tym bardziej, tak zwana ‘solidna dziennikarska robota’. Felieton to, w najlepszym wypadku dobry żart, a najczęściej po prostu taka sobie przerwa dla nabrania oddechu i rozprostowania kości.
Od rana chcę pisać ten tekst i mam okropną ambicję, żeby był on jednak choć trochę poważniejszy, niż to, co tu się najczęściej pojawia. Żeby to nie było takie sobie gawędzenie, ale coś znacznie solidniejszego. Coś co sprawi, że ci którzy to przeczytają, pokiwają z powagą głową i powiedzą, że o tak, to jest coś. Oto analiza. Oto głos.
Nic z tego. Problem polega – jak zawsze – na pierwszym zdaniu. Wydaje mi się, że felietoniści mają tak, że jeśli zaczną swój tekst tak jak się pisze felieton, są już straceni. A zacząć inaczej po prostu nie potrafią. Ja nie potrafię. Kombinuję od rana, jak mam ułożyć to pierwsze zdanie, które rozpocznie dzisiejszy tekst i jestem bezradny. Wszystko, co mi przychodzi do głowy, przede wszystkim i tak jest gorsze od zdania, które wymyśliłem jako pierwsze… no a poza tym, tak czy inaczej, pojawia się gawęda. Zresztą, świetnie to widać dwa akapity wyżej.
A było tak, że kupiłem sobie rano Rzeczpospolitą i już na pierwszej stronie zobaczyłem zapowiedź artykułu Igora Janke zatytułowanego ‘Na sztormowej fali’ z podtytułem (uwaga!) ‘Donald Tusk okazał się bardzo silnym kapitanem’ http://www.rp.pl/artykul/382065.html. Ponieważ mam taką wstydliwą przypadłość – o której swego czasu w odniesieniu do siebie wspomniał sam Lech Wałęsa – że bardzo często wystarczy mi przeczytać początek tekstu, by wiedzieć co będzie dalej, i tu uznałem, że skoro Igor Janke już w tytule swojej analizy twierdzi, że na owej fali premier Tusk okazał się prawdziwym kapitanem, to ja już wiem wszystko. I wtedy właśnie przyszło mi do głowy, że napiszę nowy tekst, który będzie się zaczynał od następujących słów: „Spotkanie na Rozdrożu sprawiło, że na liście moich ulubionych dziennikarzy nastąpiła drastyczna zmiana. Od tego bowiem wieczoru, moim ideałem nie jest już Krzysztof Leski, lecz Igor Janke. Kiedy po raz pierwszy w życiu ujrzałem red. Janke i przekonałem się, że realnie jest i o wiele wyższy i znacznie przystojniejszy, a przy tym – co nie bez znaczenia – dużo sympatyczniejszy, niż dotychczas sądziłem, poczułem bezradność. Ponieważ sam jestem mały, gruby, brzydki i, choćby z tego powodu, mało sympatyczny, rekompensuję sobie to nieszczęście zwiększoną sympatią do ludzi takich jak Igor Janke. Powiedziałem mu to zresztą przy pierwszym uścisku dłoni, a dziś, kiedy kupowałem Rzeczpospolitą, to już wyłącznie dla dwóch osób: Jarosława Kaczyńskiego i właśnie Igora Janke. Kaczyńskiego przez mój podziw, Jankego przez moje kompleksy.”
Tak chciałem zacząć mój dzisiejszy wpis, ale w międzyczasie przeczytałem wspomniany artykuł i plan się zmienił. Otóż, pomyliłem się. Zapowiedź z pierwszej strony Rzepyfatalnie wykrzywia całą wymowę rzeczywistego już tekstu, bo jeśli w środku znajdziemy cokolwiek co nam każe ironizować na temat dziennikarstwa Igora Janke, to jest to wyłącznie jeden mały element całości. Ważny, ale tylko jeden. Tekst o sytuacji w Platformie uważam za bardzo ciekawy, bardzo pouczający i – co ważne – dziennikarsko po prostu bardzo dobry. Z wyjątkiem tej jednej jedynej części. A ponieważ, jak mówię, ważnej, to o tym właśnie dzisiaj.
Podczas urodzinowego przyjęcia na Rozdrożu, spotkałem Piotra Semkę. Ze względu na nasze zaszłości, o których czytelnicy tego bloga wiedzą, podszedłem do niego i spróbowałem się pogodzić. Wprawdzie, na ile potrafię ocenić, nic z tego nie wyszło, ale po raz kolejny miałem okazję podzielić się opinią, do której sam doszedłem i którą sobie bardzo cenię. Otóż jestem pewien, że z punktu widzenia społeczeństwa jako całości, pomijając kilka osób z najwyższej polityczno-medialnej półki i – oczywiście – tak zwane gwiazdy sceny i estrady, cała reszta jest nierozpoznawalną masą. A zatem taki, na przykład, Piotr Semka, który dla mnie jest bohaterem i historią, dla przeciętnego obywatela, pod względem tzw. rozpoznawalności, nie istnieje. A więc, jeśli dziwnym zbiegiem okoliczności Piotr Semka i ja spotkamy się w tłumie na ulicy, to z całą pewnością będę jedyną osobą w promieniu 100 metrów, która będzie wiedziała, że oto idzie Semka. Cała reszta, najprawdopodobniej nie zwróci na niego uwagi, a jeśli nagle gdzieś trafi się tam jakiś bardziej uświadomiony obywatel, to i tak najprawdopodobniej będzie to ktoś kto zawoła do Semki: „O dzień dobry, panie pośle Kalisz!”
Czy to źle świadczy o Semce, albo o tym obywatelu? W żadnej mierze. Jest to wyłącznie dowód na to, że przeciętny Polak, a więc ktoś reprezentujący znaczną większość społeczeństwa, po prostu nie wie nic i wiedzieć nic nie chce. Dlaczego ten przykład jest dla mnie tak istotny? Dlatego mianowicie, ze w dobie tak niesłychanej medializacji z jednej strony polityki, a z drugiej nauk socjologicznych, trzeba być kimś wyjątkowo naiwnym, żeby wierzyć, że ta cała przestrzeń między socjologią a polityką może funkcjonować bez dramatycznej manipulacji.
Parę dni temu w programie telewizyjnym Kropka nad i wystąpił Jarosław Kaczyński i Monika Olejnik postanowiła wywiedzieć się od niego, dlaczego Mariusz Kamiński kłamał w sprawie tzw. tarczy antykorupcyjnej. Kaczyński był bardzo dobrze przygotowany na to pytanie, a więc od samego początku trzymał się jednej, w tej sytuacji najlepszej, metody, i odsyłał red. Olejnik do przyszłej komisji śledczej. Olejnik mówi, że przecież są dokumenty, a Kaczyński jej na to, że wszystko wyjaśni komisja. Ona go prosi, żeby jednak skomentował te dokumenty, które przecież nie kłamią, a on na to, że on nic nie będzie komentował, bo najlepiej to zrobi komisja. Ona do niego z pytaniem, czy on coś ma przeciwko tym papierom, a on zdecydowanie, że nie, ale on prosi o komisję. Czas mija, państwo się licytują i w pewnym momencie red. Olejnik pyta, że niby co może być nie tak z tymi dokumentami, na co Kaczyński odpowiada, że z papierami jest różnie. A niby co różnie? Niech to bada komisja. No ale co różnie? No różnie. Mogą być na przykład antydatowane. Czy pan sugeruje, że one są antydatowane? Ależ skąd, ja chcę tylko, żeby wszystko wyjaśniła komisja. Mija noc i od następnego ranka, cała medialna przestrzeń jest wypełniona już tylko informacją, że Jarosław Kaczyński zarzucił rządowi antydatowanie dokumentów. I zaczyna się lincz w postaci szyderstwa i najbardziej prymitywnych kpin, który trwa przez kilka dni do dziś, czyli do momentu, gdy Sławomir Nowak przyznaje, że coś takiego jak tarcza antykorupcyjna formalnie, a więc w tym wypadku faktycznie, nigdy nie istniała.
Czy ja chcę powiedzieć, że dzięki tym paru dniom, Platforma zyskała w sondażach, a PiS-owi spadło? Czy ja chcę zasugerować, że większość społeczeństwa dała się nabrać tej krótkiej kampanii i zmieniła swoje zdanie o politykach? Oczywiście że nie. Mówiąc tak, zaprzeczyłbym w gruncie rzeczy sam sobie. Ja wciąż twierdzę, ze zdecydowana część społeczeństwa nie ma w ogóle pojęcia o tym, że jest, lub że podobno miała być, jakaś tarcza. Natomiast jestem pewien, że większość społeczeństwa wie kto to jest Kaczyński, kto to jest Tusk i że też jest jakiś Kamiński, który jest zdrajcą i agentem. Skąd oni to wiedzą? O istnieniu Kaczyńskiego i Tuska wiedzą, bo to akurat wiedzą wszyscy, natomiast o Kamińskim dowiedzieli się na setki najróżniejszych sposobów. Nie mogę nawet wykluczyć, że ktoś z prowadzących program Taniec z gwiazdami wspomniał o nim w żartach.
Ja bowiem mówię o manipulacji totalnej. Mam w rodzinie człowieka, którego obywatelska świadomość z całą pewnością nie pozwoliłaby na odgadnięcie, czy Piotr Semka to jakiś poseł, czy może piosenkarz, ale dla którego w ostatnich dniach Mariusz Kamiński jest postacią znienawidzoną w sposób absolutnie karykaturalny. Emocje te biorą się tylko z jednego. Z obrazu pięknej jak anioł, niewinnej i bezbronnej i tak straszliwie zbrukanej przez CBAWeroniki Pazury, którą on widział w programie Siekielskiego i Mrozowskiego. Ja nie mówię, że większość społeczeństwa została uwiedziona przez to co zobaczyli w zeszły poniedziałek programie Teraz my. Większość społeczeństwa nie ogląda tej audycji, a nawet o jej istnieniu nie ma pojęcia. Ja tylko twierdzę, że to miało decydujące znaczenie akurat dla niego. Jak jest z innymi, nie wiem i wiedzieć nie mogę, ponieważ do celu prowadzi całe mnóstwo dróg. A każda jest kompletnie inna.
Tak zwana polityka informacyjna poszczególnych mediów, w skali globalnej, nie ma najmniejszego znaczenia. Media mogą nawet zrobić tak, że od rana do wieczora przed swoimi kamerami i mikrofonami będą sadzać wyłącznie Jarosława Kaczyńskiego z Jackiem Kurskim i prowadzić z nimi rozmowy na poziomie dociekliwości prosto z TVN Info, a i tak jedynym tego efektem będzie sytuacja, że większość społeczeństwa zapamięta wyłącznie to, co ma pamiętać. To co się bowiem liczy, to nie informacja, lecz socjologicznie motywowane przedsięwzięcia. I to co się z nimi robi później. Upłynęły już lata od czasu jak Prezydent niewyraźnie wymówił nazwisko bramkarza Boruca, a każdy niemal obywatel wie do dziś, co to jest ‘Borubar’ i co ma na ten temat myśleć.
Igor Janke w dzisiejszym artykule w Rzeczpospolitej bardzo solidnie przedstawia przyczyny obecnego kryzysu Platformy, jego kształt i wagę, wynikającą z niego sytuację w partii. I z tego opisu wynika jednoznacznie, że sytuacja ta jest porażająca. Przede wszystkim jednak, zastanawia się, jak to się dzieje, że tak dramatyczny wstrząs nie zdmuchnął tego całego projektu z powierzchni ziemi. Jak to się stało, że po początkowym szoku, politycy Platformy jakoś dali radę się pozbierać, a dziś, zarówno towarzysko, jak i sondażowo, też radzą sobie zupełnie nie najgorzej. I odpowiedź na to ma jedną: to wszystko polityczny geniusz Donalda Tuska. Tuska stratega, Tuska czarodzieja, Tuska kapitana. I z tym się właśnie nie mogę pogodzić. Jak to może być, że Igor Janke – mój Number One polskiego dziennikarstwa – nie jest w stanie dojrzeć tak oczywistego faktu, że cały ten sukces Premiera nie byłby funta kłaków wart, gdyby nie to, że media postanowiły go jeszcze trochę przytrzymać? Przecież nie ulega najmniejszej wątpliwości, że gdyby tylko w odpowiednim miejscu została podjęta odpowiednia decyzja, każdy – literalnie każdy członek tego towarzystwa – zostałby rozbity w proch w ciągu paru dni. Pitera, Tusk, Nowak, Karpiniuk, Czuma, Dolniak… Każdy. W ciągu niespełna tygodnia, większość społeczeństwa na widok Pitery wybuchałaby szyderczym śmiechem, a na dźwięk nazwiska Tusk wzdrygałaby się z obrzydzenia. A przez następny tydzień, wszystko zostałoby tak ciekawie poprowadzone, że wszystkie – dosłownie wszystkie – sondaże pokazałyby, że poparcie dla Platformy Obywatelskiej spadło właśnie do 15 procent.
I stałoby się tak nie dlatego, że telewizyjne stacje i gazety zaczęłyby informować. One już informują jak należy. Dziś, na przykład, od rana wszyscy już mogą się dowiedzieć, że nie było żadnej osłony antykorupcyjnej nad procesem prywatyzacji nie tylko stoczni, ale w ogóle żadnej prywatyzacji. Że Donald Tusk i jego ludzie najbezczelniej w świecie kłamali. Platforma zostałaby usunięta ze sceny przez to, że w ciągu tygodnia większości społeczeństwa, w ten czy inny sposób, wbiłoby się do głów, że – na przykład – Julia Pitera w zarzuconym na ramiona swetrze wygląda dokładnie tak samo wieśniacko jak Marcinkiewicz, a sam Premier ma krzywe jak cholera nogi i kiedy idzie wygląda dokładnie tak samo jak mówi, myśli i patrzy.
A piszę to nawet nie po to, żeby ci, którzy czytają ten blog dowiedzieli się czegoś rewelacyjnego. Oni akurat to wszystko świetnie wiedzą. Mam inny cel. Niech się tego dowie Igor Janke, mój szef, mój dziennikarz i mój estetyczny wzór.

piątek, 23 października 2009

Krajobraz po burzy

Kiedy wczorajszej nocy prawdziwy kataklizm zniósł z powierzchni Ziemi znaczną część polskiego dziennikarstwa, oprócz oczywistych wyrazów żalu, pojawiły się wyliczenia, jaka to część została nam odebrana. Czy to połowa, czy może jedna trzecia, czy może – w najbardziej optymistycznych rachunkach – zaledwie jedna czwarta? Oczywiście, czego się niestety można było spodziewać, część komentatorów zasugerowała, że straty wcale nie są wielkie, bo nasze dziennikarstwo przeżywa prawdziwy renesans i nawet bez takiego giganta jak Rybiński sobie świetnie poradzi. Co najwyżej ucierpiał świat żartu i kabaretu. Na przykład dziś w Rzeczpospolitej, znajduję parę wypowiedzi osób zaprzyjaźnionych z Maciejem Rybińskim, a związanych z nim przez właśnie kabaret, którzy właśnie w ten sposób opisują to coś dziś czują. I ja to oczywiście rozumiem. W końcu to Rybiński, a nie kto inny, napisał scenariusz do Alternatyw Barei. A to, co by o samym Barei nie mówić, jest zdecydowanie nie byle co.
Ja jednak, pisząc o kataklizmie, mam na myśli dziennikarstwo prawdziwe. Takie dziennikarstwo, o którym powstawała literatura i o którym kręcono filmy. Dziennikarstwo poważne i czyste, nieskorumpowane i odważne, brutalne i wolne. Dziennikarstwo, którego zły świat nie jest w stanie nawet dotknąć. Więc to w tej sprawie padają owe wyliczenia. Czy kiedy umarł Rybiński, straciliśmy połowę dziennikarstwa, czy mniejszą jego część? Trudno to ustalić. Moim zdaniem połowę, a może i nawet większą jego część, ale przyjmuję do wiadomości, że rzeczy się mogą mieć odwrotnie. Padają więc nazwiska, a z tymi nazwiskami argumenty. Bo oto jest ktoś, kto ma wspaniały warsztat, albo bardzo duże poczucie humoru, albo zwykłą lekkość pióra, ewentualnie po prostu ma słuszne poglądy. Ale ja wciąż mówię o poważnym dziennikarstwie. Tak jak się mówi o wielkich lekarzach, wspaniałych nauczycielach, czy niezłomnych księżach. Którym się oczywiście płaci, bo z czegoś muszą żyć, i co więcej, oni akurat na dobre życie sobie uczciwie zasłużyli, ale którzy jednocześnie nie są do wynajęcia. I tu właśnie widzę okropną wyrwę.
Nie znałem Rybińskiego, więc wszystko co o nim wiem, to na podstawie relacji i samych jego tekstów. Jeśli więc też próbuję Go sobie dziś jakoś wyobrazić, to też mam do dyspozycji wyłącznie moje o nim wyobrażenie. Ale właśnie tak go widzę. Dokładnie takiego, jak go wspominają ci co Go znali, ale jeszcze kogoś takiego jak – ja wiem? – John Wayne w tych klasycznych już filmach. Albo tamci strażacy z 11 września. Robi się trochę patetycznie, ale cóż na to można poradzić? To jest patetyczna chwila.
Co zostało po Rybińskim? Moim zdaniem prawie nic. Mam oczywiście swoich jakoś tam ulubionych dziennikarzy. Ulubionych w tym sensie, że ich czytam, podczas gdy innych nie czytam. I nie są to bynajmniej jacyś wybitni mistrzowie pióra, dla których pisanie zawsze było chlebem powszednim. Nigdy nie umieli ładnie mówić, często nie bardzo potrafili się zachować, ani nie mieli tego pisarskiego gestu, co Urban, Passsent, Toeplitz, a nawet Górnicki (jeśli ktoś planuje się śmiać, nie polecałbym. Górnicki pisał znakomicie). Nie uważam też, że są oni jakoś szczególnie odważni, bezkompromisowi, czy niezależni. Ale przynajmniej od czasu do czasu się starają. Czytam więc ich – jednych więcej, innych mniej – ale też wiem, że oni owej wspomnianej wyrwy nie odbudują. Nie dadzą rady z tej prostej przyczyny, że, cokolwiek by o nich nie mówić, oni są częścią tego już nowego świata, gdzie nawet jeśli się robi rzeczy poważne, to zawsze trochę z przymkniętym jednym okiem i czymś jeszcze na boku. No a przecież to i tak jest nic. Cała scena i tak jest w ogromnej większości wypełniona czymś, co można wyłącznie porównać do tego, nad czym mamy okazję dumać przy okazji rozmów o PZPN-ie.
Czytam wczorajszą Rzeczpospolitą i co widzę? Ogromny tekst Igora Janke o tym że co Platforma w swoim spieprzy, to PiS natychmiast pomoże jej naprawić. Temat równie odkrywczy, jak w przypadku 90% wszystkich tekstów, które tego dnia ukazały się w Salonie. Obok niemal całostronicowa wypowiedź jakiegoś Kucharczyka o tym, że komisja hazardowa powinna badać wszystkie rządy. A więc dokładnie to samo, co powtarzają od kilkunastu dni Sebastian Karpiniuk z Grzegorzem Schetyną. Na następnej stronie tekst Piotra Winczorka o tym, że trzeba ograniczyć władzę prezydenta, opublikowany z tej okazji, że jakoś nikt nie zechciał na poważnie przyjąć inicjatywy trzech, że się tak wyrażę, sędziów. Dzień wcześniej, wielki artykuł Ireneusza Krzemińskiego, w którym ów uczony mąż tłumaczy, że Donald Tusk ma rację, o czym wie i tak już każdy, a jak nie wie, to niech się ma na baczności. Dziś wprawdzie mamy artykuł wspomnieniowy Ziemkiewicza o Rybińskim, ale mogę się założyć, że gdyby nie to smutne wydarzenie, czytalibyśmy jakąś analizę Waldemara Kuczyńskiego. I nie chodzi mi o to, że z nich wszystkich, zawodowym dziennikarzem jest tylko Jankę, a cała reszta to politycy, socjologowie, prawnicy i pisarze. Nie chodzi też o to, że w międzyczasie, a też i wcześniej, i być może jutro, poczytamy sobie Semkę, czy wspomnianego Ziemkiewicza, którzy starannie rozdadzą sobie i każdemu to co im przysługuje. I że od czasu do czasu pojawi się Mazurek, Wildstein, czy Skwieciński. Kłopot jest w tym, że Rzeczpospolita to i tak praktycznie jedyny dziennik, które się da czytać i gdzie można zaobserwować choćby śladowe ilości dziennikarstwa.
Co mamy poza tym? Nic! Otóż poza tą Rzeczpospolitą nie mamy nic. Są tylko propagandowe instytucje, nazywane gazetami czy telewizjami, służące wyłącznie za źródło utrzymania dla całej bandy jakichś gówniarzy, którzy uznali, że w momencie gdy dostali do ręki mikrofon, kamerę, lub długopis, stali się natychmiast dziennikarzami. A którzy swoje powołanie realizują, niemal wyłącznie, snując się po nocach po jakichś pijackich imprezach i rozglądając się, czy gdzieś im się uda znaleźć albo podobnych sobie, albo kogoś kto im pomoże coś załatwić. Którzy między napisaniem jakiegoś ledwo trzymającego się kupy tekstu, a pełnym stęknięć występem w zaprzyjaźnionej telewizji, od rana do wieczora gapią się już tylko w tę swoją komórkę, zastanawiając się, co warto odebrać teraz, co później, a czego lepiej nie odbierać w ogóle. Dziennikarze, cholera!
Dziś, jak mnie informuje, mój kolega LEMMING, Gazeta Wyborcza ujawniła niezwykle sprytną prowokację, którą sama skonstruowała, by nam pokazać, jacy to ludzie są głupi http://wyborcza.pl/1,75248,7175362,Szybkimagister_pl_czyli_Akademia_Wielka_Lipa.html.
Nie będę opisywał tego żalu, jaki zrodził intelekt ludzi na pensji u Agory. Powiem tylko tyle, że to jest własnie ten poziom. Pierwszy raz mieliśmy z nim do czynienia przy okazji akcji, którą przy pomocy podsłuchów i wynajętej posłanki Begerowej skierowała telewizja TVN przeciwko PiS-owi. Akcji, którą, gdyby tylko oni chcieli, mogliby przeprowadzać z o wiele większym efektem kilkanaście razy dziennie, codziennie, przeciwko dowolnie wybranej partii. Ale to jest własnie to co oni potrafią robić najlepiej. Wepchnąć kogoś w kupę, którą sami ze swoimi kumplami zrobili i nakręcić o tym demaskatorski materiał. Bo są wystarczająco bezczelni i mają to szczególne poczucie humoru. Następnym razem powinni puścić plotkę, że któryś z nich się zapił do nieprzytomności i nabrudził w towarzystwie. A później już tylko się śmiać z wszystkich tych, którzy śmieli uznać, że to całkiem prawdopodobne.
Tyle właśnie oni wiedzą. Jest jednak coś, o czym żaden z nich nie ma pojęcia. Albo, nawet jeśli wie, bardzo się stara o tym nie myśleć. Że mianowicie, oni sami dają się codziennie oszukiwać przy każdej możliwej okazji. Że większość z nich można zmanipulować o każdej porze dnia i nocy w najbardziej prymitywny sposób. Na poziomie takim, że gdyby tego typu naiwność, czy – może lepiej – głupotę, wykazała uczennica gimnazjum z małego miasteczka, to wszyscy sąsiedzi by ją do końca życia pokazywali palcem. A jest jeszcze gorzej. Bo jeśli daje się nabrać pełna marzeń i niespełnionych ambicji dziewczyna o takich sobie perspektywach, to można jakoś się to starać zrozumieć. Tu natomiast mamy do czynienia z mądralami jak stąd do tamtąd, którzy tak naprawdę nie mają ani marzeń, ani ambicji, ani nawet perspektyw, ale za to strasznie rozdęte przekonanie o swojej wartości. Dziennikarze, cholera! Przez swoją kompletną przypadkowość, doprowadzili Polskę do stanu w jakim ona się dziś znajduje, a później strasznie się cieszą, że udało im się ten stan w tak dowcipny sposób pokazać.
Oto dziennikarze, którzy zostali po Rybińskim. Niekompetentni, niemyślący, zepsuci. Skorumpowani, czekający na gwizdnięcie jakiegoś typka, który akurat ich do czegoś potrzebuje. Bylejacy, dokładnie tak samo jak ta, tak niestety coraz większa, część Polski, którą mieli czelność dotknąć swoimi łapskami, i z której dziś mają tak niesłychanie rozkoszną zabawę. Zapełniają cały główny nurt tego, tak zwanego, dziennikarstwa i ani im do głowy nie przyjdzie, jacy są żałośni. A dookoła nich, biedni, wystraszeni i zawstydzeni, przebierają nogami te resztki jakichś tam marzeń o etosie i dręczą się tym dylematem, jak tu się nie zeszmacić, a jednocześnie nie wypaść ze środowiska.
Właśnie przed chwilą w TVN-ie wystąpił ich czołowy ekspert od spraw światowych i języków obcych, Pałasiński i, wspominając przy jakiejś okazji rockowy zespół, ACDC, powiedział – cytuję – „acedece”. Właśnie tak. Tak to właśnie wygląda.

czwartek, 22 października 2009

Być jak Rybiński

Zmarł Maciej Rybiński. Zmarł dla mnie zupełnie niespodziewanie i, jeśli w ogóle kiedykolwiek można powiedzieć, że ktoś zmarł zbyt wczesne, to akurat ta śmierć jest z całą pewnością zbyt wczesna. I właśnie niespodziewana. Wstałem dziś z rana, zajrzałem na swój blog, znalazłem tam komentarz mojego towarzysza walki Sowińca i pomyślałem, że mu odpowiem w osobnym wpisie. I nawet mi do głowy nie przyszło, żeby zajrzeć na główną stronę Salonu, ostatnio moje główne źródło codziennej informacji, i zobaczyć, że Rybiński nie żyje. Dopiero później. Dopiero później.
Zadedykowałem Mu ten swój poprzedni wpis, bo było to jedyne co mogłem w tym momencie zrobić. No a poza tym, ja mam tu też pewne zobowiązania. Otóż ile razy piszę coś krótkiego (choć przecież nie tylko), zawsze bardzo staram się pisać jak Rybiński. Zawsze się zastanawiam, jak to zrobić, żeby ten tekst – nawet jeśli pisany o sprawach mniej ważnych, czy też zupełnie nieważnych – był przede wszystkim na tyle mocny, by w ogóle ktokolwiek zechciał go zacząć czytać. A później już czytać do końca. Żeby był jak Rybiński. Bo Rybiński potrafił to robić, jak nikt inny. A trzeba wiedzieć, że krótkie teksty są znacznie cięższe, niż te dwu- czy trzystronicowe. I wiążą się ze znacznie większym ryzykiem. Z nimi jest jak ze strzałem do ruchomego celu. Krótki tekst, to jest tylko jeden strzał. Tylko jeden. Tylko jedna próba. Tu już nie ma żartów. Jeśli ja będę ględził przez trzy strony, zawsze mi się uda wstawić coś ciekawego, to tu to tam. I zawsze się znajdzie ktoś, kto powie, że to czy tamto było dobre. Krótkie teksty są na ogół do niczego. Bo albo są pisane nie wiadomo po co, albo zbyt szybko, a więc byle jak, albo – i to najczęściej – zaledwie wskazują temat i gdyby z nich został tylko tytuł, to by akurat było w sam raz.
Rybiński zawsze oddawał tylko jeden strzał, i to strzał dokładnie taki, jak sobie wcześniej zamierzył.
Nigdy w życiu ani Rybińskiego nie spotkałem, ani z Nim nie rozmawiałem. Mieliśmy jednak wspólnych znajomych, którzy mi mówili, że on zagląda na ten blog. Ależ ja chciałem wierzyć, że to jest prawda! Jak ja bardzo czekałem (a miałem powody, żeby czekać) na ten moment, kiedy Go spotkam i spytam, czy jest tak jak mi mówią. I, jak bardzo liczyłem na to, że On choć kiwnie głową.
Nic z tego. O tym już mogę zapomnieć. Z tym jednak jakoś sobie poradzę. I ja i wszyscy inni. Gorzej, że w momencie kiedy zmarł Rybiński – tak zupełnie niespodziewanie i tak bardzo za wcześnie – pozostaje wiele innych rzeczy, o których wielu z nas już może zapomnieć. I to jest prawdziwy kłopot. To jest kłopot, dla wyrażenia którego po prostu brakuje słów.

Krótki tekst o sobie

Mój towarzysz broni, Sowiniec, po raz kolejny poskarżył się, że piszę za długie teksty. Tym razem jednak, w jego skardze zabrzmiała poważniejsza nuta – rezygnacji. Czuję się więc w oczywistym obowiązków wyjaśnić sprawę po raz kolejny.
Sytuacja, panie Jerzy, jest trudna. Bo oto tak. Dla mnie na przykład, te teksty, nawet jeśli są naprawdę długie, i tak są krótsze niż mecz futbolowy. Wczoraj oglądałem Real z Milanem i uważam, że wystarczyłoby zdecydowanie ostatnie 20 minut. A zatem, ja bym też - podobnie jak Pan - miał postulat, żeby mecze piłkarskie zaczynały się od stanu 2-1 i trwały 15 minut. Emocje byłyby znacznie większe, no i przede wszystkim człowiek miałby więcej czasu na inne rzeczy. No ale co mam zrobić? Wyjść na ulicę i protestować? Uznają mnie za wariata, a tego bym nie chciał.
Poza tym, ja ostatnio naprawdę kilka razy próbowałem pisać bardzo króciutkie teksty i to – nieskromnie powiem – teksty na tematy niezwykle poważne. Przede wszystkim jednak, nikt mnie za to szczególnie nie pochwalił (nawet Pan nie napisał "No wreszcie!!!"), a wręcz przeciwnie, z przeprowadzonych sondaży wyszło mi, że większość wyborców jest - w moim wypadku - za długimi tekstami. Nawet bardzo długimi. A ja, jak wszyscy wiemy, do sondaży mam stosunek równie nabożny, jak nasz Dobry Pan Premier.
No i jeszcze jedno. Całkiem niedawno, w momencie pojawienia się na scenie posła Chlebowskiego w roli goodfella, napisałem najkrótszy tekst w życiu, zatytułowany ‘Dola kibola’, a składający się wyłącznie z przeedytowanych słów kibolskiej piosenki "Nic się nie stało, Platformo, nic się nie stało!" Mimo że uważam ten tekst za jeden z najlepszych jakie napisałem w życiu, Administracja Salonu uznała go za kompletnie niepoważny i, nawet mimo mojej interwencji, odesłała go w diabły. Efekt jest taki, ze dziś to moje zawołanie jest cytowane nawet przez Jana Pospieszalskiego w telewizorze, a pies z kulawą nogą nie wie, że to ja.
Jestem przekonany, ze gdyby ów tekst był długi jak cholera, to - być może Panu by się nie spodobał - ale przynajmniej ja byłbym bardziej sławny i szanowany gdzie trzeba.
Tak że, jak sam Pan widzi, jestem rozdarty. Ale chyba zostanie jak jest. Mimo wszystko, niech Pan jeszcze czasem wpada, choćby po to, żeby przez parę sekund popatrzeć na zdjęcie Przemyka. Na spotkaniu na Rozdrożu ludzie mi mówili, że ono, właśnie w tym miejscu, ich uwzniośla.
A do czytania będzie Pan miał teksty starego.

środa, 21 października 2009

Lusterko

Poprzedni mój wpis, w którym wyraziłem nadzieję, że upadek jaki osiągnęła ta część polskiego dziennikarstwa, którą reprezentują dziennikarze TVN-u Siekielski i Mrozowski, a przy okazji cały ten system, którego nieodłączną częścią stała się telewizja Mariusza Waltera i jego rodziny, dobrze wróży na przyszłość. Chodziło mi o to, że skoro siły, które uważam za wrogie, zdecydowały się zejść na poziom aż tak bezczelnej w swoim prostactwie manipulacji, to znaczy, że im już naprawdę niewiele zostało i że w gruncie rzeczy stoją już pod ścianą. Godziny lecą, dni się zmieniają, sytuacja z każdą nową chwilą pokazuje nam swoje nowe oblicze, a moja oryginalna teza przez ten cały czas ulega wyłącznie wzmocnieniu. Właśnie dowiedzieliśmy się, na przykład, że program, o którym pisałem, był przygotowywany wspólnie z adwokatem pani Pazury, a więc jego ostateczny kształt został zaplanowany tak, by służył nie opinii publicznej, lecz osobie oskarżonej o korupcję i jej sytuacji procesowej. A zatem TVN, emitując go, działał właśnie na zamówienie Weroniki Pazury, jej obrońców i – całkiem być może – jej sponsorów.
Ktoś powie, że nie ma się z czego cieszyć. Że sytuacja, w której i potwierdza się dawna zapowiedź Jarosława Kaczyńskiego, że objęcie władzy przez Platformę Obywatelską, będzie oznaczać dla Polski sytuację jeszcze gorszą niż stan wojenny, i – w skali znacznie skromniejszej – uwaga autora tego blogu, odnośnie zejścia obecnej propagandy do poziomu propagandy lat 80-tych, powinna raczej budzić grozę, niż satysfakcję. I owszem, nie ma wątpliwości, ze robi się trochę straszno. Proszę jednak zwrócić uwagę na fakt niewątpliwy, że obecne działania systemu nie opierają się na jakiś starannie skalkulowanych planach. Ci którzy ten system tworzą, nigdy nie chcieli odtwarzać czasów najczarniejszej komuny. Oni nie po to wzięli się za Polskę, bo nie mogli się pogodzić z utratą dawnego czaru PRL-u. Oni przecież często wręcz wywodzą się prosto z tych grup, które tamten system osobiście zamknęły. To nie są straceńcy. To są autentyczni innowatorzy. Więc jeśli dziś nagle zaczynają się zanurzać w ten smród najgorszego bolszewizmu, to wyłącznie dlatego, że nagle zauważyli, że ta nowa Polska strasznie ograniczyła im ruchy i musieli uznać, że jeszcze może stamtąd przyjść ratunek. I to jest własnie to co powinno cieszyć. To że oni już nie planują. Oni się zachowują jak zaszczute psy.
Ale czytając dyskusję pod wspomnianym wpisem, pomyślałem sobie nagle, że jest jeszcze coś, co nadaje szczególnego charakteru obecnej sytuacji i o czym nie wolno absolutnie zapominać, jeśli chce się panować nad tym wszystkim co się wokół nas dzieje. Chodzi mianowicie o ludzi. Ludzi, którzy stoją po obu stronach tego starcia. Mamy z jednej strony CBA, czyli służbę, która, mówiąc w pewnym dużym skrócie, miała rozbić to wszystko, co przedostało się do nowej Polski ze starego układu. A z drugiej strony mamy właśnie ten układ i ludzi ten układ tworzący. Ludzi, którzy się tam pojawili tylko w jednym celu. Żeby tę nową Polskę w taki sposób przystroić, by ona dalej już tylko służyła właśnie temu układowi i tylko jemu. Mamy więc CBA i ludzi, którzy to biuro tak fantastycznie zbudowali. Ludzi, którzy najpierw bardzo dokładnie opisali przeciwnika, a następnie przeniknęli w głąb tego układu, żeby go zniszczyć. I mamy jeszcze kogoś. Mianowicie tego już symbolicznego agenta Tomka.
Pozwolę sobie w tym momencie na refleksję, która dla niektórych będzie może zbyt trywialna, ale trudno. Mamy do czynienia z obrazem w najwyższym stopniu żałosnym, więc trzeba się czasem opuścić trochę niżej. Jak już wspomniałem w poprzednim wpisie, sytuacja agenta umieszczonego w inwigilowanym środowisku należy do ścisłego kanonu kultury popularnej. Mamy więc agentów działających wśród bandytów, handlarzy narkotyków, gangsterów, hitlerowców, komunistów, a nawet – jak to się dzieje w literaturze science fiction – wśród ludzi i kosmitów. Najczęściej agenci są dobrzy, ale – oczywiście – czasem agent to wróg. Zawsze jednak agent wygląda dokładnie tak samo, jak ci, których on inwigiluje. A zatem, agent Kloss wyglądał jak Niemiec, agent Bond jak ruski biznesmen, agent Riggs jak narkoman, agent Maleszka jak porządny człowiek, a agent Terminator w ogóle jak człowiek, i z całą pewnością, gdybym się tylko odpowiednio znał na rzeczy, to i znalazłbym jakiegoś agenta, który był człowiekiem, ale dał się przebrać za jakąś maszkarę z planety Gamma. W momencie, kiedy nasz agent (niefortunnie, lub szczęśliwie) został zdekonspirowany, był albo wsadzany do więzienia, albo zabijany. Jeśli mu się udawało uciec, nagradzano go i kierowano do kolejnej misji. Po drugiej stronie tego spisku natomiast, oczywiście panowała wściekłość i chęć zemsty, ale jedno uczucie nie pojawiało się właściwie nigdy. Mam na myśli nienawiść. Nie było nienawiści, ponieważ każdy wiedział, że agent to agent i trzeba jakoś z tym żyć. Agentowi trzeba się nie dać zwieść, a jeśli przydarzy się wpadka, to trzeba po prostu na przyszłość lepiej uważać. Nienawiści więc nie było. Co najwyżej wstyd, jednak tylko wstyd na poziomie zawodowym.
I w tym momencie przejdę już do rzeczy. W przypadku działań CBA, doszło do sytuacji absolutnie wyjątkowej. Agent Tomek i inni policjanci od Mariusza Kamińskiego nie operowali wśród zwykłych bandytów, zepsutych biznesmenów, skorumpowanych lekarzy, sparszywiałych polityków, czy zbankrutowanych celebrytów. To znaczy, wśród nich też, ale przede wszystkim – jak się dziś okazuje – wśród zidiociałych artystów, skabotyniałych lekarzy, zwieśniaczałych polityków i zapijaczonych biznesmenów. Krótko mówiąc, wśród ludzi, których społeczna pozycja wywindowała znacznie wyżej, niż oni mogliby się znaleźć, gdyby nie ten chory system doboru naturalnego, który obowiązywał w ich środowisku, który sami stworzyli i który ich stworzył z pełną wzajemnością. Agent Tomek, a prawdopodobnie i też jego koledzy z Biura, kiedy prowadzili swoje działania, nie przebierali się ani za biznesmena, ani za artystę, ani za konesera sztuki, ani za polityka, ale za idiotę. I w tym, jak się okazało, leżał ich sukces. Jestem przekonany, że gdyby ów Tomek wyglądał jak zwykły biznesmen w okularach, z teczką i wielkim brzuchem, głupia Pazura, by nawet na niego nie zwróciła uwagi. Gdyby on wyglądał jak miłośnik teatru i estrady, a nie jak naoliwiony brylantyną buc, ten pajac Stokłosa by go w życiu nie wpuścił do swojego teatru. Skoro o brylantynie mowa – jestem przekonany na sto procent, że jeśli kiedyś (sytuacja absolutnie, oczywiście, fikcyjna!), agenci CBA, wpadną na myśl, by sprawdzić jakieś interesy posła Karpiniuka, to też , jeśli mu podeślą dziewczynę, to ona nie będzie ładną, sympatyczną panną o delikatnej urodzie, lecz wypindrzoną dziwką z centymetrową warstwą pudru, silikonowym biustem i wulgarnym językiem.
I to wszystko, co tu piszę, nie byłoby warte uwagi, gdyby i ten biznesmen i ten estradowiec i ta aktoreczka i ten lekarz, podobnie zresztą jak ten polityk, byli kim byli, a jednocześnie uważali, że stan jaki osiągnęli jest dla nich powodem do dumy. Z nimi wszystkimi jednak, sprawa wygląda dramatycznie inaczej. Pozostańmy – by ten mój głos był bardziej dźwięczny – przy fikcyjnym przykładzie posła Karpiniuka. On oczywiście bardziej pewnie lubi kobiety odbijające jego kulturowy background, jego charakter i jego stosunek do świata, niż skromne dziewczyny o miłym uśmiechu. Wie przy tym jednak, że to jest jego wada i w pewnym sensie bagaż, którego on dotychczas nie umiał zrzucić, ale bardzo się stara. Myślę, że jak idzie o niego, on też wie, że ten żel, który on sobie wciera we włosy, jest dla niego i dumą i utrapieniem. On go sobie wlizuje w swój łeb, bo gdy spojrzy w lustro, jest zachwycony. Ale pewnie, przy okazji, kiedy się rozejrzy wokół siebie, wie też od razu, że jakoś mu z tym głupio.
Kiedy już lepiej wiemy, o co chodzi, popatrzmy na tego typka, którego Siekielski z Mrozowskim zaprosili do swojego programu. On z całą pewnością wie, że dobre towarzystwo to nie są schlane jak świnie wieśniackie gbury, które nie są w stanie sklecić jednego zdania bez jednego obelżywego słowa, no ale co ma zrobić, jeśli mu tylko takie towarzystwo pasuje? Ale popatrzmy na samych panów redaktorów. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że gdyby do nich do domu przyszedł agent Tomek, w rozchełstanej koszuli i śliskim spojrzeniem i zaczął coś pleść o swojej bryce i walizkach wypełnionych pieniędzmi, a tuż za nim pojawił się jakiś everyman, to oni by nie mieli żadnych wątpliwości, co ich bardziej bierze. Oni wprawdzie chodzą w normalnych garniturach, okularach, czasem pewnie założą jeansy i T-shirty, ale wyłącznie dlatego, że przez tyle lat na salonach nauczyli się, że sytuacja wymaga umiejętności adaptacji.
Więc ja uważam – i to jest konkluzja już bardzo poważna i przykra – że jeśli spojrzymy na nasze tak zwane elity, czyli na potencjalny cel działalności służb takich jak CBA, jeśli one są wewnętrznie zróżnicowane to głownie pod względem zaawansowania w procesie adaptacji. Stąd się bierze to, że tych elit przedstawiciele wyglądają na pierwszy rzut oka tak bardzo inaczej. Chlebowski i Drzewiecki nie wyglądali jak gangsterzy, w dresach z Adidasa i włosami postawionymi w czub, nie dlatego że gangsterami nie są, ale dlatego, że wiedzą, że tak się poważny człowiek nie nosi. Jeśli na nagraniach przekazanych przez CBAsłychać że Rycho klnie, a Grzesiek nie, to nie dlatego, że Grzesiek jest bardziej kulturowo dopasowany, lecz tylko dlatego, że Grzesiek lepiej wie. Jeśli Weronika Pazura przyszła do studia TVNze swoim adwokatem i nie wystawały jej spod sukienki majtki, a jemu spod spodni stringi, to też wyłącznie dlatego, że oni wiedzą, że to już nie jest styl. Jednak w każdym z tych wypadków, na poziomie czystych emocji i uczuć, oni są zupełnie bezradni i Kamiński ze swoimi policjantami doskonale to wiedzieli.
Już kończę. Patrzę tylko na nich wszystkich po raz, mam nadzieję, ostatni i co widzę? Widzę tę wściekłość i nienawiść. Oczywiście też strach i desperację, o których już pisałem. Ale przede wszystkim wściekłość i nienawiść. Skąd te niemiłe uczucia? Wściekłość to sprawa jasna. Zostali odkryci, więc się złoszczą. Nienawiść jednak ma podłoże zupełnie dotychczas nieznane. Oni nie dość że zostali odkryci, to jeszcze pokazano im, dlaczego. I jak to się stało. A, jakby tego było mało, każdy z nich dostał jeszcze na pamiątkę od CBAlusterko i swoje zdjęcie. Nie w przebraniu. Ale normalnie, tak jak wygląda i pokazujące bardzo wyraźnie, kim naprawdę jest. I tego już darować oni nie są w stanie.

wtorek, 20 października 2009

Cyngle pikują

Jeszcze wczoraj wieczorem wydarzyło się coś, co, jeśli wziąć pod uwagę moją pierwszą reakcję, powinno się było skończyć kolejnym i bardzo radosnym wpisem. Pomyślałem sobie jednak, że przede wszystkim Salon i tak już do rana będzie działał na zwolnionych obrotach, no a poza tym zawsze dobrze jest dać sobie trochę czasu na uporządkowanie myśli. A więc dziś właśnie pragnę się podzielić bardzo sympatyczną refleksją. System zgłupiał i wyraźnie pikuje.
O co poszło? Zupełnym przypadkiem – słowo daję, ja tego od chyba już pół roku nie oglądałem – wpadłem na sam początek programu Sekielskiego i Morozowskiego i osłupiałem. W tefauenowskim studio siedziała, wspominana tu niedawno przeze mnie w całej swej okazałości, Weronika Pazura, i opowiadała obu panom, jak to została bezwzględnie wykorzystana przez mitycznego już dziś agenta Tomasza z CBA. Z początku nie za bardzo się potrafiłem połapać, czemu ona akurat tam siedzi, a nie gdzieś pod kluczem, ale córka mi przypomniała, że ona chodzi po wolności z powodu kaucji, jaką na życzenie sądu wpłacili za nią jej kumple z branży. Uznałem więc, że wszystko jest na swoim miejscu. Nie na długo jednak. Bowiem już po chwili, sposób prezentacji, jakim się popisali obaj pracownicy Mariusza Waltera zaczął w sposób tak ewidentny ewoluować w stronę już nawet nie najczarniejszej propagandy ostatniego dwudziestolecia, ale najbardziej szalonych ekscesów telewizji stanu wojennego, że autentycznie – jak mówię – zdębiałem.
Jeśli ktoś nie oglądał tej erupcji kłamstwa i manipulacji na poziomie pijanego menela z deską, to może krótko objaśnię, w czym rzecz. Morozowski z Sekielskim poprosili Pazurę – przypominam, że mówimy o osobie będącej na wolności wyłącznie dzięki wpłaconej kaucji – żeby opowiedziała o swoich przygodach, romantycznych i wszelkich innych, jakie przeżyła przez ostatnie kilkanaście miesięcy z inwigilującym ją agentem tajnych służb. I to nie po to, żebyśmy wszyscy zobaczyli, jak działają owe służby i jak pierwszej klasy agenci potrafią się brać za przestępców, ale po to, żeby ona mogła nam wszystkim wytłumaczyć, jakim to strasznie zakłamanym, bezwzględnym i fałszywym człowiekiem był ów Tomek. Mam nadzieję, że tę moją myśl przekazuję wystarczająco jasno. Dziennikarze poważnej stacji sprowadzają do studia osobę oficjalnie podejrzaną o przestępstwo, która znalazła się w swojej nędznej sytuacji dzięki niezwykle skutecznej pracy działającego pod przykryciem agenta. Mówimy o agencie, którego – co przecież jest jak najbardziej oczywiste i naturalne – tak naprawdę nie zna ani ona, ani oni, ani nikt z oglądających ten program, bo wszystko co o nim wiemy to to, co nam on i jego zwierzchnicy pozwolili ujrzeć jako prawdziwe. I wyposażeni w tę swoją jak najbardziej sztuczną wiedzę, mamy się dać teraz naciągnąć na najbardziej tanie wzruszenia.
Przecież to się zwyczajnie nie mieści w głowie. Poważni ludzie, w jak najbardziej poważnej telewizji, a nie w którymś z dziesiątek satelitarnych kanałów erotycznych, zachęcających skretyniałych onanistów do wyrzucania pieniędzy na zwykłe złudzenia, próbują normalnym ludziom wbić do głowy, że złudzenie właśnie nie jest w żadnej mierze złudzeniem, ale najbardziej prawdziwą prawdą. Weronika Pazura, osoba stojąca na progu ciężkiego oskarżenia o przestępstwa korupcyjne i nieszczęsnego końca swojej kilkuletniej kariery na tym niby-Zachodzie, rozpaczliwie łapie się resztek swojej wiary w to, że to wszystko czego przez ostatnie miesiące doświadczała, było jak najbardziej rzeczywistością, a tych dwóch bęcwałów w tym przekonaniu ją tylko utrzymuje.
Wszyscyśmy oglądali filmy, czy czytaliśmy książki, czy choćby słyszeliśmy historie o detektywach, agentach i tajnych policjantach. Niechby to choćby był – skoro już schodzimy na tak niski poziom – ten nieszczęsny Hans Kloss. Każde najbardziej głupie dziecko wie, że on (dla ewentualnych idiotów informacja: Kloss to postać fikcyjna) był prawdziwy tylko wtedy, gdy spotykał się z ruskimi, czy – niech już i tak będzie – polskimi bojownikami. Każdy dureń wie, ze jeśli Kloss uwodził jakąś Helgę, czy Ingrid, to nie był fałszywy, ani uroczy, ani zakłamany, ani szarmancki, ale wykonywał zadanie, na którego końcu było zabicie przełożonych tej Helgi, a pewnie i jej też przy okazji. Żadnemu, nawet najgorszemu debilowi, do głowy by nawet nie przyszło mieć do tego Klossa pretensję, że on jest oszustem. W dodatku zakłamanym. Wręcz odwrotnie. Cały urok Klossa, a idący za nim nasz do niego podziw, brał się właśnie stąd, że on tak potrafił te głupie Niemki kiwać.
Morozowski z Sekielskim natomiast zachowują się jak ktoś, kto gapi się w ten telewizor, patrzy jak Mikulski ciągnie do łóżka swoją koleżankę-aktorkę i nie dość, że aż się dusi z oburzenia, że on jest taki nieuczciwy i perfidny, to jeszcze uważa, że to wszystko się dzieje naprawdę. A w rezultacie tych swoich przeżyć, zaczyna głosić wszem i wobec, że agenci to jednak świnie, bo, co jak co, ale przynajmniej w stosunku do ładnych kobiet wypada być szczerym. No bo cóż ja mogę sobie myśleć o tych dwóch pajacach, kiedy słucham jak oni ze śmiertelną powagą, wciąż zadają tej nieszczęsnej Ukraince jedno i to samo pytanie: „Jaki był ten Tomasz?” „A jaki miał głos?” „A jakie oczy?” Tak jakby ona to miała kiedykolwiek wiedzieć. Jakby ona miała wiedzieć cokolwiek ponad to, co służby pozwoliły jej wiedzieć.
Mało tego. Kiedy już wreszcie ta biedna Pazura wypłakała się im w mankiety i mogła wreszcie pojechać do domu, czy gdzie ona tam mieszka, pokazali kolejnego przestępcę, tym razem już kompletnie zasłoniętego i jak najbardziej anonimowego, i jego dokładnie w ten sam sposób dawaj namawiać, by mówił, jaki to był ten Tomek. A ten już normalnie – że lubił wypić, zabawić się aż do porzygania, ale przy okazji był fałszywy, że aż strach! No bo i okłamał owego gangstera, że jest samotny i bez rodziny, że chce być jego przyjacielem i że w ogóle jest fajnym facetem. A to przecież, panie, potwór! Słuchałem tego wulkanu czystego idiotyzmu i z jednej strony byłem ciekawy, czy Morozowski z tym drugim cynglem też z takim napięciem oglądają te, wspomniane już przez mnie, telewizyjne dziwki i się licytują, która wyższa, która grubsza, a która sympatyczniejsza? A później dostają szału, kiedy ktoś im powie na przykład, że one mają grube tyłki, albo krzywe nogi, albo że one nawet nie potrafią mówić po polsku. Pewnie tak. Świadczyłoby o tym to, co jeden z drugim powiedzieli na koniec tego dziwnego programu. A mam tu na myśli to mianowicie, że oni absolutnie nie chcą decydować o tym, czy Pazura i ten drugi są przestępcami, czy nie, bo to akurat rozstrzygnie sąd, ale chcieliby tylko wiedzieć, czy agenci mogą aż tak perfidnie kłamać. Bo jeżeli tak, to przecież taki agent może okłamać każdego – i ciebie i mnie i was, drodzy widzowie też. I jak tu żyć w tak podstępnym świecie?
Nie chcę być jednak aż tak okrutny. Oni może i są już bardzo zdemoralizowani – również intelektualnie – przez to czym są i do czego służą, ale w końcu bez przesady. Oni muszą wiedzieć, że ten idiotyzm, który odstawili wczoraj w swoim programie niesie ich już wyłącznie w stronę autentycznej krawędzi. Muszą sobie zdawać sprawę, że wszelkie możliwe ruchy się zakończyły. Muszą to wiedzieć i oni i ich przełożeni, że to już jest jazda bardzo ostra. A jeśli chcemy wiedzieć, dlaczego mimo to, się na nią zdecydowali, odpowiedź musimy przyjąć tylko jedną. Oni muszą wiedzieć, że jest źle. Kamińskiego zdymisjonowali, CBA poddali powolnej ale systematycznej likwidacji, tylko – cholera! – czemu wszędzie taka cisza? Kamiński nic nie gada, jego zastępcy siedzą cicho, prasa nic nowego nie pisze, tylko wałkuje te podsłuchy. Nawet poprosili Kamińskiego albo kogoś ze starego CBA, żeby przyszli do studia i opowiedzieli, czy ten agent Tomek rzeczywiście taki przystojny i paskudny. Tak jakby naprawdę wierzyli, że to się może udać. Jak długo więc ma trwać ta cisza, zanim nagle to całe ich szare przedsięwzięcie, ten dziwaczny projekt, utonie w burzy, której nigdy wcześniej nie było i której oni mogą już zwyczajnie nie znieść? Dziś podobno Kamiński coś powiedział w Rzepie, jednak to wciąż jeszcze nie to. I jak tu żyć?
A więc postanowili wykonać jeszcze ten jeden ruch. Zakładając, że może ludzie są faktycznie jeszcze głupsi, niż nawet oni sobie to zaplanowali, i że gremialnie uwierzą w to, że James Bond to zły człowiek, a ta ruska swołocz to biedna zahukana panieneczka o dobrym i łatwowiernym sercu. No więc tu się akurat srodze zawiodą. Wprawdzie ja co raz słyszę, że gdzieś są jacyś ludzie, którzy albo ślą listy do aktorów z mydlanych oper, gdzie na nich krzyczą za to, że się w ostatnim odcinku tak brzydko zachowali, albo o tych już najbiedniejszych kobietach, które zakochują się w tych gawędziarzach z komórkowych sieci, naciągających ich na ciężkie tysiące złotych za parę słodkich słów na dobranoc. Ale to naprawdę na nic. Oni nawet nie chodzą do wyborów. A jak chodzą, to oddają nieważne głosy.

poniedziałek, 19 października 2009

Crossroads, czyli blues o dwudziestu nożach

Robert Johnson nagrał zaledwie 30 piosenek, zmarł w wieku 27 lat, ale po latach jego sytuacja jako klasyka bluesowej gitary jest taka, że na przykład Eric Clapton – jak sam o sobie opowiada – ma taka obsesję, że jeśli ktoś z jego nowych znajomych nie wie, kto to Robert Johnson, to on z nim po prostu nie gada. Johnson był czarnym bluesmanem i grał na gitarze w sposób tak niezwykły, że powstała na jego temat legenda, że oto któregoś dnia młody chłopak znalazł się na rozstaju dróg i spotkał diabła, który zaproponował mu układ. Talent za duszę. Muzyk na to przystał, no a wszystko co się później stało było już tylko skutkiem tej umowy dogadanej na skrzyżowaniu dróg.
Kiedy w minioną sobotę wyruszyłem w drogę do Warszawy na rocznicowe spotkanie, na samym początku dnia przydarzyło mi się coś, co w pewnym sensie zdeterminowało tę moją wyprawę. Otóż na peronie chciałem kupić sobie gazetę i nagle zauważyłem, ze cała frontowa wystawa dworcowego kiosku nie jest wyłożona pornograficznymi magazynami, lecz nożami. I to nożami niezwykłymi. Oto ujrzałem około dwudziestu noży, wszystkie tanie – poniżej dwudziestu złotych – i każdy z nich inny, w najbardziej wymyślny sposób skonstruowany, wszystkie w najprzeróżniejszych wielkościach, kształtach i kolorach i przeznaczone do jednego celu – nie do krojenia, lecz do wbijania. Patrzyłem na te noże, jednocześnie zafascynowany i pełen rozpaczy i właśnie wtedy pomyślałem sobie o Robercie Johnsonie i o tym jego rzekomym spotkaniu na rozdrożu. A później wsiadłem w pociąg i pojechałem do Warszawy.
Udział w uroczystości na Rozdrożu, zorganizowanej z okazji trzeciej rocznicy działalności Salonu24, był dla mnie przeżyciem niezwykłym i niezapomnianym. Dotychczas tylko raz miałem okazję uczestniczyć w jakimś spotkaniu ściśle jako bloger i publiczny komentator. Była to konferencja w Belwederze zorganizowana przez Rzecznika Praw Obywatelskich w czerwcu tego roku. Wtedy też wracałem stamtąd z poczuciem satysfakcji, jednak o ile wtedy, przez cały czas trwania spotkania, miałem ciężkie i trudne trochę poczucie bycia kimś zupełnie obcym i przecież tak naprawdę kompletnie zbędnym, w barze na Rozdrożu, czułem się od samego początku jak u siebie w domu. Od pierwszego momentu, kiedy wszedłem do środka i na podanej mi kartce napisałem swój nick, a Radosław Krawczyk (jak się tego później dowiedziałem) powiedział „O!”, do ostatniej chwili, kiedy – już po północy – uściskałem się z Małgosią i z RedPill-em na pożegnanie, otrzymywałem wszystko, czego potrzebuje ktoś, kto robiąc coś dla siebie, myśli też bardzo o innych i przecież chce, by ci inni mu czasem powiedzieli, że było okay.
A więc bardzo dobrze się czułem na spotkaniu na Rozdrożu. Wprawdzie znaczna – bardzo znaczna – część tego czasu zeszła na takich czy innych rozmowach z Jarosławem Kaczyńskim, co, niestety, sprawiło, że nie udało mi się porozmawiać tyle co człowiek zawsze planuje ani z Grzesiem z Krakowa, ani z Freemanem, ani z maud1, ani z Budyniem, ani gizem z Trójmiasta, ani ze Stefem number one, ani z tyloma innymi ludźmi, których tu wciąż spotykam i za którymi tak tęskniłem, to poczucie bycia razem zrobiło na mnie wielkie wrażenie. Nawet dziś jeszcze, mimo okropnego niedosytu, wciąż czuję ten dreszcz.
Upłynął więc ten dzień strasznie szybko, ani się nie obejrzałem, jak nadeszła północ i musiałem, i ze względu na naturalne dla starszych ludzi wyczerpanie i pewne zobowiązania, zniknąć, pozostawiając właściwie wszystko tak ładnie rozpoczęte i tak smutno niedokończone. Zanim spotkamy się następnym razem, za rok, chciałbym jednak podzielić się pewną refleksją, która być może też troszkę wyjaśni i tytuł tego mojego dzisiejszego wpisu i sam jego wstęp. Otóż, jak już nieśmiało wspomniałem, wielu ludzi, których spotkałem na Rozdrożu chwaliło teksty, które tu zamieszczam i – co już było dla mnie bardzo kłopotliwe – w paru sytuacjach miałem wrażenie, że dla niektórych, spotkanie ze mną było czymś niemal tak przyjemnym, jak dla mnie spotkanie z nimi. Ile razy słyszałem, jak to te słowa, które tu zamieszczam, sprawiają ludziom radość i dają satysfakcję i inspirację, oczywiście – w swojej nieskończonej próżności – byłem szczęśliwy, ale za każdym razem, niezmiennie powtarzałem, że to tak naprawdę jest nic. Że w rzeczywistości składanie tych zdań to zwykła zręczność. Jedna z tych zręczności, które ludzie posiadają. Jedni umieją ładnie malować, inni ładnie śpiewają, inni grają pięknie na instrumentach, jeszcze inni potrafią znakomicie przemawiać, a ja żadnej z tych rzeczy nie potrafię. Poza jedną. Umiem zgrabnie pisać. Tylko tyle, a jeśli dla kogoś aż tyle, to – owszem – bardzo się cieszę.
Spotkałem jednak na Rozdrożu ludzi, których spotkać może nie tyle nie chciałem, co się bałem. A moje spotkanie z nimi (niech będzie, z jednym z nich) było i trochę zabawne i trochę intrygujące. Otóż, proszę sobie wyobrazić, że stałem sobie w męskiej ubikacji i – przepraszam za dosłowność – robiłem siusiu. Nagle z mojej lewej strony posłyszałem głos, zdecydowanie skierowany do mnie i formułujący jakieś pretensje, których, w swoim zawstydzeniu sytuacją, nie zrozumiałem. Jedyne słowo, jakie do mnie docierało, to było pytanie ‘Dlaczego?’. Kiedy wreszcie mogłem się zorientować, kto do mnie mówi ujrzałem człowieka, które na moim blogu jest zablokowany, a którego wszyscy znają pod nazwą ziggi. Zebrałem się w sobie, odpowiedziałem grzecznie mojemu toaletowemu towarzyszowi, że nie potrafię mu na to pytanie odpowiedzieć i wyszedłem. Po jakimś czasie, kiedy znów zszedłem do ubikacji, odwracam się, a tu przede mną znów ziggi. I znów ma do mnie sprawę. I znów w tej samej kwestii: ‘Dlaczego?’ Skoncentrowałem tym razem uwagę i powiedziałem ziggi-emu, że on jest w całkowitym błędzie i wszystko co mu się zdaje jest wyłącznie wytworem jego złych emocji, i że na całe szczęście, to wszystko pozostaje wyłącznie jego problemem, nie moim. I odszedłem.
Pod koniec uroczystości, kiedy trochę zgłodniałem i usiadłem (po raz pierwszy!) z moim kolegą RedPill-em i ze wspaniałą golonką przy stoliku, po raz kolejny zjawił się ziggi, tym razem jednak już ze wsparciem w osobie (uwaga! uwaga!) człowieka o sieciowej nazwie Azrael. Siedli sobie z boku i naprzeciwko, i znów, tym razem na zmianę, zaczęli ode mnie próbować wyciągnąć zeznanie w jednej tylko sprawie: ‘Dlaczego?’ Przy okazji pojawił się nowy wątek. Ziggi zaczął mnie prosić, bym go odblokował, bo on chce komentować na moim blogu. Tę sprawę akurat załatwiliśmy krótko. Pozostało pytanie, dlaczego. I na nie odpowiedziałem Azraelowi najlepiej jak umiałem, choć podejrzewam, że nie bardzo tak jak on chciał. Otóż powiedziałem mu, ze to wszystko jest dlatego, że on czyta moje teksty, widzi że są świetnie napisane, że ich autorem jest człowiek wrażliwy, ideowy, uczciwy i jakoś tam inteligentny, że wielokrotnie ma w tym co pisze rację… i że to jemu akurat się kompletnie nie zgadza. Że on pragnie tylko jednego. Żeby toyah przeszedł na jego stronę. Co bardzo ciekawe, to fakt – choć, przyznaję, było późno i mogłem coś przeoczyć – że na końcu tej tyrady (bo to była tyrada) nie dojrzałem śladu ani protestu, ani nawet ironii. Zresztą, to i tak już był koniec.
Do czego zmierzam? Otóż każdy z nas, piszących tu w Salonie24, o coś walczy. Czasami ta walka jest bardziej serdeczna (a więc idąca prosto z serca), czasem mniej, ale zawsze jest to jakaś walka. W przypadku tego bloga, mamy do czynienia – o czym tu wspominałem parę razy – z kimś, kto wyrywa z siebie kawałki tego serca, by powiedzieć coś, co uważa za ważne. Z kimś, dla kogo to pisanie nie jest zabawą, ani nawet celem. Jest wyłącznie środkiem do tego, by w jakikolwiek sposób przyczynić się do tego, by to co złe zostało publicznie potępione. To nie jest zabawa. To jest prawdziwa wojna. Weźmy te noże. Te dwadzieścia noży przeznaczonych do wbijania, a nie do krojenia chleba. One wypełniają całą frontową wystawę dworcowego kiosku, ponieważ one – jak to mówią handlowcy – dobrze idą. One prawdopodobnie świetnie się sprzedają właśnie na dworcowych peronach. Tam już doszło do tego, że kolorowe magazyny z brutalną pornografią schodzą mocno na dalszy plan. Tam prawdopodobnie te erotyczne magazyny mają swoje znaczenie tylko pod warunkiem, że to wszystko się dzieje na żywo, a w kieszeni ma się ten nóż za 18 złotych. Ale najważniejszy jest nóż. Bo on jest przydatny w każdej sytuacji i w każdym miejscu. A więc te noże, w tym dworcowym kiosku tam są i dziś i będą jutro, gotowe, by ktoś przyszedł i je kupił. I taka właśnie jest moja Polska. I to jest mój problem, a nie to, że ktoś ma w stosunku do mnie jakieś dziwne plany.
I to jest sens i treść dzisiejszego wpisu. I to te noże stanowią dziś jego siłę. A Wy do mnie przychodzicie i pytacie mnie, dlaczego? Kto chce wiedzieć, ten wie. Wam mogę jeszcze raz powtórzyć to, co mi przyszło do głowy w toalecie na Rozdrożu: „Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie”.

Gdy Ruch Ośmiu Gwiazdek zamawia świeżą dostawę pieluch

      Pewnie nie tylko ja to zauważyłem, ale gdybym to jednak tylko ja był taki spostrzegawczy, pragnąłbym zwrócić naszą uwagę na pewien zup...