Już kiedy pisałem poprzednią notkę, czułem, że nie będzie łatwo. A tu tymczasem okazuje się, że nawet ja nie przewidziałem, jak bardzo łatwo nie będzie. Nawet biedny Don Paddington poskarżył się do nas, że nie daje rady, i choć obiecał, że się postara, to wszystko wskazuje na to, że wciąż leje i walą pioruny. Ale w końcu, od czego się ma przyjaciół, proszę Księdza, prawda? Jakiś czas temu, na naszym blogu przetoczyła się pewna niezwykła rozmowa, gdzie absolutnym mistrzem ceremonii stał się właśnie ksiądz Paddington. Ja już się zamykam. Oddajmy mu głos, bo to jest dziś wszystko, czego nam potrzeba. Absolutnie wszystko.
Swego czasu, gdy byłem pobożnym klerykiem, zdarzało się, że byłem posyłany na tzw. asystę. Owa asysta polegała na tym, że kleryk (sam lub z kolegą) udawał się – zazwyczaj w niedzielę - do wyznaczonej parafii i „uświetniał” oprawę Mszy Świętych, czytając Słowo Boże, śpiewając Psalm responsoryjny, wygłaszając pogadankę dla ministrantów, a niekiedy krótkie „kazanie” o charakterze powołaniowym, skierowane do wszystkich uczestników Liturgii. Generalnie chodziło o to, by kleryka było widać i słychać, oraz – co było chyba najważniejsze – by kleryk nauczył się czegoś (oczywiście czegoś dobrego!), przypatrując się księżom pracującym w parafiach. Niekiedy owe asysty zbiegały się z pobytem w parafii któregoś z księży Biskupów, akurat przeprowadzającego wizytację kanoniczną, bądź bierzmującego młodzież.
Asysta, o której chcę opowiedzieć, dotyczy właśnie sytuacji zakończenia wizytacji biskupiej w pewnej poznańskiej parafii – wizytacji, której dokonywał Ksiądz Arcybiskup, śp. Jerzy Stroba. Po zakończeniu uroczystej Mszy Świętej, Proboszcz zaprosił ks. Arcybiskupa, Jego kapelana, duchowieństwo dekanalne oraz kleryków na kolację. Ordynariusz – jak to miał w zwyczaju – zniknął na paręnaście minut w proboszczowskim pokoju, by odświeżyć się po Liturgii, a pozostałe towarzystwo trwało w oczekiwaniu na rozpoczęcie wieczerzy, zajadając zakąski, pijąc chłodne napoje i gaworząc o tym i owym. Jako skromny kleryk stałem wraz z kolegą pod ścianą, nieśmiało popijając oranżadę i przysłuchując się to tej, to tamtej grupce dyskutujących księży. Tematem tych dyskusji (czytaj: żartów i żarcików) był nieodmiennie ks. Arcybiskup, a mówiąc ściśle, Jego wielkopańskie maniery, zwane przez niektórych zachciankami.
Śp. ks. Arcybiskup Jerzy Stroba był Ślązakiem i miał zwyczaj zwracać się do księży per „Panie”, co ponoć było powszechnym zwyczajem na Śląsku, ale w Wielkopolsce uchodziło za dziwactwo i nietakt. W relacjach bezpośrednich bywał szorstki, nie silił się na uprzejmości, z nikim się nie spoufalał, nie miał też litości dla pochlebców i leni. Należał do grona tych hierarchów (myślę, że można ich nazwać konserwatystami), którzy alergicznie reagowali na słowo „rewolucja” i dziwili się, gdy ktoś chrześcijaństwo sprowadzał do frazy: „Kochaj Jezusa i bądź miły dla sąsiada”. Oprócz tego znał się na francuskiej kuchni i francuskich winach, uważał że polski żurek jest najlepszą zupą na świecie, lubił jazz, a przy tym wszystkim był bardzo inteligentnym, przenikliwym, wymagającym, wiedzącym czego chce przełożonym i bezgranicznie oddanym Kościołowi Pasterzem. Krótko mówiąc: nie miał w sobie nic z tzw. humanisty, a więc budził trwogę, czyli był KIMŚ! Niestety, jest coś takiego w glebie bądź powietrzu, co powoduje, że niektórzy ludzie – niestety bywa, że także ludzie w sutannach – im bardziej czują przed KIMŚ respekt i im bardziej zapominają o języku w gębie w razie konfrontacji z owym KIMŚ twarzą w twarz, tym bardziej są skłonni do podkpiwania sobie z owego KOGOŚ (podkpiwania – oczywiście! – za Jego plecami.
Owo nieuchwytne „coś” zadziałało także w gronie wspomnianych księży, oczekujących „przedkolacyjnie” na pojawienie się ks. Stroby. Zebrane w saloniku duchowieństwo, korzystając z nieobecności Przełożonego, wesoło kpiło sobie ze zwyczajów czy sposobu wysławiania się Ordynariusza, a także z relacji jakie istniały między Hierarchą a Jego kapelanem.
Smaczku niniejszej opowieści niech doda fakt, że kapelanem ks. Arcybiskupa był wówczas młody wykładowca dogmatyki w Seminarium Duchownym, doktor (chyba już wtedy habilitowany) teologii, bardzo pokorny człowiek: ks. Tomasz Węcławski. Mówiąc o pokorze księdza kapelana, mam na myśli autentycznie pełną oddania służbę przy Ordynariuszu. Z powodu owej służby, seminaryjny profesor stał się dla diecezjalnego duchowieństwa obiektem żartobliwego współczucia, oraz adresatem niewybrednych pytań dotyczących sposobu bycia Arcybiskupa i posług, które kapelan musi przy Nim spełniać.
Wspominanego tutaj wieczoru, ksiądz Węcławski nieustannie był nagabywany – ku radości wszystkich zebranych – by opowiedział trochę o budzących wesołość wielkopańskich zwyczajach ks. Stroby, bądź ujawnił co czuje doktor habilitowany świętej teologii, gdy musi nad głową swojego Pryncypała trzymać parasol, chroniąc Go przed ulewnym deszczem, ale samemu przemakając do suchej nitki. Im więcej było tego rodzaju pytań, tym księżom było weselej, a i ja sam wraz z kolegą, bezwstydnie zaśmiewałem się z coraz grubszych żartów. Ksiądz kapelan początkowo nie odpowiadał na zaczepki, uśmiechając się niepewnie, ale kiedy poziom owych kpin z Ordynariusza przekroczył granice jakiegokolwiek (a co dopiero dobrego) smaku, podniesionym głosem powiedział następujące zdanie: „Dosyć! To jest Biskup, Następca Apostołów!”.
Na takie dictum, wszyscy momentalnie zamilkli i bez słowa, w ciszy, czekali na ks. Arcybiskupa. Owa cisza nie była spowodowana tym, że ks. Węcławski był KIMŚ i z tej racji księża – z respektu dla autorytetu Tomka (tak go nazywali) – postanowili wziąć pod uwagę jego słowa. Chodziło o coś znacznie ważniejszego, a przy tym prostszego: nie lubiliśmy ks. Arcybiskupa Stroby i baliśmy się Go; rozumieliśmy jednak, że nasz Ordynariusz jest bezdyskusyjnym uosobieniem desygnatu nazwy „Biskup! Następca Apostołów!”
To zaś co bezdyskusyjne, nie podlega dyskusji i stąd cisza.
To zaś co bezdyskusyjne, nie podlega dyskusji i stąd cisza.
W tym momencie odezwał się nasz brat LEMMING i sformułował pewną prośbę. Oto ona i odpowiedź Księdza:
W przeciwieństwie do Księdza wpisu, to co ja napiszę poniżej będzie już całkiem nie na temat, ale Ksiądz przywołuje Węcławskiego, a ja mam przed oczyma jego niedawne zdjęcie z poznańskiej parady równości, gdy idzie pod pachę ze swoją kobietą, ubrany w taką dziwną skórzaną kurtkę (zdjęcie tutaj http://poznan.gazeta.pl/poznan/51,36037,7255648.html?i=5
I myślę tez o Bartosiu i Obirku, i o trochę mniej znanym przypadku tego komunisty Kurkiewicza, który o ile wiem dłuższy czas spędził w dominikańskim nowicjacie, a obecnie w radio TOK FM zajmuje się publicystyką składającą się ze słów "socjolożka" i "naukowczyni" i tym podobnych. A więc kiedy o tym wszystkim myślę, calkiem bez gniewu a ze szczera troska, to nie umiem dojść do żadnego uogólniającego wniosku. Jedyne uczucie jakie żywię, to, proszę sobie wyobrazić, silna bojaźń Bożą. To znaczy mam wrażenie, że oni wszyscy nie zdali jakiegoś ważnego testu, za co juz spotkała ich ogromna kara, a jest to tylko zapowiedź tego co ich jeszcze spotka. Że im się objawił Bóg starotestamentalny, Bóg który pozwalał doświadczać Hioba, tylko że w przeciwieństwie do Hioba - oni "pękli".
Rad bym poznać Księdza opinię w tym względzie (kiedyś już Ksiądz o tym napomykał, o tym ze nie wytrzymali konfesjonału, to mi się również zdaje ciekawa obserwacja.
Marcin, brat ks. Tomasza, jest również księdzem, proboszczem na poznańskiej Wildzie. To bardzo dzielny i pobożny kapłan. Apostazja brata była dla niego wielkim ciosem, a tłumaczy ją obłędem. Obłęd? Może tak, może nie: nie wiem. To wszystko jest dla nas bardzo trudne, zwłaszcza dla młodszych księży, dla których Tomasz był wychowawcą. On był pod wieloma względami imponujący, ze względu na wyróżniającą go spośród innych erudycję i widoczną u niego wewnętrzną dyscyplinę. Klerycy określali go mianem „Suchy” i ta ksywka dość dobrze oddaje jego charakter.
Jako teolog był „rahnerystą”, czyli ukąszonym przez Heideggera, a jeszcze wcześniej pewnie przez Kanta. Pamiętam, że na studiach podyplomowych Tomasz miał jakiś monograficzny wykład i na koniec, by zaliczyć, trzeba było napisać pracę o bodajże tzw. metodzie transcendentalnej w teologii Rahnera. Rozpisałem się trochę w tej pracy, pokazując ciąg Kant-Heidegger-Rahner, jako winnych subiektywizmowi we współczesnej filozofii i teologii: jeśli ktoś ulega wpływowi tych myślicieli, to nie tyle bada świat, człowieka i Boga znajdujących się poza człowiekiem, lecz raczej bada to, co sobie w umyśle jako świat, człowieka i Boga skonstruował. Słowem: czysty idealizm (to coś w rodzaju obelgi. Tomasz zbeształ mnie za takie ujęcie i stwierdził, że niestety niewiele z Rahnera rozumiem. Niezbyt się przejąłem tą opinią ks. profesora, a ponieważ tak nie do końca był w stanie przekonać mnie o obiektywistycznych walorach rahneryzmu, pozostałem przy swoim stanowisku, zaliczając wykład na „dostatecznie”.
Piszę o tym, ponieważ opisany wyżej sposób uprawiania teologii, stał się wg. mnie jedną z przyczyn, dla których Tomasz zaczął kwestionować bóstwo Chrystusa, czy rolę Kościoła.
Oczywiście mogę się mylić i tak naprawdę, za apostazją Tomasza stoi zaledwie kobieta i urażone ambicje, a wszystko inne jest dorobioną ideologią.
Oczywiście mogę się mylić i tak naprawdę, za apostazją Tomasza stoi zaledwie kobieta i urażone ambicje, a wszystko inne jest dorobioną ideologią.
LEMMING napisał o bojaźni Bożej. Czytałem ostatnio książkę Neila Geimana „Amerykańscy Bogowie”. Przyzwoite sci-fi z nieźle zapętloną akcją. Jest tam taka scena, w której bohater książki o imieniu Cień, przybywa do pewnego amerykańskiego miasteczka. Zaprzyjaźnia się tam z miejscowym policjantem Chadem Mulliganem, któremu od czasu do czasu towarzyszy w jego pracy. Któregoś dnia jest świadkiem, jak Chad łapie kierowców za nadmierną prędkość i wlepia im mandaty. A na koniec Chad „zatrzymał nastolatków jadących ponad dziewięćdziesiątką. Nie dał im mandatu, a jedynie zasiał w ich sercach lęk Boży”.
Może to jest tak, że w życiu takich księży jak Tomasz, w odpowiednim czasie i w odpowiednim miejscu nie pojawił się żaden Chad, który by ów lęk Boży w sercach zasiał?