sobota, 31 stycznia 2015

Gdy Jezus zamieszkał na Watykanie

Miniony tydzień, tak się jakoś złożyło, upłynął nam w temacie Kościoła i Wiary. Nic też dziwnego, że i mój felieton, opublikowany w najnowszym wydaniu „Warszawskiej Gazety” powtarza to co już mieliśmy tu okazję parokrotnie powiedzieć. Mimo to, tradycyjnie bardzo proszę o rzucenie okiem i chwilę zadumy. Uważam, że warto.

Co do znajomości Pisma Świętego, jestem znacznie słabszy, niż by wypadało. To co jednak wiem nieprzerwanie od dzieciństwa, to to, że Swoją miłość Jezus kierował głównie do ludzi grzesznych, upadłych i odrzuconych. Już przy Jego narodzeniu, wieść o nim została zaniesiona najpierw do pasterzy, a więc – nie oszukujmy się – ludzi, którzy musieli mieć sporo za uszami. Podobnie zresztą było z Apostołami. Jak mówię, nie bardzo mam podstawy, by się tu wymądrzać, ale z tego co pamiętam, większość z nich, kiedy ruszali za Jezusem, nie była jakoś szczególnie duchowo mocna. No i wreszcie główna wiadomość z owych paru lat, kiedy On nauczał: Maria Magdalena nie była żadnym wyjątkiem.
Natomiast ja, owszem, dobrze wiem, że jeśli Jezus potrafił być naprawdę brutalny, to wobec ludzi wówczas najbardziej religijnych i, gdy chodzi o Pismo, najlepiej wykształconych. To ich systematycznie napominał, im groził wieczną karą, jeśli się nie opamiętają, a bywało, że zwyczajnie potępiał. To nie prości grzesznicy, ale owi ludzie bez skazy, byli pierwszym przedmiotem Jego gniewu.
Podobnie jak jestem mało kompetentny w słowach Pisma, tak samo dość kiepsko się orientuję w naukach papieża Franciszka. To co wiem jednak na pewno, wystarczy mi, by nie przegapić owego niezwykłego faktu, że jego nauczanie jest zwrócone głównie do ludzi grzesznych, upadłych i odrzuconych, a jego gniew własnością tych, którzy od lat pluskają się w aurze najczystszych.
A jedno wiem na pewno, i tu nie muszę ani mieć szczególnie dobrej pamięci, ani być kimś wybitnie oczytanym, ani na bieżąco z doniesieniami na temat tego, co się dzieje na linii Watykan - Lud Boży. Ja mianowicie widzę to, słyszę i czuję każdego dnia, jak wielką wściekłość we współczesnych uczonych w piśmie wywołuje owa papieska nauka. Przyjmuje Franciszek na audiencji grzesznego księdza, który stojąc wręcz nad grobem, pragnie jeszcze z nim – niejako rzutem na taśmę – porozmawiać, rozmawia z nim, a potem przytula, całuje w rękę i się z nim żegna, a faryzeusze wyją ze złości. Franciszek, zwracając się do owych faryzeuszy, by dzieląc się swoją wiarą z ludźmi grzesznymi i słabymi, czynili to tak, by nikogo do Jezusa nie zniechęcać, a ci się w tym momencie zaczynają jeżyć i wołają: „A może on by się zamiast nami, zajął pedałami?” Apeluje wreszcie papież do tych, co już nawet się nie budzą ze snu w Duchu Świętym, by nie odłączali się od tego jednego Kościoła, który jest nasz i tutaj, a oni marszczą brwi z niezadowolenia i pytają się jeden drugiego: „A ten czego znowu od nas chce?”
Ponieważ nawet jeśli on im odpowie, to i tak go nie zrozumieją, sam im wyjaśnię tę zagadkę: On od Was chce tego samego, czego chciał od Was Jezus. Ocalić Was przed Waszym grzechem. Nic więcej, nic mniej.

Zgodnie też z tradycją minionego tygodnia, przypominam, że kończymy sprzedaż mojej pierwszej książki „O siedmiokilogramowym liściu”. Schodzą już ostatnie egzemplarze, cena wciąż wynosi zaledwie 15 zł. plus opłata pocztowa, a dodruk póki co nie jest planowany. Zamówienia można składać klikając w okładkę tuż obok.

czwartek, 29 stycznia 2015

Co księża wiedzą o życiu, co życie wie o nich?

Być może niektórzy z nas mieli kiedyś okazję uczestniczyć w jednym z wielu sporów na temat rzekomej niekompetencji księży, gdy idzie o całą sferę życia definiowaną przez życie rodzinne, kiedy to jedna strona debaty prezentuje opinię, że księża nie są w stanie pouczać nas w kwestii małżeństwa, czy wychowywania dzieci, bo jako osoby z zasady samotne o jednym i o drugim nie mają najmniejszego pojęcia, druga natomiast twierdzi, że choć oni rzeczywiście nie mają tu doświadczenia osobistego, na temat rodziny we wszystkich jej odcieniach wiedzą znacznie więcej od nas, choćby tylko dzięki opowieściom, jakie słyszą w konfesjonale od mężów, żon, dzieci, szwagrów i zięciów. Jeśli weźmiemy księdza z odpowiednią historią, to co on wie o życiu w ogóle, może przerastać nasze najbardziej szalone wyobrażenia. Jego wiedza o życiu – i to wcale niekoniecznie tylko rodzinnym – może być tak wielka, że z nim nie mogą konkurować nawet najbardziej wzięci psychoterapeuci, choćby z tego względu, że oni przez połowę swoich sesji muszą się przedzierać przez najbardziej wymyślne kłamstwa. Księża stoją zawsze wobec czystej prawdy.
Oczywiście, jak się pewnie czytelnicy tego bloga już zdążyli zorientować, ja tu zdecydowanie trzymam sztamę z księżmi. A moja sympatia do nich jest tak duża, że czasem naprawdę nie jestem w stanie pojąć, jak wobec owego zalewu autentycznego życia właśnie, oni w swojej większości jeszcze nie zwariowali i nie rzucili w diabły tej cholernej sutanny.
Jakiś czas temu w jednym ze swoich tu komentarzy zaprzyjaźniony z nami ksiądz Don Paddington zasugerował, że jest bardzo możliwe, iż wszyscy ci księża, o których media nas raz na jakiś czas informują, że przy tej czy innej okazji postanowili rozstać się ze swoim powołaniem, zrobili to niekoniecznie nawet przez jakiś brudny romans, czy tym bardziej niewinną utratę wiary, by już zupełnie nie wspominać o takich bałwaństwach jak to, że ten czy ów jakoby nie wytrzymał tego, jak to współczesny Kościół się podobno fatalnie zdemoralizował, ale przez to, że oni nie potrafili dłużej znieść owej błahości grzechu, której musieli wysłuchiwać przez całe lata, niemal każdego dnia. I przyznaję, że jest to wyjaśnienie, które do mnie przemawia. Ja jednak mam też inną hipotezę. Kto wie bowiem, czy nie było wręcz przeciwnie, a więc czy nie jest możliwe, że oni przestali być księżmi, bo nie mogli dłużej znieść świadomości tego, jak strasznie skomplikowane potrafi być to życie, które oni mają niemal za progiem, a w tym skomplikowaniu niepojęte, i jak bardzo oni sami bywają wobec niego bezradni.
Oczywiście wszyscy wiemy, że jest wielu księży, którzy nawet jeśli kiedyś się tym wszystkim potrafili przejmować, w pewnym momencie nie wytrzymali owego ciśnienia i choćby tę godzinę w konfesjonale wykorzystują głównie na to, by sobie podrzemać. Ja jednak dziś myślę o tych wszystkich bohaterskich kapłanach, którzy porzucili swojego ojca, matkę, brata, siostrę, a czasem i ukochaną, by dziś na co dzień zmierzać się z tą często najstraszniejszą nędza życia, czy to podczas codziennego udzielania Komunii, czy w czasie spowiedzi, czy zwykłych spotkań z parafianami i biorą to wszystko na klatę. I daję słowo, że wiem, o czym mówię. Sam mam już niemal 60 lat, z czego parędziesiąt przepracowałem bezpośrednio wśród ludzi i powiem szczerze, że nawet jeśli oni nie mieli nigdy większego powodu, by się przede mną w jakikolwiek sposób odsłaniać, to ich życie zawsze było jakoś ze mną. I mam tu zarówno w głowie szkołę, jak i tych wszystkich z nich, z którymi spotykałem się prywatnie. Ale nie tylko ich. Wystarczy opowiedzieć o tych wszystkich kompletnie anonimowych maturzystach, których prace każdego maja od ponad już 10 lata rok w rok czytam dla pieniędzy i w których odbija się pojedyncze życie każdego z nich. Również wtedy, gdy się widzi, jak niektórzy z nich bardzo się starają, by wszystko było na błysk, a nagle się okazuje, że tam nie ma niestety nic. Maj potrafi być naprawdę okrutnym miesiącem.
Skąd mi dziś przyszło do głowy, by się użalać nad tymi księżmi, często głupimi, gnuśnymi i podłymi? Stąd mianowicie, że w tych dniach dużo myślę o papieżu Franciszku, ostatnio w kwestii jego, jak donoszą media, spotkania z jakimś hiszpańskim transseksualistą, który go bardzo prosił o chwilę rozmowy, i najwyraźniej tylko po to, by powiedzieć Papieżowi, że gdyby miał wybierać życie, które dostał od losu, to by go nie przyjął; czy z tym księdzem-staruszkiem, który pod koniec swojego tak strasznie poplątanego życia też pojawił się w Watykanie, najwidoczniej po to tylko, by móc umrzeć w zgodzie z ludźmi i z Bogiem. Myślę o tym Franciszku i na myśl mi przychodzi Jezus, który gromadząc wokół siebie te wszystkie ludzkie odpady – bo nie oszukujmy się, tam nie pachniało kwiatami – by za nich ostatecznie umrzeć w najgorszych mękach, musiał mieć bardzo twardą skórę.
Pomódlmy się więc czasem za nich wszystkich, również za tych, co nie dali rady. Bo kiedy upadali, wcale nie mieli łatwo.

Podobnie jak wczoraj, informuję, że kończymy sprzedaż mojej pierwszej książki „O siedmiokilogramowym liściu”. Idą już ostatnie egzemplarze, cena wciąż wynosi zaledwie 15 zł. plus opłata pocztowa, a dodruk póki co nie jest planowany. Zamówienia można składać klikając w okładkę tuż obok.

środa, 28 stycznia 2015

O prostowaniu księdza - od nowa

I znów, podobnie jak zaledwie przedwczoraj, plany blogowe miałem inne, jednak w swoim dzisiejszym tekście Gabriel napisał zdanie, które mnie zainspirowało do tego stopnia, że wszystko wzięło w łeb i przesunęło o przynajmniej jeden kolejny dzień. Otóż w pewnym momencie, wspominając kaźń, jaką z rąk naszych współczesnych uczonych w Piśmie musiał przeżyć arcybiskup Wielgus, i odnosząc się bezpośrednio do takich mędrców naszego Kościoła jak Tomasz Terlikowski, pisze Gabriel co następuje:
„Początkowo żaden z głosów krytycznych wobec ich postawy nie przedostawał się do obiegu publicznego, bo (o ile pamiętam) nie było jeszcze blogów”.
A ja zmuszony jestem tę informację uzupełnić o coś, co moim zdaniem powinno być powiedziane. Otóż, owszem, żaden z głosów krytycznych wobec owej czarnej postawy nie przedostał się do obiegu publicznego, tyle że powody tego były takie jak zawsze, a nie to, że blogów jeszcze nie było. Były jak najbardziej. Między innymi i ten. I to na nim dnia 6 kwietnia 2008 roku ukazał się poniższy tekst. W moim najgłębszym przekonaniu dziś nie mniej aktualny, niż wówczas. Nawet tytuł pozostaje adekwatny. Serdecznie zachęcam:

Właśnie wybrzmiewa kolejny etap niszczenia arcybiskupa Wielgusa. Znów padły najróżniejsze słowa, a w nich głównie głosy moralnego sprzeciwu i żądania kary dla księdza renegata. Więc i ja chciałbym dorzucić moje trzy grosze.
Jeszcze w czasach studenckich, dawno, dawno temu, za starej zamierzchłej komunistycznej władzy zaproponowano mi współpracę.
Nie byłem ani działaczem Solidarności, ani w ogóle żadnym działaczem, nie walczyłem, nie roznosiłem ulotek, raz strajkowałem. Cichutko nienawidziłem systemu i tyle. Nie byłem na to przygotowany, więc wiedziałem tylko tyle, że odmówię i że w związku z tym stanie się coś złego. I odmówiłem. Oficer zrobił się niemiły, służbowy, powiedział, że mam nikomu o naszej rozmowie nie mówić i won! Poza tym nie stało się nic.
Przez długi czas myślałem o tej mojej przygodzie. Przede wszystkim uderzyły mnie dwie rzeczy. Pierwsza to taka, że esbek właściwie ani razu nie wspomniał bezpośrednio o donoszeniu, o szpiegowaniu, o tzw. współpracy. Jedyne konkrety, to parę bardzo interesujących dla studenta w PRL-u ofert i zdanie: “Może by pan tak czasem wpadł, to pogadamy”. A więc zgadzając się, wiele nie ryzykowałem. Zawsze mogłem sobie powiedzieć, że nic złego nie robię. Po prostu wpadam od czasu do czasu do znajomego na kawę i papierosa. A jak esbecja myśli, że coś z tego ma, to ich problem. Ja jestem sprytny.
Druga rzecz to to, że nie stało się, jak już wspomniałem, nic. Nawet nie dostałem w pysk. A więc, odmawiając też nie byłem bohaterem. Oczywiście biorę pod uwagę, że ja akurat mogłem nie być w ogóle dla komunistów wartościowy. Oni na pewno woleli prof. Geremka, księdza Malińskiego, reżysera Piwowskiego, ministra Boniego, może nawet red. Miecugowa (kto może wiedzieć?), a nie kogoś kto jest nikim.
Choć myślę, że to nie do końca tak – oni potrzebowali każdego na każdym tzw. “odcinku”. I właśnie dlatego, że byłem nikim i odmówiłem przysługi, co by im szkodziło, żeby mi pokazać, jak się należy prowadzić? Nie należałem do pracowitych i dobrych studentów, każdy egzamin był dla mnie dużym wysiłkiem. Pies z kulawą nogą by się nie zdziwił, gdybym nagle wyleciał z roku. A wówczas, kto by się za mną ujął? Radio Wolna Europa? Proszę nie żartować.
Ale właśnie dlatego, że mam to doświadczenie i wiem, jak łatwo można było się zgodzić i jak łatwo można było odmówić, to dziś, kiedy dokonuje się kolejna porcja linczu na arcybiskupie Wielgusie, nie mam żadnego powodu, żeby go usprawiedliwiać. Pleść bzdury o tym, jak to niejednoznaczne były czasy. Jak to esbecja potrafiła zastraszać. Jak to niebezpiecznie było odmówić. Bo skoro ja mogłem się postawić, to taki ważny ksiądz, jak Stanisław Wielgus, i wielu innych księży, tym bardziej. Esbek mógł bez mrugnięcia powieką kogoś zamordować, jeśli tylko system miał w tym interes i mu pozwolił to zrobić, ale sądzę, że służby nie miały żadnego interesu, żeby korzystać z usług kapusi zmuszonych i przerażonych. Zwłaszcza, że chętnych konformistów w każdym środowisku było na kopy. W tym takich Wielgusów.
Ale również wiem, że nie trzeba było być szczególnym bydlakiem, żeby się zgodzić na współpracę. Bo liczyła się jeśli nie szczera chęć, to jedynie pierwszy krok. Później już nic nie miało takiego znaczenia. I tego też nie mówię, aby bronić Arcybiskupa i innych. Chcę przez to powiedzieć ni mniej ni więcej, tylko to, że różnego rodzaju szubrawców, którzy za najdrobniejszą przysługę gotowi byli sprzedać własną matkę były legiony. Najróżniejszych drobnych kombinatorów, którzy swoją podłość usprawiedliwiali bezczelnym: “To ja nimi kręcę, a nie oni mną”.
I to mnie prowadzi do sedna. Bo w tym, co piszę, w ogóle nie chodzi o to, kto był bohaterem, kogo zmuszono, a kto okazał się kanalią. Chcę jedynie zaprotestować przeciwko sytuacji, w której akurat arcybiskup Stanisław Wielgus i inni księża są dla opinii publicznej pierwszym celem moralnego ataku. Banda sprzedajnych dziennikarzy, których twarze musimy dzień w dzień oglądać na ekranach telewizorów i którzy potrafią całymi godzinami zapluwać się argumentami, dlaczego akurat oni powinni stać ponad lustracją. Gromada zakłamanych polityków, którzy gotowi są żyły z siebie wypruć, byle nie dać się zlustrować. Profesorowie uniwersytetów, którzy na słowo “lustracja” dostają ciężkiej wysypki. Sędziowie, adwokaci, prokuratorzy do specjalnych zadań. Wreszcie sam Trybunał Konstytucyjny, który swoim autorytetem całe to podłe krętactwo tylko autoryzuje.
Wszyscy oni ni stąd ni z owąd ujrzeli księdza - kapusia i postanowili przeprowadzić porządną lustrację. A z nimi razem, wszelkiej maści socjaliści, którzy wręcz nie potrafią zdzierżyć sytuacji, w której polski Kościół jest tak straszliwie niemoralny.
I oto ta banda byłych agentów i tchórzy, w ten czy inny sposób, albo osobiście, albo przez wynajętych pośredników, postanowiła doprowadzić arcybiskupa Wielgusa pod pręgierz historii. A jak już arcybiskupa Wielgusa, to i innych księży. Za współpracę, za pedofilię, za homoseksualizm, za pazerność, za oszustwa, za wyłudzenia. Za wszystko. Księży. Pozostały świat jest pod całkowitą moralną ochroną. Prezydent Clinton palił, ale się nie zaciągał, zdradzał, ale za to grał na saksofonie, no a poza tym, co z tego? Marek Piwowski bezwstydnie donosił, no ale to artysta i na dodatek zdolny. No a poza tym nakręcił wspaniały film o córce marszałka Kerna. Cohn-Bendit, czy jak mu tam, dziś bryluje pod życzliwym okiem pani rektor na salonach Uniwersytetu Warszawskiego. I jeszcze nauczyciele z Uniwersytetu Śląskiego; coś tam było, no ale przecież wiemy, jakie to czasy. A Jaruzelski? Jerzy Urban...
I w tej sytuacji, nagle, na pierwszy plan wychodzą nasi rodzimi katolicy: i autentyczni i koncesjonowani. Zamiast powiedzieć: przepraszam, ale tym razem nie z wami, wychodzą głupkowato przed tłum i, bardzo zatroskani kondycją moralną naszego Kościoła, każą się mi przejmować postawą księży wskazanych przez media i opinię publiczną.

Powyższy tekst, podobnie jak wiele innych, równie poważnych, można przeczytać w mojej książce „O siedmiokilogramowym liściu”, do nabycia na stronie coryllus.pl, a jak komuś szkoda czasu na szukanie wystarczy kliknąć w okładkę tu obok. Szczerze zachęcam. 15 złotych plus przesyłka i naprawdę ostatnie już egzemplarze.

wtorek, 27 stycznia 2015

"Zasada RAZ-a", czyli czy Pan Bóg kocha Rafała Ziemkieiwcza?

Gdyby ktoś potrzebował się koniecznie ode mnie dowiedzieć, jakie z ludzkich zachowań budzą we mnie największą irytację, na jednym z pierwszych miejsc postawiłbym zwyczaj używania słowa „głupota”, jako argumentu we wszelkich sporach, poczynając od polityki, a kończąc na dyskusji na temat sztuki. I oczywiście nie chodzi mi aż o to, że ktoś z nas, zapytany o to, dlaczego nie podoba mu się jakiś film, czy piosenka, lub dlaczego nie lubi dajmy na to premier Kopacz, odpowiada, że film, piosenka i Kopacz są „głupi”. Gdyby tylko o to chodziło, ja bym to jakoś pewnie potrafił znieść. Mnie męczy fakt wykorzystywania przez niektórych z nas owego pojęcia w taki sposób, jakby ono niosło ze sobą jakiekolwiek znaczenie; jakby nie stanowiło ono czystej subiektywnej opinii – co w przypadku wspomnianej wcześniej piosenki, czy Ewy Kopacz, można przecież jakoś zaakceptować – ale wartość autonomiczną i obiektywną.
Pamiętam, jak jeszcze w czasach mojego peerelowskiego dzieciństwa, kiedy nie było Internetu i młodzież miała zwyczaj zapoznawać się pisząc do siebie listy, w przeznaczonych dla młodego czytelnika magazynach pojawiały się ogłoszenia typu: „Mam 12 lat, moje ulubione zespoły to ABBA i Demis Russos, uwielbiam zwierzęta, chodzić na spacery i grać w badmintona, nienawidzę faszyzmu i głupoty”. Kiedy PRL słusznie przeminął i nastała wolność, faszyzmu i głupoty okazały się nie lubić już osoby od tamtych dzieci znacznie starsze i bardziej publicznie eksponowane, jak aktorzy, piosenkarze, czy sportowcy. Czytam rozmowę z popularną piosenkarką, pada pytanie: „Co pani lubi najbardziej?”, a po nim odpowiedź: „Założyć bambosze i pobawić się z córeczką”. Za chwilę następne: „Co panią najbardziej w życiu drażni?” i odpowiedź: „Brak tolerancji i głupota”. „Gdzie by pani chciała wyjechać na wakacje?” „Tam gdzie bym nie musiała się spotykać z ludzką głupotą”. „Gdyby miała pani czarodziejską różdżkę, co by pani zrobiła?” Na pewno się już domyślamy: „Zlikwidowałabym głupotę”, ewentualnie – i to już ci bardziej społecznie uświadomieni – „Głupotę polityków”.
Ostatnio też pojawia się ta dziwna kategoria tu na blogach. Zaglądam do kolegi Starego, a tu wali mnie prosto między oczy tekst: „Blok. Za głupotę”. A ja się zastanawiam, jakimż to mędrcem musi być ów Stary, że on nie jest w stanie tolerować u siebie na blogu głupoty? Ja nieustannie wyrzucam ze swojego bloga komentatorów, których nie życzę sobie u siebie widzieć. I powodów mam całą masę: nieuczciwość, brak szczerości, bezczelne cwaniactwo, tak zwane „trollowanie”, kulturowa ekstrawagancja choćby w postaci szydzenia ze zmarłych, i tak dalej i tak dalej – można wymieniać. Natomiast nigdy by mi nie przyszło do głowy, by kogokolwiek z mojego bloga wyrzucić za „głupotę”. Choćby z obawy przed tym, że co ja biedny zrobię, jak się okaże że wyrzuciłem jakiegoś docenta, profesora, księdza, czy studenta SGH?
Otóż ja chyba nigdy w pełni świadomie nie użyłem tego określenia w innej sytuacji, niż wtedy gdy przemokły mi buty, a ja poirytowany krzyknąłem „głupie buty”, czy „głupia chlapa”. Czemu? No tak jak już powiedziałem. Bo moim zdaniem to słowo nigdy nie oznaczało nic. Do wczoraj.
Oto wczoraj właśnie trafiłem na notkę koleżanki Elig zatytułowaną „Czy papież Franciszek jest ofiarą zasady Petera?”, zaciekawiony tym „Peterem” wszedłem na jej blog i przeczytałem co następuje:
Zgoda, wypowiedź o ‘królikach’ zmanipulowano. Ale któraż to już była wypowiedź Franciszka, która wiernych wprawiła w konfuzję i zmieszanie, a z kwikiem radości przyjęta została przez najzagorzalszych wrogów Chrystusa i jego Kościoła? A ta, iż ‘Kościół kocha homoseksualistów’? Tak, oczywiście, Bóg kocha wszystkich, więc kochał i Hitlera, i Stalina, Bóg kocha Fritzla i Trynkiewicza, a my, chrześcijanie, mamy obowiązek starać się kochać ich także, jakkolwiek trudne się to nam wydaje. Ale przecież każdy człowiek z elementarnym pojęciem o mediach, cóż dopiero najwyższy z hierarchów, powinien zdawać sobie sprawę, że taki papieski bon-mot pójdzie w świat w spokracznionej formie ‘Kościół popiera ruchy homoseksualistów’ – te właśnie, które najaktywniej i najbrutalniej niszczą dziś europejski katolicyzm”.
Gdyby ktoś w tym momencie pomyślał, że ja właśnie powiedziałem, że moja koleżanka Elig jest głupia, protestuję z całą mocą. Słowa, które wyżej zacytowałem, cytuje też Elig, a należą one do samego mistrza Rafała Ziemkiewicza i to on, a nie Elig jest bohaterem dzisiejszych refleksji. Owszem, sama Elig też wypowiada rzeczy, które moim zdaniem nadają się, przy najłagodniejszym dla niej rozwiązaniu, do polemiki, jak między innymi ów tytułowy zarzut, że papież Franciszek padł ofiarą własnej niekompetencji, niemniej nigdy by mi nie przyszło do głowy, by z powodu tego błędu w ocenie, zarzucać Elig, że jest głupia. A czemu to mianowicie ona ma być głupia? Bo się jej nie chciało pomyśleć? Bo coś źle zrozumiała? Bo wpadła w pułapkę własnych emocji? Bo się zdenerwowała? Przecież że nie. Natomiast Ziemkiewicz, jak najbardziej. Ten, jak się okazuje, jest po prostu głupi. I to stanowi dla mnie autentyczną ciekawostkę. Ja nagle, po raz pierwszy w życiu chyba, ujrzałem głupotę nie jako wynik szczególnej serii przypadków, ale jako coś idealnie obiektywnego. Ziemkiewicz się ani nie zagapił, ani nie zdenerwował, ani nie pomylił – on jest zwyczajnie głupi.
Czemu tak myślę? Otóż właściwie chodzi mi o cały jego tekst zamieszczony na jego blogu pod adresem ziemkiewicz.dorzeczy.pl, który jest głupi w całości, od początku do końca, ale najbardziej o kawałek z tym Trynkiewiczem, którego Pan Bóg „kocha”. Spójrzmy na odpowiedni fragment jeszcze raz:
…‘Kościół kocha homoseksualistów’? Tak, oczywiście, Bóg kocha wszystkich, więc kochał i Hitlera, i Stalina, Bóg kocha Fritzla i Trynkiewicza, a my, chrześcijanie, mamy obowiązek starać się kochać ich także, jakkolwiek trudne się to nam wydaje”. Tak pisze Rafał Ziemkiewicz.
Niedawno w telewizji były premier Cimoszewicz wyraził zdziwienie, że ludzie pobożni oburzyli się na piosenkarkę Dodę, kiedy ta nazwała Pismo Święte bredzeniem zaćpanego umysłu, czy jakoś tak, no bo przecież, o ile Cimoszewiczowi wiadomo „autorzy Biblii póki co nie są kanonizowani”, a więc jako jeszcze nie święci, nie podlegają ochronie z tytułu bluźnierstwa. On to powiedział jak najbardziej poważnie, ale ja bym mu nie zarzucał, że jest głupi. Głupi? A niby dlaczego? Zwyczajny komuch, który o sprawach Wiary wie tyle co ja na temat marksizmu, tyle że wrodzone zarozumialstwo każe mu się odzywać na tematy mu obce.
Ziemkiewicz, owszem, głupi jest. Jego przekonanie o tym, że Miłość Boża, czy nasza miłość chrześcijańska polega na tym, że on „kocha”, a my „mamy obowiązek starać się kochać” Hitlera, Trynkiewicza i Fritzla, nie jest wynikiem błędu czy niewiedzy, ale wygląda na najprawdziwszą i nieskażoną niczym głupotę. Żeby dojść do czegoś takiego, trzeba mieć w sobie coś naprawdę wyjątkowego i ja gotów jestem się zgodzić, że oto owa mityczna głupota wreszcie mi się objawiła. Stuknęła Ziemkiewiczowi 50-tka i ten postanowił sformułować myśl, która go określi na resztę życia, a którą ja tu muszę określić, jako „Zasadę RAZ-a”:
Skoro Pan Bóg kocha Hitlera, Stalina, Trynkiewicza i Fritzla, rozumiemy, że kocha też pedałów. Nie upoważnia to jednak Papieża do nieustannego tego podkreślania, gdy wiadomo, że media jego wypowiedź zmanipulują i w ten sposób europejski katolicyzm będzie musiał ucierpieć”.
Oto jak Rafał Ziemkiewicz rozumie Bożą Miłość. Oto jak on rozumie przykazanie, by kochać bliźniego. Usłyszał coś, podumał i doszedł do wniosku, że to chrześcijaństwo to faktycznie jest coś. Ho, ho! Oni kochają nawet takiego Fritzla…
Nie chce mi się już więcej o nim gadać, a nawet i myśleć. To jest coś tak wstrząsającego, że ja już jestem tak tym zmęczony, że jeszcze chwila a nad tą swoją notką zwyczajnie zasnę. Myślę jednak, że jest w tym, co się stało, coś naprawdę bezcennego. Otóż my już wiemy, jak to z tym Ziemkiewiczem bywało przez te wszystkie lata, kiedy on się tu kręcił i zadawał szyku. On robił to co robił, mówił to co mówił, pisał to co pisał, by kiedyś na drodze swojego życia dojść do przekonania, że ponieważ on takiego Hitlera i Stalina kochać nie potrafi, to już chyba nigdy nie będzie dobrym chrześcijaninem, więc diabli z tym! Hulaj dusza. Raz się żyje. A kiedy od tego Hitlera doszedł to Trynkiewicza, postanowił nazwać papieża idiotą. W końcu, co mu szkodzi? Lepszy i tak już nie będzie, prawda?

Zapraszam wszystkich do księgarni na stronę www.coryllus.pl, gdzie są do kupienia wszystkie moje książki, w tym i ta ostatnia o Diable. Szczerze polecam.

poniedziałek, 26 stycznia 2015

Leszek Balcerowicz, czyli o moralności kwasoodpornej

Słowo daję, że miałem dziś inne plany i ani mi w głowie było ciągnąć temat niejakiego Franka Szwajcarskiego, kiedy na portalu tvn24.pl trafiłem na wypowiedź znanego nam aż nazbyt dobrze Leszka Balcerowicza i przyznaję, że do tej chwili nie mogę się otrząsnąć. Zapytany, co sądzi o sytuacji, w jakiej dziś się znalazły miliony Polaków w związku z tym, że swego czasu zapożyczyły się w bankach i dziś są owych banków praktyczną własnością, ów dziwny człowiek odpowiedział, co następuje:
Pomoc ‘frankowiczom’ byłaby niemoralna. Przecież zaciąganie kredytów mieszkaniowych nie jest obowiązkiem”.
A ja powiem tak:
Oto przed nami stoi Leszek Balcerowicz, a więc ktoś kto nie dość, że od początku tego strasznego przekrętu, jakim jest III Rzeczpospolita, był jednym z jej głównych budowniczych, a niewykluczone, że i pomysłodawców, nie dość, że od pierwszego dnia, kiedy to coś zaczęło pokazywać swą wstrętną twarz, pełnił niemal wszystkie funkcje, które mu dawały udział w kontrolowaniu tego geszeftu, to jeszcze w roku 2007 stworzył międzynarodowy projekt pod nazwą Forum Obywatelskiego Rozwoju, który łamiąc wszelkie dopuszczalne i prawem i zwykłą przyzwoitością zasady, doprowadził do wyborczego zwycięstwa projektu, którego on sam dziś jest gorliwym krytykiem, a który prawdopodobnie dziś zostawia Polskę w stanie takiego upadku – również moralnego – że trzeba będzie kolejnych dziesięcioleci, by ją odbudować. I oto ten właśnie człowiek staje przed nami i z podniesionym czołem naucza nas, co jest moralne, a co nie? Przecież to jest bezczelność tak porażająca, że słowa „Zamknij się pan do ciężkiej cholery”, byłyby tu żałośnie nieadekwatne.
Ale to nie wszystko. Zdaniem tego człowieka, pomoc państwa dla ludzi przejętych przez banki, byłaby niemoralna z tego względu, że przecież nikt ich nie zmuszał, aby się w ogóle z bankami zadawali. I to jest coś jeszcze bardziej odpychającego. Tworząc to państwo i ten system, Leszek Balcerowicz ze swoimi kumplami tu na miejscu i za granicą, doprowadził do sytuacji, że jeśli komukolwiek jakimś cudem uda się omijać banki szerokim łukiem, jest wyśmiany i wyrzucony na margines życia. Wszyscy pamiętamy, co kontrolowane przez Balcerowicza i jego ferajnę media pisały o Jarosławie Kaczyńskim i o tym, że on nie ma ani karty kredytowej, ani konta. Ja na tym blogu pisałem wielokrotnie o tym, ile w mojej okolicy upadło księgarń, sklepów spożywczych, prostych punktów usługowych tylko po to, by zrobić miejsce dla kolejnych banków. Pewnego razu wręcz na palcach policzyłem, ile w moim kwartale jest tych placówek i opublikowałem tekst, który zresztą jakiś czas później bezczelnie wykorzystał Rafał Ziemkiewicz – kolejny budowniczy Systemu – w swoim felietonie. A każdy z nas wie, że to nie jest tak, że te banki tak sobie jeden po drugim wyrastają i nic od nas nie chcą i do niczego nas nie zmuszają, dopóki my sami się do nich nie zwrócimy o pomoc. To jest presja tak potężna, tak nieustanna i tak wszechobecna, że przy powszechnej biedzie i bezdomności, szczególnie wśród tych z nas, którzy dopiero zakładają rodzinny i wkraczają w prawdziwe życie, nie ma w ogóle mowy o jakiejkolwiek wolności wyboru. Jest tylko na nędza, ta desperacja, ten bank i ta galeria handlowa dla odreagowania wszelkich możliwych nerwic.
I to przesiąknięte do szpiku kości bezczelnością stworzenie śmie tym ludziom mówić, że nikt ich do niczego nie zmuszał? Po tym, jak ono całą swoją karierę, nie mówiąc już o fortunie, której wysokości i tak nigdy nie poznamy, zbudowało na tym, by tych nieszczęśników jak najbardziej w to piekło jednego po drugim siłą lub podstępem wpychać?
Jak mówię, to jest bezczelność tak straszna, że zwykłe ludzkie słowa sprawiedliwości jej oddać nie są w stanie.
W tej sytuacji nie pozostaje mi nic innego, jak jemu właśnie, temu kosmicie nie wiadomo skąd, zadedykować słowa natchnione:
Od łona matki występni zeszli na bezdroża, od urodzenia zbłądzili głosiciele kłamstwa. Trucizna ich podobna jest do jadu węża, do jadu głuchej żmii, co zamyka uszy, aby nie słyszeć głosu zaklinaczy, głosu czarownika, co biegle zaklina. Boże, zetrzyj im zęby w paszczy; Panie, połam zęby lwiątkom! Niech się rozejdą jak spływające wody, niech zwiędną jak trawa na drodze. Niech przeminą jak ślimak, co na drodze się rozpływa, jak płód poroniony, co nie widział słońca. Zanim ich ciernie w krzak się rozrosną, niech powiew burzy go porwie, póki jest zielony. Sprawiedliwy się cieszy, kiedy widzi karę, myje swoje nogi we krwi niegodziwca. A ludzie powiedzą: Uczciwy ma nagrodę; doprawdy, jest Bóg, co sądzi na ziemi”.


Właśnie się dowiaduję, że w naszej księgarni pod adresem www.coryllus.pl mamy już autentycznie ostatnie egzemplarze dwóch pierwszych książek, a więc „O siedmiokilogramowym liściu”, oraz „Elementarza”. Cena już do końca pozostaje na promocyjnym poziomie 15 zł za egzemplarz. Proszę się spieszyć. Dodruku raczej nie będzie.

niedziela, 25 stycznia 2015

Czy Szwajcarzy wybiorą nam prezydenta?

Z prawdziwą satysfakcją, na ten piękny niedzielny dzień, chciałem przedstawić dziś kolejny swój felieton z „Warszawskiej Gazety”. Dziś o frankach, frankowczach i o tym, jak to nie ma tego złego, co by nie wyszło na dobre.

Mam znajomego, można wręcz powiedzieć, że kolegę i przyjaciela, który przez wiele lat, jeszcze zanim się poznaliśmy, był bardzo gorliwym członkiem grupy zwanej tu pogardliwie lemingami. Kolega jest człowiekiem zamożnym, pod względem zawodowym bardzo dobrze sytuowanym, a gdy chodzi o sytuację towarzyską, to od swoich znajomych – obok oczywiście podejścia do życia – różni go również i to, że dom ma już od dawna spłacony, i jedyne interesy, jakie dziś prowadzi z bankami, to te, które wynikają z systemu obowiązującego każdego z nas.
I oto jeszcze kilka lat temu, kolega mój poinformował mnie o tym, co dziś nagle stało się wiedza publiczną, że w Polsce jest jakieś 800 tysięcy osób, które zaciągnęły w bankach kredyty indeksowane w stosunku do franka szwajcarskiego, co sprawia, że właściwie już teraz większość z nich, wraz ze swoimi domami i z rodzinami, stanowi własność banków. Jak mówię, rozmowę tę prowadziliśmy kilka lat temu, gdy, owszem, było coraz gorzej, ale na to, co się dzieje dziś niemal na naszych oczach, musieliśmy jeszcze poczekać. Jednak już wtedy mój kolega – powtórzę to jeszcze raz z prawdziwą satysfakcją – swego czasu gorliwy leming, a dziś człowiek, który szczęśliwie się z tej matni wyrwał, mówił mi, że wszyscy ci ludzie, wśród których są jego dobrzy znajomi, w wielu wypadkach już zaczynają ze strachu popadać w alkoholizm i wszelkie inne -holizmy, a mimo to wciąż bardzo mocno popierają Platformę Obywatelską i równie mocno wierzą, że w momencie gdy PiS wróci do władzy, nastąpi katastrofa, w wyniku której oni będą musieli spłacać swoje kredyty jeszcze dłużej, niż grać będzie wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy.
No i powiedział mi mój kolega coś jeszcze. Moment, kiedy oni się przebudzą, nadejdzie, tyle że może jeszcze nie teraz. A kiedy się obudzą, to z krzykiem.
Jak już pewnie większość z nas wie, Szwajcaria uwolniła dotychczas bardzo twardo stojący kurs franka, co spowodowało, że znajomi mojego kolegi, jeśli w czasie gdyśmy sobie tak wesoło rozmawiali, mieli do spłacania powiedzmy 3 tysiące złotych miesięcznie, dziś już tych złotych mają dwa razy więcej, a domy, które sobie pobudowali, straciły na wartości znacznie bardziej niż o tę głupią połowę, co oczywiście doprowadziło do tego, że oni nie dość, że już nie mają nic, to jeszcze to co mieli, bank im doliczył do dotychczasowego długu.
Weszliśmy w rok wyborczy. Najpierw będziemy wybierać prezydenta, po paru miesiącach parlament, a ja wiem, że oni już wiedzą. Wiedzą, jak było, kto mówił prawdę, kto kłamał, komu oni uwierzyli, kogo nienawidzili, a kto ich najzwyczajniej w świecie wystawił do wiatru. Ale wiedzą też coś jeszcze, i wiedzą to na pewno. To mianowicie, gdzie mogą szukać ratunku. Wcale nie pewnego, wcale nawet nie obiecywanego, ale jedynego wyobrażalnego. I to akurat jest wiadomość bardzo dobra.

Przypominam tym, którzy nie wiedzą, albo akurat mają co innego na głowie, że w księgarni pod adresem www.coryllus.pl są do kupienia wszystkie moje książki, w tym w bardzo promocyjnej ofercie dwie pierwsze, podpisane jeszcze imieniem Toyah.

sobota, 24 stycznia 2015

Arctic Monkeys, czyli podwójny nokaut

23 stycznia 2006 roku zespół Arctic Monkeys wydał swój debiutancki album Whatever People Say I Am, That's What I'm Not, który w ciągu paru tygodni wyprzedził dotychczasowego rekordzistę w szybkości sprzedaży Elastikę i otworzył zespołowi drzwi do kariery, jakiej nie było i chyba długo nie będzie. Ponieważ moja młodsza córka lubi Arctic Monkeys do tego stopnia, że na Facebooku na przykład przedstawia się, jako żona Aleksa Turnera, mieliśmy tu wczoraj małe obchody owej rocznicy, sprowadzające się głównie do obejrzenia pierwszego koncertu zespołu na festiwalu w Glastonbury. Mieliśmy więc ten rok 2007, te grube setki tysięcy fanów, z których każdy każdą piosenkę z albumu znał na pamięć, a ona nagle powiedziała, że ona sobie nie przypomina, by ktokolwiek kiedykolwiek osiągnął coś takiego w ciągu roku i to w dodatku praktycznie bez żadnych pośredników, bez żadnej promocji, zwracając się bezpośrednio do słuchacza.
Jak niektórzy wiedzą, w księgarni pod adresem www.coryllus.pl jest do kupienia moja książka o muzyce. Mamy tam ponad 70 refleksji na przeróżne muzyczne tematy, między innymi zespołu Arctic Monkeys. Niemal od dnia, kiedy pojawiły się pierwsze reakcje na tę książkę, wielu czytelników zaczęło mnie namawiać, bym napisał jej kolejną część, bo zabrakło im tam tego i owego. Na początku zdecydowanie odmawiałem, uważając, że projekt pod tytułem „Podwójny nokaut” jest zamkniętą całością, ale ostatnio mam już właściwie gotowy cały kolejny tom. Plan jednak jest taki, że najpierw musimy sprzedać to co jest, a potem się ewentualnie będziemy zastanawiać nad „Podwójnym nokautem” nr 2. Jak będzie, zobaczymy. Na razie uczcijmy może jakoś 9 rocznicę tego niezwykłego debiutu i poczytajmy sobie o zespole Arctic Monkeys, oczywiście z muzyką w tle.

Nie ma wątpliwości, że jeśli chcemy zachować opinię wiecznie młodych, otwartych na świat ludzi, i nie narażać się na to, że każde kolejne nasze słowo będzie traktowane wzruszeniem ramion, nie wypada nam ogłaszać, że, jak idzie o muzykę pop, czy, jak to wolą niektórzy, rock and roll, wszystko się skończyło pod koniec lat 60. Wygląda jednak na to, że zasadniczo tak się właśnie sprawy mają, i inaczej być nie chce. No bo spójrzmy na wspomniane lata 60. W Anglii mamy oczywiście najpierw Beatlesów, Rolling Stonesów, Animalsów, Kinksów, by już nie wspominać o jakichś Troggsach, czy The Hollis, w Ameryce Lovin’ Spoonful, Dylana, Beach Boys, The Mamas and the Papas, a później już – choć to wciąż lata 60 – i tu i tam, Hendrixa, Jethro Tull, Doorsów, King Crimson, Led Zeppelin, Black Sabbath… można by wymieniać. Nie oszukujmy się więc. Od czasu gdy Doorsi nagrali „Light My Fire”, czy „The End” minie niedługo 50 lat. Podobnie rzecz się ma z „Purple Haze” Hendrixa, czy z „Pet Sounds” Beach Boysów, o rok jeszcze starszym. Czy istnieje jakakolwiek sensowna odpowiedź na pytanie, dlaczego moja 20-letnia córka – a przecież nie tylko ona – stojąc wobec naprawdę dużej oferty, nie jest dziś w stanie przestać słuchać „Riders On The Storm” i przełączyć się na coś innego? Siedzę tu i piszę ten tekst, za ścianą ona przygotowuje się do matury, a ja już po raz może dwudziesty słyszę to „Riders On The Storm” i, wnioskując z tego, co miałem wczoraj, przedwczoraj i trzy dni temu, jutro historia się powtórzy. Ja będę pisał kolejny rozdział tej książki, a ona będzie wciąż słuchała Doorsów. Czemu mnie to nie dziwi? I czemu nie denerwuje?
Otóż tak. Owa odpowiedź na te pytania jak najbardziej istnieje. Rzecz w tym, że jeśli się zna tamte piosenki, naprawdę trudno znaleźć sens, żeby zrezygnować z nich na rzecz czegokolwiek, co przyniosły nam lata późniejsze. Oczywiście, można – i też nie ma za bardzo sposobu, by to wszystko nagle zacząć lekceważyć – słuchać nowszej muzyki, zwłaszcza że znaleźć tam można naprawdę mnóstwo prawdziwych wspaniałości, jednak fakt pozostaje faktem. Nie ma żadnego widocznego sposobu, by dziś ktokolwiek był w stanie choćby się zbliżyć do tamtego poziomu.
Będę jednak sprawiedliwy. Owszem, w większości to, co dostajemy, to zwykłe gówno, lub w najlepszym wypadku próby odtworzenia tego, co już nie wróci. Wciąż jednak, przez te wszystkie lata, mieliśmy okazję słuchać muzyki naprawdę znakomitej. Lata 80. przyniosły nam Sonic Youth, The Smiths, Pixies, później pojawili się Bjork, Pearl Jam, Portishead, czy Radiohead, no i wreszcie Arctic Monkeys. Właśnie Arctic Monkeys. I to od nich pozwolę sobie zacząć, by złożyć szacunek ludzkiemu geniuszowi, który pokonuje to, czego wydawałoby się pokonać nie da, a więc naturalny bieg historii.
Arctic Monkeys mają już dziś na koncie cztery pełne płyty, każda wybitna, i każda od początku do końca bez jednej chwili słabości, ale to co sprawia, że oni są wyjątkowi w wymiarze właśnie historycznym, to sposób w jaki zrobili karierę. Otóż kiedy oni mieszkali jeszcze w tym swoim Sheffield i mieli po 16 lat, założyli sobie zespół i zaczęli grać gdzie popadnie. Podczas tych swoich koncertów rozdawali nagrane przez siebie płyty, które z kolei ci, którzy je zechcieli kupić, zamieszczali w Internecie. I tak to trwało przez trzy lata. Nagrywali te swoje płyty, wypalali je tak jak my i dziś je wypalamy, rozdawali je na koncertach, a resztę już robił Internet. O tym, w jaki sposób dokładnie rodził się ten sukces, można by było napisać osobny tekst, w każdym razie stało się tak, że kiedy oni wreszcie wydali swój pierwszy oficjalny album, w ciągu pierwszego tygodnia, ludziom, którzy nie znali ich ani z gazet, ani z telewizji, ale z Internetu i koncertów, sprzedali 363,735 egzemplarzy, bijąc w ten sposób, jak idzie o najlepiej sprzedawany debiut wszechczasów, rekord wszechczasów.
Ktoś zapyta, cóż to za szczególna muzyka. Otóż to nie jest nic w żaden sposób niezwykłego. Zwykły rock’n’roll, w dodatku utrzymany bardziej w stylu lat 60., niż odpowiadający temu, co się dzieje na muzycznej scenie dziś, tyle że zagrany bardzo nowocześnie, z niezwykłą wręcz energią, no i przede wszystkim – sprawa zupełnie podstawowa – każda dokładnie z tych piosenek jest lepsza niemal od wszystkiego, co się dziś pojawia. To są po prostu fantastyczne piosenki. Fantastyczne melodie, świetne teksty, niezwykłe serce. Wydaje się, że, pomijając oczywiście Beatlesów czy The Smiths, nie było zespołu, który byłby w stanie ze wszystkich swoich piosenek stworzyć komplet pod nazwą The Best Of. Nawet Dylan, nawet Rolling Stonesi, Doorsi, nawet Led Zeppelin nie mogą się pochwalić takim wynikiem. Dlatego myślę, że jest bardzo prawdopodobne, że, jak idzie o nich, ten rodzaj kolekcji się nigdy nie ukaże. Fani by się nad tym pozabijali. Pozostaje nam słuchać wszystkiego na okrągło, no i znów, zastanawiać się, jak wielki talent musiał stać za tym zjawiskiem, że udało mu się w tak niezwykły sposób pokonać rynek.

piątek, 23 stycznia 2015

Jedziemy do Doniecka, czyli o epidemii zarazy sztokholmskiej

Nie ulega dla mnie najmniejszej wątpliwości, że gdyby zapytać dziesięciu z nas, co naszym zdaniem Jarosław Kaczyński sądzi na temat Internetu, dziewięciu, odpowiedziałaby, że dla Kaczyńskiego Internet to piwo i gołe baby. Gdyby z kolei zapytać tych dziewięciu, skąd oni to wiedzą, wszyscy z całą pewnością odpowiedzieliby, że stąd, że on sam tak powiedział: Internet to piwo i gołe baby. Co więc może zrobić ta jedna osoba, która wie, że to jest nieprawda? Ta jedna osoba, która wie, że Jarosław Kaczyński tego nigdy nie powiedział i że każde słowo z tej przedziwnej opinii to czysty propagandowy wymysł, dokładnie taki sam, jak ów pamiętny „Borubar”? Tak naprawdę, nie można już zrobić nic, bo to już zaszło już zbyt daleko i tego kłamstwa nie rozbije już nic.
Wywiad z Jarosławem Kaczyńskim, opublikowany wiele lat temu przez portal Prawa i Sprawiedliwości, to była długa, pięciostronicowa rozmowa na przeróżne tematy, a kwestia Internetu pojawiła się dopiero pod sam koniec i przez Jarosława Kaczynskiego została skwitowana jednym zdaniem. Na pytanie mianowicie o to, jaka jest opinia Kaczyńskiego na temat akurat mocno dyskutowanej propozycji umożliwienia obywatelom głosowania przez Internet, Prezes odpowiedział, że jego zdaniem wybory to gest zbyt poważny, by można było ryzykować sytuację, kiedy to ktoś, między paroma piwami, a jednym pornograficznym filmikiem, zagłosuje sobie w wyborach. I tyle. Nic ponad to. Kropka. I od tego czasu do końca już świata o tym piwie i gołych babach nie zapomnimy.
Jak pewnie zauważyli czytelnicy tego bloga, już od bardzo długiego czasu nie pojawiają się tu tematy dotyczące kłamstw i manipulacji na poziomie reżimowej propagandy. Raz że ja już od wielu miesięcy staram się czerpać informacje na bieżące tematy tylko z Internetu własnie i taka telewizja TVN24 na przykład jest dziś dla mnie czymś równie obcym, jak „Gazeta Wyborcza”, dwa, że autentycznie mam wrażenie, że wszystko już było i nie ma naprawdę co tego w kółko wałkować, no a po trzecie wydaje mi się, że jest tyle rzeczy, które trzeba powiedzieć, że na analizowanie tego, co powiedziano w „Szkle Kontaktowym” zwyczajnie brakuje tu miejsca.
No i stało się. Z tego co czytam w relacjach w Internecie, odnoszę wrażenie, że od czasu owej pornografii przy flaszce piwa nie było w polskiej przestrzeni publicznej eksplozji tak brutalnego i bezczelnego kłamstwa. To kłamstwo jest tak porażające, że ja się przełamałem i rzuciłem okiem do telewizora. I oczywiście się nie zawiodłem. Wygląda na to, że temat Andrzeja Dudy, który wezwał polski rząd, prezydenta, Unię Europejską i NATO do wysłania polskich żołnierzy na Ukrainę, by tam walczyli z Rosją, będzie nam towarzyszył jeszcze kilka dobrych dni.
Wszyscy pewnie wiemy, o co poszło. Andrzej Duda udzielił wywiadu radiu RMF i poproszony o skomentowanie wcześniejszej wypowiedzi Zbigniewa Bujaka, odnośnie konieczności polskiego zaangażowania w wojnie na Ukrainie, powiedział co następuje:
To zależy od pewnych relacji międzynarodowych. Jesteśmy członkiem NATO i uważam, że powinniśmy to respektować. Jeżeli to zostanie uzgodnione w obrębie NATO i jakieś siły NATO zostaną wysłane [tu już Duda zdania nie skończył]…”
I dalej:
Wie pan, pamiętajmy o tym, że jeżeli już, to Polska mogłaby udzielić wsparcia, należałoby to rozważyć, to jest bardzo poważna decyzja. Trzeba by się było nad nią dobrze zastanowić”.
To jest długa rozmowa na różne tematy, kwestia Ukrainy pojawia się już na sam koniec, zresztą z zapowiedzią dziennikarza, że to jest już ostatnie pytanie, Duda mówi to co mówi, a portal rmf24.pl tytułuje całą rozmowę: „Polscy żołnierze w Doniecku? Polska mogłaby udzielić wsparcia”.
Ponieważ przede wszystkim ów przekręt zrobił na mnie naprawdę duże wrażenie, ale również przez to, że niemal natychmiast głos zabrał Prezydent, Premier, Roman Giertych i pozostali politycy i dziennikarze związani z władzą, a za nimi komentarzy tak zwani niezależni, i wszyscy jak jeden mąż ogłosili co ogłosili, pomyślałem, że skomentuję to co się stało pewną drobną przypowiastką. W dość komentarzu na blogu niejakiego Roberta Bogdańskiego, który zarzucił Dudzie, że ten „nie do końca jasnymi wypowiedziami” prowokuje swoich przeciwników, napisałem co następuje:
To niech Pan sobie wyobrazi, że Pańska żona pyta Pana, czy może sobie kupić samochód, na co Pan jej odpowiada‘To jest bardzo poważna decyzja. Trzeba by się było nad nią dobrze zastanowić’, i wtedy ona pędzi do dealera i kupuje sobie to auto, przekonana, że Pan się zgodził. Wtedy też Pan ją usprawiedliwi, przyznając, że Pański komunikat był‘nie do końca jasny’?”
I proszę sobie wyobrazić, że ów Bogdański, którego ani nie znam, ani tym bardziej nic do niego nie mam, udzielił mi odpowiedzi tak typowej, że aż się zakrztusiłem:
Ładne :) Ale jednak nie przystaje do tej sytuacji”.
A więc tak to działa? To porównanie jest, owszem, ładne, ale do sytuacji nie przystaje? Problem w tym, że w mojej opowiastce, żona miała wiedzieć, że mąż na ten samochód zgody nie wyraził, natomiast prezydent Komorowski, premier Kopacz i cała reszta tych zakłamanych cwaniaków mogli zostać przez Dudę wprowadzeni w błąd i pretensje powinniśmy jednak kierować do Dudy?
Ponieważ pojawiły się głosy, że ten Bogdański to szef jakiejś ruskiej agencji prasowej, sprawdziłem go i otóż nie. On faktycznie był szefem agencji prasowej, tyle że nie ruskiej, ale założonej przez wolny świat dla niesienia prawdy rosyjskiemu społeczeństwu, natomiast faktycznie media ową informację podały w taki sposób, byśmy myśleli, że Bogdański to ruski agent. Magazyn „Press” zatytułował informację o awansie Bogdańskiego w następujący sposób: „Bogdański dyrektorem rosyjskiej agencji prasowej” i tam dopiero trzeba się przedrzeć przez całą już informacje, by się połapać, kto jest kim i gdzie.
Nie wiem, czemu oni to Bogdańskiemu zrobili. Zakładam jednak, że Bogdański to wie, no ale też wydawać by się mogło, że skoro wie, to powinien być bardziej wrażliwy na ten rodzaj agresji. Jak się okazuje, wrażliwy nie jest.
Czyżby tak zwany „syndrom sztokholmski”. Czyżby jakaś plaga?

Zapraszam wszystkich – może być i Bogdański – do zajrzenia do naszej księgarni pod adresem www.coryllus.pl. To jest coś, co Anglicy określają ładnym słowem „ultimate”. Dalej już szukać nie trzeba. Szczerze polecam.

czwartek, 22 stycznia 2015

Ogórek jak Tymiński, czyli o Marksie, który się pomylił

Nie bardzo już pamiętam, jaka była dokładnie frekwencja w prezydenckich wyborach w roku 1990, kiedy to Lech Wałęsa wystartował przeciwko Tadeuszowi Mazowieckiemu, ale o ile sobie przypominam lekko powyżej 60 procent. O ile nie zawodzi mnie pamięć, w tamtych wyborach, kiedy to napięcie polityczne było tak wielkie, że wydawało się, że cały naród ruszy do urn, by albo poprzeć ową ledwo co rozpoczętą niby-rewolucję, albo ją w proponowanym kształcie bezwzględnie odrzucić i wybrać nam na prezydenta Lecha Wałęsę, człowieka-symbol, człowieka-znak, człowieka-nadzieję, niemal 40 procent wyborców na tę całą cholerną politykę się wypięło i poszło oglądać telewizję – galerii handlowych jeszcześmy nie mieli. I ja oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że byli wśród nas i tacy, co już wtedy doskonale wiedzieli, że tu jeden jest wart drugiego i nie ma się czym emocjonować, jednak daję słowo, że owa atmosfera walki była znacznie, znacznie silniejsza, niż to co mamy teraz, choćby i w najbardziej drastycznych momentach. To była prawdziwa wojna. I naprawdę nie trzeba było oglądać telewizji i czytać gazet, ani nawet stać w owym zgromadzonym w katowickim Spodku tłumie, który tam przyszedł, by słuchać Wałęsy, jak obiecuje nowe otwarcie, by to wiedzieć. To były miesiące o takim poziomie politycznego napięcia, jakiego nie widzieliśmy nigdy wcześniej i już nigdy później. No i kiedy ogłoszono wyniki pierwszej tury, okazało się, że frekwencja wyniosła 60 procent.
Jak mówię, nie pamiętam dokładnie liczb, natomiast pamiętam tę atmosferę. Przede wszystkim, gdyby kierować się oficjalną propagandą, a również tym, co mogliśmy usłyszeć z ust naszych znajomych i znajomych znajomych, można było mieć pewność, że Tadeusz Mazowiecki zostanie prezydentem już w pierwszym rozdaniu. Propagandowy atak na Lecha Wałęsę, gdzie pokazywano go niezmiennie, jako durnia i wariata z siekierą, który Polskę cofnie do czasów najgorszej komuny, był tak mocny, że nawet dzisiejsze zadręczanie Jarosława Kaczyńskiego przez media robi wrażenie zwykłej spokojnej manipulacji, która, owszem, może irytować, ale w sumie jest jak najbardziej do zniesienia.
No i był jeszcze Tymiński, czyli słynny Stan z żoną i czarną teczką – tajemniczy biznesmen przybyły z dalekiego Peru, który tym, co już nie wierzą nikomu, obiecał autentyczną zachodnią demokrację i dobrobyt. Wbrew temu, co się dziś sądzi, to nie Wałęsa najwięcej obiecywał, ale właśnie Tymiński. A ja, powiem uczciwie, byłem tak mocno przekonany, że z tym Tymińskim to jakiś przekomiczny żart, że autentycznie nie potrafiłem pojąć, dlaczego on jest tak bardzo atakowany przez System. Co bowiem komu przeszkadzało jakieś nie wiadomo co, które nawet nie jest w stanie mówić po polsku bez akcentu. Że on się zachowuje jak czarny jeździec na koniu, który przynosi wybawienie, że jest taki tajemniczy i w pewien szczególny sposób przystojny, że obok niego wciąż tkwi owa milcząca i jeszcze bardziej niż on tajemnicza Peruwianka, że na stole jest ta czarna teczka, której zawartość zostanie ostatecznie odsłonięta? No i co z tego? W końcu nikt nie jest tak głupi, by się na coś tak prymitywnego dać złapać. No a mimo to, w pewnym momencie, kiedy do wyborów zostało zaledwie parę dni, niemal cała oficjalna propaganda już się nawet przestała skupiać na Wałęsie i zwróciła się w stronę owego Tymińskiego. A ja się wciąż zastanawiałem, czego oni się boją? Kogo?
No i to akurat już chyba wszyscy pamiętamy. Nadszedł powyborczy poniedziałek i okazało się, że Wałęsa dostał zaledwie niecałe 40 procent głosów, Mazowiecki jakieś 17 czy 18, natomiast drugie miejsce zajął ów biznesmen z Peru z ponad 20 procentami poparcia. Po zaledwie roku od dnia, kiedy Tadeusz Mazowiecki został premierem i przez wiele miesięcy notował wynik na poziomie ponad 90 procent, okazało się, że w Polsce nie znalazło się nawet 3 miliony osób, dla których on stanowić by mógł jakąkolwiek wartość i jakikolwiek wybór.
Po dwóch tygodniach mieliśmy drugą turę, gdzie frekwencja była jeszcze niższa, bo ledwie 50 procentowa i Wałęsa Tymińskiemu wlał bez żadnej dyskusji.
Czemu dziś mnie akurat wzięło na wspominanie zdarzeń sprzed 25 lat? Otóż powód jest bardzo konkretny, a sprowadza się do tego, że moim zdaniem polityczna sytuacja wobec nadchodzących w maju wyborów prezydenckich jest bardzo podobna do tamtej. Z jednej strony mamy większość społeczeństwa polityką kompletnie niezainteresowaną, z drugiej jednoznacznego faworyta, Bronisława Komorowskiego, z trzeciej kandydata zjednoczonej patriotycznej opozycji, Andrzeja Dudę, wedle wszelkich oficjalnych spekulacji, skazanego na oczywistą i ciężką porażkę, a gdzieś z boku tę lalunię o nazwisku Ogórek, wprawdzie nie z Peru, natomiast od ówczesnego Tymińskiego znacznie bardziej atrakcyjną, wykształconą, elokwentną i zdeterminowaną, by może owych wyborów nie wygrać, ale wziąć, co się da. I co najważniejsze, jak wiele na to wskazuje, mamy do czynienia z kimś, kto w odróżnieniu od Tymińskiego, nie jest wymysłem służb, które wymyśliły sobie, że wystawiając ją, odbiorą trochę głosu Dudzie, a już za chwilę mogą się zacząć bać, że to nie Dudzie ona sprawi niespodziankę, ale komuś kompletnie innemu i niespodziewanemu.
Ale jest coś jeszcze, na co nie mogłem nie zwrócić uwagi, a co mi bardzo dramatycznie przypomina czasy sprzed ćwierć wieku. Otóż każdy kolejny dzień przynosi kolejne dowody na to, że System Magdy Ogórek się boi i to boi się, jak jasna cholera. Kiedy czytam komentarze głównych reżimowych komentatorów, niemal fizycznie po drugiej stronie tej agresji – bo to już jest autentyczną agresja – widzę tamtego dziwnego człowieka z teczką. I oczywiście słyszę ten śmiech, widzę te szyderczo wykrzywione usta, zauważam oczywiście ten pozorny spokój i pewność siebie, a jednocześnie nie mogę przestać patrzeć na tę tak starannie wyszykowaną kobietę i widzieć Stanisława Tymińskiego – owego tajemniczego biznesmena z Peru, powstającego spod tego bezwzględnego i tak bardzo brutalnego ataku. Ale nie tylko o nim. Bo również o tych wszystkich ludziach, którzy oddali na niego głos w tamtych wyborach. Nie zamiast na Wałęsę, ale zamiast na Wałęsę i Mazowieckiego.
W tamtych wyborach – w pierwszej turze oczywiście, a nie w drugiej, która była już obciążona owym kompletnie obłędnym wyborem – Wałęsa otrzymał poparcie niespełna 40 procent głosujących i postarajmy się ten wynik docenić, choćby uwzględniając fakt, że to był naprawdę dopiero początek i nadzieje były znacznie bardziej rozbuchane, niż dziś. On dostał więc te swoje 40 procent i razem z Tyminskim wszedł do drugiej tury, gdzie go naturalnie rozniósł. To było 40 procent, ale wiemy, że nawet gdyby na Wałęsę zagłosowało 30, czy 25 procent, on i tak by do tej drugiej tury wszedł i ją wygrał z palcem w swojej dziurawej skarpetce. 25 procent w pierwszej turze. To naprawdę niewiele, ale wiele wskazuje, że więcej nie trzeba. Naprawdę więcej nie trzeba. Zastanówmy się więc nad tym i naprawdę kibicujmy im, żeby jeszcze bardziej się skupiali nad tym, żeby Magdę Ogórek niszczyć. Myślę, że nie zaszkodzi nawet aresztować jej męża, że już nie wspomnę o tym, że ktoś z nich, kiedy te wybory będą tuż-tuż wpadnie może na pomysł, by się wziąć bezpośrednio za nią. W końcu od czegoś ta prokuratura jest, prawda? To może zrobić odpowiednie wrażenie. A my te nerwy obserwujmy ze spokojem. Może być naprawdę ciekawie.
Stary Marks wymyślił w swoim czasie, że historia wraca w formie swojej własnej parodii. Nasze ostatnie doświadczenia wskazują, że tu on akurat się nie mylił. Jest jednak pewna szansa, że ten jeden raz się okaże, że parodia już była, a historia potrafi się również powtórzyć bez śladu uśmiechu.

Wszystkim polecam korzystanie z księgarni Coryllusa, oczywiście pod adresem www.coryllus.pl. Tam wciąż, w cenie zaledwie 15 zł plus przesyłka, jest do kupienia pierwszy wybór moich felietonów zatytułowany „O siedmiokilogramowym liściu i inne historie”. Serdecznie zachęcam.

środa, 21 stycznia 2015

Franciszek vs. Króliki - nokaut w 12 sekundzie

Już kilka dni po tym, jak nowym papieżem został kardynał Bergoglio przyjmując imię Franciszka, stanęliśmy wobec zjawiska raczej dość oryginalnego. Oto wszelkiej maści ateiści, agnostycy, antyklerykałowie, osoby tak zwane „wierzące, ale niepraktykujące”, czy wreszcie ci wszyscy, którzy w stosunku do spraw wiary zachowywali dotychczas zimną obojętność, nagle podnieśli głowy i oświadczyli, że jest im bardzo miło widzieć, że papieżem został jeden z nich. Ale wobec owego szaleństwa – bo to z czym mieliśmy do czynienia należy nazwać szaleństwem – nawet, jeśli była w nim dość perfidna metoda – a w sposób dość jednoznaczny była – zamiast solidarnego protestu osób pobożnych i pozornie wiernych Kościołowi przeciwko temu kłamstwu, mogliśmy zaobserwować coś wręcz przeciwnego, a mianowicie swego rodzaju przyjazne sprzężenie zwrotne. Im bardziej strona, że tak ją nazwiemy, bezbożna ogłaszała papieża Franciszka swoim sprzymierzeńcem, tym bardziej ludzie z Bogiem w sercu i medalikiem z Matką Boską na szyi, owszem, głosili sprzeciw, tyle że nie w stosunku do owych kłamców, ale jak najbardziej w stosunku do Ojca Świętego.
O co chodziło? Jakiego rodzaju pretensje do Franciszka kierowano. Otóż dokładnie te same, które bezbożne kłamstwo, propagowało, tyle że w formie laudacji. Mechanizm od początku był prosty i jest prosty wciąż: bezbożnicy ogłaszają, że Papież jest ich duchowym przywódcą, bo wsparł związki homoseksualne i wypowiedział się za dopuszczalnością aborcji, na co lud pobożny w jednej chwili, jak za panią matką, deklaruje swój wrogość wobec papieża – duszpasterza ludzi złych i podłych. Co im każe za każdym razem akceptować te kłamstwa? Jak to możliwe, że choćby ów bardzo wyraźny i jednoznaczny przekaż Franciszka, że ten kto się nie modli do Boga, ten się modli do Diabła nie jest już dla nich tak ważny, jak oczywiste plotki rozpuszczane przez media i osoby z mediów czerpiące całą swoją wiedzę o świecie? Otóż doszło do tego dlatego, że tak naprawdę zarówno jedna strona jak i druga, grzeszy najbardziej grzeszną gnuśnością, gdzie nie liczy się nic, jak tylko to, co człowiekowi podpowiedzą jego emocje i kompleksy. Ani jedni ani drudzy od samego początku choćby na jeden moment nie uznali za stosowne się nad swoim grzechem zadumać i zwyczajnie opamiętać. Od początku, niemal dzień za dniem mieliśmy do czynienia z zachowaniem typu bodziec – reakcja. Jak u małpy w ruskim laboratorium.
Kiedy przedwczoraj jeszcze, portal wpolityce.pl przedstawił wiadomość zatytułowaną „Śmiać się czy płakać. Papież: ‘To nieprawda, że dobrzy katolicy muszą być jak króliki i mieć dużo dzieci’. Najważniejsza jest odpowiedzialność”, a pod spodem, podany za PAP-em tekst informujący o tym, że papież Franciszek skrytykował rodziny wielodzietne i wezwał do posiadania nie więcej, niż trojga dzieci, pomyślałem sobie, że tym razem ja już do nich nie mam siły. Uznałem, że to jest stan, na który ja już ani nie mam rady, ani rady mieć nie chcę. I machnąłem na to opętanie ręką.
I oto dziś widzę, że redakcja portalu dokonała odpowiedniej autocenzury i z owego tytułu zostawiła tylko cytat z Franciszka i uwagę o odpowiedzialności. Ów szyderczy dylemat: „śmiać się, czy płakać” wyleciał w kosmos. Mało tego. Redakcja postanowiła do swoich szyderstw sprzed zaledwie 24 godzin wprowadzić podwójne uzupełnienie, najpierw w postaci napomnienia: „kilka zdań uzupełnienia zanim ulegniemy manipulacji”, a następnie bezpośredniego już ataku na „lewicowych” kłamców i ich „manipulacje i sztuczki interpretacyjne”.
O co poszło? O to co zawsze, a więc o fakt, że jak można się było od początku domyśleć, słowa papieża zostały od początku do końca wyrwane z kontekstu i zafałszowane, a część z nas – jak zawsze – zanurzona w swej gnuśności i kompleksach, owe kłamstwo dała sobie bez jednego protestu wdrukować w umysły i serca.
Oto faktyczne słowa papieża, będące zresztą odpowiedzią na pytanie dziennikarza dotyczące dramatycznej biedy, w jakiej żyją dzieci na Filipinach:
Myślę, że liczba trojga dzieci w rodzinie, o której pan wspomniał – to mnie zabolało – to liczba, o której eksperci mówią, że jest ważna dla utrzymania populacji. Troje dzieci na jedną parę. Gdy ta liczba spada, wpadamy w inną skrajność, jak to się dzieje we Włoszech. Słyszałem – nie wiem, czy to prawda – że w 2024 r. nie będzie pieniędzy, aby wypłacać emerytury z powodu spadku populacji. Dlatego słowem kluczowym w odpowiedzi na tę kwestię, słowem, którego Kościół używa cały czas, i ja też, jest odpowiedzialne rodzicielstwo. Jak je osiągnąć? W dialogu. Każda osoba ze swym duszpasterzem poszukuje tego, co oznacza odpowiedzialne rodzicielstwo.
Wspominałem o kobiecie, która spodziewała się ósmego dziecka, mając już siedmioro, urodzonych przez cesarskie cięcie. To jest nieodpowiedzialność. Ta kobieta mogłaby odpowiedzieć: ‘Nie, ja ufam Bogu’. Ale, patrzcie, Bóg daje nam środki, by być odpowiedzialnymi. Niektórzy uważają, że – przepraszam za język – że aby być dobrymi katolikami, musimy być jak króliki. Nie. Rodzicielstwo odpowiedzialne. To jest jasne i dlatego w Kościele są grupy wsparcia dla małżeństw, są eksperci, są duszpasterze, do których można się zwrócić i jest wiele sposobów, które są dozwolone i które są pomocne. Dobrze, że pan o to spytał.
Inną ciekawą rzeczą w związku z tym jest to, że dla większości ludzi biednych dziecko jest skarbem. Prawdą jest, że także w tej kwestii trzeba być roztropnym, ale dla nich dziecko jest skarbem. Niektórzy mogliby powiedzieć, że ‘Pan Bóg wie, jak im pomóc’i być może niektórzy z nich nie byliby roztropni, to prawda. Ojcostwo (ma być) odpowiedzialne, ale trzeba też dostrzec hojność tego ojca i matki, którzy widzą skarb w każdym dziecku”.
Słowa te zostały najpierw przez światowe media pocięte na kawałki i poprzekręcane, ów przekręt został nam następnie powtórzony przez PAP, na co natychmiast odezwał się prawicowy portal wpolityce.pl, wykrzykując „śmiać się czy płakać?”, a po nim na Twitterze oczywiście wystąpił czołowy katolik III RP Tomasz Terlikowski i zagrzmiał:
Jest mi zwyczajnie przykro, po tym, co usłyszałem od papieża Franciszka. Jeśli, jego zdaniem, jestem królikiem, a optymalną liczbą dzieci jest trójka, to może niech Franciszek wskaże, które z moich dzieci jest nieoptymalne, a może niepotrzebnych, i które uważa za mnożenie się jak króliki. Smutne jest, że z ust tego, który jest moim ojcem słyszę słowa zwyczajnie raniące i wpisujące się w logikę świata, a nie Ewangelii. W‘Ojcze nasz’ nie mówię:‘bądź wola Twoja, ale do trójki dzieci’, ale zwyczajnie ‘bądź wola Twoja’. Nie rozumiem słów papieża. I nie rozumiem, że można mówić o współuczestnictwie w stworzeniu jako o robieniu dzieci”.
Oto człowiek, który nie rozumie słów papieża, których ani nie zna, ani znać nawet nie potrzebuje, bo na tego akurat papieża ma już od dawna oko, i się tym bez cienia wstydu chwali publicznie. Oto gnuśność. Gnuśność jako grzech, wstyd i hańba.
Dziś już zostało wszystko wyjaśnione i kiedy można by się było spodziewać, że ci najlepsi z najlepszych powiedzą, co mają do powiedzenia, a następnie położą uszy po sobie i się choć raz w życiu zamkną choć na chwilę, w dalszym ciągu nas pouczają, pouczają i pouczają. Terlikowski zachęca papieża, żeby był może bardziej precyzyjny, bo on na przykład czasami jego słów zwyczajnie nie rozumie, dziennikarka portalu wpolityce.pl i tygodnika „W Sieci” Marzena Nykiel ostrzega nas, byśmy nie wierzyli lewicowym manipulatorom, natomiast sam szef tego interesu wspina się już na wyżyny hipokryzji i uderza w ton, który ma nam zamknąć rozum ostatecznie: „Sytuacja nie jest więc prosta – ani z perspektywy naszej, ani z lewicowego punktu widzenia. By ją rozeznać stawajmy jednak w prawdzie, a nie udawajmy, że odpowiednią interpretacją słów zmienimy ich sens, intencję i zamierzony skutek. Bo zaczyna to wyglądać jak obrona papieża przed… Franciszkiem”.
Jak czytelnicy tego bloga pewnie pamiętają, są chwilę, kiedy moja bezradność wobec pewnego rodzaju hucpy zmusza mnie do tego, by już się tylko odwołać do Psalmisty. Dotychczas wspomniana bezradność napadała mnie wyłącznie kiedy pisałem o tamtych, stojących u wrót piekieł. Dziś zaczynam się obawiać, że powoli przychodzi czas na tych, co nam od rana do wieczora pukają do okien. Lepiej żeby on jednak nie nadszedł.

Przypominam, że w księgarni pod adresem www.coryllus.pl można kupic moja najnowsza książkę zatytułowaną „Palimy licho, czyli o TymKtóryNiePrzepuszczaŻadnejOkazji”. Uczciwie polecam, choćby jako amulet.

wtorek, 20 stycznia 2015

Jak Instytut Książki robi nas w trąbę

Nie wiem, ile na utrzymanie angielskiej wersji swojej strony internetowej przeznacza Instytut Książki, ale podejrzewam, że dużo za dużo. Gdyby mnie akurat jednak spotkało z ich strony takie wyróżnienie, że zaproponowaliby mi pracę, propozycję tę musiałbym odrzucić. Powody takiej decyzji byłyby dwa. Otóż prowadzenie czegoś co działa pod firmą o nazwie Instytut Książki i czego celem jest promocja literatury wymaga przede wszystkim albo czasu, albo odpowiedniego zaplecza, a ja nie mam ani jednego ani drugiego. Żeby tłumaczyć teksty, jak by nie było, bądź to literackie, bądź z literaturą przynajmniej teoretycznie związane, trzeba mieć do tego albo dużo czasu, albo dużo ludzi, którym będzie można tę robotę zlecać, no i tu pojawia się drugi powód, dla którego ja bym tego typu propozycji przyjąć nie mógł. Otóż nawet jeśli mogę przyjąć zarzut, że jestem bezczelnie zarozumiały, to z całą pewnością nie jestem aż tak bezczelny i tak zarozumiały, żeby się porywać na coś takiego. Ja najzwyczajniej w świecie nie umiałbym w tym trybie produkować tekstów na odpowiednio wysokim poziomie. I nie likwiduje tego problemu nawet fakt, że najwyraźniej Instytut Książki tego typu dylematów nie ma.
W swojej dzisiejszej notce Coryllus zamieścił link do angielskiej wersji strony internetowej owego Instytutu Książki i powiem szczerze, że to co tak znalazłem zrobiło na mnie wrażenie wykraczające znacznie poza ten projekt. I proszę nie myśleć, że ja tu zaraz zacznę wyłapywać różnego rodzaju błędy, jakie się tam pojawiły, bo akurat niczego szczególnie rażącego w owych tłumaczeniach nie znalazłem. Chodzi o coś zupełnie innego, na co zresztą – nie wiem, na ile świadomie – zwrócił uwagę w komentarzu pod tekstem Coryllusa kolega kocio1. Otóż teksty jakie tam są publikowane, to są teksty pisane po polsku, tyle że przetłumaczone na język, jak on sam to określa, kolonistów. Ja wprawdzie bym wolał ów język tłumaczenia określić, jako język maturzysty, ale niech będzie „kolonistów”. Chodzi bowiem o to, co kocio1 napisał w pierwszej części zdania: to są teksty napisane po polsku, a nie po angielsku. I to jest coś tak rzucającego się w oczy, że wręcz oślepia. Czytamy to tłumaczenie i pierwsze co nam przychodzi do głowy, to jego oryginalna wersja. Słowo w słowo.
Przyznaję, że przeczytałem zaledwie jedno z owych tłumaczeń, podpisane przez niejaką Antonię Lloyd-Jones, i to co musiałem stwierdzić niemal od pierwszego zdania, to to, że ta Lloyd-Jones to albo nie jest żadna Lloyd-Jones, ale jakaś Kasia, Dorota, czy Wojtek, którzy dla większego wrażenia podpisują się wymyślonym nazwiskiem, albo to jest owszem prawdziwa Lloyd-Jones, tyle że nie ona to tłumaczenie robiła, ale zaledwie za nie ze swojego honorarium Wojtkowi, Kasi, czy Dorocie coś tam odpaliła. I raczej tej drugiej wersji bym się trzymał, ponieważ nie wyobrażam sobie, by instytucja taka jak Instytut Książki zlecała tę robotę jednej osobie.
Jak już wspomniałem wyżej, tam raczej błędów jako takich nie ma, a przynajmniej ja ich nie zauważyłem, natomiast jest to, co kocio1 określił, jako polski tekst. To co Instytut zamieszcza na swojej stronie w angielskim to jest tłumaczenie tak jednoznaczne, że trudno to czytać bez irytacji. I już nawet nie chodzi o to, że jego styl jest kompletnie niekonsekwentny, gdzie tuż obok siebie pojawiają się ewidentny żargon w postaci owego nieszczęsnego „bumper” i równie nieszczęsne „whom”, o którym choćby W. Stannard Allen w swojej słynne „Living English Structure” pisze, że studenci powinni być bardzo mocno zniechęcani do jego używania, jako że od setek już lat „whom” występuje wyłącznie w języku bardzo oficjalnym. Inna sprawa, że akurat tam zamiast „whom” znacznie lepsze byłoby bardziej naturalnie brzmiące „which”, bo zdanie „Several crime writers have also produced new books, of whom the front runners includeLord of Numbers by Marek Krajewski, Rage by Zygmunt Miłoszewski, The Devourer by Katarzyna Bonda, and The Concrete Palace by Gaja Grzegorzewska”, to czysty bełkot, który nawet na podstawowej maturze by nie przeszedł. Ale my nie o tym.
Jak zdążyliśmy zauważyć, pojawieniu się kolejnego „wybitnego” autora książek w Polsce towarzyszy niezmiennie informacja, że jego książki są od wielu tłumaczone na niemal wszystkie języki świata. I powiem uczciwie, że to mnie zawsze zadziwiało. Ja zdaję sobie sprawę z tego, że dzisiejsza literatura światowa, w odróżnieniu od filmu, czy muzyki choćby, przeżywa ciężki kryzys i to do tego stopnia, że można wręcz pomyśleć, iż literatura się już skończyła. Nie zmienia to jednak faktu, że coś tam oni, czy to w Niemczech, Wielkiej Brytanii, Francji czy Hiszpanii, nie mówiąc już o Stanach Zjednoczonych, do czytania mają, prawda? Po ciężką więc im jeszcze cholerę ten Krajewski, Miłoszewski, Bonda, czy Grzegorzewska? Przecież to nie ma sensu.
Wydaje mi się, że notka na stronie Instytutu Książki podpisana nazwiskiem Antonia Lloyd-Jones doskonale odsłania ów przekręt. Ów tekst nie jest adresowany do nikogo, a jego celem jest wyłącznie dalsze, znane nam już od tak dawna, przewalanie budżetu. I wszystko też wskazuje na to, że niczym innym, jak przewalaniem budżetu jest wydawanie kolejnych książek Krajewskiego, Miłoszewskiego, Bondy i Grzegorzewskiej. Ale mało tego. Wygląda na to, i wiele wskazuje na to, że ten obraz jest jak najbardziej prawdziwy, niczym innym, jak przewalaniem budżetu, jest produkcja tłumaczeń tej rzekomej literatury na języki obce.
Miałem dziś zajść do księgarni i zobaczyć, co to za syf ten Miłoszewski, ale wygląda na to, że nie znajdę czasu. Zakładam jednak, że od filmu „Ida” lepszy on nie będzie. A skoro tak, to ja sobie nie jestem w stanie wyobrazić, jak choćby i w Niemczech, gdzie, jak wiemy, można sprzedać niemal każde gówno, ktokolwiek by podejmował wysiłek, by Miłoszewskiego przetłumaczyć i wydać. Na moje oko i wyobraźnię, to wszystko się ogranicza do wynajęcia firmy prowadzonej przez wspomnianą Antonię Lloyd-Jones, by ona z kolei zleciła kolejną robotę jednemu z zatrudnianych przez siebie tłumaczy, zapewne absolwentów Wielokulturowego Liceum im. Jacka Kuronia, a oni już się tam postarają, by to zrobiło wrażenie przynajmniej na Miłoszewskim. No bo przecież na nikim więcej.
A zatem potwierdza się po raz kolejny to, co już od dawna tu podejrzewaliśmy. To wszystko jest jeszcze jeden przekręt, a mnie nie pozostaje już nic innego, jak tylko odpowiedzieć Coryllusowi na zadane mi w komentarzu pod jego notką pytanie, co to takiego ten „bumper”. Wszystko jedno, Przyjacielu. Wszystko jedno. Może być zderzak, ale również zwykły „shit”, tyle że bardziej cenzuralne. W tym wypadku „shit” będzie nawet lepsze: „Takiego shitu nie mieliśmy w Polsce od lat”. Czyż to nie brzmi pięknie?

Ponownie chciałbym zwrócić uwagę na fakt, ze jest w Polsce księgarnia, gdzie wszystko co kupić i przeczytać warto, jest zaledwie na jedno kliknięcie. Wystarczy zajść na adres www.coryllus.pl, a tam już sobie poradzimy. Szczerze polecam i przypominam, że kończy się nakład moich dwóch pierwszych książek sygnowanych nickiem Toyah. Dodruk nie jest planowany, a cena już niższa nie będzie.

poniedziałek, 19 stycznia 2015

Czy ktoś nas robi w trzy karty, czy to tylko sms?

Nie wiem, czy to wrażenie nie opuści mnie już nigdy, ale od dłuższego już czasu nie mogę przestać się dziwić, że są jeszcze rzeczy, o których jeszcze nie pisałem. Co mam dokładnie na myśli? Oto kończy się dzień, a ja zaczynam się zastanawiać, czy do jutra znajdę jeszcze w swoim sercu tę jedną refleksje, którą warto by się było podzielić, jednocześnie się nie powtarzając. No i ostatecznie, dzięki Bogu, najczęściej jakoś niemal rzutem na taśmę, udaje mi się wypatrzeć coś, co przynajmniej robi wrażenie świeżego. Często jednak dzieje się tak, że wracają już wyłącznie stare wątki, stare refleksje i dawno już wypowiedziane słowa, które nawet jeśli już się zapomniało, przez ową straszną wręcz powtarzalność historii, wracają i naprawdę nie jest prosto je zlekceważyć.
Oto wczoraj na blogu Coryllusa, któryś z komentatorów podesłał link z rozmową, jaką „Wyborcza” przeprowadziła z pracownikiem jednego z wydawnictw, którego, deklarowanym przynajmniej, zajęciem jest czytanie nadsyłanych fragmentów książek nieznanych autorów i ocenianie ich pod kątem ewentualnej publikacji, a dla zilustrowania rozmowy, opublikowała serię wybranych fragmentów owych fragmentów. Przeczytałem tę rozmowę, przejrzałem strzępy nadesłanej do wydawnictwa literatury i od razu przypomniała mi się inna publikacja tej samej „Gazety Wyborczej” sprzed lat, w której urządzono festiwal szyderstw z aplikacji o pracę, pisanych przez ludzi biednych, niewykształconych i zdesperowanych.
Ktoś mi powie, że tu akurat między jednym a drugim nie ma najmniejszego związku. O ile bowiem we wcześniejszym przypadku mieliśmy do czynienia z ludźmi autentycznie zdesperowanymi, z których wprawdzie zawsze można się pośmiać, ale którzy wystawili się na ten atak niejako z przymusu, tych tu akurat nikt nie zmuszał, by próbowali wchodzić w rywalizację z takimi gigantami współczesnej literatury, jak choćby zaprezentowany wczoraj tak znakomicie przez Coryllusa Zygmunt Miłoszewski. I ja nawet byłbym w stanie się z tą opinią zgodzić, gdyby nie coś, co bardzo ściśle łączy obie publikacje pod względem ujawnionego tu czegoś, co Anglicy określają przy pomocy słowa „attitude”. Otóż w jednym i drugim wypadku mamy do czynienia z pewnym typem spojrzenia na świat, który każdy normalnie wrażliwy człowiek w pierwszym odruchu ma ochotę rozbić w pył, następnie podpalić, a w końcu ten cuchnący popiół wrzucić do oceanu.
Co mam na myśli? Otóż chodzi mi o podejście i do świata i drugiego człowieka, manifestujące się w postaci najwyższej pogardy w stosunku do tych, którzy dali się złapać na nasze sztuczki. To z czym mamy do czynienia zarówno w przypadku tamtych aplikacji, jak i dzisiejszych fragmentów literatury stanowi rodzaj podłości zasługującej na karę najwyższą. Oto System najpierw stworzył mit, następnie go wypromował, w końcu kazał niewinnym, choć naiwnym ludziom w niego uwierzyć, a kiedy część z nich postanowiła zupełnie nieświadomie w tej zabawie uczestniczyć, wziął tych ludzi za uszy, postawił ich na samych środku miasta i urządził sobie i swoim sługom cyrk. I to jest zachowanie, które woła o pomstę do nieba.
Popatrzmy na ludzi rozsyłających w różne miejsca owe śmieszne aplikacje. Czemu oni to robią? Otóż robią to tylko dlatego, że chcą znaleźć jakąś pracę, a powiedziano im, że pierwszym warunkiem na jej otrzymanie jest napisanie CV. No więc piszą i ani im do głowy nie przyjdzie, że przede wszystkim, jeśli w ogóle ktokolwiek na tę ich pisaninę zechce zwrócić uwagę, to wyłącznie po to, by się z niej pośmiać, a po drugie wszystkie miejsca i tak już są zajęte przez tych, którzy niczego ani nie musieli pisać, ani już na pewno wysyłać. Najwyżej dali szwagrowi, mężowi sąsiadki, lub ojcu kolegi, apotem tylko odebrali telefon.
Podobnie jest tutaj. System pokazał, choćby na przykładzie takich literackich nieudaczników, jak wspomniany przed chwilą Miłoszewski, czy, parokrotnie już wcześniej, Karpowicz, Pilch, czy Stasiuk, naiwnym, a jednocześnie jakoś tam przedsiębiorczym ludziom, że każdy może zostać autorem książek, trzeba tylko wierzyć, że się ma coś do powiedzenia, no i próbować, próbować i próbować, i część z nich uznała, że czemu nie? Można spróbować. No i znów ani im do głowy nie przyszło, że jeśli ktokolwiek będzie czytał te ich historie, to tylko po to, by ostatecznie przy pierwszej lepszej okazji urządzić z nich pośmiewisko przed całym światem.
No i znów ktoś mi powie – niewykluczone, że to będzie ta sama osoba, która ostatnio nie może się przestać naśmiewać z tak zwanych „frankowiczów” – że nikt nikogo do niczego nie zmuszał, a poza tym, no jednak bez przesady – coś umieć trzeba. Otóż nieprawda. Jest właśnie tak, że nie trzeba umieć nic. Ja nie mam najmniejszych wątpliwości, że gdybyśmy przeprowadzili dziś eksperyment polegający na tym, by kazać choćby owym setkom tysięcy urzędników zatrudnionych na wszystkich szczeblach państwowej administracji, by napisali CV, to byśmy mieli dokładnie tę samą, a kto wie, czy nie jeszcze wyższą frajdę, niż z tamtymi aplikacjami sprzed lat.
I nie mam też najmniejszej wątpliwości, że gdybyśmy przepisali pierwszą lepszą powieść pisarza Stasiuka, wysłali ją do pierwszego lepszego dużego wydawnictwa, ona nie dość, że by została przez wydawnictwo odrzucona, to jeszcze niewykluczone, że przy okazji takiej jak owa wspomniana przez mnie wyżej, wystawiona na publiczne szyderstwo. I z całą pewnością skutecznie. Czy dlatego, że ona na owo szyderstwo zasługuje? Oczywiście. Jak najbardziej. Ale nie tylko dlatego. Ona by została wyszydzona z tej prostej przyczyny, że w ostatnich latach ów szyderczy rechot jest jedyną niemal rzeczą, która wielu z nas została.
Czytam fragmenty opublikowanych przez „Wyborczą”, a odrzuconych przez wydawnicze sito książek, i daję słowo, że gdyby mi tego nie napisano jasno, nie wiedziałbym, czy to jest coś, co oni odrzucili, czy może wyznaczyli do publikacji. Nie mam pojęcia, czy ten jakiś bełkot, to nowa książka Olgi Tokarczuk, czy jakiejś Jadzi z Ursynowa. I jestem pewien, że tak naprawdę tego nie wiedziałby nikt, gdyby nie to, że System zawsze o takich rzeczach informuje bardzo głośno i wyraźnie. A gdyby ktoś potrzebował przekazu jeszcze jaśniejszego, to go z pewnością dostanie.
Zacząłem tę notkę od refleksji dotyczącej wrażenia, jakie mnie od pewnego czasu nie opuszcza, a sprowadzającego się do przekonania, że o wszystkim już kiedyś tu mówiliśmy. Tak też jest w pokazanym wyżej przypadku. Otóż jeszcze w roku 2012 opisałem przypadek pewnego amerykańskiego pisarza-amatora, który w drodze eksperymentu przepisał słowo w słowo powieść „Kroki” Jerzego Kosińskiego, książkę nagrodzoną National Book Award i sprzedaną w ilości 500 tysięcy egzemplarzy, a następnie rozesłał ją do 10 największych nowojorskich wydawnictw, w tym oryginalnego owych „Kroków” wydawcy, oraz do 10 najważniejszych w mieście agentów. I proszę sobie wyobrazić, że książka Kosińskiego została jednogłośnie przez wszystkich odrzucona, jak zbyt słaba.
Chuck Ross, ów cwaniak z lewym rękopisem Kosińskiego, poszedł ze swoją historią do mediów i zrobił z niej parodniowy news. Ktoś mi powie, że wydawnictwa się skompromitowały i że skompromitowali się nowojorscy agenci, nie poznawszy się na dziele wybitnym i uznanym zarówno artystycznie, jak i komercyjnie. Otóż to jest nieprawda. To nie oni się skompromitowali. Skompromitował się Ross, nie wiedząc, że ten cały Kosiński to zwykłe gówno, jak tysiące innych tego typu książek, które jednak wyłącznie przez to, że nie zostały zakwalifikowane do gry, mogą w najlepszym wypadku trafić do beczki śmiechu.
Bo prawda jest taka, że nie ma żadnego rynku, żadnej konkurencji, żadnych konkursów. Jest tylko propaganda, z której my ani nic nie rozumiemy, ani rozumieć nie musimy, bo chodzi wyłącznie o to, byśmy od czasu do czasu zrobili to, pomyśleli to, czy powiedzieli to, co dostaliśmy w starannie udekorowanej kopercie z bardzo precyzyjną instrukcją. To jest coś, co tak naprawdę nie różni się niczym od esemesa, który właśnie otrzymałem o następującej treści: „Wiola lub Adam przejmą Twoją NAGRODĘ, jeśli Ty zrezygnujesz. Kiedy ją w końcu odbierzesz? Odeślij darmowy sms OK i będzie Twoja. Gratuluję!” A oni nie różnią się niczym od tych, co te esemesowe akcje organizują. Jestem pewien, że i tam i tu od rana do wieczora trwa tak zwana balanga.

Jeśli ktoś szuka dobrej i uczciwej literatury, może oczywiście zajść do księgarni obok i ryzykować. Najbezpieczniej jednak byłoby wejść na stronę www.coryllus.pl i kupić sobie choćby moją książkę pod tytułem „Marki, dolary, banany i biustonosz marki Triumph”. Jak mi ktoś znajdzie dziś na rynku coś lepszego, zwracam pieniądze.




sobota, 17 stycznia 2015

O pilotach boeingów na traktorze

Pojawienie się na blogu Coryllusa dziennikarki tygodnika „W Sieci” Mai Narbutt wywołało pewne poruszenie, głównie dlatego, że na naszych blogach dziennikarze ze swoimi komentarzami z reguły się nie pojawiają. Owszem, oni z całą pewnością ślęczą tu dzień za dniem całymi godzinami, jednak gdy chodzi o to, by się pokazać, przedstawić i podzielić się jakąkolwiek opinią – o tym mowy być nie może; co najwyżej pod jakimś wymyślnym nickiem, no ale to, jak wiemy, się nie liczy. A zatem przyszła na blog Coryllusa red. Narbutt i spędziła tam znaczną część dnia starając się bardzo, by każdy zainteresowany zechciał zauważyć, że ona tak naprawdę nie wie, gdzie jest – czy na blogu Coryllusa, Maciejewskiego, Osiejuka, czy może jakiegoś Toyaha, a tego nie wiem, bo jako bardzo poważna dziennikarka nie ma możliwości znać każdego blogera. Jak mówię, wizyta ta przez swoją wyjątkowość zrobiła na niektórych z nas wrażenie, i to do tego stopnia, że część komentatorów wręcz wyraziła w stosunku do red. Narbutt uznanie, że, co by o niej nie mówić, przynajmniej się pokazała, przedstawiła i zechciała z nami porozmawiać.
Otóż gdy chodzi o mnie, nie jestem w stanie się tym wydarzeniem jakoś szczególnie przejąć, a to z dwóch powodów. Pierwszy to taki, że ja na przykład bardzo dobrze pamiętam, jak na moim blogu przez pewien czas bardzo mocno się udzielali tacy dziennikarze, jak Łukasz Warzecha, Jan Osiecki czy sam mistrz Wojciech Sadurski i te wizyty za każdym razem kończyły się totalną klapą, drugi natomiast taki, że już właściwie pierwszy komentarz red. Narbutt pokazał, że ona – przepraszam wszystkie damy – kłamie jak bura suka, a w związku z tym można podejrzewać, że przychodząc na blog Coryllusa wypełniona jest wyłącznie złymi intencjami.
Co mam na myśli? Otóż proszę zwrócić uwagę, jak ona zareagowała na zarzut Coryllusa, że z jednej strony podobno nie czyta blogów, więc nie miała pojęcia o istnieniu blogera Salonu24 Krzysztofa Osiejuka, natomiast miała pełna świadomość tego, że dla wielu stałych czytelników tego bloga Osiejuk to Toyah. Oto, jak ona wyjaśnia tę zagadkę w komentarzu u Coryllusa:
„’Toyah’ pojawił się w moim blogu, bo tak mi wyskoczyło w google, kiedy sprawdzałam , co pisze się o moim tekście”.
Wyobraźmy sobie, jak to wszystko wyglądało. Opublikowała red. Narbutt wyniki swojego tak zwanego „śledztwa” w tygodniku „W Sieci” i od razu postanawiając sprawdzić reakcje czytelników, zaczęła wpisywać różne hasła w googlu, i oto trafiła na blog toyah.pl. Przeczytała, co tam jest napisane, siadła do laptopa i szybko napisała tekst do portalu wpolityce.pl o tym, jak to bloger Salonu24 Toyah wciąż wypisuje banialuki na temat jakiejś mitycznej Krainy Grzybów, bo mu o tym powiedziało dziecko. Przepraszam bardzo, ale czy ktoś tu może na chwilę stracił rozum?
Przeczytałem więc ów idiotyczny komentarz red. Narbutt i właściwie dalej mi się już nie chciało, bo wiedziałem, że już za chwile ona się zacznie kłócić z kolegami i będzie jeszcze gorzej. Zajrzałem tam jeszcze raz, tylko jednak po to, by zobaczyć, jak Maja Narbutt tłumaczy się z tego, że w swoim tekście w „W Sieci”, pisząc o Kamilu z Białej Podlaski, raz używa imienia Kamil, a raz Karol. Popatrzmy:
Ten ‘Karol’ to była freudowska pomyłka, rozmawiałam z prof. Hołystem o Karolu Kocie i jakoś ta rozmowa na mnie wpłynęła”.
I tu już naprawdę nie chodzi o to, że Maja Narbutt udaje, że tylko raz pomyliła Kamila z Karolem, bo to akurat w obliczu tego, co ona odstawiła przez całe owo popołudnie i wieczór jest nieważne, ale o tego „profesora Hołysta” oraz „Karola Kota”. Ja akurat o tym całym Hołyście usłyszałem od red. Narbutt po raz pierwszy w życiu, natomiast Kota przypomniałem sobie dopiero przed chwilą. A zatem należy przypuszczać, że tych dwoje w powszechnej świadomości raczej nie istnieją. I oto nagle Maja Narbutt mówi nam mniej więcej coś takiego: „Ach wiecie, w czym rzecz? Otóż rozmawiałam niedawno z profesorem Hołystem o Karolu Kocie i ten Karol tak mi jakoś mi utkwił w pamięci, że kiedy prowadziłam swoje śledztwo w sprawie tej satanistycznej sekty z Białej Podlaskiej, to zamiast Kamila, ten Karol cały czas mi chodził po głowie”, a tak naprawdę chcę nam zakomunikować, że jaka to ona jest światowa, że spotyka się z różnymi profesorami i rozmawia sobie z nimi o różnych sprawach. Nie to co jacyś blogerzy ze swoimi dziećmi.
I to jest to, co mnie naprawdę zainteresowało. Już nie te żałosne błędy, te kłamstwa, ta gnuśność i brak choćby jakiejś minimalnej pasji, ale sama postawa wyrażająca się w owym „profesorze”. Czytałem ten komentarz i przypomniałem sobie ich wszystkich: Warzechę, Osieckiego i Sadurskiego na tym blogu, i całą tę resztę: Ziemkiewicza, Feusette, Mazurka, Skwiecińskiego, Gursztyna i Goćka tam u siebie. Oni wszyscy są właśnie tacy, jak Maja Narbutt – beznadziejnie słabi, a jednocześnie żałośnie nadęci i tak komicznie przekonani o tym, że oni są tymi pilotami boeingów, a my tutaj wozimy się po polu traktorem. Wszyscy jednym.
Proszę zwrócić uwagę na to, jacy ludzie czytają nasze, moje i Coryllusa teksty i kim są ci, którzy je na jego i na moim blogu komentują. Mamy tu lekarzy, nauczycieli, przedsiębiorców, prawników, fizyków, sportowców, pracowników naukowych, biologów, biotechnologów, farmaceutów, inżynierów, muzyków, robotników, studentów i proszę zwrócić uwagę, że jeśli którykolwiek z nich próbuje nam pokazać, że jest od nas wszystkich lepszy, nigdy się nie powołuje na swoją profesję, czy na swoje towarzyskie powiązania. Nikt z nich nigdy nie dał nam do zrozumienia, że on jest od nas lepszy, bo jako znany lekarz, lub wybitny inżynier, czy muzyk ma okazję poruszać się w poważnym towarzystwie poważnych profesjonalistów, gdzie się pije lepsze wino, słucha lepszej muzyki i prowadzi poważniejsze rozmowy. Maja Narbut w pewnym momencie poinformowała nas, że ona już nie ma czasu z nami rozmawiać, bo musi się zabierać za kolejny ważny tekst. Otóż ja sobie nie przypominam, by tu ktokolwiek kiedykolwiek napisał, że on już nie ma czasu z nami gadać, bo musi spotkać się bardzo ważnymi prezesami, projektować nowy silnik, pisać habilitację, operować na otwartym sercu, czy przeglądać akta bardzo ważnej sprawy korupcyjnej. Że już nie wspomnę o głupstwach typu „nie było mnie w kraju”, czy „na studiach z mechaniki miałem celujący”. Co najwyżej powiedział, że na razie kończy, bo ma robotę.
Z dziennikarzami jest inaczej. Oni gdziekolwiek się pokażą, zachowują się, jakby nie zależało im na niczym innym, jak tylko na tym, by każdy wiedział, ze ma do czynienia z prawdziwym profesjonalistą. Proszę obejrzeć sobie którykolwiek z dostępnych na youtubie filmów z Klubu Ronina, gdzie trzech dziennikarzy popisuje się przed zgromadzona publicznością. Gdybym sam ich nie miał okazji oglądać w akcji, pewnie bym sobie pomyślał, że oni w stosunku do mnie zachowują się z taka wyższością, bo widzą, jak ja do nich nie mam za grosz szacunku i próbują się odegrać. Jednak nie. Kiedy Rafał Ziemkiewicz, Stanisław Janecki, czy ostatnio tu wciąż przywoływany Michalkiewicz, stają przed ludźmi, którzy w stosunku do nich czują wyłącznie podziw, traktują ich dokładnie tak samo – z wyniosłym lekceważeniem, a w najlepszym wypadku, protekcjonalnym zainteresowaniem. Popatrzmy może choćby na ich twarze, jak oni na nas patrzą. Śmiem twierdzić, że nawet Jan Pietrzak robi czasem sympatyczniejsze wrażenie.
Przyszła na blog Coryllusa red. Maja Narbut i część z nas się zastanawia, po co ona to zrobiła. A ja myślę, że znam odpowiedź. Ona przede wszystkim chciała nam dwóm pokazać, że my się jej mylimy, pod drugie liczyła na to, że przynajmniej część z czytelników poczuje do niej szacunek, jako prawdziwej profesjonalistki, no i po trzecie, z czystej już próżności, licząc na to, że nas tu zaraz wszystkich porozstawia po kątach, by nam było wstyd, żeśmy w ogóle z nią zadzierali. Czy powinniśmy jej owej odwagi pogratulować? Nie sądzę, bo nie sądzę też, by za tym jej gestem stała jakaś odwaga. Jeśli tu ze swoimi komentarzami nie przychodzą Zaremba, Mazurek, czy Skwieciński, to nie dlatego, że się boją, ale ponieważ wiedzą, że dostali by tu tak w skórę, że by się nie pozbierali, a to im się zwyczajnie nie opłaca. Z tego wynika, że mają od swojej koleżanki Mai więcej zwykłego instynktu samozachowawczego.
Ktoś już na sam koniec może mnie zapytać, czemu żaden z nich nie przyjdzie tu, normalnie jak człowiek, pogadać. W końcu i tak wszyscy oni siedzą całymi godzinami na tym swoim Twitterze i tracą czas. Co więc by im szkodziło się zwyczajnie spotkać z ludźmi. Bez awantur, bez zaczepek, bez kompleksów, ale i bez ciągłego popisywania się. Otóż na to nie ma szans. Żaden z nich tu nie przyjdzie, bo musiałby choć na chwilę przyznać się sam przed sobą, że jest tylko człowiekiem, a nie coachem, trenerem, sumieniem, czy diabli wiedzą, czym jeszcze. A to by go zwyczajnie zabiło.

Wszystkich tych, którzy mają ochotę kupić sobie coś naprawdę dobrego do czytania, zapraszam na stronę www.coryllus.pl, gdzie są do kupienia wszystkie moje książki, w tym ostatnio jakby zapomniany „Podwójny nokaut”. Nawet nie trzeba być wielkim fanem muzyki, by ją pochłonąć w jeden wieczór.

piątek, 16 stycznia 2015

Czy Donald Tusk zostanie honorowym członkiem OWP?

Od wczoraj chodzi mi po głowie, by napisać coś o dziennikarzu nie jako o zawodzie, czy pojedynczym przypadku z konkretnym wybrykiem, lecz o dziennikarzu, jako stanie umysłu. Niedawno pewien znajomy, który zalegał z wypłatą, powiedział mi coś bardzo zabawnego: „Księgowa to nie zawód, to charakter”. A ja sobie od wczoraj, intensywnie, jak chyba nigdy dotąd myślę, że również dziennikarz to nie zawód, ale charakter. Czemu od wczoraj? To chyba jasne. Otóż wczoraj właśnie na blogu Coryllusa pojawiła się redaktorka tygodnika „W Sieci” Maja Narbutt i zrobiła na wszystkich absolutnie takie wrażenie, że w okolicach północy tam już tylko szedł czarny dym.
A więc od razu pomyślałem sobie, że dziś napiszę tekst o dziennikarzu właśnie nie jako zawodzie, ale charakterze, jednak nagle się dowiedziałem, że dziś cały dzień będę musiał poświęcić na pisanie tekstu dla Piotra Bachurskiego o Liliane Bettencourt i nie ma takiej możliwości, bym stworzył coś solidnego obok tego. A zatem, do sprawy wrócę jutro, dziś natomiast – znów trochę wcześniej niż zwykle – ostatni felieton z „Warszawskiej Gazety”. Bardzo proszę:

Jak wiemy, doszło podobno do zamachu na lewicowy paryski tygodnik „Charlie Hebdo”, w którym poza 12 pracownikami redakcji, zginął też podobno policjant, co nam bardzo dokładnie pokazał niezastąpiony Internet. Ponieważ jako osoba wychowana na policyjnym dramacie filmowym, gdzie zawsze było tak, że jeśli ktoś komuś strzelał w głowę, to ta głowa nawet jeśli się nie rozpadała na kawałki, to przynajmniej krwawiła, jestem do przedstawionego zdarzenia uprzedzony, spróbuje się skupić na czymś nie mniej ciekawym, a kto wie, czy nie istotniejszym.
Otóż, jak również wiemy, na wezwanie poruszonej zdarzeniem opinii publicznej, do Paryża przybyli polityczni przywódcy z całego świata, by wraz z milionami Francuzów wziąć udział w marszu przeciwko terroryzmowi. I oto, proszę sobie wyobrazić, w Internecie trafiłem na zdjęcie maszerujących polityków… i nagle się okazało, że oni idą zupełnie sami. Jak się okazało, owym milionom demonstrantów wydzielono specjalny fragment Paryża, by się tam przez parę godzin poudzielalać, natomiast politycy zebrali się na stronie, wzięli pod łokcie, zrobili sobie zdjęcie, jak w solidarnym proteście idą całą szerokością ulicy, po czym się rozeszli.
Zdjęcie to – nie to od przodu, gdzie wszystko wygląda tak, jakby za nimi szły te miliony, ale z góry, gdzie widzimy zaledwie grupkę jakichś dziwnych, stłoczonych w jednym miejscu, osób – oczywiście robi na nas wrażenie, najlepsze jednak przed nami. Oto, jak wiemy, w takich sytuacjach zawsze istnieje hierarchia wynikająca z osobistego prestiżu, a zatem, w pierwszym rzędzie idą najważniejsi, w drugim mniej ważni, a w dalszych ważni jeszcze mniej, no i najmniej. W tym wypadku, protokół z przodu postanowił postawić kanclerz Merkel, prezydenta Hollanda, premiera Nethaniahu, premiera Camerona i dalej wedle szyku. W drugim rzędzie natomiast znalazło się miejsce między innymi dla Donalda Tuska i prezydenta Autonomii Palestyńskiej Abbasa. I w czasie gdy politycy strzelali sobie słitfocię, doszło do zdarzenia, które przez nasze media zostało niemal całkowicie ocenzurowane. Oto niemiecki dziennik „Bild” opublikował serię zdjęć, na których widać, jak w trakcie owej sesji palestyński prezydent próbuje dostać się do Merkel i do tego wykorzystuje naszego Tuska. Najpierw bierze go pod rękę i zaczyna go ciągnąć do przodu, następnie widzimy obu, jak stoją w pierwszym rzędzie – Tusk obok Merkel, Abbas obok Tuska. Na kolejnym Abbas pochyla się przed nosem Tuska, by się przywitać z Merkel… a na następnym już stoi obok niej, miło sobie z nią gawędząc, z Tuskiem ponownie wyrzuconym do drugiego rzędu. A nam wystarczy spojrzeć na jego minę – na którą i „Bild” zwraca uwagę – by zrozumieć, co się stało. Również, by zrozumieć, co się stało, wystarczy spojrzeć na minę Nethaniahu. A wszystko to dzięki nowemu „prezydentowi Europy”.
Wiedzieliśmy, że on się tam przyda. Jego miejsce i rolę określił na początek prezydent Abbas. Jestem pewien, że inni już się ustawiają w kolejce.

Jak zawsze oczywiście zachęcam do kupowania naszych książek w księgarni pod adresem www.coryllus.pl

czwartek, 15 stycznia 2015

Jeszcze o Krainie Grzybów i oczach szeroko zamkniętych

Od czasu, gdy człowiek ze wściekłym psem zabrał mi telefon, korzystam ze starego Samsunga i w związku z tym, kiedy nie ma mnie w domu, a chcę się dowiedzieć, co słychać na blogu i w okolicach, muszę liczyć na pomoc rodziny i znajomych, bo Samsung wprawdzie coś transmituje, ale ledwo ledwo. Podobnie było wczoraj, kiedy całe popołudnie byłem poza domem, a z każdej strony otrzymywałem informacje, że redaktor Narbutt z tygodnika „W Sieci” napisała w portalu wpolityce.pl, że ona Toyaha nie czytała, nie czyta i czytać nie będzie. Oczywiście, w obliczu tego typu wiadomości, najlepiej pewnie by mi było unieść się honorem i zacząć tłumaczyć, że ja też Narbutt nie czytam i czytać nie będę, a mój tekst na temat mainstramu, któremu potrzebny był cały miesiąc, by odkryć, że zbrodnia pod Białą Podlaską była związana z rytuałem satanistycznym, jeśli wspominał coś o prawicowych dziennikarzach, to tylko w drodze całkowitego wyjątku. W końcu, skoro zawodowiec Narbutt może tak kłamać, to czemu nie ja, marny bloger. Jednak jakoś głupio, czyż nie?
Ktoś też może mnie spytać, po co ja w ogóle na ów wczorajszy tekst reaguję, skoro on jest od początku do końca tak nieuczciwy, że od razu widać, jakie intencje kierują red. Narbutt. I przyznaję, że jest to jakiś argument. Skoro ona nie ma potrzeby rozmawiać choćby odrobinę szczerze, to znaczy, że gadać nie ma z kim. Z drugiej strony, nie oszukujmy się. Nie codziennie się zdarza, że oni w aż tak otwarty sposób tu przychodzą i próbują zza rogu komentować. Nie wypada więc chyba udawać, że się nic nie stało. A więc, nie udawajmy.
Przyznaję zatem bez dyskusji, że ja zarówno Narbutt, jak i jej kolegów, niepokornych dziennikarzy czytam aż nazbyt systematycznie. Kiedy więc wróciłem wieczorem do domu, siadłem od razu do komputera, znalazłem odpowiedni tekst, w nim fragment dotyczący Toyaha i uznałem, że co jak co, ale pierwszą osobą, którą muszę poinformować o tym, co się stało, musi być moja młodsza córka, no bo w końcu i ona właśnie stała się sławna. Zawołałem ją i pytam: „Zosiu, wiesz kto to jest pani Maja Narbutt?” „No. To ta, co pisała o Zuzanie”, odpowiada moje dziecko. „Dziś pisze o tobie”, mówię córce, no to ona myk do komputera i zaczyna czytać. Najpierw zaczęła chichotać po przeczytaniu tytułu, a po pewnym czasie podnosi głowę, patrzy na mnie z niepokojem i pyta: „Czy to są może jakieś jaja?” „Jaja?” odpowiadam. „Jakie jaja? To jest poważny prawicowy portal”. „A czemu ona nie umie pisać po polsku?”…
I to jest właśnie to, co chciałbym dziś powiedzieć. Otóż jedną z korzyści, jakie daje blogowanie, z całym bagażem towarzyszących mu czynności, a wśród nich z możliwością obserwacji tego co się dzieje w oficjalnej przestrzeni, jest to, że człowiek wie, że coś takiego jak zawodowe dziennikarstwo skończyło się wraz z końcem PRL-u. Jeśli krytycznie spojrzymy na to co nas otacza, a stanowi fragment publicznej rzeczywistości, możemy niemal w jednej zauważyć, że wraz z końcem PRL-u skończyło się i tradycyjne, a więc profesjonalne dziennikarstwo, szkoła, szkolnictwo wyższe, film, literatura, rozrywka, nauka, system sprawiedliwości, polityka – można wymieniać. To z czym mamy do czynienia, to upadek tak straszny, że niekiedy aż trudno uwierzyć, że do czegoś podobnego mogliśmy doprowadzić. A Maja Narbutt jest zaledwie tego bardzo skromnym przykładem.
I ja wcale nie przesadzam. Kiedy syn mój studiował, miał zajęcia z pewną panią doktor, specjalistką od angielskiej kultury i literatury, no i któregoś dnia, robiąc jakieś ćwiczenia trafili oni na dialog: „Czy byłeś w Hampton Court?” „Tak, tulipany były przepiękne”. Pani doktor najpierw się zmarszczyła, potem podrapała w głowę, a w końcu powiedziała: „Hmm… no wiecie, tego to za bardzo nie rozumiemy, wydaje się jednak, że może chodzić o budynek jakiegoś sądu, gdzie na oknach stoją doniczki z tulipanami”. I znów, muszę powtórzyć: ja naprawdę nie przesadzam, a ta historia jest zaledwie jedną z wielu, które mi syn niemal codziennie przynosił z uczelni. A ja jestem pewien, że każdy z nas ma dziesiątki podobnych, tyle że już niekoniecznie związanych z uniwersytetem.
No i na to wszystko pojawia się red. Narbutt z tygodnika „W Sieci” i z wyniosłym spojrzeniem informuje nas, że to ona jest tu zawodowcem, a my najwyżej możemy sobie coś tam podłubać. A robi to, gdy chodzi o język, interpunkcję, czy samą edycję tekstu, gdzie każde praktycznie zdanie stanowi osobny akapit, w taki sposób, że na maturze za coś takiego dostałaby dwóję. Jak już jednak powiedzieliśmy, jest jak jest i inaczej nie będzie. To jest oferta, przed jaką stoimy i jedyne co nam pozostaje, to ją albo przyjąć, albo zlekceważyć, tyle że wówczas będziemy musieli konsekwentnie zlekceważyć większość z tego, co nas otacza.
W tej sytuacji może nie będę się wyśmiewał z technicznej nieporadności demonstrowanej przez red. Narbutt, a więc choćby owego „drugiego, trzeciego i czwartego drugiego dna”, na które zwrócił uwagę w swoim dzisiejszym tekście Coryllus, lecz skupię się na tym, co tu stanowi samą treść jej wystąpienia, zachowując oczywiście siłą rzeczy oryginalną pisownię. Pisze Maja Narbutt w ten sposób:
Przyznam jednak, że rozbawił mnie bloger salonu 24, który już kolejny blog poświęca nieudolności autorów wPolityce..pl. Nie potrafiliśmy skorzystać z jego inpiracji. A przecież on ,przeniknął kulisy zbrodni. Wie, że stoi za tym internetowy kanał Kraina Grzybów”.
Otóż, zakładając oczywiście, że red. Narbutt pisze o kolejnej notce, a nie blogu, chciałbym zwrócić uwagę, że moje trzy oryginalne teksty na temat zabójstwa w Rakowiskach nie były poświęcone redaktorom tygodnika „W Sieci”, lecz temu, że podczas gdy nawet moja młodsza córka była w stanie w ciągu pół godziny zorientować się w owego zabójstwa satanistycznej inspiracji, praktycznie wszystkie mainstreamowe media zastanawiały się nad tym, czy Zuzanna z Kamilem zabili, bo obejrzeli właśnie film „American Psycho”, czy „Urodzonych morderców”. Jeśli więc wspominałem w tamtych tekstach kolegów red. Narbutt, to tylko po to, by do nich apelować o ogarnięcie się i wypełnianie swoich podstawowych obowiązków. Ja mam znacznie więcej powodów, by dokuczać tak zwanym „autorom niepokornych”. Tym razem jednak chodziło mi o to, by sprawa dotycząca czegoś co w ostatnich latach staje się autentycznym trendem, a więc owego wszechobecnego kultu śmierci, została wreszcie potraktowana tak jak na to zasługuje. I naprawdę nie powinna Maja Narbutt tak z naszego lęku przed Krainą Grzybów, jako autentycznego dziś już zjawiska kulturowego, szydzić, bo przede wszystkim rola w tym mojego dziecka sprowadzała się zaledwie do pokazania mi facebookowego profilu Zuzanny, a nie wyjaśniania, czym jest autentyczny satanizm. Poza tym, ja nigdy nie sugerowałem tego, że ona i Kamil zamordowali, bo się owej Krainy Grzybów za bardzo naoglądali, lecz zaledwie to, że oni, podobnie jak dziesiątki tysięcy dzieci w Polsce, są jej aktywnymi budowniczymi i mieszkańcami.
I jeśli w swoim tekście, który stanowił już bezpośrednią polemikę z artykułem Mai Narbutt w tygodniku „W Sieci”, o cokolwiek do niej miałem pretensję, to o to, że jeśli z niego wyrzucić wszystkie te zakrwawione koty, powieszone na krzyżach dzieci, czy noże wbite w kość, to tam tak naprawdę nie ma już nic więcej, a tak zwane „nasze śledztwo” sprowadza się do wygrzebania w redakcyjnych archiwach numeru „Rzeczpospolitej” sprzed lat, niewykluczone że z artykułem samej Narbutt, oraz przeklejania z Internetu tego, co w dniach po zabójstwie pisała lokalna prasa w Białej Podlaskiej.
Powtórzę to, co już 16 grudnia ubiegłego roku pisałem na temat tej zbrodni:
Mam nadzieję, że również pamiętamy, jak pisząc o owej Krainie Grzybów, wspomniałem, że moje dzieci w momencie, kiedy się zorientowały, o czym mowa, dokonały osobistych przeszukań na Facebooku i stwierdziły, że bardzo wielu z ich znajomych ma ten projekt „zlajkowany”, i wielu z nich bardzo chętnie w nim uczestniczy zarówno w sposób bezpośredni, jak i przez przejmowanie proponowanej tam estetyki, już jako swojej. Co mam na myśli mówiąc o estetyce, wydaje mi się, że najlepiej by może wyraziło właśnie moje najmłodsze dziecko. Otóż ona twierdzi, że jeśli się przyjrzeć kierunkowi, w jakim rozwija się to, co do niedawna stanowiło zaledwie niegroźne hipsterstwo, możemy zauważyć, że, pod względem estetycznym właśnie, modny bardzo staje się przekaz oparty na choćby minimalnie zniekształconym obrazie. Co ów obraz będzie przedstawiać, pozostaje bez większego znaczenia. Oczywiście dobrze jest, jeśli będzie to Matka Boska, lub Jan Paweł II, ale tak naprawdę może to być cokolwiek, byle by tylko ów obraz był zniekształcony. Pokazuje mi ona kolejne facebookowe profile osób sobie mniej lub bardziej znajomych, lub całkiem obcych, przewija zdjęcie za zdjęciem, i mówi: ‘Popatrz, widzisz? Chodzi o chaos’. A ja na to mówię: ‘Chodzi o śmierć’.
Ale to nie tylko są obrazy. Bardzo często mamy tam jakieś pourywane zdania, czy luźne słowa, jakieś rysunki, a to co je wszystkie łączy, to to, że każde z nich wywołuje wciąż te same pytania: ‘O co tu chodzi? Czemu tak? Co to takiego?’ I powtórzę to raz jeszcze. Moja córka twierdzi, że ten rodzaj estetyki stanowi autentyczną plagę. Jej zdaniem to już nie tylko jest moda, ale rodzaj kultury. A proszę, weźmy pod uwagę fakt, że ona akurat, wbrew temu co niektórzy z nas mogą sądzić, Diabła się nie boi i jest głęboko przekonana, że moje obsesje, którym dałem wyraz w swojej książce o TymKtóryNiePrzepuszczaŻadnejOkazji, mówiąc krótko, nie są warte poważniejszej refleksji, tu jednak stwierdza bez śladu szyderstwa, że to z czym w tym wypadku mamy do czynienia, to satanizm. Tak właśnie mówi: satanizm. I powtarza, że to już jest kultura”.
Wróćmy więc jeszcze na sam koniec do Mai Narbutt (cały czas z zachowaniem pisowni oryginału):
Nie mogę złożyć żadnych obietnic. Zapewne będzie jak dawniej. To znaczy my nie będziemy czytać jego blogu, a bloger Toyah nasze teksty - tak.
Może jednak powinien udostępnić mediom kontakt do swego think- tanku. Czyli telefon do dziecka. Z takim intelektualnym wsparciem można rozwiązać wszystkie zagadki”.
Ponieważ ja wiem, że red. Narbutt tak tylko żartowała z tym nie czytaniem „blogu” Toyaha, i że ona bez niego nie jest w stanie zacząć i skończyć dnia, chciałbym w tym miejscu do niej zaapelować, i to w tym momencie już naprawdę poważnie i ze szczerym sercem: Proszę Pani, moje dziecko nie jest moim think-tankiem. Moim think-tankiem jest Pani i Pani koledzy-dziennikarze. Ja na Was patrzę, czytam Wasze teksty, słucham Waszych wypowiedzi i jestem już tak zainspirowany, że każda dodatkowa porcja informacji by mnie zwyczajnie zabiła. Co do tego numeru telefonu, to bym odradzał. Przy tym, co ona o was myśli, mnie możecie traktować, jako wiernego fana.

No i jeszcze coś. Niech Pani, Pani Redaktor, zrzuci z siebie tę głupią dumę, wejdzie na stronę www.coryllus.pl i kupi sobie moje dwie książki z felietonami z tego bloga. Pierwsza z nich jest nawet sygnowana Pani ulubionym nickiem „Toyah”. Jestem pewien, że one Pani dobrze zrobią. Choćby pomoga Pani zobaczyć, jak się ładnie pisze po polsku






Gdy Ruch Ośmiu Gwiazdek zamawia świeżą dostawę pieluch

      Pewnie nie tylko ja to zauważyłem, ale gdybym to jednak tylko ja był taki spostrzegawczy, pragnąłbym zwrócić naszą uwagę na pewien zup...