niedziela, 16 marca 2025

Gerard Warcok: W drodze do siebie

    


    Ludzie, którzy mają „olej w głowie”, są rozsądni, zaciekawieni, ambitni - pokazują też „zielone”, „kapuściane” głowy. W stanach wewnętrznego pomieszania, zastygnięcie w swej postawie ma stanowić ratunkową poręcz. Niekiedy chce się dla kogoś czy czegoś „stracić głowę”. Prawdopodobnie wszyscy to znamy.

    Bańki przekonań ideologicznych i politycznych w kontakcie z rzeczywistością pryskają, a w głowach się opancerzają. Zaślepiona głowa potrafi wszystko co jej nie pasuje nagiąć, odwrócić do góry nogami. Fałsz staje się prawdą. Widząc to co jest dobre, stawia na to co złe. Zły wydaje się dobrym, a ratownicy są atakowani.

    Ludzi dotyka zło nie tylko wbrew ich woli. Zło jest także ofertą mniej lub bardziej jawną. Sprzedawcy i nabywcy zła są w komitywie. Wabikami i pokusami są narkotyczne emocje i obietnice wspanialszego bytu. Szafarze atrakcji zarzucają sidła na wolność i prawdę. Kamuflaż, imitacja, nagonka, zgiełk bądź martwa cisza, cenzura, terror, mają uskutecznić łowy. Mózgowy kordon przed wnikliwym myśleniem otwiera na propagandę i manipulacje.

Nie wszystko złoto, co się świeci

    Zmanipulowani, ślepo wierzą w prawe serca tych, którzy z determinacją obnoszą się z sercami, w ich obietnice i słuszność działań. Gdy szwankuje psychiczny proces różnicowania, to wydaje się, że wszystko złoto, co się świeci. Zepsute i trujące obiekty są obdarzane bałwochwalczą miłością, stają się fetyszami.

    Inną drogą do optowania za tym co szkodzi jest udawanie, że nie widzi się oszustwa -„obiecanki cacanki, a głupiemu radość”. Wewnętrzna destrukcyjna część ignoruje rzeczywistość. Oszustwo ekscytuje, szczególnie gdy zwyczajne życie mało cieszy. Z nudów i niedostatku czucia siebie, zdarza się, że ludzie szukają katastrof i bólu.

    Perwersyjne i sadomasochistyczne aspekty, jawne i świadome oraz ukryte i nieświadome działają na złość swojej opiekuńczej stronie („na złość mamie odmrożę sobie uszy” - „na złość przegram, zniszczę siebie”). Pod wpływem stymulowanej i wzrastającej agresywności, część sadystyczna dąży do totalnej kontroli. Strona masochistyczna bolesną miłością wytrzymuje męczarnie kolonizacji. Ukryta zmowa sadomasochistyczna prowadzi do unicestwiania siebie. Bazą jest mechanizm ofiarniczy.

    Z lęku przed potępieniem i wykluczeniem poświęcana jest dociekliwość i własna wyjątkowość. Element żądny władzy podpuszcza do pozornie dobrych działań i posila się stroną gotową do uległości. Pobudzające uniesienia obu stron zaciskają sieci z których trudno się wywinąć. Wejście do systemu jest tylko dla swoich.

    Kolejną drogą prowadzącą do wyboru niegodnych zaufania ludzi jest przywiązanie do pierwotnych krzywdzących obiektów, np. złych, nieuczciwych rodziców. Może się wydawać, że nie trzeba się bać tyranów jeśli się ich podziwia i jest się im oddanym. Dzieci, a później dorośli, dostrajają się do tego co szkodzi. Ciężko doświadczeni, a niepogodzeni z życiem, chcą by innych spotkało to samo. Wybierają antydobro.

    Łatwiej jest panować nad słabymi. Bałwochwalcze kulty i fetysze wypatroszają z życiowej energii i duchowości. Przykładem legalizacji samounicestwienia całych populacji jest kult cargo. Zaczyna się od garstki nawiedzonych, którzy wieszczą nadejście lepszego niż dotąd życia. Nawet rozsądni i oporni, w poczuciu obowiązku prawomyślności dołączają i cała społeczność przygotowuje się na przyjęcie dóbr. Wygaszają produkcję i opróżniają magazyny, by pomieścić wspanialsze zboża, zwierzęta hodowlane, odzież, uzbrojenie. Wojownicy, którzy przybędą pomogą pokonać wrogów. Tęskne wyczekiwanie (bezwarunkowej miłości) umila nakazana publiczna rozpusta (tak stało się m.in. na Wyspie Ducha Świętego w poł. XX wieku oraz z ludem Ksoza - Płd. Afryka w 1856-57r.). Ci, którzy przeżyli, przestali wierzyć w swą siłę sprawczą, stali się swoimi cieniami. A kult bezumysłowości pączkuje.

    Współczesne Prokrustowe łoża rozbójników - w togach autorytetów – seryjnie formują umysły do popytu na (auto)destrukcję.

    Międzypokoleniowy proces traumatyzacji i wiktymizacji jednostek i zbiorowości osłabia odporność na zagrożenia. Nagradzanie i honorowanie krzywdzicieli uprawomocnia niegodziwość. Powtarzają się urazy, poszkodowani je odchorowują. W niekorzystnym przebiegu regresują się, z trudem dochodzą do siebie.

    Ofiary i obserwatorzy dewastacji, którzy utracili nadzieję, nie chcą i nie potrafią sami zrzucić siedzących na karku prześladowców. Przywiązani do obiektów antyopiekuńczych, obłudnych, raniących są gotowi na upodlenia i katastrofę. Triumfalne łowy przechodzą w rozentuzjazmowany korowód samounicestwienia.

    W wewnętrznym psychobiologicznym świecie każdy ma swoją lewicę, środek, prawicę. Górę i dół. Wnętrze i zewnętrze. W kulturze Zachodu strona prawa jest symbolicznie kojarzona z postawą świadomą, ewolucyjną, męską, logiczną, sprawniejszą, słuszną, wskazującą kierunek. Lewa strona symbolizuje część nieświadomą, inwolucyjną, kobiecą, emocjonalną; zazwyczaj słabszą, gorszą („dwie lewe ręce do roboty”, „lewizna”, w starosłowiańskim języku lewy znaczy „szuja”). W społecznościach matriarchalnych lewa strona jest traktowana jako lepsza.

    Gdy dochodzi do narcystycznego, złośliwego rozrostu każda z części traci swą żywotną istotę. Wtedy, zrakowaciała prawa strona wypiera i zniewala swą lewą stronę. Nieświadomość ostrzega, np. przejęzyczeniami ale jest lekceważona.

    Marginalizowana lewa strona, w obronie przed upokarzającą impotencją uruchamia mściwą omnipotencję. Zawiści swej prawicy i wznieca rewolucje (z łac.: przewrót, toczenie się do tyłu). Myślący mózg cofa się do mózgu emocjonalno – popędowego. Antyrozwojowe siły internują solidarność organizmu. Wprowadzają stan wojenny. Dochodzi do zranień, stanów zapalnych, chorób, wypadków. W poczuciu wszechmocy, destrukcyjna struktura przyjmuje do swojego wnętrza obce chorobotwórcze ciała, by osłabić część rozwojową, Skonfliktowane części polują na siebie.

Jakim być?

    Człowiek z właściwym sobie potencjałem, dla swojego rozwoju potrzebuje wszystkich swoich części. Każda ma rację bytu w fizjologicznej współzależności. Strony, ze swoimi skonfliktowanymi potrzebami, doznaniami, emocjami, myślami rywalizują i walczą o dominację. Eskalacja napięcia prowadzi do irracjonalnej, drapieżnej desperacji. Siły skierowane przeciwko życiu pożądają władzy dla samej władzy. Kompasem do wyjścia z wielopiętrowych jak Wieża Babel – labiryntów destrukcji - do ufnego współbycia mających swą własną tożsamość bytów jest prawość: dążenie do prawdy w połączeniu z opiekuńczością.

    Od zarania, energia życiowa i tożsamość są formowane przez wewnętrzne i zewnętrzne struktury, wzajemnie oddziałujące na siebie. Matka z otoczeniem i dziecko kooperują w wspólnym wzrastaniu. Empatyczna solidarność i współpraca wszystkich stron (także świadomej i nieświadome) krzepi żywotność.

    Walka o władzę w zewnętrznym świecie jest eksternalizacją świata wewnętrznego. Jestestwo mieszkańców globu ziemskiego może być jak żywotność wszechświata.

Gerard Warcok


czwartek, 6 marca 2025

Krąży krąży złoty pieniądz, czyli fundacje wszystkich miast łączcie się

 

         Myślę, że nie tylko ja, ale wręcz wielu z nas, za każdym razem, gdy nadchodziła pierwsza pracująca niedziela roku i wśród dźwięku trąb, bicia dzwonów i powszechnych okrzyków wzajemnego zachęcania się do bycia dobrym, ruszało kolejne wydanie dobroczynności pod egidą Wielkiej Orkierstry Świątecznej Pomocy, zwróciło z pewnym zainteresowaniem uwagę na pewien szczególny rodzaj licytacji. Pisałem tu niedawno o ministrze Sienkiewiczu, który wystawił na owsiakową aukcje ofertę posiedzenia z nim na jakichś tam schodach, zastanawiając się, czy istnieje człowiek na świecie, zwłaszcza człowiek z dużymi pieniędzmi i siłą rzeczy mający w głowie zupełnie inne rzeczy, niż jakaś „orkiestra”, nie mówiąc już o zaszczycie spędzenia chwili z którymś z ministrów, nawet nie na kolacji – co by było zrozumiane choćby ze względów biznesowych – ale na schodach. Wyszło mi że nie, że takich ludzi nie ma, i postanowiłem o tym wspomnieć tu na blogu. To był zaledwie jeden incydent, ale  wszyscy mogliśmy zauważyć, że nie jedyny. Tu ktoś wystawiał uścisk ręki, tam ktoś inny wspomniany obiad, ktoś jeszcze przejażdżkę samochodem, czy wspólny weekend w jakimś ładnym miejscu, a oferty płynęły strumieniami, by często sięgać setek tysięcy złotych. Oczywiście, pomijając informacje o zwycięskich sumach, o tym kto, jak i gdzie odebrał swoją nagrodę nie słyszeliśmy już jednego słowa, nie widzieliśmy jednego zdjęcia, jednej choćby informacji o człowieku z tak wielkim sercem.

         W swoim tekście wspomniałem akurat o ministrze Seinkiewiczu na schodach, ale oferta jaka zrobiła na mnie wrażenie chyba największe, to ta przedstawiona przez aktora o nazwisku Maciej Musiał, a sprowadzająca się do tego, że ów Musiał osobiście przyjdzie do osoby, która wyłoży na „świąteczną pomoc” najwięcej pieniędzy i przy dźwiękach piosenki pod tytułem „Explosion” wysprząta mu całe mieszkanie i jak się dziś dowiaduję, znalazł się ktoś, kto zapragnął, by to właśnie aktor Musiał wysprzątał mu mieszkanie i kupił tę uslługę za 136 tys. zł.

       Moglibyśmy się tu znęcać nad aktorem Musiałem i jego chorą wyobraźnią godzinami, ja bym jednak chciał się skupić nad potencjalnym nabywcą Musiałowych usług. Oto mieszka sobie ów człowiek w swoim, jak rozumiem, pięknym, dużym domu i w umówionym dniu przychodzi do niego któryś z polskich aktorów, każe sobie puścić zapętloną piosenkę „Explosion” i zaczyna sprzątać. Ponieważ miejsca na puste żarty tu nie ma, nie będę się już popisywać i tylko zapytam, co to będzie za sprzątanie? Będzie mu łaził po mieszkaniu jakiś celebryta, mył mu okna, wycierał kurze, odkurzał podłogi, sprzątał na półkach, mył gary, prał brudy, być może zbierał dziecięce zabawki, a on prawdopodobnie będzie go musiał tam zostawić, bo kto jest w stanie przez długie godziny na okrągło słuchać ryku piosenki „Explosion”? A kiedy już wróci, to rozumiem, że zobaczy taki porządek, że aby go nie naruszyć, będzie musiał chodzić na paluszkach.

        A jednak, mimo tego wszystkiego, dowiadujemy się, że znalazł się ktoś, kto zgodził się na tego sprzątacza, a przy okazji na ratunek chorym dzieciom wydał 136 tys. złotych. Ale w tym samym niemal czasie dowiadujemy się jeszcze czegoś. Otóż, jak się okazuje – proszę się trzymać foteli –  „kwotę wpłacił anonimowy darczyńca z Krakowa, związany z fundacją Zróbmy Sobie Kraków”, a sam aktor Musiał wyjaśnił, że w tej sytuacji przekazał on swoje sprzątanie „na rzecz oddziału onkologii dziecięcej Uniwersyteckiego Szpiała Dziecięcego w Krakowie”, dodając, że „dobro zatoczyło koło”, co do samego sprzątania natomiast, ono „będzie miało charakter symboliczny” i sprowadzi się do „spędzenia czasu z podopiecznymi”.

         Myślę, że bez moich dodatkowych sugestii wiemy, co się stało. Aktor Musiał postanowił wykazać się swoim wielkim sercem i wystawił na aukcji fundacji Jerzego Owsiaka swoje usługi sprzątające. Konkursu jednak akurat nie wygrał żaden wrażliwy biznesmen, ale inna fundacja o nazwie Zróbmy Sobie Kraków, a ponieważ oni nie chcieli zlecać Musiałowi sprzątania swoich pomieszczeń biurowych, to poprosili Musiała, żeby może wpadł do szpitala, gdzie leżą chore dzieci, zrobił sobie z nimi parę zdjęć i będzie git.

       Będę już kończył, bo zaraz mnie weźmie cholera, a nie mam za bardzo ochoty, by jeździć do Warszawy czy Krakowa i się procesować, czy to z Owsiakiem, czy może kimś jeszcze. A niech będzie, że wiem, kto to taki ten drugi. Oto okazuje się, że prezesem zarządu fundacji Zróbmy Sobie Kraków, która za 136 tys. zł. kupiła od Musiała sprzątanie, jest nie kto inny jak Bartosz Gibała, brat niedoszłego prezydenta Krakowa, Łukasza Gibały. I to tyle. Koniec. Kropka. Kombinujcie sobie Państwo dalej sami.



wtorek, 4 marca 2025

O tym jak w 1944 Niemcy uchronili Warszawę przed polskimi nazistami

 

          Nikiego, pół Niemca pół Chorwata, znamy od ponad dziesięciu lat, spotykamy się regularnie i z radością, i można powiedzieć, że jesteśmy zaprzyjaźnieni. Niki jest dobrze wykształconym nauczycielem, człowiekiem bardzo oczytanym, ciekawym świata, w dodatku muzykiem, no i, ktrótko mówiąc, fantastycznym kolegą. Niki, jak wielu Niemców z jego pokolenia, bardzo cierpi z powodu grzechów, może nie swojego ojca, który jest Chorwatem, ale grzechów, Niemców, czyli tych wśród których się urodził i żyje. Niki ma żonę, nadzwyczaj miłą i kochaną kobietę, i dwie córki, tak jak oni, wykształcone i przemiłe. Jedna z nich gra amatorsko w piłkę nożną. Od tygodnia Niki z żoną są w Polsce, a w związku z tym, od trzech dni widzimy się to tu to tam codziennie i jest to bardzo dobry czas, zwłaszcza że oni przywieźli nam w prezencie litrowego Laphroaiga, a my im zapewniliśmy pełny wybór naszego wykwintnego piwa.

        Żona Nikiego w Polsce jest pierwszy raz, natomiast Niki jeszcze nigdy w życiu nie był w Warszawie, ograniczając się wyłącznie do Katowic, Krakowa i oczywiście Auschwitz. I oto wczoraj, w związku z jakimiś nieskonkretyzowanym celem, zapytał, czy warto odwiedzić Warszawę i co tam jest ciekawego do obejrzecnia. Zgodnie z moim najszczerszym przekonaniem, jeśli jest jakiś powód by zajechać do Warszawy, to wyłącznie po to, żeby zobaczyć Muzeum Powstania Warszawskiego, no i ewentualnie zobaczyć jak owa Warszawa, ze szczególnym uwzględnieniem Starego Miasta, powstała po wojnie z kompletnych ruin.

      I proszę sobie w tym momencie Niki zapytał: „Ale Warszawa nie została chyba w czasie wojny zbombardowana?”

      Powiedziałem Nikiemu, ale też chyba przy okazji jego żonie, że owszem, Niemcy Warszawę bombardowali dwukrotnie, pierwszy raz w 1939 roku, zabijając może nawet i 50 tys. ludzi, a drugi raz po Powstaniu Warszawskim, na bezpośredni rozkaz Himmlera, zostawiając ją w stanie którego by się nie powstydziło Aleppo, co sam Niki potwierdził chwilę później, kiedy mu na dowód tego pokazałem. Wstrząśnięty, zapytał, dlaczego oni to zrobili, ja odpowiedziałem, że dlatego, że bardzo się na nas zdenerwowali, chwilę pomyśleliśmy, ja przewróciłem płytę na drugą stronę i sobie nalalismy kolejnego shota.

        I teraz sobie przypominałem, jak zupełnie niedawno przeczytałem gdzieś, że w niemieckich szkołach zapytano uczniów, kto ich zdaniem rozpoczął II Wojnę Światową i zdecydowana większość z nich postawiło na Polskę. Później, w sensowny jak sądzę sposób, pomyślałem sobie o minister Nowackiej i jej słowach o polskich nazistach, no i naturalną koleją rzeczy doszedłem do naszych pretensji do uzyskania od Niemców odpowiednich reparacji za wszystko to, co Polska przez te pięć lat utraciła, czy to w formie zniszczeń, czy to ofiar w ludziach, czy skradzionych majątków.

 [Swoją drogą, czy Państwo może wiedzą, że podczas okupacji Niemcy wycieli połowę Bieszczad i wywieźli drewno do Rzeszy, co stanowi przyczynę tego, że w znacznej części Bieszczady porasta stosunkowo młody las]

        Pomyślałem sobie więc o tych reparacjach i uznałem z przerażeniem, że ci którzy dziś rządzą Niemcami, czyli często osoby nieco tylko starsze od Nikiego i jego żony, zupełnie autentycznie i szczerze kompletnie nie są w stanie pojąć, o co ci Polacy się przypieprzają. Wybudowali sobie te obozy koncentracyjne, zaprosili potem nazistów, żeby pomogli im tam umieścić miejscowych Żydów, paru Polaków, owszem zginęło, jak to podczas wojny, a teraz drą japę, żeby państwo niemieckie im za niewiadomo co płaciło jakieś biliony. Co to ma, Donnerwetter, być!

      Mój serdeczny kumpel Niki, oczywiście aż tak tępy nie jest. On doskonale wie, co rodzice i dziadkowie jego mamy i żony, mają za uszami. On wie, że to Niemcy są tym „bad guy”. On wie, że to wszystko zaczęli Niemcy, a nie jacyś „naziści”. On wie naprawdę dużo.  Tak się jednak złożyło, że o tym akurat, że Himmler w roku 1944 wydał rozkaz zrównania Warschau z ziemią, i że ów rozkaz został wykonany i potwierdzony wspominanymi tu już kiedyś pięcioma pieczątkami, ani jego mama, ani dziadkowie, ani teściowie, ani szkoła, ani niemieckie historyczne książki, ani niemiecki film, telewizja i prasa go nie nauczyli. Jest gorzej. Wygląda na to, że jego nawet nie nauczył tego Hollywood.

        A skoro tak, to wiele wskazuje na to, że owa teoria iż sprawa ma zakres międzynarodowy, to już nie tylko teoria. To co jednak naprawdę straszne, że w awangardzie tego kłamstwa stają ostatnio również nasze miejscowe elity.



         

sobota, 1 marca 2025

Wskazujemy różnice między papieżem Franciszkiem a Donaldem Trumpem

 



      Ja zdaję sobie oczywiście sprawę z tego, że choćby czytelnicy tego bloga, że nie wspomnę o innych osobach, ostatniego czego po mnie oczekują, to tego, bym powiedział co sądzę o wczorajszej awanturze w Białym Domu i o zachowaniu obu targających się za uszy prezydentów. A ja sam chętnie przyznaję, że z początku ani mi w głowie nie było, żeby tu wyskakiwać ze swoimi przemyśleniami. Tak się jednak wydarzyło, że kiedy z jednej strony czytałem owe, nadchodzące ze wszystkich scen politycznych awantur, opinie, to z drugiej przypomniały mi się bardzo wyraźnie i natarczywie pewne fakty z niedawnej jeszcze przeszłości, a to sprawiło, że uznałem iż jeśli się jednak nie odezwę, to czegoś bardzo istotnego zabraknie, ze stratą dla pewnej skrywanej mocno, zwłąszcza dziś, prawdy.

      Pamiętamy wszyscy jak trzy lata Rosja wjechała z pełnym impetem i z całą swoją militarną mocą i okrucieństwem na Ukrainę, cały świat – włączając w to dotychczas wiernych Putinowi państw, oraz gospodarczych środowisk –  w zadziwiająco solidarny sposób ogłosił, że ten sam Putin to okrutne, zasługujące na śmierć bydle, a rządzone przez niego społeczeństwo, z całą swoją historią i kulturowym dorobkiem to kupa śmieci. Tak to właśnie się działo, ja to pamiętam i pamiętam też jak każdy kolejny dzień przynosił tylko coraz  większą intensywnoś owych emocji. Pamiętam również, jak kolejne państwa, oraz biznesy, dzień po dniu ogłaszały bojkot rosyjskiego rynku, kolejne rosyjskie majątki były konfiskowane, a kolejni rosyjscy politycy byli stawiani przed międzynarodowymi trybunami pod zarzutem udziału w ludobójstwie. No i pamiętam oczywiście, jak każdy szanujący się internauta, czy to na Facebooku, czy na Twitterze, czy też na Instagramie i wszelkich innych komunikatorach, za swój święty obowiązek przyjmował umieszczenie w opisie swojego profilu ukraińskiej flagi, a niekiedy nawet dwóch czy trzech.

      I pamiętam jeszcze coś. Otóż niemal wszyscy oni – a ja z nimi –  byli głęboko przekonaniu, że Rosja tej wojny w z dotychczasowej nie przetrwa.

      I tak, ani się człowiek obejrzał, jak stuknęły trzy lata i nie zmieniło się praktycznie nic, ani na Ukrainie, ani w Rosji, ani też w naszych sercach. A więc tam Rosjanie żyją sobie jakby nigdy nic, przyzwyczaili się nawet do tego, że ich sportowcy walczą już tylko sami ze sobą, Ukraina tonie we krwi i w gruzach do tego stopnia, że młodsze pokolenie straciło już rozeznanie co do różnicy między Buczą, a Mariupolem, tu natomiast te wszystkie ukraińskie flagi ani drgnęły, tyle może że tu przewaga przechiliła się zdecydowanie na lewą stronę i to do tego stopnia, że im gorsze i wściekłe lewactwo, tym ich więcej.

       Ktoś teraz może się zastanawiać, co w tym co dotychczas powiedziałem jest takiego nowego, a tym bardziej zaskakującego. Otóż tu akurat nic. To jest zaledwie tło dla tego co się działo niejako w tle. Oto proszę sobie przypomnieć, jak wobec tego co się działo na Ukrainie reagował Watykan. Otóż ku powszechenmu oburzeniu absolutnie wszystkich zaangażowanych przeciwko Rosji i Putinowi stron, papież Franciszek ani razu nie opowiedział się po którejkolwiek ze stron. Cały świat żądał od Franciszka by potępił rosyjską agresję i wsparł moralnie Zełeńskiego, a on od początku, dzień po dniu, głosił jedno: wojna to zło, musi natychmiast zapanować pokój, należy natychmiast przerwać tę śmierć, to niszczenie domów i miast tę rozpacz i to strasznie nieszczęście jakie sprowadza na człowieka wojna. Świat wzywał Franciszka do poparcie Ukrainy, a on niezmiennie odpowieadał: Módlmy się o pokój.

       I proszę zwrócić uwagę, jak konkretnie było odbierane papieskie wezwanie. Prawic, i to czym bardziej prawa, wyzywała Franciszka od komunistów, a wręcz satanistów, a lewactwo, czym bardziej lewe – od takiego jak oni wszyscy pedofilów, i klechów bez serca.

     Jesteśmy zatem trzy lata po rosyjskiej agresji, ktora trwa i nie wydaje się kończyć, i cała Europa nagle dochodzi do wniosku, że największym wrogiem cywilizowanego świata są Putin i Trump, a ja już ze smutkiem podejrzewam, że bardzo bardzo liczy, że papież Franciszek umrze, a kolejny papież wezwie do tego by w Boże imię nie ustępować i walczyć do końca świata i jednen dzień dłużej.

     Napisałem że cały świat potępia Trumpa i Amerykę, ale niekoniecznie tak to wygląda. Otóż widzę bardzo wyraźnie, że ci wszyscy, którzy dotychczas atakowali Franciszka – szczególnie nasi kochani prawi –  za jego głos apelujący o zakończenie wojny, akurat tu twierdzą, że ten Trump to jest jednak gość. Ta wojna nie ma sensu, ta krew nie ma sensu, te cierpienia nie mają sensu. Tę wojnę trzeba zakończyć. A że dokładnie to samo od lat głosił tak okrutnie przez nich obrażany Papież, kto by o tym pamiętał?

     Lepiej o tym nie pamiętać. Wszyscy się teraz módlmy, żeby kolejnym papieżem został ktoś co najmniej na miarę Benedykta XVI, który wreszcie zrobi porządek z tymi pedałami.



czwartek, 27 lutego 2025

O śniadaniu na trawie i porządnej żelaznej miotle

 

Poniższy tekst napisałem i zamieściłem tu cztery lata temu, licząc bardzo na większy odzew, ale niestety, jak to często bywa, mocno się przeliczyłem i wręcz o tym – nie temacie, oczywiście, ale o samej publikacji –  zapomniałem. Spędziliśmy jednak miniony tydzień w naszym Przemyślu i kwestia męczeństwa państwa Kurpielów jakimś tam sposobem wróciła, więc pomyśałem sobie, że warto byłoby o nim opowiedzieć. Tymczasem okazało się jednak, że tekst już jednak powstał, ale że powstał ze wspomnianym wcześniej rezultatem, pomyślałem,  że go opublikuję raz jeszcze, z pewnym bardzo ważnym uzupełnieniem. Ale to już może pod sam koniec.    

 

 

      Mam tu pod nosem nadzwyczaj interesującą książkę wydaną przez znanego nam watykańskiego dziennikarza oraz publicystę Vittorio Messoriego pod prostym tytułem „Cud”, w której opisuje on nam  historię prawdopodobnie najlepiej udokumentowanego dochodzenia w sprawie cudu właśnie „przywrócenia natychmiastowo i ostatecznie” nogi 23-letniemu Miguelowi Juanowi Pellicerowi. Noga ta, złamana kołem wozu, a później zaatakowana przez gangrenę, została hiszpańskiemu chłopakowi odcięta w publicznym szpitalu w Saragossie i zakopana na cmentarzu szpitalnym, by po dwóch latach zostać cudownie przywrócona dzięki wstawiennictwu Maryi. Jak mówię, to co się zdarzyło w roku 1640 w Saragossie, to być może najlepiej udokumentowany oraz potwierdzony wieloma świadectwami  cud właśnie, a mimo to jednocześnie, jak sądzę, coś o czym większość z nas zwyczajnie nie słyszała.

      Po przeczytaniu owej książki, gdzie, powtarzam, wszystko, wraz z wszelkimi koniecznymi dowodami przedstawione jest czarno na białym, skonsultowałem się z zaprzyjaźnionym księdzem i zapytałem go jak to jest, że coś tak wielkiego jak owo zdarzenie z Saragossy pozostaje całkowicie nieznane, podczas gdy raz na jakiś czas słyszymy o kolejnych świętych, czy choćby błogosławionych, których wstawiennictwo dokonało rzeczy niezwykłych, a owe wydarzenia pozostają w świadomości wielu. Odpowiedział mi ów ksiądz, że nawet i tu, jak w wielu innych miejscach i sytuacjach, mamy do czynienia z tak zwanym „block busting” gdzie wygrywa ten silniejszy, bardziej agresywny, czy zwyczajnie bardziej obrotny. A cud z Saragossy został w tym miejscu w którym jest do dziś, bo najwidoczniej nie miał wystarczająco silnych promotorów.

         Brzmi to wszystko oczywiście nie najładniej, choć z drugiej strony myślę, że jeśli tu akurat jest aż taka konkurencja, to tym bardziej musi to oznaczać, że mamy do czynienia z towarem naprawdę pierwszej klasy. A skoro tak, to niech będzie jak jest. Niech oni konkurują, a nasza wiara niech rośnie.

         Przypomniałem sobie tamtą historię oraz związaną z nią rozmowę, podczas niedawnego pobytu w Przemyślu, a konkretnie na pewnym symbolicznym bardzo grobie w wiosce Tarnawce, tuż obok miasta. Proszę sobie mianowicie wyobrazić, że tam, w owych Tarnawcach znajduje się takie miejsce:

 


 

Od razu wyjaśniam, że to co tu widzimy to jest to co pozostało po domu rodziny niejakich Kurpielów. Owe ruiny są upamiętnione specjalną tablicą, natomiast poza nimi tuż obok znajduje się zaledwie krzyż oraz coś takiego:



 

 

Co tam się stało, że mimo tej nędzy, znajdziemy w tym miejscu ową tablicę? Oto, proszę sobie wyobrazić, że podczas II Wojny Światowej wspomniani wyżej państwo Kurpielowie przechowywali w owym dziś już kompletnie zrujnowanym majątku 25 Żydów, których jedynym schronieniem na wypadek ewentualnego nieszczęścia było to przedziwne miejsce pokazane wyżej. Niestety stało się tak, że któregoś dnia miejscowi Ukraińcy donieśli Niemcom o tym co owi Kurpielowie wyprawiają, no i w efekcie wszyscy Żydzi zostali ze swojej nory wyciągnięci, następnie – co ciekawe przez tych samych Ukraińców – niemal wszyscy rozstrzelani, a po nich oczywiście wzięto się za samych Kurpielów. Co ciekawe, wojnę przeżyło sześcioro dzieci Kurpielów, oraz dwóch czy trzech Żydów, którym udało się uciec, w tym, jak słyszę, przyszły minister oraz premier w PRL-owskim rządzie, Zbigniew Messner.

        No i to tyle. Jeszcze jedna historia z tamtych dziwnych lat. A ja sobie myślę, że z jednej strony to naprawdę ciekawe, że historia małżeństwa Kurpielów i owych 24, czy 25 Żydów nie jest powszechnie znana, a z drugiej strony nie zapominajmy, że ów czas to były setki, jeśli nie tysiące takich historii i trudno jest bardzo, by każda z nich znalazła tu swoje miejsce. Tak samo akurat by swoje miejsce znalazł tu wśród nas każdy cud, uczyniony za wstawiennictwem tego czy owego świętego, czy nawet samej Matki Boskiej.

         A ja już na sam koniec tych rozważań, chciałbym zakomunikować, że w roku 2010 Kurpielowie zostali pośmiertnie uhonorowani przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego Krzyżami Kawalerskimi Orderu Odrodzenia Polski, a Prezydent podpisał nadanie krzyża tuż przed swoją tragiczną śmiercią w katastrofie lotniczej w Smoleńsku. Dopiero trzy lata później Kurpielowie zostali odznaczeni medalem „Sprawiedliwi wśród Narodów Świata”, nadawanym przez Instytut Yad Vashem w Jerozolimie.

         No i znów pojawia się pytanie, czemu tak mało wiemy o cudzie z Saragossy. Odpowiedź jest prosta i znajduje się w historii z Tarnawiec spod Przemyśla.

 

A zatem, jak widzimy choćby na tych dwóch zdjęciach, poza wspomnianą tablicą, umieszczoną tam na tym rozwalającym się, zapomnianym i schowanym przed światem murze, skrywającym smutną historię państwa Kurpielów i tych biednych Żydów, tam nie ma nic. Te cegły porośnięte trawą i długi, głęboki tunel, wykopany przez pana Kurpiela po to by jego Żydzi mogli się okryć i ewentualnie uciec.

Ale jest jeszcze coś, absolutnie strasznego. Otóż prosze sobie wyobrazić, że zanim Niemcy zaczęli swoją egzekucję, kazali Kurpielom wynieś na zewnątrze stół, a pani Kurpielowej przyrządzić im śniadanie. Zjedli, a potem ją zastrzelili.

 

 

niedziela, 16 lutego 2025

"Módl się za nami grzesznymi"

 

     Jak być może część z nas już wie, wczoraj przy sobocie, Donald Tusk zamieścił na swoim facebookowym profilu zdjęcie, na którym obiera kartofle, podpisując je filuternym komentarzem: „Jak widać, nie zawsze i nie wszędzie mogę zgrywać ważniaka”. Nie byłoby to może bardziej ciekawe i zawstydzające, gdyby nie fakt, że do wykonania owej prezentacji pan premier przeniósł się z kuchni do salonu, na eleganckim dywanie ustawił kubeł na śmieci, garnek i worek ze wspomnianymi kartoflami, a sam usiadł sobie na fotelu, do jednej ręki wziął częściowo obrany kartofel, do drugiej nożyk i cyknął sobie odpowiednią fotkę. Co może już nie najważniejsze, ale, owszem, interesujące, uważni internetowi komentarzyści zwrócili jeszcze uwagę na fakt, że na grzbiet Donald Tusk zarzucił firmowe hoodie za 1300 zł.

    Jak się możemy domyślać, Tusk z kartoflem wśród bardziej przytomnej części wywołał szyderczy śmiech, co oczywiste, również jednak, co wcale już nie wygląda na tak oczywiste i przed wszystkim sensowne, głębokie przekonanie, że oto ten rudy dureń wbił sobie właśnie kolejny gwóźdż do swojej niemieckiej trumny. Czemu zatem piszę, że kwestia owego gwoździa nie jest wcale aż tak oczywista. Aby odpowiedzieć sobie na to pytanie, wystarczy, moim zdaniem, wyobrazić sobie, w jakich dekoracjach doszło do powstania tej kartoflanej prowokacji. Otóż ja osobiście myśę sobie, że zaczęło się to wszystko tak, że otaczający Donalda Tuska specjaliści od naganiania mu kolejnych fanów przyszli do niego i odbyła się następująca rozmowa:

- Panie Premierze, dobrze by było, gdyby wrzucił pan na swój profil zdjęcie jak obiera kartofle.

- Co za bzdura! Przecież ja nawet nie wiem, jak to się robi.

- Nie szkodzi. Damy panu do ręki częściowo obrany kartofel i nóż i sprawa załatwiona.

- No dobra, ale ja nie lubię chodzić do kuchni, bo tam jest syf i śmierdzi.

- Tym lepiej. Zapozuje pan na fotelu w salonie, pisowcy dostaną napędu i rozpropagują to zdjęcie.

- No ale co powiedzą nasi? Przecież to trochę cringe.

- Spokojna głowa. Przecież wszyscy wiemy, że to jest banda durniów. Oni uznają, że jest pan równy gość, który nawet potrafi obrać ziemniaka tak jak i oni. Więc i jest taki jak oni. Zwykły człowiek.

- No nie, bez przesady.

- Luzik, premierze. Zobaczy pan. Lecimy z tym.

      Czy tak było, tego oczywiście nie wiemy, to co natomiast wiemy, to reakcja osób obserwujących konto Donalda Tuska na Facebooku. Nie wiem, co to za ludzie, domyśam się, że część z nich to działacze Platformy Obywatelskiej, jakaś część to starsze stuknięte panie, jeszcze jakaś grupa to wdzięczni funkcjonariusze komunistycznych służb, ale ponieważ jedną z tych osób znam osobiście i uważam ją za zwykłą, porządną, inteligentną panią, obawiam się, że takich jak ona jest znacznie więcej. Proszę popatrzeć:

„Normalny Premier = normalna Polska!”

„Za tę autentyczność Pana szanujemy!”

„Super, jakie to odprężające, że są normalni politycy na świecie. Uwielbiam pana pracowitość i poczucie humoru”

„Wreszcie normalny człowiek.”

„Przede wszystkim prawidłowa segregacja odpadów Bio. Brawo Panie Premierze”

„Faceci z jajami, sprawdzają się w każdej sytuacji”

„Właśnie to jest wymiar ‘wielkości’ i ‘ważności’. Nie tylko mąż, ale i Mąż Stanu”

„Podoba mi się taki Premier”

„I ja też teraz obierałam ziemniaki! Tośmy się zgrali w czasie”

„Życie rodzinne. Dobra odskocznia od polityki”

„Ot normalny, zwyczajny mąż, ojciec, dziadek sweet”

„Mąż, dziadek, Premier doskonały w każdej z tych ról. Brawo Panie Premierze”

„Nie tylko wysokiej klasy polityk ale przede wszystkim zwyczajny gość”

„Normalny Premier, wreszcie normalny Kraj”

„Brawo Panie Premierze. Bardzo dobra robota. Prawdziwy Mąż Stanu. Wszystko potrafi”

„Super prawdziwy facet”

„Normalny facet, zna życie”

„Pan premier wszędzie się sprawdza żadna praca nie hańbi”

„Super !!! Takiego męża, Doceniam”

„Normalny facet. Dziadek i mąż. I do tego nasz premier”

„Tusk to nie tylko wielki polityk i mąż stanu ale normalny człowiek , wspaniały mąż , ojciec i dziadek”

„Pozdrawiam Panie premierze! Pożyteczny dla Polski i pożyteczny w swoim domu!”

„Po prostu Człowiek, który umie cieszyć się z bycia mężem, ojcem, dziadkiem. Proste”

      I tak dalej, i tak dalej. W tym dokładnie nastroju. Ja tu nawet nie musiałem szczególnie przebierać. Niemal wszystko co się tam pojawiło jest właśnie takie. I wiedzą Państwo ile tego jest? Ponad 25 tysięcy. I nie oszukujmy się. To jest legion.

      Myślę, że możemy się zacząć martwić. I prosić: Módl się za nami grzesznymi.



 

sobota, 8 lutego 2025

Czy kandydata Trzaskowskiego boli mózg?

 

        Gdy ów przedłużający się brak aktywności wprowadził wśród nas pewien niepokój i część z komentatorów zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem Niemcy nie postanowili dokonać podmianki i w zbliżających się wyborach prezydenckich postawić na Donalda Tuska, albo wręcz na Manfreda Webera, Rafał Trzaskowski wrócił i to wróćił z przytupem. Kiedy piszę tę słowa, raz za razem wyskakują kolejne informacje o tym, że pan Rafał zachowuje się co najmniej ekscentrycznie, a słowa, które z siebie wyrzuca budzą podejrzenie, że on albo jest pijany, albo upalony, albo tak bardzo zdenerwowany sytuacją na kampanijnej scenie, że robi wrażenie głupka.

         Ja natomiast, gdyby ktoś mnie spytał, powiedziałbym, że praktycznie od pierwszego dnia, jak on pojawił mi się przed oczyma, jestem głęboko przekonany, że, gdyby z niego zdjąć całą tę bufonadę, pozostałaby już tylko autentyczna, czysta głupota. Z mojego punktu widzenia, Rafał Trzaskowski jest głupi dokładnie w tym samym stylu i stopniu, co, nie przymierzając, pani poseł Kidawa-Błońska. Dowodów na to mam doprawdy wiele, zaczynając od tego, że nie może być osobą inteligentną, czy choćby tylko cwaną, ktoś, kto uwierzywszy w to, że jest niski, ma krótkie grube nóżki i gruby wystający tyłek, uznał za stosowne ściskać się gorsetem, a na nogi zakładać buty z koturnami, a kończąc na nieustannym – czy jest po temu odpowiednia okazja, czy nie – popisywaniu się rzekomo pierwszorzędną znajomością języków angielskiego i francuskiego. Nie może być cwany, a tym bardziej intelegentny ktoś, kto w ramach kampanii wyborczej daje się sfilmować razem ze swoją żoną, w sytuacji gdy ona wyznaje mu swoją miłość od pierwszego wejrzenia, a on ją na to informuje, że on tak naprawdę zwrócił na nią baczniejszą uwagę dopiero podczas ślubu, i czyniąc to wyznanie, wypina z dumą pierś tak, że ona mu niemal rozrywa ten gorset.

         A zatem, powtarzam, dla mnie Rafał Trzaskowski jest literalnie głupi. A z wszystkich moich argumentów na podparcie tej tezy chciałbym podzielić się tym, o którym swego czasu wspomniałem tu na tym blogu, ale z zebranych pobieżnie informacji wnioskuję, że nie wbił się on jakoś szczególnie w pamięć Czytelników. Otóż kilka już dobrych lat temu, z okazji rocznicy odejścia Wojciecha Młynarskiego, władze Warszawy postanowiły nazwać jego imieniem któryś z miejskich skwerków. Zebrali się tam więc miejscowi urzędnicy wraz z prezydentem Trzaskowskim na czele, a ten, zapewniwszy wszystkich, że on zawsze bardzo cenił Młynarskiego, przyznał się, że jego ulubioną piosenką Artysty była „Niedziela na Głównym”, a szczególnie jeden jej fragment...

      Zanim przejdę do rzeczy, tym, którzy tego tekstu nie znają, przypomnę. Otóż, krótko mówiąc, treść jest taka, że słynny w latach 60. ubiegłego wieku francuski piosenkarz Gilbert Bécaud występuje w warszawskiej Sali Kongresowej, śpiewa swoją piosenkę pod tytułem „Dimanche a Orly”, a publiczność zalewa się łzami ze wzruszenia. Widząc to, Młynarski nadzwyczaj inteligentnie proponuje całemu temu zakompleksionemu towarzystwu udanie się na dworzec Warszawa Główna i tam dopiero nabranie odpowiedniej przytomności.

       Otóż występując w tamtych dawnych bardzo latach w Sali Kongresowej, śpiewał Gilbert Bécaud o człowieku, zwykłym skromnym Francuzie, który nie mogąc już wytrzymać na zgniłym Zachodzie, każdej niedzieli udaje się na lotnisko Orly i z utęsknieniem patrzy na odlatujące samoloty, w nadziei, że i jemu się któregoś dnia uda wsiąść do jednego z nich i uciec z tego kapitalistycznego piekła, ale jedyne co mu zostaje, to tekst lotniskowej zapowiedzi:

Avion à destination de New York
Décollage prévu dans une heure
Les voyageurs sont demandés
De se réunir devant la porte 42

       A Wojciech Młynarski, jak rozumiem – wówczas jeszcze człowiek nie dość że przytomny, to jeszcze nadzwyczaj wrażliwy – słuchając tego bełkotu i obserwując reakcję polskiej publiczności, postanawia wyrzucić z siebie to co go tak dręczy i polecić im wszystkim, by jak już otrą z policzków te łzy wzruszenia, udali się na Dworzec Główny w Warszawie i tam się spróbowali doprowadzić do przytomności.

      Czyta więc Rafał Trzaskowski tekst owej piosenki – swoją drogą robi to tak, jakby nie dość że widział go na oczy po raz pierwszy w życiu, to jeszcze nie rozumiał z niego ani słowa – włącznie z występującym tam określeniem „non-ironowy", które postanawia odczytać fonetycznie – ale jeszcze zanim dochodzi do wspomnianego francuskiego fragmentu, wpada na coś, co go moim zdaniem definiuje absolutnie i ostatecznie. Otóż w pewnym momencie, jeszcze przed tym jak namaluje owe rozedrgane emocjami twarze zgromadzonych na sali zakochanych w Bécaud warszawskich pań, pisze Młynarski tak: „A jeśli ktoś posiadał język obcy, to tak się mniej więcej, proszę państwa, zachowywał, jakby do wszystkich chciał powiedzieć: ‘Popatrzcie na mnie, chłopcy’, i wcielał się w tergalowego byka i wchłaniał ten komunikat...”. Trzaskowski to odczytuje, i najwyraźniej nie wiedząc co czyni, przechodzi do wspomnianego francuskiego fragmentu. A my patrzymy na tę nie skażoną myślą twarz, na to tępe zadowolenie z siebie i nie jesteśmy w stanie uwierzyć, że to się dzieje naprawdę.

        Szydzi Młynarski niemiłosiernie z tej bandy snobów, którzy o niczym nie mają bladego pojęcia, poza tym, że do nich do Warszawy przyjechał prawdziwy Francuz i jest taki piękny i wzruszający, a ci z nich, którzy akurat znali język zachowywali się tak jak gdyby chcieli zawołać: „Popatrzecie na mnie chłopcy!, a Rafał Trzaskowski na to wpada na scenę i i krzyczy: „Popatrzcie na mnie, ludzie! Patrzcie jak ja wymiatam po francusku! Czaicie to?”

      Co on ma w głowie?

      Pamiętam pewnie Wojciecha Młynarskiego z lat bardzo dawnych, dawnych, nie tak dawnych, no i całkiem nowych, poprzedzających jego odejście. Wiemy aż nazbyt dobrze, w jakim stanie emocji on się znalazł w związku z tą nieszczęsną sytuacją społeczno-polityczną, jaka nas aż tak bardzo dręczy. Kiedy Trzaskowski czytał tekst jego „Niedzieli na Głównym”, by w końcu dojść do tego, co przecież najważniejsze, Wojciech Młynarski pewnie tego nawet nie słuchał. No ale możemy się zastanowić, czy gdyby jednak słuchał i to usłyszał, nie dostałby szoku. Chociaż... kto wie. Może on już aż tak nienawidził PiS-u, że nawet tam, w tym swoim kąciku w niebie, uznałby, że w sumie to jest bez znaczenia.

       I kto wie, czy nie miałby racji. W końcu, jakie to ma znaczenie, co Rafał Trzaskowski ma w tyłku, łokciu, czy nawet w głowie?




   

Gerard Warcok: W drodze do siebie

           Ludzie, którzy mają „olej w głowie”, są rozsądni, zaciekawieni, ambitni - pokazują też „zielone”, „kapuściane” głowy. W stanach w...