Nocą spadł deszcz, który oczyścił powietrze i przyniósł piękny sobotni dzień. To u nas, w Katowicach. W Warszawie, z samego rana, ludzie modlący się pod krzyżem, jak to zgrabnie określił rzecznik policji, „zgodzili się by ich siłą przeniesiono” z miejsca ich modlitwy. W międzyczasie – zgodnie zresztą z dotychczas funkcjonującym mechanizmem – zabrał głos Janusz Palikot i wyraził nadzieję, że do końca roku również Jarosław Kaczyński umrze i wtedy dopiero ten rok będzie można uznać za dobry. Media również pozostają na posterunku i tylko pewna pani psycholog, zaproszona do studia, by przedstawić psychologiczny portret fanatyzmu, nie za bardzo potrafiła zająć zdecydowanego stanowiska w temacie szacunku dla ludzi dopiero co usuniętych sprzed tego krzyża. Plątała się i plątała, i w końcu zdecydowała się uznać, że to jednak ludzie, a nie zwierzęta. Pojawił się nawet dr Kucharczyk – człowiek znany nam bardziej niż dobrze – i stwierdził, że poranna akcja policji dała nam to dobre doświadczenie, które w przyszłości pozwoli nam odważniej stosować przemoc wobec demonstrantów. Skutecznie, jak się dziś okazało, unikając niepotrzebnego rozlewu krwi.
Chcę koniecznie w jakiś sposób podsumować to co się własnie wydarzyło. I nie umiem. Przyszedł najwyraźniej czas, gdy ten blog właściwie powinien się już tylko wypełniać refleksjami księdza Paddington. No ale tak też nie do końca wypada. Siła tych nauk polega też w dużym stopniu na tym, ze to są jednak komentarze. Właśnie komentarze. Będziemy je tu oczywiście przypominać, ale tak by nie straciły swej siły.
Właśnie pod poprzednim wpisem pojawił się komentarz naszego kolegi 2,718, w którym przypomniał on pewną niezwykłą zapowiedź zdarzeń, jaka się powstała pod jedną ze starszych notek na tym blogu. Zapowiedź czegoś szczególnego, co ma się zdarzyć już jutro. Nie wiemy, czy się zdarzy, i czy zdarzy się w ogóle coś szczególnego. Nie wiemy niemal nic. Kiedy jednak obserwujemy zdarzenia towarzyszącej tej pięknej, niezwykłej sobocie, możemy mieć pewność, że gdyby to jednak Jarosław Kaczyński wygrał ostatnie wybory, ani Polska ani my sami wybuchu tego zła byśmy już nie przeżyli.
Myślę, że dobrze będzie przypomnieć ten tekst, nie tak stary, bo ledwo co z maja. Jednak jak najbardziej na czasie. Nazywał się „Tamagochi – o elektronicznej nienawiści”.
Muszę się przyznać do pewnej swojej porażki, od której minęło już wiele, wiele lat, ale która mi się niedawno przypomniała, w związku z pewnym rodzajem nastroju, jaki zaczął nam wszystkim towarzyszyć to tu to tam, wśród tego wszystkiego, co stanowi pokłosie katastrofy 10 kwietnia. Porażka, którą mam na myśli, na całe szczęście wprawdzie nie kompromituje mnie w wymiarze ludzkim, lecz zaledwie intelektualnym, co jednak nie zmienia faktu, że jest to oczywiście porażka. O co chodzi? Otóż kiedy w roku 1982 zmarł Leonid Breżniew ucieszyłem się bardzo. Moja radość była tak wielka, że kiedy ją dziś wspominam, czuję lekkie zakłopotanie. Od razu powiem, że jakoś nie umiem w sobie wzbudzić wyrzutów sumienia z tego powodu, że cieszyłem się tym, że zmarł człowiek, bo w końcu mieliśmy to co mieliśmy, Breżniew uosabiał to co uosabiał, a w końcu jakież inne powody do radości były nam wtedy dane, jak to że umarł tyran? Jest mi jednak zdecydowanie głupio, że szczerze wtedy uważałem, że ta śmierć może mieć jakiekolwiek znaczenie dla dalszych losów Polski i nas samych. Miałem wiedzieć, że Breżniew nie Breżniew – jego śmierć nic nie zmienia i równie dobrze na to co się stało, należy zwyczajnie wzruszyć ramionami. A wtedy, może i nawet można byłoby dojść do wniosku, że każda śmierć w gruncie rzeczy i tak jest taka sama. A więc wymaga wyłącznie przynajmniej znaku krzyża.
Jednak się cieszyłem. Co więcej, kiedy w bardzo krótkim czasie ludowa mądrość dostarczyła nam cały szereg przezabawnych dowcipów na temat Breżniewa już obezwładnionego, byłem pierwszy, by się śmiać i gdzie tylko można te dowcipy powtarzać i propagować. Takie to były czasy i takie – wielu, nie tylko ja – mieliśmy wówczas kompleksy. I taka to była nasza nienawiść. Piękna. Tyle że nie do końca mądra.
Byłbym więc bardzo fałszywy, gdybym miał dziś, widząc jak przecież w gruncie rzeczy ten sam typ nienawiści obraca się przeciwko zmarłemu Lechowi Kaczyńskiemu, jego cudem ocalałemu bratu i wszystkim z nas, którzy czują się z nim solidarni, jakoś szczególnie się dziwić Oczywiście wiem, że to co stoi za tym szaleństwem dziś, jest po prostu chore, a przede wszystkim nie ma w tym za grosz naturalności i prawdy, lecz wyłącznie czarna propaganda, niemniej jednak rozumiem też, że oni wszyscy muszą w jakimś tam stopniu czuć to, co ja kiedyś czułem, gdy dowiedziałem się, że Leonid Breżniew nie żyje. I podobnie też, kiedy dziś ta sama mądrość ludowa, która niemal 30 lat temu tworzyła najbardziej paskudne dowcipy szydzące ze zmarłego Breżniewa, przynosi nam kolejne, równie brutalne żarty ze zmarłego prezydenta Kaczyńskiego – jestem oczywiście mocno zasępiony, niekiedy wręcz wstrząśnięty, ale jednak nie zdziwiony. To jest bowiem ta sama nienawiść co wtedy, tyle że już tylko jako produkt. Jako towar. Coś takiego, powiedzmy, jak chrupki ze świeżych, młodych ziemniaków, czy bankowy kredyt na dobre życie.
Myślę sobie jednak, że ten produkt i ten towar ma sobie coś daleko bardziej niebezpiecznego, niż tamta nienawiść. Właśnie przez to, że on jest taki nieautentyczny, taki nieprawdziwy i tak starannie wypielęgnowany przez tych którzy go stworzyli, on się wciąż wewnętrznie udoskonala, a jego moc rośnie. Tak samo te żarty, właśnie przez to, że one nie są najprawdopodobniej zwykłym wynikiem takiej bezradnej kompensaty, lecz właśnie produktem, one nie będą działać jak zawór bezpieczeństwa, lecz przeciwnie – będą się karmić same sobą i pęcznieć. Do czego to doprowadzi? Nie wiem. Ale boję się, że nawet jeśli już jakimś cudem zostanie tylko jeden człowiek ze swoją nienawiścią i tylko jeden dowcip – choćby ten o krwawej Mary i zimnym Lechu – oni nie dadzą się zastąpić niczym dobrym. Wręcz przeciwnie. Oni będą tworzyć zło jeszcze większe.
Pod poprzednim wpisem który zamieściłem na stronie www.toyah.pl, pojawiły się komentarze jakiegoś anonimowego internauty, który najpierw mnie tylko lżył, by w końcu napisać coś takiego:
„In nomine patri et filii et spiritus sancti
czarne chmury zasnuwają niebo, wytrzeszczone oczy trupa hipnotyzują - chodź, chodź, proszę chodź......coraz bliżej i bliżej - wy pomioty Złego. Nie możecie sie na trupy napatrzeć, nigdy nasycić śmiercią. A wiec macie ja w każdej sekundzie ,chodzi za wami dzień i noc, jeszcze sie waha, jeszcze jeden dzień, jeszcze jedna noc - wasz panteon przeszedł z woli Boga przez maszynkę do mięsa, jeszcze są zdjęcia w necie, jeszcze widać te rozdziawione trupie pyski z czarnymi językami i wypalone oczodoły. Ostatni spazm urwanej głowy pozostawił na twarzach piętno Złego. To znak.
Tak nie giną dobrzy katolicy, bez namaszczenia, bez opieki Boga - tak zostaje starte w proch nasienie szatańskie. Jam wasz nowy chrzciciel i pasterz zagubionych owieczek, jam wasze lustro i wasza zguba.
Tak nie giną dobrzy katolicy, bez namaszczenia, bez opieki Boga - tak zostaje starte w proch nasienie szatańskie. Jam wasz nowy chrzciciel i pasterz zagubionych owieczek, jam wasze lustro i wasza zguba.
amen
Prawa Ręka Wyroczni Bożej.
Amen”.
Uczciwie powiem, że miałem z tym komentarzem pewien kłopot. Wprawdzie uznałem, że jest on napisany przez osobę opętaną w sposób zupełnie autentyczny i się za tego kogoś pomodliłem. I choć nie miałem jak polać go wodą święconą, to przynajmniej potraktowałem go Imieniem Jezusa i mam nadzieję, że choć trochę skutecznie. No bo, czemu nie, prawda? No ale myślę sobie, że może też być tak, że autor tego szczególnego komentarza nie jest ani wariatem, ani szaleńcem, ani osobą aż tak bezpośrednio opętaną, ale jakimś młodym intelektualistą o literackim zacięciu, który sobie wymyślił, że pisząc w ten sposób wyprowadzi mnie z równowagi i będzie miał frajdę. A więc kimś, dla kogo całe to gadanie o grzechu i zemście Boga jest – podobnie jak w ogóle grzech i Bóg – bzdurą i najwyżej intelektualną rozrywką. Powiem więcej, kiedy wczytać się w serię tych komentarzy, można nawet podejrzewać, że jest to osoba zwyczajowo komentująca chętnie tu w Salonie24, znana świetnie nie tylko mnie. Tyle że przeze mnie jakiś czas temu zbanowana. I jeśli się nie mylę, nie jest to też typ, który ma na tyle pomieszane w głowie, żeby go traktować inaczej niż całe stado przeróżnych internetowych dziwadeł. A więc po prostu – wyborca.
I tu dochodzę do głównego sensu mojego dzisiejszego wpisu. Otóż, kiedy obserwujemy to co przez kilka ostatnich lat zrobiono ze znaczną częścią społeczeństwa, jest rzeczywiście imponujące. I bez względu na to, czy nazwiemy to mistrzowską operacją socjotechniczną na poziomie absolutnie najgłębszych emocji, za ekspercką analizę której możliwe że za 50 lat ktoś otrzyma Nagrodę Nobla, czy może uznamy to już za akt ściśle szatański, i tak i tak jest źle. Ta nienawiść – jak starałem się wykazać wyżej, nienawiść zupełnie bezprecedensowa – bez względu na to, czy przetransformowała się w opętanie w sensie potocznym, czy w opętanie autentyczne, jest – obawiam się – bytem niemal fizycznym, którego rozwój jest dziś już nie do powstrzymania. Słyszałem już wcześniej, że są ludzie – i to nie ludzie zbierający na po ulicach porzucone sprężynki na budowę statku kosmicznego – którzy przebąkują gdzieniegdzie – nawet tu w Salonie – o tym, że katastrofa samolotu pod Smoleńskiem była aktem bożego gniewu wobec Lecha Kaczyńskiego. Jednak po raz pierwszy trafiłem na tę opinię, w kształcie aż tak, że tak powiem… uporządkowanym.
Wiele wskazuje na to, że nadchodzące za niespełna dwa miesiące wybory prezydenckie projekt, który w tak szczególny sposób reprezentowany jest przez autora zacytowanego wyżej komentarza, przegra. Jest bardzo wyraźna szansa, że Jarosław Kaczyński zostanie kolejnym prezydentem naszego kraju. Mam nadzieję, że tak się stanie, ale też że przez to swoje niezwykłe doświadczenie, jako nowy prezydent, będzie Jarosław Kaczyński na tyle odważny, silny, ostrożny i zdeterminowany, by sobie poradzić z tym wszystkim, co – jak wiele na to wskazuje – nastąpi później. Bo to że nastąpi, jest niemal pewne. I mam nadzieję, że się nie zawaha nawet wtedy, gdy się okaże, że ten szatański wrzask – autentyczny, czy tylko przetransformowany, jak te elektroniczne japońskie zabawki z wirtualnymi zwierzątkami, czy ostatnio już ludźmi – nie da Polsce normalnie funkcjonować. I że jeśli trzeba będzie, użyje przeciwko tym obłąkańcom rozpalonego żelaza. Jakkolwiek to będzie musiało wyglądać.
Ten „breżniewowski moment” sam przeżywałem w podobny sposób. Ale wtedy, przy całej niestosowności niektórych dowcipasów, napędem raczej była nadzieja i w końcu ulga, a nie nienawiść.
OdpowiedzUsuńTu dochodzę do pewnej obserwacji dotyczącej wyjmowania jednostek (lub grup nawet) poza nawias społecznej wzajemności, współczucia, współpomocy, itd. Tacy wyłączeni stają się, najlżej mówiąc, „przeszkodą”, którą się omija, usuwa. W żadnym przypadku nie akceptuje się ich docelowo.
Doskonale ujęte jest to w mentalności rusko-sowieckiej, która każdego napotkanego osobnika (czy grupę) klasyfikuje: „on nasz”, albo: „on nie nasz”. Trzeciego rozpoznania nie ma. Sklasyfikowanie następuje z góry, więc nie skutkiem czegokolwiek po stronie klasyfikowanego, a tylko według własnych wyobrażeń o nim. Po sklasyfikowaniu, gdy przyjdzie co do czego, już całkiem łatwo spojrzeć kilkanaście tysięcy razy na potylicę „nie-bliźniego” przecież! Całkiem też łatwo „nie naszego” sponiewierać, zelżyć, itd., bo jest odczłowieczony.
Oryginalność polega tu na odczłowieczaniu nieodwracalnym. Raz na zawsze. Nie ma co tłumaczyć się, oczekiwać na litość, nie ma co zasługiwać się, podlizywać posłuszeństwem, itd. („Moskwa nie wierzy łzom”).
Wobec Kaczyńskich, PiS-u, „Moherów”, itd., zastosowano właśnie takie wyjęcie poza nawias ("On z PiSu!"). Tak wyłączonych rzucono pod nogi wszelkiej żulii, której tylko zechce się podnieść nogę do kopania, czy obsikania. Także pod nogi żulii urzędniczej.
PS. Co do Breżniewa, to już same wątpliwości własne u ówcześnie szydzących dowodzą, że wcale go nie odczłowieczali. Tamto szyderstwo było obroną, a nie agresją, tym bardziej nie było agresją wobec słabszego i już skrzywdzonego.
Dlatego porównywanie jest merytorycznie nieuprawnione.
Orjan
OdpowiedzUsuńTo oczywiste. Dla nas te dowcipy, to często było jedyne wyjście. Dla nich to zwykła przyjemność.
@toyah
OdpowiedzUsuńWłaśnie!
Ja bym to ujął jeszcze w taki sposób, że dla nas, te dowcipy, to był jeden ze sposobów potwierdzania swojej wolności.
Oni zaś potwierdzają swoją bydlecą niewolę.
W końcu, czyżby za palikocie dowcipasy kogokolwiek wsadzali?
Może kiedyś, do piekła. Na razie: hulaj dusza!
Może to dziwne refleksje, jak na Święto Wniebowzięcia Matki Boskiej, ale od tej nocy pod Krzyżem szumi mi w uszach refren "Listu do M." Dżemu. Niby nic nadzwyczajnego, ale dlaczego akurat teraz? Jestem zupełnie przekonany, że dla reżyserów wydarzeń pod Krzyżem taki metafizyczny świat jak na tym blogu po prostu nie istnieje. Co im za różnica podpalić papieski Krzyż, zdewastować VM, prawosławnym nasprejować czerwone gwiazdy czy zabić głowę państwa. Ostatnio w mojej okolicy trzykrotnie zdewastowano kapliczkę. Jestem pewien, że takich przypadków w kraju są dziesiątki. Zaplanowana akcja. Ksiądz na kazaniu słowem o tym nie wspomniał. Dzisiaj przywiesiłem następną. Tak przesiaduję na przystanku i czekam. Oni mają taką samą krew jak my, tyle wiem.
OdpowiedzUsuńA moim zdaniem te wszystkie ekscesy w Ossowej to taki "pogrom kielecki bis" uzasadniający obce siły stabilizacyjne.
@ toyah
Tekstu tego komentarza można by poszukać w jakiś książeczkach horrorach (nie znam bo w nich nie gustuję). Sądzę że co mocniejsze stwierdzenia mogą być przepisane i być starsze nawet niż IV RP, czerpane z jakiś innych żródeł. A na nagrodę nobla z literatury i tak si nie nadają. Nie wielu jest ludzi z wyobrażnią, znacznie więcej plagiatów.