poniedziałek, 27 lutego 2023

O lemingach i skutecznej ich hodowli

        Od wyjazdu prezydenta Bidena minęło już kilka dobrych dni, rozpoczął się kolejny tydzień, a wraz z nim już chyba ostatecznie zdechła ogólnopolska debata, której pierwszym celem było ustalenie, ile konkretnie czasu poświęcił Joe Biden na rozmowę z – w kolejności alfabetycznej – z Tomaszem Grodzkim, Rafałem Trzaskowskim oraz Donaldem Tuskiem, no i jakie konkretnie były wyniki wspomnianych rozmów. I jeśli ktoś jeszcze sądzi, że skuteczne rozwiązanie owej zagadki nie nastąpiło, jest w błędzie. Otóż nie dość że dziś już wszyscy wiemy, że kolejka chętnych do wspólnego zdjęcia z Prezydentem była długa, obejmowała nawet osoby spoza bezpośredniej polityki, a w związku z tym na każdego ze szczęśliwców siłą rzeczy przypadło około 40 sekund, wiemy też że skutkiem zawiązanego przez Rafała Trzaskowskiego spisku, Donald Tusk został bez pamiątkowego zdjęcia, a on sam złapał Bidena tak mocno za rękę, że ten – w końcu człowiek już starszy wiekiem – nie był mu się w stanie wyrwać i ostatecznie panowie, wbrew interwencjom prezydenckiej ochrony, pozostawali przyklejeni do siebie przez całą minutę, by w końcu Rafał Trzaskowski mógł z wysokości swojego słynnego już wzrostu rzucić pożegnalne „Hi guys” i oddać, niestety skrócony o owe skradzione 20 sekund, brzeg sceny swojemu serdecznemu kumplowi Donaldowi.

      Ale wiemy też coś jeszcze. Otóż tonąc w histerii spowodowanej tym, że nawet jego najwierniejsi słudzy zaczęli już pomrukiwać po kątach, że może on się z Bidenem tak naprawdę w ogóle nie spotkał, były król Europy uderzył do samego ambasadora Brzezińskiego, by ten sprawdził, czy gdzieś tam u nich nie zawieruszyło się jego zdjęcie z Bidenem, a jeśli tak, to żeby mu je przesłał przez kogoś umyślnego. Wreszcie więc Donald Tusk mógł zamieścić na swoim twitterowym profilu ów dowód na to, że on tam również wino pił i lulki palił, a by rangę owego sukcesu dodatkowo podkreślić, dodał jeszcze, że Jarosław Kaczyński to znany idiota, no a my wszyscy dziś, dzięki owym rozstrzygnięciom, jesteśmy gdzie jesteśmy.

      I można by było w ten żartobliwy sposób opis całej tej dziwnej sprawy zakończyć, gdyby nie dwie jeszcze rzeczy. Pierwsza z nich to ta, że Rafał Trzaskowski, najwyraźniej uznając, że zwycięstwo wymyka mu się z rąk, postanowił pokazać swoje przywództwo i opublikował – już nie na głupim Twitterze, ale na samym Facebooku – list otwarty do Jarosława Kaczyńskiego, w którym pokazuje Tuskowi, jak się rozmawia z wrogiem i w niemal 1200 słowach udowadnia Prezesowi i jego wyborcom, że Prawo i Sprawiedliwość to partia faszystowska, a on sam jest nowym, kaczym Fuhrerem. Druga jest już znacznie bardziej poważna od wszystkiego tego, o czym tu pisałem, a mam mianowicie na myśli reakcję najtwardszego elektoratu, reprezentującego tak zwany antypis. Gdy po tygodniu owej straszliwej wręcz autokompromitacji polskiej opozycji, po tym gdy z dania na dzień, z oczywistością jasną jak nigdy dotąd, ujawniło się, że ludzie którzy tworzą jej elity to banda ciężko zakompleksionych durniów, którym nie można powierzyć zadania przypilnowania psa pod sklepem, bo go albo zgubią, albo sprzedadzą, albo zjedzą, komentarze wspomnianego elektoratu pozostają entuzjastyczne jak chyba nigdy wcześniej. Zupełnie jakby oni wszyscy, widząc jak się zrobiło źle, uznali że nie pozostaje im nic innego jak zacząć dąć w trąby i walić w bębny, tak by zagłuszyć tę prawdę, która już nie przestanie krzyczeć. A to jest sytuacja bardzo poważna, bo pokazuje nam wszystkim, że wszelkie próby ucywilizowania tych ludzi, a przynajmniej wyprowadzenia ich z obłędu w jakim dali się pogrążyć nie mają najmniejszego sensu. I moim zdaniem już wkrótce wszyscy zobaczymy na czym tak naprawdę polega bycie lemingiem.   


 


wtorek, 21 lutego 2023

English speak good

 

      Niedawno, w opublikowanym na portalu i.pl felietonie, wspomniałem o ludziach tak głęboko przekonanych o swojej biegłości w języku angielskim, że pasją ich stało się najpierw tropienie, a następnie wyszydzanie głownie polityków, choć nie tylko, z powodu ich rzekomych językowych niedostatków. Nie był to pierwszy raz, jak ową kwestię poruszyłem, bo od dłuższego już czasu stanowi ona dla mnie swego rodzaju obsesję i ile razy trafię na ów rodzaj agresji, zwyczajnie nie wytrzymuję. A wszystko, o ile dobrze pamiętam, zaczęło się od akcji przeprowadzonej przez stację TVN24 jeszcze w roku 2011, kiedy to red. Arleta Zalewska pojawiła się w Sejmie i w języku angielskim zaczęła prowokować wybranych posłów, by popisali się swoimi językowymi umiejętnościami. Wyglądało to tak, że red. Zalewska podeszła do posła PiS-u Mariusza Kamińskiego i zadała mu następujące pytanie: „Hałs jor politikal partaj kolt?” Kamiński najpierw zdębiał, a potem odpowiedział właściwie dość poprawnie, że to zależy od tego, o co ona pyta, i jak najbardziej sensownie poprosił, żeby mu uściśliła, o co jej chodzi. Wówczas pracownica TVN-u pokazała paluszkiem na wiszącą obok na ścianie pisowskie logo i wystękała: „Łot is zis nejm? Prawo i Sprawiedliwość is in polisz. End in inglisz?

     Dobre? No, wręcz fantastyczne, zwłaszcza gdy weźmiemy pod uwagę fakt, że wspomniana Arleta Zalewska po tych 12 latach jest wciąż jednym z pierwszorzędnych pracowników stacji. To co jednak odkryłem w tych dniach wygląda na coś jeszcze ciekawszego. Oto, proszę sobie wyobrazić, coraz większą karierę na youtubie robi pewna pani nazwiskiem Asia Domagała, która na swoim kanale pod nazwą Angielski Kompas regularnie publikuje wybrane angielskie wypowiedzi znanych z telewizji osób i ocenia je pod względem wymowy, bogactwa językowego i gramatyki. Tych odcinków jest już dziś dużo za dużo, tłum wokół nich gromadzi się coraz większy, ale pierwszy z nich, owszem, obejrzałem w całości, a tam pani Asia zajęła się kolejno Patrykiem Jakim, premierem Morawieckim, Radkiem Sikorskim, Rafałem Trzaskowskim, Michałem Kamińskim i – jakże by inaczej – prezydentem Dudą. Oczywiście najprościej by było zwrócić się teraz do owej pani, by przede wszystkim odpieprzyła się od prezydenta Dudy bo wyszydzanie kogoś, komu nagle, zupełnie naturalnie, zabrakło słowa, czy dwóch jest zarówno niskie jak i zwyczajnie głupie, natomiast ja tym razem chcialbym poznęcać się nad samą Domagałą i to nie tylko ze względu na jej kompetencje gdy chodzi o język angielski, ale również, i to przede wszystkim, język polski. Oto, proszę sobie wyobrazić, przez całe swoje wystąpienie, zamiast słowa „dzwięk”, owa ekspertka używa słowa „samogłoska”. Słowo daję, można sprawdzić i zobaczyć, choćby jak ona komplementuje Premiera: „Morawiecki wymawia te samogłoski, te dzwięki, które powinien”.

        Ale to oczywiście nie wszystko. Tu znów, od początku do końca swojej wypowiedzi, gdy ona wspomina o tym, że któryś z nich ma kłopoty ze stosowanie przedimków, używa określenia „zaimki”. Ktoś powie, że to nie jest jeszcze najgorzej, bo mogłaby tak bardziej z niemieckiego określać przedimki słowem „rodzajniki”, no ale faktem jest to, że dziś chyba nie ma ani jednego ucznia liceum ogólnokształcącego, który by nie wiedział, że angielskie „the”, „a”, czy „an” to nie zaimki, lecz właśnie przedimki. No ale Asia – tak się zresztą przedstawia – tego nie wie i się tym popisuje.

       Ja nie chcę jakoś szczególnie znęcać się nad Asią „Angielski Kompas” Domagałą, ale muszę zwrócić uwagę uwagę na pewne kwestie  z prostej troski o  popularną świadomość tego czym się dziś zajmujemy. Domagała, wytykając temu czy owemu to, że ten – swoją drogą osobiście nie wiem, o co jej chodzi – „myli ‘a’ z ‘e’”, sama nieustannie, mówiąc w swoim, jak rozumiem, rodzimym języku, stosuje wymowę „som”, czy „tom”. W dalszej kolejności, któremuś z nich zarzuca, że ten ubezdźwięcznia „k”, które – jak to „k” – jak chyba wszyscy wiemy, jest same w sobie bezdźwięczne i tam nie ma nic do ubezdźwięczniania. Ale to nie koniec. W tym jednym jedynym odcinku, gdzie ona ma czelność oceniać poziom języka angielskiego u sześciu polityków, nie wie, że kiedy chce się przejść do rzeczy, mówi się „Ale do rzeczy”, a nie „Ale do brzegu”. Ona też nie wie,  że posługiwać się można „angielskim”, a nie „z angielskim”. Jeszcze coś?

        No i wreszcie mamy prezydenta Dudę, którego ta banda bezczelnych oszustów ostatnio wzięła na tapet. O ile potrafię ocenić znajomość języka angielskiego przez prezydenta Dudę – a sądzę, że potrafię – on w tym zakresie jest wystarczająco sprawny. Jedyny kłopot, jaki Prezydent ma na tym poziomie – swoją drogą, podobnie w języku polskim – to to, że w pewnych sytuacjach się zacina. Mówi, mówi, mówi... i nagle stop. Będąc nauczycielem z długim doświadczeniem, miałem w życiu okazje trafić na wielu uczniów, którzy posługiwali się językiem znakomicie, tyle że od czasu do czasu, diabli wiedzą czemu, się zacinali... i stop. Raz nawet miałem jedną maturzystkę – absolutnie wybitną –  która mówiła, mówiła, mówiła, w pewnym momenci się zatrzymała i koniec. Asia Domagała prezentuje dwie wypowiedzi Andrzeja Dudy, gdzie ten, owszem, utknął, i informuje wszystkich, że to jest pełna kompromitacja gdy chodzi o każdy wymiar kompetencji językowych, a słownictwo jakiego Andrzej Duda używa, jest na poziomie podstawowym. A co my słyszymy?

         Pragmatic approach”, My own experience”, In general”, I don’t agree”, Look at the perspective of the last thirty years”, I believe in the 360 degree policy”… Oto słownictwo nieadekwantne?

         To jest słownictwo nieadekwatne do funkcji pełnionej przez Andrzeja Dudę? Tylko przez to, że raz czy dwa Andrzej Duda – czy to przez zmęczenie, czy zwykły brak koncentracji – się zaciął to w ten sposób powstał popularny mem? Przecież ta kobieta – przypominam, że ostatnio hit na youtubie – to w sposób oczywisty osoba zuchwała i bezczelna.

          Ktoś powie, że mamy do czynienia z kolejną wariatką, żyjącą w nienawiści do Prawa i Sprawiedliwości, i to jest oczywiście prawdopodobne. Jest jednak coś, co świadczy o tym, że ona jest przy okazji jednak językowo dramatycznie niekompetentna. Otóż pojawia się Radek Sikorski, który w pewnym momencie mówi, że sytuacja Polski jest inna od sytuacji krajów Zachodu, bo myśmy byli pod okupacją sowiecką, a oni nie, i swoją myśl wyraża następująco: „We have been occupied by the Soviet Union”. Na to przychodzi Asia Domagała i zaczyna nam tłumaczyć, że Radek Sikorski popełnił błąd, bo okupacja sowiecka już dawno minęła, więc on powinien był powiedzieć „We were occupied”. Bo „We have been occupied” oznacza że wciąż jesteśmy okupowani, a przecież nie jesteśmy.

          Ponieważ wszystko staje się już żałośnie oczywiste – nawet dla tych, którzy, podobnie jak ja, Radka Sikorskiego całym sercem nie znoszą – będę kończył i do osób bardziej dociekliwych kieruję pytanie: Jeśli policjant zatrzymuje kierowcę, widzi że ten jest na podwójnym gazie i mówi mu „You have been drinking” to znaczy, że ten ktoś ma w pysku flaszkę? Nie? Nie mam ochoty dociekać, jak by na to pytanie odpowiedziała nasza ekspertka, i szczerze powiem, że mnie to nie koniecznie zajmuje, natomiast po raz enty epeluję przynajmniej do czytelników tego bloga: dajcie sobie spokój z tym angielskim, to jest wyłącznie narzędzie i nic więcej. Tak korkociąg, czy śrubokręt.



   

 

 

 

     

 

 

 

wtorek, 14 lutego 2023

O tych co słyszą głosy

 

        Nie wiem, czy  ktoś poza mną zwrócił na to uwagę, ale ja owszem, od pewnego już czasu, zabawiając się na Twitterze, zauważyłem, że ile razy któryś dziesiątków tysięcy uczestników owego przedsięwzięcia, chcąc raz i na zawsze doprowadzić rząd Prawa i Sprawiedliwości do takiej kompromitacji, że po nim nie pozostanie nawet zeschła plama, wymyśli jakąś absurdalną historię na temat tego czy owego rzekomego postępku władzy, lub kogoś z władzą związanego, pod danym tweetem pojawi się natychmiast apel czy to Renaty Kim, czy – czyż to, swoją drogą, nie zabawne, również Renaty –  Grochal, czy któregoś z pozostałych robotników na farmie Tomasza Sekielskiego, by ów obywatel zechciał się zgłosić prywatnie do „Newsweeka”, a ten chętnie się dowie co i jak i zrobi z tego materiał na zbliżającą się szybkimi krokami kampanię wyborczą. W ciągu ostatnich kilku miesięcy wielokrotnie zdarzyło mi się, że natrafiałem na jakieś kompletnie idotyczne i na kilometr śmierdzące kłamstwem plotki, pod którymi pojawiały się wspomniane apele ze strony redakcji „Newsweeka” i najuczciwiej jak potrafię mogę zaświadczyć, że nigdy, ale to nigdy ta bzdura nie pojawiła się w przestrzeni choćby minimalnie szerszej niż sam Twitter. Czy mnie to zdziwilo? Oczywiście że nie. W końcu, jak można się spodziewać, że któryś z bardziej ambitnych bojowników o wyzwolenie Polski od pisowskiego jarzma przekaże informację, że oto na przykład gdzieś w Polsce policja w sposób najbardziej okrutny pobiła jakieś dziecko za to, że rozwiesiło ono na pod swoim oknem plakat z napisem „Kaczyński = Putin”, i owa wiadomość zostanie potwierdzona? Nie zmienia to jednak faktu, że przynajmniej kierowany przez Tomasza Sekielskiego tygodnik wciąż żyje nadzieją, że w końcu przyjdzie ten dzień, kiedy uda się coś upolować.

       Oto jak najbardziej na Twitterze zaprodukował się czlowiek nazwiskiem Marek Zagrobelny, swego czasu jeden z drobnych działaczy Prawa i Sprawiedliwości, który obraziwszy się na swoją partię rzucił ten cały interes w cholerę, wyjechał do Norwegii i stamtąd napisał książkę o tym, jak to o kiedyś był podłym pisowcem, ale dziś się opamiętał i wrócił do cywilizowanego świata, i w jednym skromnym tweecie, jeszcze ze stycznia tego roku, poinformował, że kiedy przed laty działał w PiS-ie, w aktywny sposób brał udział w fałszowaniu wyborów i chętnie by o tym dokładnie opowiedział, gdyby któreś z mediów zechciało go wysłuchać, ale obawia się, że do tego nie dojdzie bo za rządów PiS-u nikt się nie odważy ujawnić tej prawdy. I oto, prosze sobie wyobrazić, nastąpił przełom, bo haczyk połknęła rred. Grochal, zaprosiła Zagrobelnego do siebie, przeprowadziła z nim rozmowę, a Sekielski zamieścił wyniki redakcyjnego śledztwa na okładce kolejnego wydania „Newsweeka”, dzieląc się z czytelnikami sensacyjnym doniesieniem, że kontrolujący wybory pisowcy malowali sobie mazakiem na palcach krzyżyki, chuchali na nie i stawiali je na kartach oddanych na Platformę Obywatelską, tak by jak najwięcej z owych głosów unieważnić.

       Idiotyzm tej całej historii był oczywiście tak porażający, że już w ten sam dzień, kiedy wspomniane wydanie „Newsweeka” trafiło do kiosków, całość owej bzdury została ze wszystkich możliwych stron wyjaśniona, opisana i przede wszystkim wyszydzona, redakcja „Newsweeka” przedstawiona już nawet nie jako banda bezczelnych kłamców, ale zwyczajnych głupców, a reakcja na to wszystko ze strony czy to polskiego państwa, czy choćby samego PiS-u, tak obojętna jakby tam nikt nawet nie uznał, że warto się tym całym Zagrobelnym zajmować. A biorąc pod uwagę fakt, że oto publicznie pojawia się ktoś, kto przyznaje, że popełnił ciężkie przestępstwo, będące w dodatku częścią jeszcze większego oszustwa, wymierzonego w konstytucyjny porządek państwa, można by się było spodziewać, że służby jakoś zareagują. Widocznie uznano, że ścigać tego durnia po całej Norwegii jeszcze mniej się opłaca, niż zajmowanie się niesławnym Rafałem Gawłem. To już pewnie lepiej byłoby zachęcić Daniela Obajtka, żeby wykupił od Niemców „Newsweeka” razem z Grochnal, Kim i Sekielskim.

       Na koniec wypadałoby może bym podzielił się z Czytelnikami refleksją na temat tego, co ta cała Grochal nam usmażyła. A zatem proszę. Otóż moim zdaniem, a opieram swoje podejrzenia zaledwie w minimalnym stopniu na tym o czym wyżej wspomniałem, oni wszyscy, a więc „Newsweek”, „Wyborcza”, TVN24, Onet, Wirtualna Polska, „Polityka”, Marek Belka, Marcin Kierwiński, Leszek Balcerowicz, Roman Giertych, Donald Tusk, Tomasz Grodzki, Radek Sikorski, Leszek Miller,  Bartosz Arłukowicz, Kidawa-Błońska, Elżbieta Łukacijewska, Szymon Hołownia, Izabela Leszczyna, Magdalena Adamowicz, Marek Sowa, Kosiniak-Kamysz, Sławomir Nitras,  i wielu wielu innych, których nazwisk nawet nie warto pamiętać, są w stanie glębokiej psychozy, rozumianej nie jako obelga, lecz jako jednostka chorobowa, gdzie człowiek słyszy głosy i widzi obrazy, będące wyłącznie wytworem jego chorych wyobrażeń i umiera ze strachu, bo widzi i słyszy, a jednocześnie wie, że tego nie ma. I ten stan doprowadza go do niemal samounicestwienia.

        Nie złośćmy się więc na nich i przede wszystkim już nie pytajmy, kto to taki ten Marek Zagrobelny i czemu on robi to co robi. Jak twierdził Road Dahl, a my to przecież wiemy nie od wczoraj, Norwegia to wylęgarnia czarowników i czarownic. Nie ma czego zazdrościć.



niedziela, 12 lutego 2023

O tym co się zalęgło w głowie Jacka Karnowskiego. Nie tamtego, ale tego

          Zanim zacznę tę dzisiejszą notkę, muszę się przyznać do tego, że gdy chodzi o braci Jacka i Michała Karnowskich, mimo wielokrotnie podejmowanych prób, nie rozrożniam jednego od drugiego i nic nie wskazuje na to, by ów stan rzecz miał się zmienić. Ja oczywiście od razu rozpoznaję czy mam do czynienia z prezydentem Sopotu Jackiem Karnowskim, czy którymkolwiek z tych dwóch, natomiast gdy chodzi o braci Karnowskich pozostaję w pełnej niewiedzy. Muszę też od razu powiedzieć, że wspomniana sytuacja mi w niczym nie przeszkadza, bo po włączeniu telewizora czy to widzę jednego, czy drugiego, to pozostaję w dokładnie takim samym nastroju i nie zmienia go nawet fakt, że jeden z nich – diabeł jeden wie który – pokazuje się na tle półki z książkami udekorowanej świętymi obrazkami, lub zdjęciem Lecha Kaczyńskiego, a drugi pozostaje w scenerii neutralnej. Dla mnie to jest jedna i ta sama osoba i pozostawanie w owym błędzie nie jest dla mnie najmniejszym problemem. Powodów opisanego stanu rzeczy jest kilka, ale ja przypomnę tylko jeden. Ótóż parę miesięcy po zabójstwie wspomnianego Lecha Kaczyńskiego zostałem zaproszony przez Jana Pospieszalskiego do telewizyjnego programu „Warto rozmawiać”, by opowiedzieć o kampanii hejtu jaka swego czasu spadła na Prezydenta i ostatecznie, w taki czy inny sposób, doprowadziła do jego śmierci. Ja byłem na publiczności, z boku stał Pospieszalski, a na scenie siedzieli od lewej Jan Hartman, Eryk Mistewicz, jeden z tych dwóch, oraz Ludwik Dorn. Gdy padło na mnie i Pospieszalski udzielił mi głosu, Hartman zachował sie jak to on, a więc mnie wyszydził, Dorn przemóił tak, że ja już wtedy wiedziałem, że to jest kret, Karnowski z Mistewiczem skupili się wyłącznie na promocji dopiero co wydanej wspólnie książki, a ja zostałem sam, jak ten głupi. Wtedy też nie mogłem nie uznać, że Karnowski, podobnie jak Hartman, Mistewicz i Dorn to wróg. I owa świadomość trzyma mnie do dziś, i to mimo – a kto wie, czy nie dzięki – nieustannym wysiłkom jednego, czy drugiego bliźniaka, by się przedstawiać, jako swój.

      I oto zaledwie wczoraj, na portalu wpolityce.pl ukazał się tekst Jacka Karnowskiego – wiem, bo doczytałem – zatytułowany „Perspektywa wyborczego zwycięstwa Zjednoczonej Prawicy wyraźnie sie oddaliła. ‘Brak zamknięcia tej sprawy oznacza, że PiS będzie miało pod górę’”. Krótko mówiąc, chodzi o to, że prezydent Andrzej Duda skierował projekt proponowanych przez rząd zmian w systemie sprawiedliwości do Trybunału Konstytucyjnego, by to ten ewentualnie potwierdził, lub odrzucił  wątpliwości Prezydenta co do konstytucyjności proponowanej ustawy, a to zdaniem Jacka Karnowskiego oznacza, że Prawo i Sprawiedliwość najprawdopodobniej jesiennych wyborów do Parlamentu nie wygra. Dlaczego? Dlatego, że Trybunał zapewne uzna niekonstytucyjność proponowanych przez rząd zmian, Komisja Europejska nadal będzie blokowała dla Polski należne jej unijne środki, no i... no właśnie. No i co? Tu konkretnie Karnowski milczy, ale my możemy się domyślać, że z powodu braku tych pieniędzy na Polskę spadnie ciężki kryzys gospodarczy, którego społeczeństwo już nie wytrzyma i propagandowo nakręcone przez opozycję, w swojej desperacji uzna, że już lepiej będzie zagłosować na premiera Tuska i ministra Sikorskiego, niż na tę bandę nieudaczników.

       Ja oczywiście dopuszczam możliwość taką, że Jacek Karnowski to tak wyjątkowy idiota, że on autentycznie wierzy w to co pisze, ale wciąż jestem niemal pewien, że nawet jeśli przyjmiemy – a ja tu jestem jak najbardziej otwarty – że on idiotą rzeczywiście jest, to jednak nie na tyle, by uczciwie twierdzić, że dla Polaków, którzy mają zdecydować, czy dalej chcą by ich sprawami zarządzał premier Morawiecki, czy żeby owe sprawy oddać w zarząd Donalda Tuska, ma znaczenie, czy Komisja Europejska udzieli nam tej pożyczki, czy nie. A zatem, w tym momencie interesuje mnie już tylko to jedno pytanie: czemu Jacek Karnpowski robi to co robi?  Pierwsza możliwość jest taka, że został wynajęty przez kogoś z rządu, by spróbować wpłynąć na sędziów-patriotów, by zachowali się jak trzeba. Nie sądzę. Nie wydaje mi się by pozycja braci Karnowskich była tak znacząca, by ktokolwiek z rządu Prawa i Sprawiedliwości traktował ich dziennikarstwo aż tak poważnie, by ich wynajmować jako emisariuszy. A zatem, jest jeszcze inna możliwość: oni, kalkulując swoją obecną i ewentualnie przyszłą pozycję po kolejnym rozdaniu, próbują się ustawić, jako ci na których władza powinna stawiać. Duda to już tylko półtora roku, a żyć trzeba. Ale może być też tak, że oni, wiedząc że dalsze losy rządowej ustawy dla losów Polski nie mają najmniejszego znaczenia, prezydenta Dudy zwyczajnie nie znoszą i na każde jego wystąpienie, zwłąszcza gdy ten mówi po angielsku, reagują wściekłością. A więc ich dzisiejsza reakcja może nosić pewne znamiona jakiejś tam szczerości.

        Tak czy inaczej, nie mam najmniejszych wątpliwości, że to co wczoraj zrobił Jacek Karnowski na portalu wpolityce.pl to coś, za co on, jego brat i całe to towarzystwo znane jako „W Sieci” powinno zostać odesłane do diabła. Jeśli oni, w dzisiejszym stanie rzeczy, w ten akurat sposób uderzają w prezydenta Dudę, zarzucając mu, że to on właśnie może być pierwszą przyczyną katastrofy, która może nastąpić jesienią tego roku, to znaczy że jednego i drugiego należy zwyczajnie skreślić, bo diabli wiedzą, co oni jeszcze mogą Polsce wiwinąć. Prowadzony przez nich tygodnik, ale również portal wpolityce.pl, mają jako taki wpływ na opinię publiczną i ja potrafię sobie bardzo łatwo wyobrazić, jak tego typu teksty, mogą sprawić, że część wyborców Prawa i Sprawiedliwości uzna, że z Kaczyńskim to tak naprawdę nie warto i kto wie, czy taka na przykład Konfederacja to nie jest lepszy wybor.

       Na koniec warto wrócić do pierwszego pytania: czy Karnowscy to idioci, którzy wiedzą, czy idioci, którzy nie wiedzą. Najchętniej na to pytanie odpowiedziałbym, że nie wiem, no ale wiem, że czytelnicy mają w stosunku do mnie pewne wymagania, więc odpowiem:  moim zdaniem, Jacek Karnowski wie, że kłamie, tyle że w swoim zidioceniu jest przekonany, że w ten sposób służy Polsce. Nie rozumieją Państwo. Nie szkodzi. Ja też nie.

 


      


piątek, 10 lutego 2023

O tym jak czwarta władza zainteresowała się naszym Radkiem

       Nie muszę tu nikogo specjalnie zapewniać, że o dziennikarzach wszelkiego typu i o dowolnej proweniencji politycznej mam od zawsze zdanie jak najgorsze. I nie mam tu na myśli jedynie dziennikarzy polskich i wyłącznie współczesnych, ale w ogóle dziennikarzy jako bandę najbardziej zgnuśniałych i skorumpowanych bałwanów. W moim głębokim przekonaniu, dziennikarze jako grupa zawodowa, ale też jako ludzki gatunek, mimo że powszechnie uważani są za tzw. czwartą władzę, są jeszcze głupsi niż artyści, czy nawet politycy. Każdy artysta, co by o nim nie mówić, jednak ma jakiś – nawet jeśli tylko jeden i nawet jeśli bardzo marny – talent, no a jeśli uzyskał jakąś pozycję, to w jakimś stopniu przez to, że włożył w ten sukces jakiś wysiłek, no i w efekcie okazał się lepszy od innych. Z politykami sprawa jest prosta, bo tu liczy się tylko jedno – trzeba wykazać się na tyle, czy to sprytem, czy jakimś tam, choćby i oszukanym urokiem, żeby wygrać wybory i zajść tam, gdzie inni nie potrafili. I to już jest coś. Dziennikarze to najczęściej zupełnie przypadkowa zbieranina zdemoralizowanych leni, którzy ani nic nie potrafią, ani potrafić nie mają ambicji i jeśli uzyskają jakoś pozycję, to wyłącznie dlatego, że lepsi i mądrzejsi od nich potrafili ich wykorzystać dla własnych interesów i to wszystko. Proszę zwrócić uwagę, że nawet tych dwoch gagatków z „Washington Post” jedyny sukces jaki w życiu odnotowali nie wynikał z ich pracowitości, czy talentów, ale z intrygi, jaką przeciwko Nixonowi uknuł nienawidzący go osobiście któryś z agentów FBI, a oni już tylko byli pionkami w jego rękach, które wykonały dla niego tę część roboty. Gdyby nie on, to oni nie ruszyliby tyłków ze swoich redakcyjnych foteli. A o Polsce nawet nie mam ochoty wspominać, a wystarczyłoby choćby przypomnieć, jak to przed kilku laty grupa satanistów umówiła w krakowskich kościołach serię bluźnierczych koncertów, które by się niechybnie odbyły, gdyby nie interwencja moich dzieci, reakcja Kurii, oraz tekst, który zamieściłem tu na blogu. O odwołaniu festiwalu, pisały, zapewne za podpuszczeniem jego organizatorów, media na całym świecie, natomiast tu w Polsce, pozostawione, z wyjątkiem „Wyborczej” oczywiście, same sobie redakcje, zarówno z lewej jak i z prawej strony sceny, nawet się nie zorientowały, że coś takiego miało miejsce. Czemu? Bo nikt im nie pokazał palcem, a na to by zainteresować się tym, co krąży choćby w Internecie, to oni byli zbyt leniwi.

I oto ledwie wczoraj wydarzyło się coś bardzo znaczącego, a jednocześnie kompletnie niezauważonego przez świat mediów, oraz, konsekwentnie, opini publiczną. Oto któraś z holenderskich gazet opublikowała tekst, w którym „ujawniła” [sic!] informację, że Radosław Sikorski od pięciu lat pozostaje na garnuszku rządu Zjednoczonych Emiratów Arabskich, jako członek Rady Doradczej konferencji Siri Bani Yas Forum, z wynagrodzeniem 100 tys. dolarów rocznie. Oczywiście, ani ja, ani zapewne nikt z czytających ten tekst, o tym nie miał bladego pojęcia i to jest zrozumiałe. Oczywiście to że Sikorski prowadzi różne mniej lub bardziej tajne interesy na całym świecie i że owe biznesy pozwalają mu się dziś cieszyć wielkim majątkiem, stanowiło wiedzę powszechną, ale Siri Bani Yas Forum? Co to za cholera, tego już nie wiedział nikt. I oto nagle okazuje się, że o sprawie napisali Holendrzy i polskie media – inna sprawa, że z pewnymi znaczącymi wyjątkami – podniosły krzyk że patrzcie państwo, jaka to sensacja: „Jak donosi holenderska gazeta”, „Według holenderskiej gazety”, „Z przeprowadzonego przez holenderską gazetę śledztwa wynika...”.

      Oczywiście, kiedy po raz pierwszy usłyszałem o owym Siri Bani Yas Forum, natychmiast wpisałem sobie tę nazwę w swoją wyszukiwarkę i dowiedziałem się na jej temat tego czego dwiedzieć się było można. Ale mało tego: syn mój poszedł krok dalej i wszedł na internetową stronę wspomnianego Forum i oto okazało się, że aby zrobić krok kolejny i zobaczyć czym oni się, trzeba mieć unikalny login i hasło, a więc trzeba być „one of the gang”. I w tym momencie stało się coś jeszcze. Oto syn mój umieścił na swoim twitterowym koncie odpowiedni zrzut ekranu, trafił na niego nasz poseł Radosław Fogiel i – przynajmniej jeden myślący – natychmiast poinformował o tym znalezisku podczas konferencji prasowej. A my się już pewnie domyślamy, że za tą informacją na równe nogi zerwał się świat krajowych mediów, by opowiedzieć o tym, jak to nie ma sposobu by się zorientować, czym się konkretnie zajmuje Radosław Sikorski w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, o ile się nie zna hasła. Aż się boję pomyśleć, co by to było, gdyby moje dziecko było tak leniwe, jak ta banda nierobów.

       Jest jednak jeszcze coś i to uważam za clue programu. Oto i ja poszperałem w Sieci i trafiłem na tekst, jeszcze z 1 czerwca 2021 roku, umieszczony na internetowej stronie TVP Bydgoszcz, gdzie jak byk stoi tak:

Europoseł ma też fortunę zgromadzoną w akcjach (16 tys.411) amerykańskiej spółki Silvair Inc, która tworzy oprogramowanie dla rozwiązań z zakresu internetu rzeczy. Jest notowana na warszawskiej giełdzie, kurs za jedną akcję to teraz 6,30 zł.

Jak podaje wprost.pl, Radosław Sikorski ‘zarobił w ubiegłym roku 107,5 tys euro brutto jako poseł do Parlamentu Europejskiego i 100 tys, dolarów jako członek Rady Doradczej konferencji Siri Bani Yas Forum’”.

      Chcę być dobrze zrozumiany. Kiedy w roku 2021 o tym Siri Bani Yas wspomniało wprost.pl, a za nim TVP Bydgoszcz, żaden z tych leni nawet nie pomyślał, by pójść za tropem i sprawdzić, co to takiego. Bo kogo obchodzi jakieś siri bani srani? A my już wiemy, że oto minął już piąty rok, kiedy to Sikorski robi swoje najbardziej ciemne interesy na Półwyspie Arabskim, natomiast ja bym chciał znać nazwisko tego dziennikarza najpierw „Wprostu”, a potem TVP Bydgoszcz, który doszedł już tak daleko, że jedyne co mu pozostało to paść ze zmęczenia i się upić. I dopiero dziś, jak rozumiem, podniósł swój znużony łeb i zawołał: „O cholera! Faktycznie coś takiego kiedyś było. Holendrzy ukradli nam temat”. A reszta? Reszta nie wie nawet i tego.

     Przepraszam. Jak się okazuje, o sprawie od paru tygodni wiedzą też dziennikarze OKO Press. Dziś oni to tu to tam się chwalą, że holenderska informacja  o Siri Bani Yas to wynik wspólnego śledztwa OKO i holenderskiej gazety, a ja oczywiście zaglądam do ich tekstu, a tam informacje żywcem przepisane z Wikipedii. Dziennikarskie śledztwo. A ja już dziś, skoro, jak widać, za Sikorskiego na poważnie postanowiła się już wziąść nawet Agora  swoją drogą, tam musi być naprawdę ciekawie – , to ja już tylko czekam aż nasze media nagle podadzą absolutnie sensacyjny news, że Sikorski nie ma nawet matury.

   


 

     

    

 

     

 

      

środa, 8 lutego 2023

O chodzeniu prosto lub na czworakach

 

         Posłankę Platformy Obywatelskiej Gabrielę Lenartowicz znam oczywiście z jej regularnych wystąpień w w telewizji TVP Info, natomiast powodem dla którego nie zapomnę jej nigdy, jest pewien wieczór w szczycie pandemii, kiedy to posłanka Lenatrowicz nadawała ze swojego mieszkania i w pewnym momencie do pokoju wszedł jakby nigdy nic jej mąż z jakimś pytaniem. Pani Garbrysia, zamiast wesoło przeprosić widzów i na przykład poprosić męża, by się ładnie przywitał z redaktorem Klarenbachem, wyskoczyła na niego z tak zwanym pyskiem, a on biedaczek natychmiast padł na czworaka i zaczął się, jak zapewnie sądził, dyskretnie wyczołgiwać spod kamery. Ja oczywiście, jak się zapewne tu domyśłamy,  o intelektualnym potencjale polityków Platformy Obywatelskiej z przyległościami mam opinię nadzwyczaj krytyczną, jednak to co ci państwo odstawili tamtego dnia autentycznie mnie poraziło. No i w ten sposób uznałem, że pani poseł Lenartowicz już nigdy nie zapomnę.

        Sposób w jaki ona się znów pojawiła w moich myślach jest dość niezwykły. Oto parę dni temu znalazlem na Twitterze pewien mem, oznaczony jak najbardziej nazwą oraz znakiem towarowym Platformy Obywatelskiej, na którym widzimy przedstawioną w mocno złowrogim ujęciu twarz premiera Morawieckiego, oraz równie złowróżbny podpis: „PiS zadłuża nas na potęgę! Dług publiczny pod koniec 2023 wzrośnie do 2bln 230 mld zł!” Proszę popatrzeć.



        Nie wiem czy Państwo zauważyli, ale ja owszem, i po tym jak już się przyjrzałem temu obrazkowi po raz któryś, spostrzegłem, że owe wyliczenie – rozumiem, że wzięte z pardon me french dupy – sygnowane jest autografem wspomnianej pani poseł. A to, jak mogę się domyślać, oznacza, że stanowi ono cytat z wypowiedzi jej autorstwa.  A to już mi daje do myślenia. Rzecz bowiem w tym, że tworzenie tego co nazywamy długiem publicznym, to dziś w całym świecie praktyka zupełnie naturalna. Ja sam oczywiście nie mam pojęcia, jak to konkretnie działa i jak to się dzieje że poszczególne społeczeństwa owego długu, który właściwie wyłącznie rośnie, praktycznie nie odczuwają, no i tym bardziej nie wiem, w jaki sposób te ogromne liczby istnieją realnie, a nie tylko jako obraz skrywanych przed nami faktycznych operacji między bankami i rządami, wiem natomiast, że my tu w Polsce na tle tego co się wyprawia w krajach, które światem rządzą, czyli Japonią, Stanami Zjednoczonymi, Belgiem, czy Niemcami, z naszym długiem nie mamy nic do gadania. Podczas gdy w Polsce on dziś nie stanowi nawet połowy naszego PKB, to na przykład we wspomnianej Belgii sięga niemal 100 procent, a w Stanach Zjednoczonych 129 procent, że nie wspomnę o Japonii z ich 230 procentami. Mało tego. Otóż według oficjalnych prognoz Eurostatu Polski dług publiczny maleje najszybciej w całej Europie.

      I oto w tej sytuacji, Platforma Obywatelska wypuszcza na nas swoją posłankę Gabrielę Lenartowicz z komunikatem, z jednej strony informującym, że już za rok Polska osiągnie poziom wewnętrznego długu bliski 2,5 bilionom złotych, z drugiej tworzącym wrażenie, że owe biliony będą dla społeczeństwa stanowiły śmierć, a dodatkowo jeszcze licząc na to, że Polacy, nie mając w większości pojęcia o tym, czym cały ten, jak mu tam... dług publiczny jest, złapią się ze strachu za serce i solidarnie zagłosują przeciwko Prawu i Sprawiedliwości.

      Ale jest coś co w tej sytuacji koniecznie należy przypomnieć. Otóż kiedy w roku 2013, gdy Polską rządził Donald Tusk, a polskimi finansami zarządzali Jan Wincent Rostowski i jego szajka, nasz dług zaczął się bardzo niebezpiecznie zbliżać do unijnej granicy, czyli 58% PKB. I wtedy właśnie owi mędrcy przypomnieli sobie, że są przecież jeszcze Otwarte Fundusze Emerytalne, gdzie za ich namową Polacy od lat trzymają swoje oszczędności, a kluczyk do tego kuferka jest przecież w ich rękach. No i jedną z tych rąk, oni z dania na dzień wypłacili sobie 153 mld złotych, z których 134 mld przekazali do ZUS-u, a resztę, zagarnęłi pod siebie, rozumiem, że jako premię za innowacyjność w zarządzaniu gospodarką, no i w ten sposób pod koniec roku 2014 mogli z dumą ogłosić, że polski dług publiczny spadł do 51%. A my dziś zwróćmy uwagę na pewien szczegół: 51% po wspomnianym przekręcie, a mimo to więc wciąż więcej niż Polska ma dziś, po dwóch ciężkich latach pandemii, po roku wojny na Wschodzie, no i przy całej tej niezwyklej, idącej w setki miliardów złotych, fali społecznego wsparcia, jakie niemal każdy z nas regularnie odbiera od ponad siedmiu już lat.

     W swoim tekście, który od wczoraj już wisi na portalu i.pl, gdzie mam przyjemność od niedawna publikować, przypomniałem scenę, o której swego czasu opowiedział mi pewien mój kolega. Otóż był rok może 2011, a on jechał samochodem przez Polskę i w pewnym momencie zatrzymał się przed którymś z miejscowym sklepików, żeby kupić coś do picia. I oto przed sobą w kolejce zwrócił uwagę na miejscowego chłopaczka, który położył na ladzie odliczone dwie złotówki plus sześćdziesiąt groszy i poprosił o kilogram ziemniaków i dwa jajka. A ja mam w tej sytuacji do pani poseł Lenartowicz pewną prośbę. Ja wiem, że choćby ze względów fizjonomicznych może to być niełatwe, ale niech Pani łaskawie się zamknie i zejdzie ze sceny. Może być na czworakach. Obiecuję że nie będę się śmiał.

PS. Jak już wcześniej informowałem, zostałem jako autor zaproszony do współpracy z portalem i.pl.stanowiącym część koncernu medialnego Polska Press, odkupionego parę lat temu przez Orlen od Niemców. Z informacji jakie otrzymuję, wśród często bardzo znaczących autorów tam się udzielających, w wewnętrznych statystykach moje teksty utrzymują bardzo wysoką pozycję. Proszę mi kibicować i zaglądać tam jak najczęściej. Postaram się zamieszczać tam swoje teksty odpowiednio często. A i tu wrócę niedługo.


sobota, 4 lutego 2023

Dostałem robotę u Obajtka

 

         Nie wiem, czy wiedzą Państwo, co się znajduje pod internetowym adresem i.pl, a jeśli nie to szybciutko informuję, że jest to uruchomiony niedawno przez grupę medialną Polska Press portal informacyjny, jak najbardziej słusznie kojarzony z władzą. Ponieważ realny debiut miał miejsce zaledwie niespełna pół roku temu, mamy do czynienia z zaledwie wstępem do czegoś większego, natomiast projekt się rozwija i w moim odczuciu, szanse na sukces są znaczne. I oto tak się właśnie zdarzyło, że od osób zarządzających owym miejscem otrzymałem propozycję regularnego zamieszczania tam swoich refleksji. Jako że do samego prezesa Obajtka, podobnie jak do polityki Prawa i Sprawiedliwości, zachowuję niewzruszony szacunek, propozycje przyjąłem z satysfakcją, a dziś pragnę poinformować, że w dziale opinii wspomnianego portalu został ledwie co wczoraj zamieszczony mój pierwszy tekst. Czytelnicy tego bloga zapewne już od dawna znają sprawę i wiedzą w czym rzecz, ja jednak uznałem, że nie zaszkodzi na początek wyjść z czymś mocnym.

       A zatem ruszamy w kolejną podróż, a ja dziś mam do wszystkich Państwa jedną prośbę. Proszę mi mianowicie wybaczyć, jeśli przez najbliższe tygodnie moje teksty będą się ukazały tylko tam, a tu ze słowem skierowanym tylko do Państwa wrócę za jakiś czas. Ponieważ wierzę, że to co się stało stanowi pewną bardzo istotną szansę dla nas wszystkich, mam nadzieję, że i Państwo to zrozumieją i przez pewien czas zechcą szukać moich tekstów w dziale opinii pod adresem i.pl. Jeśli uda się zdobyć ten przyczółek, będzie to nasz wspólny sukces.





O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...