Pewnie nie tylko ja, ale i wiele innych osób, również przychodzących na ten blog, zauważyło publiczne zjawisko, szczególnie obecne w mainstreamowym przekazie medialnym, że jeśli w ogóle pojawia się myśl o tym, że w Smoleńsku mogło dojść do zbrodni, to wyłącznie na zasadzie kompletnego dziwactwa. Można swobodnie dyskutować kwestię mgły, problem ewentualnej winy pilotów, którzy mieli zbyt dużo wiary w swoje możliwości, można oficjalnie debatować nad możliwym naciskiem na pilotów ze strony Prezydenta. Mało tego. Można nawet zastanawiać się, czy Lech Kaczyński i jego otoczenie, nie byli pijani po nocnej hulance i w związku z tym w nastroju do szaleństw. Pytanie, czy katastrofa rządowego samolotu nie była przypadkiem aktem terroru, jeśli jest zadawane, to nawet nie ze wstydem, ale wręcz z przerażeniem, że ktoś gdzieś mógłby coś tak absurdalnego w ogóle brać pod uwagę. Przychodzi do telewizyjnego studia dowolny gość, rozmowa toczy się na tematy różne i nagle pojawia się to pytanie: „Ale oczywiście nie powie pan, że ktoś planował zabić naszego prezydenta?” Na co poseł, socjolog, psycholog, czy jakiś inny dziennikarz, odpowiada z charakterystycznym dmuchnięciem, że ależ oczywiście, przecież nie bądźmy niepoważni.
Postawa taka jest o tyle dziwna, że we współczesnej historii świata było już wystarczająco dużo zdarzeń, których tajemniczość, nawet jeśli nie była traktowana jako coś oczywistego, to z całą pewnością nie była aż tak jednoznacznie wykpiwana. Od śmierci prezydenta Kennedy’ego minęło już niemal 50 lat, oficjalnie wiadomo, że zastrzelił go Oswald i kropka, a jednocześnie, od samego początku, jeśli pojawia się opinia, że za tym zamachem stało CIA, czy mafia, czy jakieś inne interesy, nikt się specjalnie nie dziwi, ale też przede wszystkim nie oburza. 11 września 2000 roku, każdy mógł sobie dokładnie obejrzeć, jak to dwa samoloty walą całą swoją siłą w wieże WTC, a i tak są ludzie, i to wcale nie jest ich tak mało, którzy dowodzą, że to nie był wcale zamach zorganizowany przez arabskich terrorystów, lecz przez rząd Stanów Zjednoczonych, który miał tam jakieś swoje dziwne interesy, lub przez Żydów, czy jakiś światowy rząd. Wszystko jedno. Powstają na ten temat książki, kręci się filmy i jeśli komuś w ogóle przychodzi do głowy, żeby spiskową wersję zdarzeń wyśmiewać, to robi to przeważnie na swój własny rachunek.
Pamiętam, jak po raz pierwszy Jarosław Kaczyński użył w stosunku do smoleńskiej śmierci określenia „męczeńska”. I nie było nawet tak, że opinia publiczna oburzyła się na to, że on sugeruje coś tak absurdalnego, jak zamach, ale że jest tak głupi i niedouczony, że nawet nie wie, co trzeba mieć, żeby stać się męczennikiem. Reakcje mediów, a co ciekawe i części Kościoła, szły nie w tym kierunku, żeby wytłumaczyć Kaczyńskiemu, że to był zwykły wypadek, ale że męczennikiem człowiek nie staje się tylko przez to, że zmarł w wypadku. Podobnie było, kiedy ten sam Jarosław Kaczyński zaczął w stosunku do ofiar katastrofy określenia „polegli”. Połowa społeczeństwa dokładnie wiedziała o co mu chodzi, ale w jak idzie o przekaz oficjalny, wtedy znów nikt nawet nie podjął dyskusji z tym, czy oni polegli, czy tylko zmarli, ale powszechne stało się wykpiwanie Kaczyńskiego, że on nawet nie zna znaczenia polskich słów i nie wiem, że poległym się staje na wojnie, a nie w wypadku. Zupełnie jakby sama myśl o tym, że ktokolwiek – nawet ktoś tak tępy i nieokrzesany jak Jarosław Kaczyński – mógłby podejrzewać zamach, była tak egzotyczna, że aż niegodna wzmianki.
A wszystko to – trzeba to bardzo mocno powtórzyć, żeby nikt nie miał wątpliwości, że ten podział jednak biegnie niemal równo – działo się właśnie wtedy, gdy niemal pół Polski wręcz krzyczało o zamachu i gdy ten krzyk stawał się z każdym dniem coraz donioślejszy. Co więcej, cała ta akcja była prowadzona w tym samym czasie, gdy wciąż te same media obrzucały obelgami opozycję za to, że oni mają czelność sugerować czyjąkolwiek odpowiedzialność za katastrofę, o ile to nie jest odpowiedzialność pilota, Prezydenta, Generała, czy zwyczajnie mgły. A więc doszło do kompletnej publicznej schizofrenii. Z jednej strony szedł przekaz, że problem zamachu zwyczajnie i po prostu nie istnieje, a z drugiej strony, dokładnie równolegle, zorganizowano publiczną nagonkę na wszystkich tych, co jakikolwiek zamach śmią w ogóle sugerować.
Jak to się stało? Otóż jestem przekonany, że już w pierwszym dniu po smoleńskim nieszczęściu, ci którzy za nie są bezpośrednio odpowiedzialni, zlecili mediom, by prowadziły politykę informacyjną w taki sposób, żeby nikt nawet nie zechciał pomyśleć, że istnieje tu jakakolwiek zagadka. Nie żeby tłumaczyć opinii publicznej, że zamachu nie było – to akurat mogłoby być nieskuteczne – ale żeby doprowadzić do sytuacji, gdzie sama myśl o możliwości zamachu będzie dowodem szaleństwa, lub ewentualnie chorobliwej nienawiści. Właśnie nienawiści. I tu się otwiera druga część tego planu. Jestem pewien, że ktoś to bardzo starannie wymyślił, że nie wystarczy pokazać społeczeństwu, że problem zamachu nawet teoretycznie nie istnieje, ale trzeba koniecznie zniszczyć publiczny wizerunek tych wszystkich, którzy uważają, że zamach był. Diabelskość tego planu jest tak porażająca, że pewnie uznałbym go za dowód na nadejście jeszcze nowszych czasów, gdyby nie fakt, że to wszystko coś mi bardzo mocno przypomina. Otóż ja świetnie pamiętam, jak w pewnym okresie PRL-u doszło do identycznego zabiegu. Przestano mianowicie walczyć z Solidarnością w sposób bezpośredni, a więc tłumacząc, że oni są niemieckimi szpiegami, albo że są zwykłymi przestępcami, czy po prostu durniami, ale ogłoszono, że ich zwyczajnie nie ma. Z dnia na dzień z ekranów telewizorów i ze szpalt gazet zniknęły zdjęcia czołowych opozycjonistów z głupimi minami i z odpowiednim komentarzem. Wszyscy wynajęci komentatorzy mający dotychczas za zadanie objaśnienie ludziom prawdziwych rodowodów poszczególnych działaczy Solidarności zostali odesłani do domów. W jednym momencie okazało się, że opozycji nie ma. Nie ma ani Kuronia, ani Michnika, ani Tygodnika Mazowsze, ani KPN-u, ani tłumów w kościołach, ani w ogóle nic. Jest tylko Partia i wspierający ją obywatele. A jednocześnie wojna szła na całego. Z kim? Oni akurat doskonale wiedzieli, z kim. Oni wiedzieli, a ci którzy wiedzieć nie mieli – czuli. I tak to właśnie szło.
Myślę sobie, że to jest sposób sprawdzony już w starym Związku Sowieckim, a też bardzo celnie opisany przez Orwella w jego Roku 1984. Tam już nikt nikomu niczego nie tłumaczył. Walka nie była prowadzona na dyskusyjnych forach i w publicznej debacie. Nie było tak, że państwowa propaganda była nastawiona na to, żeby obywateli przekonać do racji reprezentowanych przez Partię. Z tego prostego powodu, że nikt już nawet nie liczył na to, że komukolwiek można coś wyjaśnić i do czegoś przekonać. Było tylko to co Partia powiedziała że jest, a jeśli ktoś próbował z tym dyskutować, to był eliminowany. I to eliminowany nie od święta, ale systematycznie, na co dzień, w ramach bardzo intensywnej wojny przeciwko temu, czego oficjalnie nie było. I dalej znów było tylko to, co Partia mówiła że jest. Podobnie jest właśnie dziś. Wprawdzie czasy są o tyle nowe, że poza przypadkami wyjątkowymi, nikt nikogo nie wsadza do więzienia, ani tym bardziej nie zabija. Wszystko, a więc i społeczna manipulacja i bezpośrednia agresja w stosunku do wrogów państwa, cały ten standardowy ciąg zadań został przejęty przez propagandę. Propaganda robi wszystko, a więc kłamie, manipuluje, a w ostateczności, jak trzeba to zabija. Na swój bardzo nowy i nowoczesny sposób.
Mam takich przyjaciół, którzy prowadzą w okolicy bardzo modną knajpę. Kiedy mówię modną, nie mam na myśli tego, że ona znajduje się w bardzo wystawnym miejscu, a żeby tam wejść, należy się wcześniej zapisać. Jest to jednak miejsce, gdzie dla pewnych środowisk, że tak powiem intelektualno-artystyczno-kulturalnych, bywanie tam należy do dobrego tonu i jeśli się tam wejdzie, to bardzo łatwo można spotkać kogoś, kogo się zna z gazety, lub z telewizji. Moi przyjaciele są oboje bardzo zdecydowanymi zwolennikami Prawa i Sprawiedliwości i tego nie ukrywają. Oczywiście nie jest też tak, że na barze leży najnowszy egzemplarz Gazety Polskiej, a na ścianach wiszą odpowiednie dekoracje. Nie dzieje się też tak, że oni z każdym gościem chcą natychmiast dyskutować o polityce. Jest wręcz przeciwnie. Oni rozmów o polityce unikają jak ognia. Natomiast po okolicy zdążyła się już roznieść wiadomość, że właściciele tego extra-lokalu to pisowcy. Wczoraj spotkałem się z tym moim kolegą z knajpy i on mi powiedział rzecz niezwykłą. Otóż ostatnio zaobserwował ciekawe zjawisko, polegające na tym, że większość gości tej knajpy patrzy na jej właścicieli, jakby uznali, że ich rzekoma ‘pisowskość’, to tak naprawdę artystyczna prowokacja. Jakby doszli do wniosku, że to jest po prostu niemożliwe, że oni tak naprawdę. Że to są jakieś jaja. Performance, cholera, czy coś w tym kierunku. W efekcie już przestają się nawet wypytywać o najróżniejsze szczegóły, ale porozumiewawczo się uśmiechają, że niby ja wiem, że pan wiesz, że ja wiem. I że wszyscy jesteśmy z gangu. Bo przecież jesteśmy tylko my. Tamto to mit, plotka, żart… Choć oczywiście nie odpuścimy jednego dnia, żeby broń Boże nie okazało się, że jednak nie.
Niedawno jeden z tamtych przyszedł i powiedział – najzupełniej poważnie (!) – że on słyszał ze źródeł zaufanych, że za katastrofą samolotu stoi Jarosław Kaczyński. Że to on zorganizował ten zamach. A więc, jak się okazuje, kwestia zamachu jednak jakoś tam żyje. A jak się sytuacja rozwinie, to już tylko czas pokaże.
Napisałem ostatni akapit i trochę się wystraszyłem, że ten wpis zrobił się jakiś chaotyczny. A przecież taki być nie miał. Na jego początku stała wyraźna myśl, że mianowicie manipulacja, jaka została przeprowadzona na polskim społeczeństwie do złudzenia przypomina nie tylko to, co zapisano w sowieckich podręcznikach kłamstwa, ale wręcz zostało przewidziane w klasycznej literaturze pięknej. Skoro o literaturze pięknej, to chyba dobrze będzie jednak już te refleksje zakończyć właśnie odwołując się do tej literatury. A zatem dwa cytaty. Z jednego źródła. Zupełnie jak dwie wiadomości – jednak zła, a druga dobra. Najpierw zła: „Rządzimy materią, bo rządzimy umysłami. Rzeczywistość mieści się w mózgu”. No i wiadomość dobra: „To nie przez fakt, że ktoś cię słyszy, ale dlatego, że nie dajesz się ogłupić, trwa kulturowe dziedzictwo”.