poniedziałek, 30 listopada 2020

Myra Hindley twarzą Strajku Kobiet?

 

Ponieważ Donald Trump udzielił wywiadu telewizji Fox News, w którym poinformował o tym, że to co się aktualnie dzieje w Stanach Zjednoczonych, jest największym publicznym przekrętem w całej historii państwa, a jednocześnie zadeklarował gotowość walki do samego końca, sprawę amerykańskich wyborów odkładam na później. Na później – ewentualnie – odkładam też fakt, że protestujące w ramach Strajku Kobiet dziewczęta, zamiast standardowych tabliczek z napisem „***** ***” postanowiły uzbroić się w zakrwawione podpaski. A w tej sytuacji, postanowiłem się trzymać utartych ścieżek i zamieścić kolejny dawny już bardzo felieton, jeszcze z roku 2010. O Życiu.

 

 

        W zamykającej pierwszą płytę zespołu The Smiths piosence, której tytuł Suffer Little Children można by pewnie po prostu przetłumaczyć na nowotestamentowe „pozwólcie dzieciom”, chodzi o bardzo w Wielkiej Brytanii wspominane wielokrotne morderstwo, którego w latach 1963-1965 w okolicach Manchesteru dokonała niejaka Myra Hindley z jakimś Ianem Bradym. Hindley i Brady najpierw uprowadzili, następnie zgwałcili i w końcu zamordowali pięcioro dzieci, za co zostali ostatecznie skazani na dożywocie. W pewnym sensie obu się udało, bo kiedy wydawano na nich wyrok, w Wielkiej Brytanii właśnie zakazano wykonywania kary śmierci. W efekcie Hindley zmarła dopiero parę lat temu, a Brady jakoś wciąż sobie radzi.

      Morrissey nie opisuje ani samej zbrodni, ani nie śpiewa o losie tych dwojga dziwnych ludzi, jedynie przedstawia strasznie ponury obraz zimnych angielskich wrzosowisk, po których krążą ni to dzieci, ni to ich duchy, w otoczeniu wszechobecnej śmierci. I pewnie nie mielibyśmy nawet pojęcia, że tu w ogóle chodzi o jakąkolwiek zbrodnię, gdyby nie powtarzające się imiona tych dzieci, prawdziwych dzieci, i ten fragment o tym, jak Hindley się nagle budzi, no i wreszcie gdyby nie to wyłkane przez Morrisseya – tak jak tylko on to potrafi – zawodzące, wciąż powracające, pełne groźnego smutku ostrzeżenie: „Oh Manchester, so much to answer for”.

      Przypomniała mi się dziś właśnie ta piosenka i ten upiorny refren, z którego w stronę Manchesteru płynie owa bezlitosna informacja, że przyjdzie kiedyś za to wszystko zapłacić. Że to Manchester odpowiada za śmierć tych dzieci. Nie on, nie ona, ale Manchester. A może nie za śmierć. Może za śmierć oni, natomiast Manchester za coś znacznie większego. Ciekawa bardzo ta piosenka. I bardzo przejmująca. Przypomniała mi się ona właśnie dziś, kiedy usłyszałem, że Sąd Apelacyjny w Katowicach kazał Gościowi Niedzielnemu przeprosić i wypłacić jakieś tam grubsze tysiące Alicji Tysiąc – kobiecie, której polskie państwo nie pozwoliło zamordować swojego nienarodzonego dziecka, i przez to ona dziś to dziecko musi mieć. Pisałem tu dwukrotnie o Alicji Tysiąc. Raz w formie, która Administracja uznała za zbyt hardcorową i notkę usunęła, a następnie w nowej, która wprawdzie ja uznałem za jeszcze twardszą, ale mimo to jakoś jej się upiekło.     I wszystko co chciałem tam powiedzieć – powiedziałem. Każde pojedyncze słowo, każde spojrzenie, każdy gest, każda łza i każdy jęk bólu, jaki chciałem w tym tekście wyrazić, znalazły się tam i nie mam już nic więcej do dodania. Jestem oboma tymi tekstami tak wypełniony, że myślę sobie o nich z pełnym spokojem, i wiem przy tym, że one są i tam gdzie mają krążyć – krążą.

A więc nie będzie już nigdy nic więcej o Alicji Tysiąc i jej dziecku. Dziś będzie o Katowicach. Proszę sobie wyobrazić, że wczoraj otrzymałem telefon od mojej uczennicy, która gdzieś na początku roku musiała przerwać naukę, bo była w zaawansowanej ciąży i lekarze uznali tę ciążę za zagrożoną. A więc przerwała ona te lekcje i poszła do szpitala. Wczoraj zadzwoniła i poinformowała mnie, że dziecko się urodziło i ma się dość dobrze. A więc niby standard. Ale jest też coś w tej informacji bardzo szczególnego. Otóż to dziecko urodziło się w szóstym miesiącu, i kiedy przyszło na świat ważyło zaledwie kilogram z kawałkiem. Dziś ma już miesiąc, potrafi samodzielnie oddychać, i waży już półtora kilograma. I już jest bezpieczne. Żyje.

Myślę sobie o tych lekarzach ze szpitala w Katowicach, czy Sosnowcu, czy może Tychach – nie wiem – ale gdzieś tu w okolicy, jak oni przez ten miesiąc bardzo dbali o to, żeby to maleńkie dziecko nie umarło. Ja nawet nie umiem sobie wyobrazić, jak małe musi być dziecko, które waży jeden kilogram, i jak musi być słabe. Nie umiem sobie wyobrazić, jak strasznie wielki trzeba włożyć wysiłek w to by tak małe i słabe dziecko zachować przy życiu. Nie wiem nawet, czy dla lekarzy, którzy tym dzieckiem od miesiąca się zajmują, ta akurat sytuacja była bardzo szczególna. Wiadomo – dzieci rodzą się czasem przedwcześnie. Może i zdarza się, że w szóstym miesiącu. Może medycyna i opieka szpitalna tak już się posunęła, że takie rzeczy się po prostu dzieją. Nie wiem. Wiem, ze trwało to miesiąc, i przez ten miesiąc cała kupa lekarzy w którymś z tych tutaj szpitali stawała na głowie, żeby to dziecko żyło. I żyje.

Ale wiem też, że sześciomiesięczne dzieci w w wielu najbardziej cywilizowanych miejscach świata zabija się w majestacie prawa. Szósty miesiąc, to jest – jak wiemy – 24 tydzień. Pomyślmy tylko, jak to beztrosko brzmi. 24 tydzień. Ale wiem też, że w tym samym mniej więcej czasie, kiedy w tamtym szpitalu toczyła się walka o życie tego dziecka, sędzia w katowickim sądzie – też w majestacie prawa – wydała ten wyrok. I to jest, moim zdaniem wyrok nie byle jaki. To jest też gest nie byle jaki. To jest nie byle jakie świadectwo. Coś się stało. W tym samym czasie, gdy to maleńkie dziecko, tak bardzo bezbronne, dzięki temu że trafiło w ręce takich lekarzy, żyje, sędzia katowickiego Sądu Apelacyjnego dała swój znak.

No i teraz już naprawdę nie pozostaje nic więcej powiedzieć, jak powtórzyć za Morrisseyem, z tą małą modyfikacją, w stronę mojego miasta – ale przecież jakże mały jest ten nasz świat – och, za wiele trzeba będzie odpowiedzieć! O tak. Właśnie tak.




niedziela, 29 listopada 2020

W poszukiwaniu zaginionej klepki

 

Zanim przejdę do rzeczy, parę kwestii bardzo ważnych. Otóż po raz kolejny przekonałem się, że nie czuję jakiejkolwiek potrzeby do komentowania bieżących wydarzeń, a co gorsza, nawet gdybym taką potrzebę poczuł, to ona nie jest na tyle intensywna, by z tego powstało coś, co mógłbym z czystym sumieniem tu opublikować. Próbowałem zresztą dwukrotnie i za każdym razem tekst, który w końcu powstał, wyrzuciłem w kosmos w przekonaniu, że czytelnicy tego bloga zasługują na coś więcej. Mógłbym oczywiście pisać o wyborach w Stanach Zjednoczonych, ale tu przede wszystkim sprawa znajduje się przez najbliższe tygodnie w zawieszeniu, no a poza tym kwestia jest tak prosta i jednoznaczna, że nie za bardzo jest o czym mówić. Jest jednak coś, co mi, owszem, chodzi niekiedy po głowie, a mianowicie raptowny wzrost nastrojów nadzwyczaj mocno antyreligijnych. Ja oczywiście mam świadomość, że owe postawy nie są niczym nowym, natomiast aktualny poziom owej agresji oraz intensywność jej występowania, każe mi podejrzewać, że mamy do czynienia z atakiem sił w sposób oczywisty piekielnych. Nie może bowiem być tak, że z jakąkolwiek kwestią społeczną byśmy nie mieli do czynienia, zawsze na końcu musi się pokazać ksiądz-pedofil oraz kościół, który należy najpierw pomazać farbą, a następnie pod nim nasrać, a nam się wydaje, że to tylko taka zabawa paru wariatek.

       Mało tego. Otóż, jak się okazuje, wśród części z nas pojawiła się taka oto inicjatywa, by posmarować sobie dłonie jakimś szczególnie mocnym klejem i w imię tych czy innych wartości przykleić się do tego czy innego obiektu w taki sposób, by się nie dało nas odkleić. I o tym chciałem coś dziś opowiedzieć, gdy nagle przypomniałem sobie swój bardzo dawny już tekst, sprzed niemal już 10 lat jeszcze, który, jak sądzę, za mnie załatwi wszystkie interesujące nas dylematy. Zapraszam więc. Mamy  więc 30 marca 2011 roku. Bardzo proszę.

 

 

       O ile się nie mylę, problem ateizmu na tym blogu pojawił się zaledwie trzy razy. Piszę „zaledwie”, bo kiedy się nad tym zastanowić, to rzeczywiście dziwne, że kwestia tak istotna została tu zaledwie wspomniana niejako przy okazji. Wielu z nas, wliczając w to autora tego bloga, to osoby religijne, czasem religijne głęboko. Ta nasza religijność jest tu demonstrowana, w ten czy inny sposób, właściwie codziennie. A nawet kiedy demonstrowana nie jest, pozostaje ta szczególna aura, która każe się domyślać, że to jest blog prowadzony i w dużej mierze nawiedzany przez ludzi pobożnych. A więc ludzi, którzy są przekonani, że są dziećmi Boga, że ten Bóg jest jak najbardziej realny, i że ów fakt ma swoje bardzo daleko idące konsekwencje. A zatem, skoro tak bardzo tu jest widoczna nasza wiara, to jak to się dzieje, że problem niewiary praktycznie tu się nie pojawia? Dziwne to bardzo, zwłaszcza gdy zauważymy, że w środowiskach ateistycznych, o Bogu tych którzy w Niego wierzą, gada się niemal na okrągło.

      Wydaje mi się, że pierwszy raz  jak podjąłem tu polemikę z ateizmem, miało to miejsce po rozmowie z pewnym moim kolegą – ateistą właśnie – podczas której nagle sobie bardzo mocno uświadomiłem, że za stwierdzeniem że Boga nie ma, stoi czysty i najbardziej jednoznaczny irracjonalizm. Że jeśli człowiek, będąc przy zdrowych zmysłach i ciesząc się opinią myślącego, nagle stwierdza, że Bóg nie istnieje, to mamy do czynienia z deklaracją równie absurdalną jak na przykład to, że śmierć nie istnieje, albo że samoloty nie latają. Że kiedy nasi bliscy czy znajomi rzekomo umierają, to jest to wyłącznie nasze złudzenie. No bo jeśli zastanowić się nad czymś takim jak śmierć, w takim kształcie w jakim ją znamy, ona jest zwyczajnie niemożliwa. A samolot? Przecież każdy przecież widzi, jaki on ciężki i duży. Rozmawiałem o tym moim kolegą, myślałem sobie przy tym o swojej wierze, i nagle zdałem sobie sprawę z tego, że u mnie irracjonalny jest wyłącznie strach przed myślą, że Boga nie ma. Cały religijny system, jaki wyznaję, jest idealnie logicznym i sensownym ciągiem argumentów, i jeśli coś go zakłóca, to wyłącznie te momenty, kiedy – całkowicie irracjonalnie właśnie – przychodzi mi do głowy myśl – A co jeśli nie?

      O ile dobrze go zrozumiałem, mój wspominany wyżej kolega uważa się za ateistę w sposób jednoznaczny. Mówiąc to, mam na myśli fakt, że on nie sugeruje, że wprawdzie Boga nie ma, ale jest jakaś wyższa siła, czy jakiś uniwersalny rozum, czy to może w postaci naszej przyrody, czy kosmosu, które to byty nadają sens naszemu życiu. Z tego co zrozumiałem, on jest w swojej niewierze do bólu dzielny i bezlitosny. Tak jak mój zmarły niedawno wujek, który mi kiedyś powiedział mniej więcej tak: „Nie oszukuj się. Nie ma nic. Człowiek umiera i to co po nim zostaje, to najpierw jakieś związki organiczne, a później już tylko nieorganiczne i wreszcie nie ma już nic”. Jednak w pewnym momencie temat ateizmu wrócił za sprawą pewnego maturzysty, który – już nie pamiętam przy jakiej okazji – wspomniał coś o Krzysztofie Kieślowskim, twierdząc, że Kieślowski nie był ateistą, ale zaledwie kimś kto nie zgadza się z nauką Kościołów i sam, na własną rękę, szuka Boga. Przypomnieliśmy sobie wspólnie stare wypowiedzi Kieślowskiego, i – mam nadzieję, że dobrze tu relacjonuję sprawę – dowiedzieliśmy się, że Kieślowski nie mówił, że Boga nie ma, lecz zaledwie, że on nie wie, czy Bóg jest. A więc, on – na wszelki wypadek – z Bogiem prowadzi dialog, zwraca się do Niego z prośbami, stara się żyć tak, by Go nie obrażać. A to, zdaniem Maturzysty, świadczyć może tylko o tym, że Kieślowski ateistą nie był.

      I pomyślałem sobie, że to jest bardzo ciekawa sytuacja. Bo otóż jeszcze w XVI może wieku, zarzut, że ktoś jest ateistą był traktowany jako obelga. Jak się zdaje, jeśli znalazł się gdzieś człowiek, który mówił, ze Bóg nie istnieje, lub że, owszem, istnieje, tyle że jako drzewo, gwiazda, rzeka, lub tęcza, był przez wszystkich dookoła traktowany, jak ktoś niespełna rozumu. Dla każdego normalnego człowieka żyjącego w tamtych czasach i w naszej kulturze to, że Bóg jest, a my jesteśmy jego dziećmi, stanowiło aksjomat. Zresztą w innych, choćby najbardziej prymitywnych, czy bardziej zamierzchłych cywilizacjach, też nikomu nie przychodziło do głowy uznawać, że jesteśmy tylko my i na tym koniec.

      Wydaje mi się, że prawdziwe zamieszanie na tym polu zostało poczynione dopiero wraz z powstaniem tak zwanego wolnomyślicielstwa, a więc, ogólnie rzecz ujmując, w okresie Oświecenia. Rozwój nauk, a tym samym, gwałtowny wzrost przekonania u ludzi, że są strasznie mądrzy, doprowadziły do tego, że wielu z nich zaczęło najpierw delikatnie, a potem już na całego kwestionować prawdy kościelne. Najbardziej dramatycznie ten ruch objawił się właśnie w wolnomyślicielstwie. Oczywiście masoni nie od razu i nawet nie w swojej większości kwestionowali istnienie Boga. O nie! Tacy nieroztropni, to oni nie byli. Powtarzali więc w koło jakiejś bajki o Budowniczym Świata, o Wielkim Architekcie, o Uniwersalnym Umyśle, czy diabli wiedzą o czym jeszcze, a jednocześni głosili pełną wspólnotę ludzi o wszystkich możliwych przekonaniach, a więc tych co wierzą w Chrystusa, tych co wierzą w drzewa, w tych co wierzą w Zeusa, w diabła, ale również tych, którzy nie wierzą w nic. Lata mijały, ludzie stawali się już tylko mądrzejsi, aż wreszcie niepostrzeżenie – gdy idzie o religię – już tylko stary Marks miał odwagę powiedzieć, że religia to opium, Bogiem jest człowiek, duchy nie istnieją, szatana nie ma, a drzewa służą wyłącznie do tego, żeby na nich wieszać tych, którzy sądzą inaczej. I tyle.

      Co pozostało na zewnątrz? To co zawsze, a więc całe grupy osób wiernych i pobożnych, a poza tym chaotyczna mieszanina z jednej strony tych, którzy z jakiegoś powodu z Marksem zgodzić się do końca nie chcieli, a z drugiej tych, którzy owszem tu pozostali w postawie na baczność, tyle że z jakiegoś powodu bali się przyznać przed sobą, że rzeczywiście nie ma nic. I ten chaos stworzył całą nową religię – religię ludzi, którzy przede wszystkim uważają, że z tym Bogiem i w ogóle bogami to gruba przesada, ale nie da się ukryć, że czasem się dzieją rzeczy dziwne i niewyjaśnione. Bo to się człowiekowi coś przyśni, a później się okaże, że się sprawdziło. Albo trzasnęły drzwi, gdy w domu nie było nikogo. Albo że ktoś podobno gdzieś widział, że coś spadło z hukiem na ziemię i w lesie pojawiły się jakieś dziwne światełka. Stopniowo, tych, którzy trzymali twardo z Marksem – głównie ze względów historycznych – było stopniowo coraz mniej i w efekcie dziś mamy z jednej strony ludzi wierzących, i mniej lub bardziej tradycyjnie pobożnych, a z drugiej całą kupę wyznawców tak zwanego rozumu otwartego, gdzie pod pojęciem „otwarty” rozumiemy akceptację wszelkiego typu zabobonów, poczynając od wiary w UFO, a kończąc na przekonaniu, że jak jest matura, to trzeba założyć czerwone majtki. Oni oczywiście ani nie chodzą w niedzielę do kościoła, ani nie twierdzą, że krzyż jest naszą wspólną cywilizacyjną wartością. Uważają natomiast, że księża kradną i gwałcą małych chłopców, że Bóg może i jest, tylko w ogóle nie wiadomo co to takiego, no i że faktycznie, jak człowiek spojrzy na nocne niebo, to jakoś się robi dziwnie. Podobnie zresztą, jak się zacznie gapić w ognisko. Czy oni są jednak ateistami? W życiu! Nigdy! Ależ skąd? Co za oszczerstwo!

      Kiedy się zastanowić nad tym wszystkim, można rzeczywiście poczuć szacunek do tych, którzy mają odwagę powiedzieć:  Tak. Jestem ateistą. Bez żadnych zakłamanych zastrzeżeń na temat humanizmu, racjonalizmu, naturalizmu. Bez tłumaczenia sobie i światu, ze ja wprawdzie nie umiem uwierzyć w Boga, ale mam szacunek dla ludzi wierzących, szczególnie żydów i muzułmanów, a już zwłaszcza buddystów, i że właściwie to jestem agnostykiem. Tak. Zwłaszcza agnostykiem. Agnostycyzm robi tu wrażenie złotego kluczyka otwierającego praktycznie wszystkie drzwi.

       Czemu dziś, po raz trzeci już wziąłem się za ten temat? Jak pewnie niektórzy się domyślają, ze względu na osobę i myśl Grzegorza Miecugowa. Otóż przy okazji niedawnego wpisu, gdzie wyszydziłem tego szczególnego redaktora za jego wyjątkowy pokaz ludzkiej tępoty, ktoś napisał pod tym tekstem komentarz, w którym zacytował Miecugowa z wywiadu, jakiego ten udzielił swego czasu magazynowi ‘Gala’. Co tam takiego czytamy? Otóż Grzegorz Miecugow, po wstępnym przyznaniu, że on w Boga nie wierzy, natychmiast przechodzi do konkretów, które, jak się domyślam, w jego mniemaniu, mają go postawić w jakimś lepszym świetle. Jako kogoś wprawdzie, kto nie wierzy, ale jednak tak nie do końca. I mówi tak: „Ja wiem, że mam jedno życie. Nie wierzę, że moja dusza pójdzie do jakiegoś raju. Po śmierci rozpadnę się na atomy. A one może w przyszłości będą krzesłem? Atomy krążą. Może jest we mnie kilka atomów, dajmy na to, Kościuszki? Jestem częścią większej całości. Szukam sensu tego wszystkiego. I oczywiście nie znajdę go”.

      I to, uważam, jest deklaracja dla nas bardzo interesująca. Grzegorz Miecugow, mówiąc to co mówi, a należy sądzić, że się nie wygłupiał, lecz starał się być poważny jak należy, idealnie nam pokazał stan współczesnego ateizmu w wersji – owszem – nieco karykaturalnej, ale przez to może nawet bardziej przemawiającej do wyobraźni. Z jednej strony więc widzimy kogoś, kto się nam pokazuje jako osoba rozsądna, nie ulegająca tym głupim, prostackim i niemodnym już przecież przesądom z czasów średniowiecza, które robiły wrażenie wyłącznie na jakichś spragnionych najtańszej strawy duszom, ale kto z drugiej strony wie, że tak do końca, nie wszystko się da racjonalnie unicestwić. Ale i tu, on jest wciąż lepszy od innych. Bo wie, że ani gwiazdy, ani drzewa, ani jakaś reinkarnacja, ani uniwersalny humanizm. Że to też wszystko mit. Ale wie coś jeszcze. Że czysta nauka w stylu oświeceniowym też nie odpowiada na wszystkie pytania. A więc, nauka tak – tyle że nauka otwarta. I tu właśnie pojawia się to krzesło. I Kościuszko. Oto trochę krzesła, trochę Kościuszki, trochę Miecugowa tak krążą w powietrzu i jest tylko pytanie, czy z tego powstanie coś konkretnego, i czy to coś powstanie za chwilę, czy może dopiero wówczas, gdy do tego dołączy jeszcze parę atomów, powiedzmy z jakiegoś wypasionego samochodu, czy buta.

      Zajrzałem do tego wywiadu w 'Gali' i tam są rzeczy jeszcze ciekawsze. W pewnym momencie Miecugow mówi tak: "Istnieje jednak coś nadprzyrodzonego. Dowodem na to jest to, że ja wyśniłem katastrofę concorda i okrętu podwodnego Kursk. Nie wszystko da się wyjaśnić racjonalnie. Ostatnio śniło mi się, że mnie jakiś facet wali butelką po głowie,[ale też]że jestem klepką w podłodze. Bardzo świadomą klepką. Miałem poczucie, że otaczają mnie klepki, z którymi nie mam kontaktu. I ja jeden, a właściwie: ja jedna widzę kawałek drzwi lekko uchylonych i wiem, że nigdy się nie dowiem, co za nimi jest. Bardzo cierpiałem".

      Oczywiście, osobiście sądzę, że to co zaprezentował Miecugow nie świadczy o jakiejkolwiek tendencji, lecz stanowi zwykły wybryk jakiegoś pospolitego półgłówka, któremu pozycja i pieniądze wyrządziły parę nienaprawialnych szkód. Ale jeśli założymy, że obecne czasy zmierzają nieuchronnie w kierunku całkowitej eliminacji ateizmu jako zarówno teorii, jak i praktyki, ale też bardzo próbują przy okazji zlikwidować wszelkie przejawy religijności prostej, ludowej i tradycyjnej, to nie należy wykluczać, że powstanie nowy rodzaj pobożności. Ludzie zaczną wierzyć w krzesła. A w ramach owej religijnej praktyki, będą te krzesła ustawiali w pustych pokojach, wchodzić na nie, czepiać sobie na szyi grube sznury i popełniać rytualne samobójstwa. Z jednej strony z uwielbienia dla atomu, a z drugiej ze strachu, że ten atom jest taki niezbadany. I kto wie, czy dla tych wszystkich nowych wyznawców Grzegorz Miecugow nie stanie się prorokiem?

      Chciałem w tym miejscu skończyć to dzisiejsze pisanie, ale jakoś nie potrafię. Mam bowiem wrażenie, że jeśli jeszcze czegoś nie powiem, to właściwie równie dobrze możemy uznać, że nie wiadomo, po co w ogóle było to wszystko pisać. Bo przecież nie po to, by jeszcze raz dokuczyć Miecugowowi, czy w ogóle ludziom niewierzącym. A zatem wypadałoby jakoś pobieżnie chociaż określić cel tego gestu. Otóż muszę uczciwie przyznać, że zupełnie wyjątkowo ten dzisiejszy ma charakter czysto agitujący. Ja dziś chciałem przede wszystkim, w ramach dawania świadectwa Prawdzie, zaapelować do wszystkich tych, którzy nie wierzą w Jezusa Zmartwychwstałego i w Jego Kościół, a z drugiej dręczy ich poczucie, że czegoś im nieustannie w tej łamigłówce brakuje: Proszę, nie szukajcie czegoś, co jeśli nawet ktokolwiek zgubił, to akurat nikt z nas. Bo na końcu znajdziecie najwyżej to krzesło. A daję słowo, że nie warto.


 

 

piątek, 27 listopada 2020

Kasjusz Życiński, czyli spragnionych napoić

 

Dziś do kiosków trafia kolejny numer „Warszawskiej Gazety”, a w nim mój felieton na tematy trochę bieżące, a trochę bardziej ogólne. Polecam i zapraszam.      

 

 

      Kiedy piszę te słowa, jestem pod wrażeniem informacji, która zrobiła w publicznej przestrzeni pewną karierę, a ja w stosunku do większości komentarzy zachowuję zdanie odrębne. Otóż trzeba nam wiedzieć, że mieszka w Polsce człowiek o nazwisku Kasjusz Życiński i jest on prowincjonalnym zawodnikiem tak zwanych mieszanych sztuk walki. Oprócz tego, ów Życiński jest też byłą gwiazdą najbardziej tandetnych telewizyjnych show, w rodzaju „Top Model” oraz „Warsaw Shore”, a swoją dzisiejszą popularność zawdzięcza temu, że udało mu się wokół siebie zgromadzić dużą grupę ludzi, którzy go serdecznie nienawidzą, a on zamiast bronić swojej reputacji, swoim wrogom wali patykiem po kratach, czym ich doprowadza do prawdziwej furii, no a przez to też jest tu i ówdzie jakoś tam rozpoznawany. 

       Swoje dzisiejsze 15 minut Życiński zawdzięcza temu, że podczas jednej z walk pokonał przez dyskwalifikację innego polskiego zawodnika, niejakiego Marcina Najmana i po walce wygłosił tyradę skierowaną oczywiście przeciwko Najmanowi, ale przede wszystkim przeciwko obecnej władzy, oraz wszystkiemu z czym ona mu się kojarzy, a więc Bogu, Wierze, Ojczyźnie, oraz tradycyjnym wartościom. To co nadało jego wypowiedzi szczególnego waloru, to fakt, że skorzystał tam z pełnego wachlarza dostępnych w języku polskim wulgaryzmów, i to na takim poziomie intensywności, że ani znana nam skądinąd Marta Lempart, ani te dzieci, które ona wokół siebie zgromadziła, nie byliby dla niego konkurencją.

      Opublikował  Życiński swoje wystąpienie na Twitterze i ono niemal natychmiast wywołało powszechny zachwyt wśród polityków totalnej opozycji, a to z kolei spowodowało jeszcze większe oburzenie, niż ów wcześniejszy bluzg. A ja w tej sytuacji mam dwie refleksje i żadna tak naprawdę nie dotyczy tego nieszczęśnika. Przede wszystkim myślę sobie, że to jest naprawdę przerażające, jak nisko upadliśmy, skoro to co powie, czy zrobi jakiś prowincjonalny żulik, staje się tematem ogólnopolskim, w dodatku przyciągającym uwagę zarówno mainstreamowych polityków, jak i mediów, jeśli tylko owa wypowiedź stanowi odpowiednio wulgarny atak skierowany w stronę znienawidzonej władzy. Druga myśl, jaka mnie dziś dręczy, to ta, że ja się naprawdę nie zdziwię, gdy z jakiegokolwiek powodu, za parę lat, czy choćby miesięcy, ów Kasjusz Życiński, publicznie ogłosi, że oto on nagle odkrył w sobie dawną Wiarę, którą zaszczepili mu jeszcze w dzieciństwie rodzice, że w jego życiu nastąpiła duchowa przemiana i że dziś Jasna Góra, o której jeszcze niedawno wypowiadał się w tak plugawy sposób, jest jego drugim domem.

      I nie zdziwię się też, jeśli on z dnia na dzień stanie się gwiazdą portalu wpolityce.pl, gdzie Marzena Nykiel przeprowadzi z nim rozmowę o tym, czym są dla Polaków Bóg, Honor i Ojczyzna. Ścieżki już zostały przetarte i wcale nie mam tu tylko na myśli niejakiego Różala, swoją drogą o zbliżonej do Życińskiego proweniencji. A my, wsłuchując się w te bluzgi, zaczniemy krzyczeć z zachwytu.

 



czwartek, 26 listopada 2020

Jak się nie nudzić na scenie tak małej?

       Kto chce, niech wierzy, kto nie, nie musi, faktem jest jednak, że przez te już 12 lat z hakiem, jak prowadzę ten blog, nie zamieściłem tu jednego tekstu, co do którego miałbym jakiekolwiek wątpliwości, gdy chodzi o prezentowany poziom. Oczywiście, biorę pod uwagę to, że są czytelnicy, którzy nawet większość z tego co tu publikuję uważają za nic nie warte, są też z pewnością i tacy, którzy niejednokrotnie czuli się zawiedzeni, ja jednak tylko chcę zapewnić o tym, że nigdy nie pozwoliłem sobie na to, by nacisnąć przycisk „opublikuj” w przekonaniu, że w końcu nie muszę być najlepszy. Nawet jeśli zdarzało mi się wrócić do jakiegoś ze starszych tekstów, to też bardzo mi zależało, by to było coś być może najlepszego. Powiem więcej: nie raz zdarzało się, że miałem już tekst zupełnie gotowy, ale w ostatnim momencie uznawałem, że on mi jednak nie wyszedł i wyrzucałem go w kosmos. Czemu o tym piszę? Otóż przyznaję zupełnie szczerze, że od kilku dni nie widzę żadnego dobrego powodu, by przeżywać cokolwiek z tego co się wokół dzieje, poza oczywiście tym, że Liverpool pokonał Leicester, a moja wnuczka na pytanie „How are you today?” odpowiedziała „Fine, thank you”, a na pytanie „How old are you?” – „Three and a half”. No a skoro – mam nadzieję, że każdy to już w tej chwili rozumie – skoro sam czegoś nie jestem w stanie przeżywać, nie mam też serca, by zawracać tym głowę ludziom przychodzącym na ten blog.

        Co się takiego stało, że scena, którą od lat opisuję, stała się nagle „tak mała, tak niemistrzowsko zrobiona”? Przyznaję, że do końca odpowiedzi na to pytanie nie znam, natomiast wiem z całą pewnością, że kompletnie mnie nie interesują ani konferencje prasowe Marty Lempart oraz tych pozostałych pięciu wariatek, i tym bardziej nie jestem w stanie się wzruszać faktem, że na owe konferencje nie mogą wejść dziennikarze telewizji publicznej i ów fakt stanowi dla nich źródło nieskończonego cierpienia, ale też nie mam absolutnie żadnej wiedzy, by komentować pandemię w kraju i na świecie. A bądźmy szczerzy: poza tym nie dzieje się NIC.

         Przepraszam, ale jednak nie nic. Mamy mianowicie powyborczy kryzys w USA, a ja jestem niemal pewien, że ów stan zawieszenia, o którym mówię, wynika bezpośrednio z tego powodu, że owa gadka o tym, że Joe Biden został właśnie 46 prezydentem Stanów Zjednoczonych, pozostaje wyłącznie gadką, i to z każdym dniem coraz bardziej żałosną. Bo o co chodzi? Otóż moim zdaniem dziś cały świat przycupnął w oczekiwaniu na decyzję Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych, a w Polsce owo przycupnięcie sprowadza się do tego, że jedyna zauważalna aktywność, to wspomniane wcześniej konferencje prasowe Strajku Kobiet, dziś już nawet nie dotyczące prawa kobiet do aborcji na życzenie, ale zapowiadające palenie świątyń o ile Kościół nie przestanie chrzcić małych dzieci bez ich zgody. Proszę zwrócić uwagę na to co się dzieje na poziomie kraju. Pomijając próby okiełznania pandemii, rząd praktycznie nie funkcjonuje, opozycja pomaga organizować uliczne awantury i jak zawsze błaga wszelkie możliwe instytucje europejskie o to, by pomogły jej odzyskać władzę, media zajmują się walką o uzyskanie jak najlepszej pozycji na rynku w przyszłym roku, a ja tu każdego dnia siadam przed komputerem i z coraz mniejszą nadzieją na sukces, zastanawiam się o czym tu pisać.

       I oto, proszę sobie wyobrazić, niemal rzutem na taśmę, wpadłem na informację, że Państwowe Wydawnictwa Naukowe ogłosiły plebiscyt na tak zwane „Młodzieżowe Słowo Roku”. Jak głosi oficjalny komunikat, „plebiscyt ma na celu wyłonienie najbardziej popularnych wśród młodych ludzi słów, określeń lub wyrażeń. Młodzieżowe Słowo Roku nie musi być nowe, slangowe ani najczęściej używane. Jury w składzie: Marek Łaziński (Uniwersytet Warszawski), Anna Wileczek (Uniwersytet J. Kochanowskiego w Kielcach), Ewa Kołodziejek (Uniwersytet Szczeciński), Bartek Chaciński (Polityka) docenia istotność tematu oraz kreatywność języka w opisywaniu rzeczywistości”. A każdy kto ma bezpośredni kontakt z tym blogiem, czuje z pewnością, że to jest już praktycznie cała informacja i możemy się żegnać do jutra. Tymczasem nic podobnego. Otóż, jak się dowiadujemy, Kapituła owego plebiscytu poinformowała właśnie, że najbardziej dziś popularne słowo „Julka”, określające przeciętną uczestniczkę wspomnianego wcześniej Strajku Kobiet, zostaje z konkursu wyeliminowane, ponieważ nie godzi się szydzić z poglądów. Kapituła wydała nawet w związku z tym specjalne oświadczenie, w którym stwierdziła między innymi, że „rzeczownik odimienny Julka/julka z Twittera pierwotnie był lekceważącą nazwą pewnego typu zachowań, lansowania w mediach społecznościowych poglądów liberalnych czy lewicowych bez otwartości na dyskusję. Takie osoby z pewnością istnieją i to słowo w normalnych czasach nie powinno dziwić czy obrażać bardziej niż zeszłoroczne słowo zwycięskie alternatywka. Jednak wraz z zaostrzeniem konfliktu społecznego julka jest w zgłoszeniach plebiscytowych coraz częściej definiowana w odniesieniu do poglądów, a nie zachowań. Podobną metamorfozę przeszło określenie prawicowego aktywisty – kuc. W sytuacji, w której wyśmiewane „julki” są bite na ulicach, kapituła plebiscytu na mocy regulaminu zdecydowała, że nie wygra słowo wyśmiewające czyjeś poglądy. Nie będziemy przemilczać tych zgłoszeń, ale w statystyce wyników nie uwzględnimy słów zaostrzających konflikt społeczny”.

         A ja tu mam już tylko dwie refleksje, którymi uważam za pożyteczne się podzielić. Pierwsza z nich to ta, że ja oczywiście rozumiem postawę państwa profesorstwa plus Bartka z „Polityki”. W końcu, nie przypominam sobie, by kiedykolwiek wcześniej popularni Janusz i Grażyna byli wyszydzani ze względu na swoje poglądy. Poglądy, jak wiemy są pod ochroną, natomiast Grażyna z Januszem i ich dziećmi byli tematem doniesień medialnych z tego wyłącznie powodu, że srają na wydmach i pierdzą w nadmorskich kebabiarniach. A zatem, podczas gdy Julki krzycząc „Kurwa” i „Wypierdalać” wyrażają wyłącznie poglądy, to w przypadku Grażyny i Janusza poszło o zachowania. Powtórzmy: zachowania naganne. Druga refleksja natomiast jest taka, że przeżywam dziś ciężki osobisty wstyd z tego powodu, że po tych wszystkich latach, przez ową posuchę na rynku wydarzeń, zostałem zmuszony do tego, by na tym blogu pojawiło się nazwisko Bartek Chaciński. Swoją drogą fakt ów najlepiej świadczy o tym, że do czasu jak się okaże, że prezydentem Stanów Zjednoczonych zostaje jednak na drugą kadencję Donald Trump, będzie naprawdę źle.



       

 

wtorek, 24 listopada 2020

Gdy Sekta włącza piąty bieg

       Przyznaję bez bicia, że w owym natłoku wydarzeń, których masa zaczyna powoli przeradzać się w chaos, którego przynajmniej ja już nie potrafię kontrolować, jedyne dwie myśli, jakie mi po głowie chodzą, to z jednej strony najszczersze współczucie dla premiera Morawieckiego, który dziś musi się jednocześnie mierzyć z pandemią, brukselską agresją, ulicznymi rozróbami lokalnego lewactwa, nie zapominając oczywiście o codziennym utrzymywaniu naszej Polski w pozycji w miarę wyprostowanej, a z drugiej, sytuacja w Stanach Zjednoczonych, której rozwój, wbrew temu co się niektórym wydaje, może wręcz decydująco wpłynąć na to co przed nami, i to nie tylko dziś, ale przez najbliższe lata. No i jest jeszcze coś, o czym ostatnio myślę dość często, a mianowicie to, jak się mają rzeczy wewnątrz tak zwanego obozu zjednoczonej prawicy i  wpływ jaki na na to co się tam dzieje ma – lub może już przestał mieć  – Jarosław Kaczyński.

       O Ameryce pisałem już wystarczająco dużo, na temat awantur urządzanych na zmianę przez różnego rodzaju wewnętrzne i zewnętrzne ośrodki, pisać mi się nie chce, gdy natomiast chodzi o ewentualny kryzys w obozie rządzącym, nie mam tu żadnej wiedzy, a zatem też pozostaje mi jedynie czekać na rozwój wypadków i jak zawsze od tylu lat, liczyć na to że Prezes wszystko odpowiednio poskleja.

      I oto w momencie gdy po raz kolejny uznałem, że nie jestem w stanie powiedzieć nic  takiego, co bym sam uznał za warte czyjejkolwiek uwagi, dotarła do mnie informacja z pozoru kompletnie błaha, a moim zdaniem bardzo jednak symboliczna, a przez to istotna. Oto proszę sobie wyobrazić, że jeszcze w dawnych dobrych czasach, gdy o koronawirusie nie słyszał nikt, którejś nocy w miejscowości Wałcz, pewna 55-letnia kobieta, niszcząc witrynę, ścianę, oraz zaparkowany w pobliżu samochód, wjechała swoim samochodem do miejscowego sklepu spożywczego, wysiadła, wzięła butelkę wódki, a następnie spokojnie odjechała. Ponieważ cały szturm został zarejestrowany przez znajdującą się na terenie sklepu kamerę, już na drugi dzień owa dziwna kobieta została najpierw zidentyfikowana, następnie zatrzymana, i wreszcie oskarżona o kradzież z włamaniem, zniszczenie mienia, oraz – last but not least – jazdę po pijanemu.

      Wiadomość na dziś jest taka, że oto właśnie Sąd Rejonowy w Wałczu rozpatrzył sprawę owej kobiety i skazał ją na na karę roku pozbawienia wolności w zawieszeniu na dwa lata, oraz dodatkowo objął ją zakazem prowadzenia pojazdów przez trzy lata.

      Gdyby ktoś mnie zapytał teraz, skąd ja o tym wiem, to ze wstydem przyznaję, że informację tę znalazłem na portalu tvn24.pl, to co jednak muszę przy okazji zaznaczyć, to fakt że mimo wielu starań, nic więcej na ten temat nigdzie nie znalazłem, w tym oczywiście informacji na temat uzasadnienia wyroku, że już nie wspomnę o tym, że naprawdę bardzo bym chciał wiedzieć, kim była owa zdesperowana kobieta, skoro w pierwszej kolejności zdobyła się na aż tak ekscentryczny gest, a na dodatek teraz spotkała ją w odwecie tak straszna kara, że przez trzy lata będzie musiała szczególnie uważać, jeśli jej przyjdzie do głowy siąść za kierownicą, jak rozumiem, nowego samochodu. Jest bowiem tak, że, owszem, można w wielu miejscach znaleźć informacje na temat samego zdarzenia sprzed roku, gdy chodzi jednak o dzisiejszy wyrok i okoliczności jego wydania – pełne milczenie. Po obu zresztą stronach.

     Ja oczywiście biorę pod uwagę to, że ową kobietę chwilę przed owym atakiem na sklep, spotkało jakieś wyjątkowe nieszczęście, z którym ona nie potrafiła sobie poradzić w inny niż ten szczególny sposób, no ale skoro tak, to ja nie dość że potrafię ją znakomicie zrozumieć, to w dodatku uważam, że ona powinna była być przez Sąd Rejonowy w Wałczu uniewinniona jako osoba działająca poza jakąkolwiek kontrolą, czyli zwyczajnie niewinna. W tym przypadku jestem nawet gotów przystąpić do Ogólnopolskiego Strajku Kobiet, jako ten, kto będzie usprawiedliwiał każdy przypadek szaleństwa, które spada na te biedne głowy niemal każdego dnia. Przepraszam jednak wszystkich bardzo, ale jest coś co mi każe przypuszczać, że owa pani S. – bo w ten sposób została ona zaprezentowana przez tvn24.pl – to nie byle kto. I że jeśli ona faktycznie przeżywała jakiś szczególną tragedię, to ona bezpośrednio wynikała z tego, że Polska wpadła w łapy faszystów, którzy chcą nas wypisać z Unii Europejskiej. No i jeszcze coś: że to nie jest była pracownica owego zaatakowanego sklepu.

        A zatem, jeśli mam tu rację, to uważam też że ów wyrok jest dla nas wszystkich nie mniej istotny niż choćby najświeższe wystąpienia Marty Lempart.



 

poniedziałek, 23 listopada 2020

x. Rafał Krakowiak: Do rozbójników

Ponieważ wciąż nie przychodzi mi do głowy nic sensownego, z czym mógłbym tu wyjść na rozpoczęcie tego tygodnia, pomyślałem sobie, że spróbuje odnaleźć któryś z dawnych tekstów naszego księdza Krakowiaka, który nigdy nas nie zawiódł. No i znalazłem. Zanim jednak go tu przypomnę, parę słow wyjaśnienia. Otóż stało sie tak, że jeszcze w roku 2011, wobec zbliżających się wyborów do Parlamentu, lokalny PiS zaproponował mi start, uznałem, że nie mam żadnego powodu by odmówić, zgodziłem się i w ten sposób znalazłem się na tej liście. Kampanii praktycznie nie prowadziłem i dziś wydaje mi się, że jedyne co mnie jako tako wyróżniało to ten blog i zdanie, które wypowiedział świętej już dziś pamięci Przemysław Gintrowski i które pozwolił mi on zamieścić tu właśnie jako jego głos oddany za moją kandydaturą. Ale nie tylko Gintrowski zapragnął bym został posłem. Oprócz niego, bardzo zaangażował się w tę kampanię wspomniany nasz Ksiądz. I oto tekst, który on wówczas napisał. Osobiście uważam, że mnie tam nie ma zupełnie, natomiast jeśli on tak uważa, to bardzo dziękuję.

 

 

Na początek 3 historie:

 1.

Miałem kiedyś okazję pomagać koledze, który był kapelanem w szpitalu ginekologiczno -położniczym. Przebywały w nim m.in. pacjentki, cierpiące na niepłodność. I tak się złożyło, że przez czas mojej posługi w tym szpitalu, zanosiłem Komunię Świętą pewnej pacjentce, która leczyła się z tej dolegliwości. Leczenie przyniosło dobry skutek, bo owa kobieta była w ciąży, a w szpitalu przebywała na tzw. podtrzymaniu, radośnie oczekując na narodziny swego pierwszego – po kilku latach małżeństwa – dziecka. Któregoś dnia nie zastałem jej w pokoju, a dzień później owszem była, ale już nie w ciąży, lecz we łzach.

Poroniła. Po raz czwarty z rzędu.

A płakała nie tylko z powodu swej straty, lecz także dlatego, że lekarz prowadzący sprawił jej przykrość, mówiąc do niej coś w tym sensie: „Gdybyś jako młoda dziewucha, nie latała po świecie z gołym pępkiem gdy było zimno i nie łykała bez przerwy jakichś głupich prochów, to byśmy dzisiaj nie musieli płakać!

Oczywiście, zapytałem tego lekarza o to zajście. Jak się okazało, owa kobieta była córką jego przyjaciół i właśnie ze względu na tę znajomość, powodowany emocjami, powiedział to co powiedział. A później zrobił mi wykład o przyczynach niepłodności kobiet.

Deklarując się jako „praktykujący bezbożnik” wyłuszczył mi ze swadą, że powodów niepłodności może być mnóstwo, ale najbardziej istotną jest dzisiaj jedna przyczyna: moda. Moda, która ludzi terroryzuje. Ten terroryzm uwidacznia się choćby w podejściu do hormonalnych środków antykoncepcyjnych. „Te środki są łatwe w stosowaniu, no i modne, bo nowoczesne. A kobiety chcą być modne i nowoczesne. I Księże – mówił ów lekarz – na to po prostu nie ma siły. A skutki mogą być opłakane. Jeśli kobieta systematycznie, przez długi okres czasu zażywa te prochy, to organizm po jakimś czasie niejako przyzwyczaja się do tej wymuszonej niepłodności. Odstawienie środków wcale nie musi skutkować automatycznym przywróceniem płodności. No i niektórych to dziwi. A mnie dziwi, gdy kobieta odstawiwszy antykoncepcję po kilku latach jej stosowania, od razu zachodzi w ciążę”.

Oprócz tego, wskazując na modę jako na winowajczynię niepłodności, pan doktor mówił o ubiorze: „Proszę Księdza, my to traktujemy dość poważnie, choć pacjentki sadzą, że sobie z nich żartujemy. Ale ja naprawdę nie potrzebuję klinicznych badań, by wysnuć wniosek, że jeśli jakaś dziewczyna, przez kilka lat, od marca do listopada łazi po dworze z gołym pępkiem i tyłkiem, to wcześniej czy później trafi do mnie na oddział. Polska pomyliła się jej z Włochami, a potem ma pretensje do całego świata, że nie może zajść w ciążę”.

 2.

Znajomy opowiadał mi ostatnio pewną historię, dotyczącą jednego z wielkopolskich PGR-ów, powiedzmy, że w miejscowości B.

W latach 90-tych, gdy państwo zaczęło PGR-y sprzedawać, lub wydzierżawiać, trzech dotychczasowych pracowników PGR-u w B. (zootechnik, brygadzista i zakładowy mechanik), przejęło ów PGR w zarząd i zaczęło robić duże pieniądze. Pieniądze brały się stąd, że w owym gospodarstwie była duża, nowoczesna gorzelnia, która produkowała niezłej jakości spirytus. Ze sprzedaży tegoż były całkiem niezłe dochody, jak również ze zbycia tzw. wywaru gorzelnianego, którym można karmić świnie.

Pierwszego roku, nasi trzej biznesmeni produkowali spirytus ze zboża zebranego w ich własnym gospodarstwie. Dochody były znakomite: nic tylko liczyć i konsumować kasę, oraz rozkoszować się euforycznym poczuciem wszechmocy, gdy człowiek nagle z nędzy dochodzi do pieniędzy…

Euforia była tak wielka, że zapomnieli obsiać pola (mieli inne zajęcia: tutaj przytulny domek i drogi samochód, tam wczasy w Kenii czy innej Tajlandii, ówdzie bogaty prezent dla żony bądź kochanki) i następnego roku okazało się, że nie maja z czego produkować. Sprzedali więc krowy, maszyny i dużą część ziemi, za pieniądze uzyskane z tej sprzedaży kupili zboże i w radości wielkiej obserwowali kapiący z gorzelnianej aparatury spirytus.

I znowuż euforia, liczenie, konsumowanie, domki, samochody, wczasy i prezenty, a z nastaniem następnego roku ten sam kłopot, co poprzednio: skąd wziąć kasę na zboże?

Ponieważ już wcześniej sprzedali, co było do sprzedania, nasi bohaterowie zdecydowali się na zaciągnięcie kredytu.

Na wieść o owym kredycie, producenci zboża nie czekając na zapłatę, zaczęli wysyłać do B. transporty ze swoim towarem, co nasi trzej przedsiębiorcy w dalej trwającej euforii wykorzystali, by część owego kredytu przejeść (bo tutaj przytulny domek i drogi samochód, tam wczasy w Kenii czy innej Tajlandii, ówdzie bogaty prezent dla żony bądź kochanki).

Niestety, ów rok był bardzo deszczowy, a ponieważ rzetelność pracowników dawnego PGR, była wprost proporcjonalna do gospodarności naszych biznesmenów, duża część owego zboża zbutwiała – w efekcie: spirytusu było znacznie mniej i znacznie gorszej jakości.

Słowo „sprawdzam” jest straszne w swej wymowie. Grozy tego słowa na własnej skórze doświadczyli bohaterowie tej opowieści, gdy producenci zboża zaczęli domagać się swoich pieniędzy, a bank zwrotu kredytu z należnymi odsetkami. Trzeba było pożegnać się z przytulnymi domkami, samochodami i wczasami (przy okazji okazało się, że w trakcie swej działalności trzej panowie jednak oszczędzali: na składkach ZUS swoich pracowników), a euforyczne poczucie wszechmocy zostało zastąpione biedą bankrutów, nienawiścią byłych pracowników i lękiem przed wierzycielami.

Człowiekiem, który mi to opowiadał (a w trakcie tej opowieści zaczęła krążyć mi po głowie niepokojąca myśl, że poczynania owych utracjuszy dziwnie są podobne do gospodarczych pomysłów tuzów polskiej i światowej ekonomii), był dawny pracownik owych trzech rzutkich przedsiębiorców, a dzisiaj emeryt. Kończąc wspomnienie o swych pryncypałach, powiedział następujące zdanie: „Żyli tak, jakby ziemi nie musieli dotykać, a dzisiaj - tak jak ja - po uszy siedzą w gównie.”

Usłyszawszy to sądziłem, że oto dopadła go niska satysfakcja z cudzego nieszczęścia. Gdy mu to wypomniałem, obruszył się trochę, chwilę pomilczał, a potem powiedział mi mniej więcej coś takiego: „Wie ksiądz, ja się nie cieszę, że oni zbankrutowali. Przez to ich bankructwo to ja tylko kłopoty miałem. Ale chodzi mi o sprawiedliwość. Bo jak mówiłem, oni żyli tak jakby ziemi nie musieli dotykać i są dzisiaj w gównie, bo jest im bardzo trudno. I pewnie na to zasłużyli i mogę powiedzieć, że dobrze im tak. Ale proszę księdza, oni wcale nie mają gorzej ode mnie. Ja im nie życzę, by mieli gorzej niż mają, ale się zastanawiam, co ja zrobiłem złego, że mam tak samo i tyle samo, co oni. Ja wiem, co się opowiada o pegeerowcach, że to pijacy, leniuchy i złodzieje. Pewnie, że tacy byli. Ale ja, proszę księdza przez całe swoje życie ciężko pracowałem, nic nigdy nie ukradłem, pijakiem nie byłem, wychowałem czwórkę dzieci, każdemu z nich pomogłem się wybudować i na starość żyję w pegeerowskim bloku, w spółdzielczym mieszkaniu. I razem z żoną żyjemy tylko z mojej emerytury, bo żona nie pracowała. Żona ma odjętą pierś, bo rak przyszedł, a ja przez pracę na traktorze mam zniszczony kręgosłup. I niech mi ksiądz nie mówi, że mamy iść do dzieci. Nie pójdziemy, bo one mają własne życie. Mamy być dla nich ciężarem? Ja już przesadzić się nie dam. My sobie z żoną poradzimy sami.

Tylko ta sprawiedliwość, proszę księdza. Ja wiem, że jestem niewykształcony, ale przecież ciężko i uczciwie dla tego kraju pracowałem. I dzisiaj mam tak samo jak ci, którzy kradli i wszystko marnowali. A są w Polsce i tacy, którzy kradli i marnowali i mają lepiej ode mnie. Wie ksiądz, tak sobie czasem myślę, że nie warto się starać. I że mam na starość to, co mam, bo byłem za głupi, żeby mieć więcej albo inaczej”.

 3.

Jakiś czas temu, rozmawiałem z pewnym rolnikiem imieniem Stanisław, o państwowo-ustrojowych generaliach i rustykalnych detalach. Gadało nam się całkiem przyjemnie, ponieważ rolnik ów, wspomniane generalia i detale delikatnie postponował, a ja w złośliwości swojej nie dawałem należytego odporu jego typowo polskiej a wieśniaczej skłonności do narzekania. Ostateczna konkluzja tej rozmowy była następująca: jest ciężko, a nie ma widoków, że będzie lepiej. I wtedy włączyła się do rozmowy matka pana Stanisława – energiczna, 80-letnia staruszka. Zacna ta matrona wyraziła nadzieję na poprawę sytuacji ogólnie w państwie, a w rolnictwie w szczególności, ponieważ – jak wszyscy wiedzą – w 2012 roku będzie w Polsce EURO. Gdy zaskoczony tą uwagą bezskutecznie dokonywałem błyskawicznych operacji myślowych, by zlokalizować łańcuch przyczynowo-skutkowy łączący dokonania piłkarskich kopaczy z ekonomiczną kondycją drobnotowarowych gospodarstw rolnych, syn zgasił entuzjazm matki następującym twierdzeniem: „Co też mama księdzu opowiada! Przecież nie poprawi nam się przez to, że będziemy płacić rachunki w euro!

Chciałbym w tym miejscu zaznaczyć, że pan Stanisław (a mówię to w oparciu o 4-letnią obserwację) nigdy nie sprawiał wrażenia człowieka szwankującego na umyśle. Owszem, odznacza się on swego rodzaju dobroduszną poczciwością, ale to wcale nie oznacza, że pozbawiony jest zdrowego rozsądku. Wręcz odwrotnie.

Gdy bowiem delikatnie zwróciłem uwagę, że zaszło małe nieporozumienie, bo EURO w Polsce w przyszłym roku to jak najbardziej, ale euro to już niekoniecznie – pan Stanisław popatrzył na mnie groźnie, a potem powiedział, że to nieładnie wyśmiewać się z prostego człowieka. Bo on oczywiście wszystkich rozumów nie pojadł i nie jest tak wykształcony jak ja i w ogóle - ale to wcale nie oznacza, że mogę go traktować jak jakiegoś głupka, który nie wie, że w przyszłym roku będą mistrzostwa w piłce kopanej. Jasne, że on o tym wie. Ale jeśli o tym euro gadają tak ważni ludzie – i premier, i ministrowie i różne mądrale w telewizji – to nie może tu chodzić tylko o jakąś tam piłkę czy nawet stadiony, bo niby dlaczego takim głupstwem ma się zajmować rząd? Rząd ma ważniejsze sprawy na głowie. Na przykład: wprowadzenie w Polsce euro. Bo na pewno to mają na myśli, gdy mówią o tym euro w 2012. Piłka, to tak przy okazji i nie ma co tym cyrkiem za dużo się zajmować, a euro to poważna, godna rządu sprawa. I on jako prosty człowiek chciałby wiedzieć, czy przez wprowadzenie w przyszłym roku tego euro będzie mu lepiej, czy gorzej. Od tego jest rząd, żeby to wytłumaczyć i żeby euro wprowadzić - jeśli ma być lepiej, albo nie wprowadzać - jeśli ma być gorzej. Krótko mówiąc, mam mu nie wmawiać, że cały ten ruch w Polsce: te wszystkie autostrady, drogi ekspresowe, dworce kolejowe itd. – są budowane dlatego, że ktoś chce rozegrać kilka meczy, a jeszcze ktoś inny chce te mecze zobaczyć. Aż tak głupi w tej Warszawie nie są.

Próbowałem tłumaczyć panu Stanisławowi, że to nie tak, ponieważ dzięki temu, że będzie EURO w Polsce, mamy większą motywację do budowania i dotacje mamy i w ogóle jakoś tak łatwiej robota idzie.

Zezłościłem wtedy pana Stanisława. Nie potrafił bowiem zrozumieć, dlaczego te mecze są aż tak ważne, że dzięki nim powstają nowe drogi i torowiska. „Przecież te drogi – mówił – są dla ludzi tutaj żyjących. Oni są ważni. I powinni te drogi mieć bez względu na to, czy jest jakieś EURO, czy go nie ma. No bo jakże to tak? Jeśli tego EURO by nie było, to sam miałbym sobie tę autostradę wybudować? Niby jak? I za co? A jeśli unijne dotacje na te drogi zależą od tego, że jacyś faceci chcą sobie w Polsce, w przyszłym roku pobiegać za piłką, to znaczy, że całą tę Unię trzeba o kant dupy roztrzaskać”.

Co Toyah ma z tym wszystkim wspólnego?

Otóż jest to człowiek, który często pisze o wszechobecnej w dzisiejszym świecie pogardzie – pogardzie do zdrowego rozsądku, do tego, co dobre, piękne i prawdziwe, a także o pogardzie do ludzi prostych, starych, nieświadomych, a przez to bezbronnych i bezradnych. Ta pogarda jest faktem i bez względu na to, czy parska nią dziennikarz, celebryta, koncern medialny, młody byczek posiadający jeszcze zdolność kredytową, intelektualista, kreator mody, czy w końcu instytucja państwa - zawsze dotyka ona ludzi, którym się w życiu nie udało, albo najprawdopodobniej nie uda.

Powie ktoś, że niektórym nie udało się/nie uda się z własnej winy. To bardzo możliwe. Winą jest głupota, niezaradność, lenistwo itd. Chętnie z takim stanowiskiem się zgodzimy.

Ale też z drugiej strony, przywołany choćby w pierwszej historii przypadek „młodej dziewuchy”: jaką ktoś taki może mieć szansę, by w młodości chmurnej i durnej, skutecznie przeciwstawić się bezwzględnie promowanym kulturowym trendom, wyrastającym z postmodernistycznej dekonstrukcji normalnego (t.j. opartego na wierze i rozumie), łacińskiego świata?

Jeśli ktoś (kreator mody czy inny celebryta) do takiego bezbronnego dziecka przychodzi i powołując się na dyktat mody i nowoczesności proponuje mu coś, co jest dla niego szkodliwe, to ów ktoś musi mieć w sobie niesamowite pokłady pogardy do drugiego człowieka, której nie zniweluje klasyczne: "Volenti non fit iniuria"*.

Jak więc widać, owa wina nie jest wcale tak jednoznaczna jak się wydaje, co oczywiście nie oznacza, że lekką ręką rozgrzeszamy ludzi z ich głupoty.

A przecież obok sytuacji, gdzie w większym czy mniejszym stopniu można mówić o własnej winie tych, którym się nie udało, istnieje wielki obszar ludzkich przypadków, gdzie ktoś (ktoś prosty, stary, nieświadomy) w sposób całkowicie zasadny czuje się pokrzywdzony obecną w naszym świecie niesprawiedliwością (historia 2), bądź brakiem zdrowego rozsądku (historia 3). A gdy skarży się na swoją krzywdę, spotyka się z protekcjonalnym tonem i pogardliwym śmiechem.

I dobrze, by właśnie tutaj pojawiło się wołanie o państwo, które dba o kulturową, zakorzenioną w zachodniej tradycji konstrukcję życia społecznego, za dobre wynagradza, a za złe karze, jest poważne i zajmuje się poważnymi sprawami, słowem: jest sprawiedliwe. Bo jak powiedział ostatnio w Reichstagu papież Benedykt XVI, przywołując piękną frazę św. Augustyna: „Czymże są wyzute ze sprawiedliwości państwa, jeśli nie wielkimi bandami rozbójników?

Ale czy rozbójnicy mogą chcieć państwa sprawiedliwego? Nie! Oni, jeśli w ogóle chcą jakiegoś państwa, to tylko państwa słabego, głupiego i śmiesznego.

W 2 historii, emerytowany pegeerowiec mówił o ludziach, którzy „żyją tak, jakby ziemi nie musieli dotykać”. To są właśnie owi rozbójnicy, którzy z racji swych dużych pieniędzy, układów, specyficznych zdolności i braku skrupułów, patrzą na państwo, jako na coś zupełnie niepotrzebnego. Oni państwa nie potrzebują, bo są w posiadaniu wystarczającej ilości rozmaitych walorów, by radzić sobie w życiu bez jego pomocy. I nie mam tu na myśli tzw. „socjalu”, lecz przede wszystkim to, co określa się „opresywną i organizującą funkcją państwa”. Dzięki wspomnianym wyżej walorom, czują się wszechmocni. Nie jest więc im potrzebna dobrze działająca policja (mają własnych ochroniarzy), bezpieczne ulice (żyją w zamkniętych osiedlach), silna armia (stać ich na własną; zresztą, w razie czego zawsze można wyjechać: obywatel świata wszędzie czuje się u siebie), sprawny system podatkowy (raje podatkowe: piękny wynalazek) itd.

Z punktu widzenia tych ludzi, państwo głupie i śmieszne, które wskutek swej niesprawności niczego dać nie może, a człowiek, który „ziemi nie musi dotykać”, niczego od niego nie potrzebuje, jest państwem najlepszym z możliwych. Im bardziej bowiem będzie słabsze i mniej sprawne, tym mniej będzie przeszkadzać i tym większe będą możliwości, by nań wpływać.

Jest czymś oczywistym, że olbrzymia większość Polaków to ludzie, którzy na co dzień muszą ziemi dotykać. Owo dotykanie ziemi, to borykanie się z niedostatkiem, uzależnienie od państwowych czy samorządowych urzędników, podróżowanie w korkach po dziurawych drogach, zdanie na łaskę i niełaskę bandytów oraz biznesmenów o mafijnej mentalności, długie wyczekiwanie na wizytę u lekarza-specjalisty itd., itp. Większość owa, w tych właśnie sprawach oczekuje pomocy państwa, ale ta pomoc nie nadchodzi, ponieważ jacyś wpływowi kretyni (wśród polityków, publicystów, ludzi nauki, kultury i biznesu) - obserwując siebie i sobie podobnych „nie dotykających ziemi luzaków” – doszli do wniosku, że model państwa śmiesznego i głupiego, jest dobry dla wszystkich. „My sobie znakomicie radzimy bez państwa – mówią – to i wy możecie sobie bez niego poradzić. A jeśli się wam to nie udaje, to znaczy, że jesteście nierobami, łasymi na socjal pochodzący z naszej krwawicy”.

I to jest właśnie kwintesencja tej pogardy, która rodzi ludzką krzywdę i której Toyah się sprzeciwia. Sprzeciwia się tak ostro, że niekiedy sam jest oskarżany o pogardę do tych „ruskich buców”, w których widzi rozbójników. I chętnie się zgodzę, że faktycznie, w tekstach Toyaha pogardy dla tych ludzi jest całe mnóstwo. Tyle tylko, że jest to ten sam rodzaj pogardy, który pobrzmiewa w znanym wierszu Czesława Miłosza:

 

Który skrzywdziłeś człowieka prostego
Śmiechem nad krzywdą jego wybuchając,
Gromadę błaznów koło siebie mając
Na pomieszanie dobrego i złego, 
  

Choćby przed tobą wszyscy się kłonili
Cnotę i mądrość tobie przypisując,
Złote medale na twoją cześć kując,
Radzi że jeszcze dzień jeden przeżyli, 
  

Nie bądź bezpieczny. Poeta pamięta.
Możesz go zabić - narodzi się nowy.
Spisane będą czyny i rozmowy. 
  

Lepszy dla ciebie byłby świat zimowy
I sznur i gałąź pod ciężarem zgięta.

 

 

„Chcącemu nie dzieje się krzywda.”




 

niedziela, 22 listopada 2020

Kilka krótkich kawałków na pożegnanie roku

 

Ponieważ coś mnie powstrzymało przed kolejną notką na tematy amerykańskie, a z kolei nie umiałem się zainteresować niczym innym, na tyle mocno, by z tego powstały jakieś szczególnie ciekawe refleksje, pomyślałem sobie, że może przedstawię najnowszą serię moich krótkich kawałków, jakie publikuję od pewnego czasu dla miesięcznika „Polska Niepodległa”. Bardzo proszę.

 

 

 

Gdy dziś cały świat świat żyje dwoma wydarzeniami, a więc COVID-em oraz Ameryką szykująca się do wojny domowej, to i my chyba nie mamy wyjścia, jak machnąć ręką na cały ten tak zwany Ogólnopolski Strajk Kobiet i zająć się sprawami poważnymi. Chyba jednak byśmy tego nie przeżyli, gdybyśmy nie odstąpili choć odrobinę miejsca głównej bohaterce owego wspomnianego strajku i tym, którzy najpierw zamontowali jej pod pachami te sznurki, a dziś za nie z coraz większym zaangażowaniem pociągają. Otóż osobiście nie mam pojęcia, co to za czarny umysł wpadł na pomysł, by głównym hasłem owego ruchu uczynić hasło „Wypierdalać”, a następnie kazać wszelkie inne obelżywości publicznie wykrzykiwać na co dzień zupełnie porządnym i grzecznym dzieciom, przyznać jednak muszę, że to autentycznie działa. Działa do tego stopnia, że nawet sama Marta Lempart nakręciła się aż tak bardzo, że na urządzanych każdego dnia przez siebie konferencjach prasowych wykrzykuje do dziennikarzy, których nie lubi, owo niezwykłe zupełnie hasło. Co ciekawe, ona nie dość że czyni to zupełnie bezkarnie, to jeszcze jest do tego zachęcana przez uniwersytety oraz Polską Akademię Nauk, z których nadeszły poważne, podpisane przez najwybitniejszych profesorów ekspertyzy, że używanie zamiast przecinków słowa „kurwa”, może być traktowane jako zarówno dowód cywilizacyjnego upadku, jak i intelektualnej wzniosłości... zależnie od miejsca i okoliczności. I to jest, moim zdaniem, moment, w którym możemy przejść do sytuacji w Stanach Zjednoczonych.

 

***

 

Do dnia, w którym realnie dowiemy się, kto przez najbliższe cztery lata będzie prezydentem Stanów Zjednoczonych, zostały jeszcze ponad dwa miesiące, ale już dziś widać, że światowe media, oraz pozostałe lewactwo, zaczynają czuć pismo nosem i szykują się do wojny jakiej współczesny świat nie widział. Oto dziś, gdy piszę te słowa, po wpisaniu do wyszukiwarki hasła „Donald Trump” Google proponuje trzy artykuły, wszystkie z CNN. Pierwszy z nich zadaje pytanie, czy Donald Trump przygotowuje zamach stanu, drugi czy on nadal planuje chodzić obrażony, podczas gdy Ameryka umiera na COVID, no i trzecie, już z bezpośrednim pyatniem kierowanym do czytelnika, czy on jest za Trumpem, czy za demokracją. A ja w tym akurat przypadku zauważam pewną istotną zamianę. Otóż po kilku tygodniach nieustannego bombardowania opinii publicznej informacją, że wybory są już rozstrzygnięte i Donald Trump powinien pakować manatki, kolejne doniesienia na temat kolejnych wyborczych oszustw, najwyraźniej sprawiają, że zarówno CNN i cała reszta zdecydowali się zwrócić już bezpośrednio do Trumpa z pytaniem, czy on faktycznie chce utopić Amerykę w morzu krwi.  Proszę zwrócić uwagę na to, co się dzieje: otóż oni najpierw doprowadzili ludzi do czystej, histerycznej wręcz euforii, wmawiając im, że dzięki ich wspólnemu wysiłkowi Donald Trump został pokonany, a dziś zaczynają im walić kijem po kratach, powtarzając w kółko, że jednak dziś kolacji nie będzie. Czy to nam przypadkiem czegoś nie przypomina?

 

***

 

Oczywiście że tak. Ową metodę utrzymywania ludzi w stanie nieustannego podenerwowania znamy bardzo dobrze, obserwując w jaki sposób ona jest realizowana tu u nas w Polsce. Od niemal sześciu już lat najbardziej agresywne lewactwo jest na zmianę atakowane albo radosną informacją, że zwycięstwo jest tuż-tuż, albo kolejną, że niestety to jeszcze nie teraz. Emocjonalny poziom owych doniesień jest tak wielki, że ci, do których one są kierowane, żyją w stanie ciągłej histerii, z której jedynym wyjściem w pewnym momencie jest wyjście na ulicę z wrzaskiem „wypierdalać” na ustach. A ja myślę sobie, że to wciąż nie jest jeszcze nic złego. Gorzej, gdy oni zaczną biegać z nożami i wbijać je we wszystko co spotkają na swojej drodze. Aby zrozumieć,  że tak może się jak najbardziej stać, wystarczy spojrzeć na zachowanie nie tyle tych dzieci z czerwonymi, nazistowskimi błyskawicami wymalowanymi na czołach, bo one, jak tylko każe im się wrócić do szkoły, to o wszystkim zapomną, czy nawet na tę całą Martę Lempart, która, co by nie mówić o psychicznym stanie w jakim się znalazła, głównie jednak dba o swoje finansowe interesy, ale na to co mówią i jak się zachowują tak zwane gwiazdy, a więc aktorzy, pisarze, czy piosenkarze. Oto przed nami piosenkarka pełną gębą, czyli niejaka Natalia Przybysz. Z pewnym smutkiem muszę tu powiedzieć, że z korzyścią dla przekazu o wiele lepiej byłoby, gdybyśmy mogli wysłuchać pani Przybysz na żywo, wraz z głosem, obrazem i gestem, no ale może nam się uda przynajmniej częściowo skorzystać z własnej wyobraźni. Proszę zatem o uwagę:

To co mi przeszkadza w Polakach to to, że oni średniowieczem się tak fascynują. I w ogóle wydaje mi się, że Polacy w masie takiej, takiej mięsożernej masie, po prostu utknęli mentalnie w czasach średniowiecza.  Pojechałam na spływ kajakowy, płynęliśmy przez piękne okolice, ale co jakiś czas rzeka okazywała się plażą. I na tej plaży po prostu lud się kąpał. I te dźwięki, które wydają zmasowani ludzie, Polacy, z grillem, z kiełbasą, z brzuchem, z czerwoną, opaloną głową, to jest coś średniowiecznego. To jest coś co mnie przeraża w Polakach. Średniowiecze”.

A ja powiem szczerze, że się pani Przybysz nie dziwię, bo to jest właśnie efekt tego nieustannego atakowania jej biednej głowy raz informacją wywołującą u niej szaloną radość, a raz wisielczą rozpacz, i tak na zmianę, godzina po godzinie, dzień po dniu. W końcu, kto by to wytrzymał i nie zwariował?

 

***

 

A co powiedzieć, gdy do tego nagle dojdzie jeszcze cały ten COVID, te maseczki, tak zwany „dystans społeczny”, a na to jeszcze zostaną nałożone owe godziny dla seniorów? Oto, proszę sobie wyobrazić, że w ostatnich dniach gwiazdą medialnych doniesień na temat pandemii została piosenkarka Edyta Górniak, która, jak się okazuje, związała się ze środowiskami narodowymi i prawdopodobnie pod wpływem ich liderów, ogłosiła że wirus nie istnieje, w szpitalach nie leżą ludzie autentycznie chorzy, lecz „statyści”, a całą tę zarazę wymyślił Bill Gates w celu zdepopulowania ludzkości przy pomocy stworzonej przez siebie szczepionki. Ja oczywiście owej fascynacji opiniami kogoś takiego jak Edyta Górniak nie rozumiem, ale jej słowa wywołały prawdziwą burzę, podczas której wypowiedzieli się zarówno politycy, dziennikarze, artyści, lekarze, prawnicy, a nawet sami chorzy, z których kilku odpowiedziało piosenkarce nawet napisanymi przez siebie wierszami. Doszło wręcz do tego, że pojawiły się propozycje, by Górniak za negowanie pandemii wsadzić za kraty. Przypominam, mówimy o piosenkarce Edycie Górniak. Ona sama zresztą się tym atakiem nie przejęła i wygłosiła potężny manifest, którego pełnej treści tu przytoczyć nie jestem w stanie, ale uważam, że drobny fragment nie zaszkodzi:

Ten nieskończenie piękny, stary Świat rozpada się na Naszych oczach. Co myśmy wszyscy sobie wzajemnie zrobili... (?) Czy możemy jeszcze samych siebie ocalić ?

Mieliśmy 2.000 lat na zrozumienie, czym jest istota życia. Czym jest Dusza Ziemi, która pozwala nam tu żyć i czym w człowieku jest Miłość.

Mieliśmy tyle czasu na zrozumienie, że tylko język Miłości i łagodności może cokolwiek uleczyć, cokolwiek zbudować i ochronić.

Jeśli historia się powtórzy znaczy to, że niczego się nie nauczyliśmy i rozpoczniemy ten sam proces samozniszczenia i samozagłady, jaki znamy z historii Naszych Przodków.

Nie chodzi o to, aby być biernym i uległym lecz o to, aby zrozumieć, że Cud dokonać może się wyłącznie wtedy, kiedy staniemy w obronie Źródła dobra i Miłości. W innym wypadku, to Nie Bóg stanie przy Naszym ramieniu, lecz ktoś inny... A wtedy nastanie koniec człowieka w człowieku

Wciąż powtarzamy te same błędy. My, ludzie inteligentni, mądrzy, pracowici, kreatywni i wrażliwi, którzy dostaliśmy Wolną Wolę nadal nie pojmujemy czym Ona jest. Nadal nie potrafimy właściwie z niej korzystać. Żaden z Nas”.

I co? Zatkao kakao? Na takie dictum nawet Joe Biden ze swoim sztabem szulerów nie pomoże.



 

 

Gdy Ruch Ośmiu Gwiazdek zamawia świeżą dostawę pieluch

      Pewnie nie tylko ja to zauważyłem, ale gdybym to jednak tylko ja był taki spostrzegawczy, pragnąłbym zwrócić naszą uwagę na pewien zup...