Pokazywanie postów oznaczonych etykietą jarosław kaczyński. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą jarosław kaczyński. Pokaż wszystkie posty

środa, 13 listopada 2024

O obywatelskości co stawia oczy jak złodziej

 

      Po raz pierwszy o meksykańskiej Partii Rewolucyjno-Instytucjonalnej usłyszałem od Jarosława Kaczyńskiego w roku 1990, po tym jak na naszej politycznej scenie pojawiło się Porozumienie Centrum, by w pierwszym swoim ruchu, w zbliżających się wyborach prezydenckich wystawić kandydaturę Lecha Wałęsy. Dziś już oczywiście wszyscy wiemy, co to za ziółko z tego biedaka, ale wówczas z jednej strony większość z nas żyła w autentycznej euforii, z drugiej natomiast szczęśliwie mieliśmy Jarosława Kaczyńskiego i jego niezwykłą wiedzę, również gdy chodzi o polityczną historię Meksyku.

       W czym rzecz? Otóż gdy u nas w Polsce, na fali tzw. Rewolucji Solidarności, kierunki rozwoju wyznaczali Bronisław Geremek, Jacek Kuroń, Adam Michnik, et consortes, oraz powstające jak grzyby po deszczu niesławne Komitety Obywatelskie, w dalekim Meksyku wspomniana Partia Rewolucyjno-Instytucjonalna wchodziła w siedemdziesiąty rok swoich nieprzerwanych rządów. A Jarosław Kaczyński dzięki swojej wiedzy i wybitnemu rozeznaniu sytuacji miał świadomość, że jeśli nie podejmie natychmiastowych i skutecznych działań, polska polityka zostanie zawłaszczona przez... no trudno powiedzieć, przez kogo konkretnie, ani tym bardziej, jeśli przyjąć, że partia o nazwie „Solidarność Obywatelska” miała stanowić wyłącznie alibi, przez jaką światową organizację. No i zrobił jedyną rzecz, na jaką go było w tamtym momencie stać i wykorzystując unoszące się nad chmurami ego TW Bolka jednym szybkim ruchem zniszczył zarówno owe Komitety Obywatelskie, a wraz z nimi kariery całego znanego nam aż nazbyt dobrze lewactwa od Geremka po Mazowieckiego.

      Jak wspomniałem na początku dzisiejszych refleksji, o Partii Rewolucyjno-Instytucjonalnej po raz pierwszy dowiedziałem się od Jarosława Kaczyńskiego. Ale też wtedy właśnie, po wygranych przez Wałęsę wyborach, po raz pierwszy zdałem sobie sprawę z tego, jak blisko, po latach niemieckiej i sowieckiej okupacji, być może jeszcze straszniejszego i bardziej okrutnego zła się znaleźliśmy. I to nie na pięć lat, nie na dwadzieścia, czy czteredzieści, ale być może na całe stulecia. Bo nie tylko pod patronatem gangów narkotykowych, czy tajnej policji politycznej, ale tzw. cywilizowanej Europy. Jarosław Kaczyński zwrócił przed laty moją uwagę na współczesny Meksyk, z całym jego bagażem niekończących się zbrodni, morderstw, skrytobójstw, prześladowań Kościoła i Jego wiernych, i oto właśnie całkiem niedawno skończyłem oglądać na Netfixie meksykański jak najbardziej seriał zatytułowany „El Chapo”, traktujący o karierze najbogatszego w historii Meksykanina, potężnego producenta i handlarza narkotykami Joaquína Archivaldo Guzmána Loery. Produkcja jest najwyższej klasy, zdecydowanie godna polecenia, ale to co dla nas jest tu kto wie, czy nie najważniejsze, to to jak w owym filmie pokazana jest apokalipsa systemu, który, co by nie mówić, pod okiem całego cywilizowanego świata, jest do tego stopnia skorumpowany, że już nie wiadomo, kto jest prezydentem, kto członkiem narkotykowej mafii, kto szefem policji, kto generałem w państwowej armii, a kto ministrem w rządzie. I stan ten trwa, mimo regularnie przeprowadzanych demokratycznych wyborów, nienaruszony przez niemal sto lat, mimo tego, że Meksyk od połnocy graniczy ze Stanami Zjednoczonymi, które używają wszelkich swoich sił i wpływów, by zniszczyć tę patologię – kompletnie nieskutecznie. A ja się zastanawiam jaki byłby los Polski w sytuacji, gdy ani Stany Zjednoczone, ani Rosja, ani Niemcy, ani nikt na świecie nie miałyby najmniejszego interesu, by za nią walczyć. Watykan? Papież? Przepraszam bardzo, ale jaką siłę potrafił przeciwstawić meksykańskiej masonerii i powiązanym z nią biznesowo gangom, którykowliek z kolejnych papieży?

         Jesteśmy dziś w roku 2024, pod władzą wprawdzie szczęśliwie już nie Solidarności Obywatelskiej, ale wciąż Obywatelskiej Koalicji, ze swoimi bojówkami Obywateli RP, będącej bezpośrednią kontynuacją Platformy Obywatelskiej, a wcześniej Ruchu Obywatelskiego Akcja Demokratyczna, no i już wcześniej wspomnianych Komitetów Obywatelskich.

         Szybkimi krokami zbliżają się majowe wybory. Zróbmy wszystko, by owi „obywatele” nie wygrali, bo w przeciwnym razie, gdy do słynnego więzienia ADX Florence dotrze odpowiednia informacja, El Chapo uschnie z zazdrości.



niedziela, 17 marca 2024

Gdy Ruch Ośmiu Gwiazdek zamawia świeżą dostawę pieluch

      Pewnie nie tylko ja to zauważyłem, ale gdybym to jednak tylko ja był taki spostrzegawczy, pragnąłbym zwrócić naszą uwagę na pewien zupełnie niezwykły trend jaki w ostatnich tygodniach pojawił się po tak zwanej „reżimowej stronie”. Otóż zarówno znaczna część zwykłych komentatorów politycznej sceny, jak i również niektórzy mniej lub bardziej znaczący dziennikarze i politycy tworzący front walki z Prawem i Sprawiedliwością, zaczęli głosić opinię, że koniec owego PiS-u jest już bardzo bliski, z tego przede wszystkim powodu, że Jarosław Kaczyński jest dziś półprzytomnym staruszkiem, który nie odróżnia przysłowiowej dupy od łokcia, i który, jeśli jeszcze jakoś publicznie funkcjonuje, to wyłącznie dzięki takim wspomagającym funkcje życiowe środkom jak pielucha i osoba która ową pieluchę mu regularnie zmienia. To że tego typu opinia pojawiła się w publicznej przestrzeni, z jednej strony ze względu na swoją kompletną absurdalność, mnie zdziwiła, z drugiej jednak przyjąłem ją z pewnym zrozumieniem, jako że poziom zidiocenia obserwowany po tak zwanej stronie „jebaćpisowej” stał się w ostatnich latach nadzwyczaj transparentny i naprawdę trudno jest dziś wykluczać istnienie intelektualnych i kulturowych patologii choćby w najbardziej drastycznym wydaniu.

      Wprawdzie wciąż miałem nadzieję, że jeśli wiarę w to, że Jarosław Kaczyński, człowiek przecież ledwie co 74-letni, w niekontrolowany sposób porusza się po świecie, poczynając od załatwiania potrzeb fizjologicznych, a kończąc na podejmowaniu prostych politycznych decyzji, możemy zaobserwować nie tylko w intelektualnie spauperyzowanym motłochu, ale również u osób publicznie rozpoznawanych i często też tu i ówdzie szanowanych, to ci drudzy doskonale wiedzą, że to wszystko to są tanie bajki rozpuszczane z myślą o tych pierwszych, ale ponieważ cel uświęca środki to należy nie ustępować. Stało się jednak tak, że najpierw postanowiono powołać sejmową komisję to zbadania tzw. Afery Pegasusa, a następnie, jakby tego było mało, na głównego świadka powołano tego właśnie Jarosława Kaczyńskiego.

      Przepraszam bardzo, ale jakiż to dziwny pomysł stał za podjęciem tego rodzaju decyzji. Czy oni wiedzieli, że Kaczyński sobie  jednak jakoś z tym wyzwaniem poradzi, ale byli pewni, że oni to zrobią lepiej od niego? To jest oczywiście możliwe, ale chyba jednak mało prawdopodobne. Tam musiał być ktoś, kto by im jednak powiedział, że ryzyko jest zbyt duże i cały ten projekt może się skończyć fatalną klapą. A zatem może wzywanie Jarosława Kaczyńskiego przed ową komisję, w dodatku w taki sposób, by jego wystąpienie było przez cały dzień relacjonowane na  żywo przez wszystkie polskie media, było częścią jakiegoś antyrządowego spisku? Taka ewentualność wydaje się jednak zbyt absurdalna by ją brać pod uwagę. A zatem, pozozostaje już tylko trzecia możliwość: oni wszyscy są tak głupi, że w rzeczy samej uwierzyli, że jeśli wezwie się Jarosława Kaczyńskiego, by stanął przed ich obliczem, to on, jak to interesująco określił popularny twitterowy profil „Ruch Ośmiu Gwiazdek”, zwyczajnie się „zesra” i świat skona ze śmiechu. Posłów reprezentujących w komisji Prawo i Sprawiedliwość się pod byle pretekstem wyrzuci z sali, no i wtedy posłowie Zębaczyński, Trela, Kluzik i Sroka go najzwyczajniej na świecie najpierw upodlą, a potem ostatecznie zniszczą. Innego wyjaśnienia owej przedziwnej decyzji nie widzę i nie sądzę, by takie było.

      Ze względu na brak czasu, nie byłem w stanie oglądać wystąpienia Prezesa przez całą jego długość od rana do wieczora, ale, owszem, kilka jego większych fragmentów widziałem. W dodatku zapoznałem się z opiniami na temat tego co się tego dnia stało, zarówno publikowanymi w internecie, jak i w ogólnopolskich mediach. Powszechny nastrój jest taki, że z prawej strony sceny słyszymy radosny śmiech i złośliwe rżenie, a z  lewej wściekłość połączoną z  czarną rozpaczą. Wspomniany wcześniej profil „Ruch Ośmiu Gwiazdek” posunął się wręcz do tego, że nie owijając w bawełnę, stwierdził, że to nie komisja „rozjebała” świadka, ale świadek „rozjebał” komisję i wezwał wszystkich jej członków do złożenia dymisji.

      Kiedy piszę ten tekst, jest sobota, jutro niedziela, no a potem kolejny tydzień. Czy jest taka możliwość, że przewodnicząca Sroka ogłosi w poniedziałek, że przesłuchanie Jarosława Kaczyńskiego się zakończyło i owi państwo spróbują jakoś wrócić na kurs i ścieżkę? Kto to może wiedzieć? Każdy ruch niesie tu określone ryzyko, no a poza tym, nie sądzę, by którykolwiek z nich nagle odzyskał rozum i uznał, że jednak najpewniej Kaczyński się nie „zesra” i lepiej będzie mu dać spokój i liczyć, że ktoś go może zastrzeli. Więc może jednak będziemy mieli kolejny dzień tej rzeźni. Moim zdaniem jednak, to co nastąpi dalej jest już bez najmniejszego znaczenia. Nawet jeśli gdzieś tam krążą jeszcze jakieś niedobitki, które wierzą, że może Kaczyński był w piątek pod działaniem narkotyków, lub czegoś tam równie skutecznie podtrzymującego go przy życiu, przysłowiowe mleko się rozlało i tego co cała Polska była świadkiem, odzobaczyć się już nie da. Moim zdaniem, to już jest koniec. Ktokolwiek dziś – również w obozie szeroko pojętej prawicy – będzie chciał powtarzać owe brednie, że Jarosław Kaczyński to skończony, nieprzytomny i cieżko schorowany staruch, narazi się na poziom szyderstwa, spod którego się nie podniesie. I to jest wiadomość bardzo dobra. Kto wie, czy w dzisiejszej politycznej sytuacji dla nas nie najważniejsza.



środa, 9 listopada 2022

Too drunk to fuck

 

      W mojej książce „Marki, dolary, banany i biustonosz marki Trumph” znalazł się następujący fragment:

Każdego wieczora po 23 wychodzę z moim psem na ostatni przed snem spacer i widzę te dziewczyny wracające samotnie do domu, widocznie z tak pięknie kiedyś zwanych wieczorków. I zastanawiam się, czemu nikt ich nie odprowadza, czemu one są takie samotne. Przecież to są często naprawdę ładne dziewczyny. Wystrojone, wyszykowane, zgrabne, eleganckie. Wracają same do domu, bo nikt im nie zaproponował, że je odprowadzi. Bo zapewne w momencie gdy wstały, mówiąc że na nie już czas, jedyne co usłyszały, to owo okrutne ‘nara’. A może nawet i nic nie usłyszały, bo usłyszeć nie miały od kogo.

I kiedy się zastanawiam, gdzie są ci chłopcy, to niekiedy widzę i ich. Nawalonych, brudnych bałwanów w bejsbolówkach lub kapturach, wyżelowanych, pokrzywionych straceńców, bez rozumu, bez ambicji i perspektyw. I tylko raz na jakiś czas, pomiędzy jednych a drugich spadnie kromka chleba z masłem, wyrzucona z okna na piątym piętrze przez pewną Weronikę, która powoli umiera”.

     Tamten tekst powstał już niemal 10 lat temu i muszę stwierdzić, że przez ten czas się dramatycznie zdezaktualizował. Po tych wszystkich latach, przede wszystkim obawiam się, że Weronika ostatecznie nie dała rady i już jej z nami nie ma, ale co równie dramatyczne, nie ma już tych dziewcząt. To znaczy, są i nadal porzucone przez swoich kolegów, tyle że te, które spotykam, mijają mnie w większych grupach, pijane, rozwrzeszczane, przewracające się, lub usiłujące utrzymać na nogach swoje ledwo przytomne koleżanki. Czasem też, kiedy już jestem z powrotem w domu, z za okna słyszę głośny śmiech wrzaski, śpiewy, niezmiennie ozdabiane typowym „kurwowaniem”. Wychodzę na balkon i widzę, jak tamte dziewczyny sprzed 10 lat wracają z któregoś z licznych w okolicy klubów by zdążyć na ostatni autobus do Halemby, Łazisk, Bykowiny, czy Panewnik.

        Czasem też słyszę tamtych chłopców, tyle że oni się za bardzo nie zmienili. Dalej są wprawdzi nawaleni, dalej rzucają tymi swoimi „kurwami”, ale ani się nie przewracają, ani nie śpiewają, ani nie wrzeszczą. Idą ponurzy, w kapturach, z rękoma w kieszeni, w miarę prosto, tyle że może są nieco głośniejsi niż wtedy. I też już za chwilę wsiądą do swojego autobusu, który ich zawiezie do Halemby, Łazisk, Bykowiny, czy Panewnik.

        Jarosław Kaczyński, komentując podczas jednego ze swoich spotkań z wyborcami zastraszająco niską od lat liczbę urodzeń, i to wbrew wielu wprowadzanych przez rząd programom prorodzinnym, powiedział, że przyczyn tego stanu jest dużo, ale jedną z bardziej niepokojących jest alkoholizm u dziewcząt i młodych kobiet. Zwrócił też Kaczyński uwagę na fakt, że według poważnych statystyk, z powodów o których nie wspomniał, a których my tu możemy się łatwo domyślić, kobiety w uzależnienie wpadają dużo łatwiej i szybciej niż mężczyźni i w odróżnieniu od mężczyzn, jeśli już piją, to raczej na umór. Z tego co mi wiadomo, nie ujawnił też prezes Kaczyński, jaka jest zależność między owym alkoholizmem a bezdzietnością, ale faktem jest, że ile razy widzę te biedne zaprute w sztok dziewczynki, nie za bardzo sobie umiem wyobrazić, że one kiedykolwiek będą miały dzieci. Raz że nie specjalnie widzę, z kim one mogłyby te dzieci mieć, ale też nawet jeśli im się przydarzy ciąża, to najpewniej rodzice im załatwią szybką i skuteczna aborcję.

        Rozmawiałem o tym wszystkim z moją córką i, jej zdaniem, wciąż główną przyczyną tego że te dziewczyny znalazły się w tym miejscu, w którym dziś są, nie jest ich osobiste zepsucie, czy słabość charakteru, ale te wszystkie, wspomniane przeze mnie w książce „nawalone, brudne bałwany w bejsbolówkach lub kapturach, wyżelowani, pokrzywieni straceńcy, bez rozumu, bez ambicji i perspektyw”. To przez to że one w pewnym momencie uznały, że i tak juz nigdy nie znajdą nikogo, kto by im chciał towarzyszyć w ich planach i marzeniach, postanowiły poszukać innego życia. Jedne zatem postanowiły się zaangażować w tzw. feministyczny aktywizm, inne zostały lesbijkami, jeszcze inne w ogóle uznały że nie wiedzą czy są chłopcem, czy dziewczyną, a bardzo znaczna ich część to wszystko uderkorowała ciężkim chlaniem.

       I ja jestem skłonny się z moim dzieckiem zgodzić, tyle że nie mam bladego pojęcia, czemu tak się musiało stać, zwłaszcza że to co obseruwjemy i o czym wspomniał Jarosław Kaczyński, to nie tylko nasze polskie nieszczęście. Wystarczy że przypomnimy sobie obrazki, jakie od wielu już lat pokazuje nasza telewizja przy okazji takich choćby Sylwestra, Hallowe'en, czy Walentynek. Oto bowiem, czy to zobaczymy jak nad ranem stycznia wyglądają  ulice czy to  Londynu, Pragi, Tokyo, Paryża, Berlina, Sztokholmu, czy Helsinek, to dostaniemy ten sam obraz: głównie nieprzytomnych dziewcząt, zalegających ulice, bramy, stacje metra, miejskie trawniki, rzygających do koszy na śmieci, uczepionych ulicznych barierek, latarni i znaków drogowych.

      Jarosław Kaczyński wypowiedział swoje słowa i tak jak wiele razy wcześniej, gdy powiedział coś jako pierwszy, spadły na niego gromy, które słyszymy wszyscy od rana do wieczora każdego dnia. A ja się już tylko zastanawiam, skąd tak nieprzytomna wściekłość na aż tak oczywista prawdę. I przypominam sobie, jak wiele bardzo lat temu, czekałem na przystanku na tramwaj, a obok mnie stała dziewczynka – zwykła, skromna, sympatycznie wyglądająca dziewczynka – i do bluzy miała przypięty znaczek z hasłem „TOO DRUNK TO FUCK”. Nie wiem, czy ona wiedziała co tam jest napisane, czy przyczepiła to sobie, ot tak, bez powodu. Natomiast domyślam się, że gdyby Jarosław Kaczyński był młodszy, w dodatku wywodził się z tej części polskiej inteligencji, która słuchała zespołu Dead Kennedys i miał w sobie więcej tego modnego ostatnio w polityce luzu, to by pewnie tym durniom wyjaśnił sprawę tak, by oni to zrozumieli i się zastanowili. Również nad sobą.




 

 

wtorek, 8 listopada 2022

Jarosław Kaczyński, czyli 14 lat minęło

 

      Wyjątkowo długa tym razem przerwa w komentowaniu zdarzeń i myśli spowodowana była oczywiście przede wszystkim przez to, że w ogóle im jestem starszy, tym bardziej wszystko przychodzi mi z trudnością, a przez to cokolwiek robię, robię znacznie wolniej. I choć, jak sądzę, jest to powód podstawowy, to jednak jest też tu coś, co ma w tej kwestii znaczenie niemal równie istotne. Otóż, jak pewnie więskzość z nas zauważyła, ostatnie tygodnie, czy też kto wie, czy nie miesiące, przyniosły nam tak ogromną intensywność zdarzeń aż proszących się o komentarz, że osobiście poczułem się do tego stopnia skołowany, że choćby i najbardziej poruszające kwestie nagle stawały się równie płytkie, jak cała reszta, a ja ostatecznie nie umiałem z siebie wydusić pojedynczego słowa. Nie zmienia to jednak faktu, że, owszem, bardzo mocno się zastanawiam, cóż to takiego się dzieje, że nie ma, nawet nie dnia, ale i godziny, by na scenę nie wlazł kolejny ktoś i nie powiedział, lub nie zrobił czegoś, co – jak mówię – aż prosi się, by wziąć w rękę coś ciężkiego i zrobić jeden a porządny zamach, a juz po chwili ta ręka opada i z bezsilności i przede wszystkim ze znużenia.

       Zastanawiam się nad tym i odpowiedź znajduję tylko jedną, a mianowicie przyszłoroczne wybory. Otóż, obserwując ową determinację z jakim owo szaleństwo jest realizowane, dochodzę do wniosku, że nasza dzisiejsza scena jest podzielona dokładnie na dwie części: z jednej strony mamy rząd, który robi to co sobie już dawno zaplanował i jest w stanie skutecznie realizować, a z drugiej wszyscy ci, którzy walczą... o życie. I nie łudźmy się – im nawet do głowy nie przyjdzie myśl, że za rok wrócą do władzy. Oni wiedzą równie dobrze jak my, że owo zwycięstwo to jest klasyczne marzenie ściętej głowy, natomiast to czym naprawdę żyją, to wyłącznie walka o to, by nie wypaść z tych sań, z tego pociągu, czy tej łodzi, która już i tak ledwo wytrzymuje ów nieznośny ciężar. Oni są jak owi Świadkowie Jehowy, którzy sprzedali swoje życie za owo złudzenie, że jeśli się tylko postarają bardziej niż inni, to zasłużą sobie przynajmniej na Pamięć. Ogromna większość z nich walczy dziś wyłącznie o to, by jesienią przyszłego roku znaleźć najcieplejsze miejsce w sercu czy to Donalda Tuska, czy Szymona Hołowni, czy Kosiniaka-Kamysza, czy Korwina-Mikke, uzyskać jak najlepsze miejsce na liście i zachować choćby cień szansy, że gdy te wybory miną, nie wylądować na ulicy żebrząc o papierosa i kubek gorącej zupy. Dlatego też są gotowi choćby na najgorszą kompromitację, wstyd i upodlenie, na które my tymczasem patrzymy z takim niedowierzaniem.

   A trzeba nam wiedzieć, że to wcale jeszcze nie koniec. Idzie zima, która miała przynieść koniec obecnej władzy, a, jak wszystko na to wskazuje, zakończy się spektakularnym sukcesem rządu i Polski, po zimie przyjdzie wiosna i co równie prawdopodobne da nam wszystkim wreszcie odetchnąć i wtedy dopiero się zacznie. Wtedy dopiero zobaczymy jak to jest, gdy już nie tylko chodzi o uzyskanie dobrej pozycji do ataku, ale o znalezienie choćby tej jednej ostatniej dziury, w której można się ukryć, by człowieka nie zagryziono. Obserwuję dzisiejsze zachowanie nie tylko owej totalno-opozycyjnej drobnicy, ale i samego Donalda Tuska, czy pozostałych tak zwanych liderów, i nie mogę sobie nie wobrazić w jakim stanie oni się znajdą, kiedy przyjdzie owa wiosna i zrobi się naprawdę groźnie. I jak oni się wtedy wszyscy sobie rzucą do gardeł we wspomnianej walce już nie o władzę, nie o zaszczyty, nawet nie o pieniądze, ale o życie. Widzę dziś tych wszystkich Kowali, Poncyliuszy, tą Kluzik, tego Budkę, Szczerbę, Jońskiego, Zalewskiego, tego biednego Libickiego, tę Kidawę, Lubnauer, Leszczynę, Millera, Żukowską, Kierwińskiego i Muchę, ale  i całe owo nieszczęsne towarzystwo, które jeszcze jako tako istnieje w powszechnej świadomości, bo Klarenbach z TVP Info zaprasza ich do wieczornych audycji, by tam się popisywali, i wiem że to wszystko musi sie skończyć najbardziej spektakularną katastrofą.

   Jarosław Kaczyński, podczas jednego ze swoich regularnych spotkać z wyborcami, zwrócił uwagę na całkowicie oczywisty dla każdego z nas fakt dramatycznego kulturowego i cywilizacyjnego upadku znacznej części młodego pokolenia, nie tylko zresztą w Polsce. Wspomniani wcześniej przeze mnie wojownicy natychmiast wywęszyli kolejną szansę i po raz nie wiadomo który, postanowili Kaczyńskiego wdeptać w piach, licząc na to, że tym razem to już się uda na pewno. Pojawili się też i tacy, którzy nagle sobie przypomnieli, że 15 lat temu ten sam Kaczyński rzekomo zauważył, że internauci to by tylko chlali piwo i oglądali pornografię. A ja muszę powiedzieć, że to iż oni doszli do tego, by nagle się złapać aż tak ostrej brzytwy, zaskakuje nawet mnie. Pamiętam bowiem ów rok 2008 i tamtą awanturę. Wiem, że to co zaraz zrobię, dramatycznie przedłuży ów dzisiejszy tekst, ale ponieważ i tak aż nadto dałem Państwu od siebie odpocząć, a poza tym, jak wiemy i tak nigdzie się nie spieszymy, bardzo proszę poczytać sobie mój dawny tekst z tamtego właśnie czasu. Również o tym, jak strasznie jałowe były, są i zawsze będą wysiłki oparte na nędznym kłamstwie.

 

Od czasu, gdy Jarosław Kaczyński udzielił swojej słynnej ostatnio wypowiedzi dla Sygnałow Dnia, gdzie w pewnym momencie wspomniał – przyznaję, w niezbyt sympatyczny sposób – o Ludwiku Dornie, minął już tydzień, a wrzawa związana z tym wydarzeniem nie cichnie; powiem więcej – tak jakby ostatnio się nawet bardziej rozhulała.

Napisałem, ze słynna jest wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego i że wrzawa, z którą mamy ostatnio do czynienia, jest związana z tą wypowiedzią, a przecież jest to ocena nie do końca ścisła. Sławna jest na przykład wypowiedź – jedna, druga i trzecia – Ludwika Dorna, na ten temat. Sławny jest też niewątpliwie list otwarty, jaki obecna pani Dornowa opublikowała w „Dzienniku” pod tytułem „List żony Dorna”. Sławne są niewątpliwie komentarze na temat tego, co uczynił Dornowi Jarosław Kaczyński, a tym samym, co uczynił swojej, i tak już tylko dryfującej, partii. Sama wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego sławna już raczej nie jest.

Podobnie wygląda sytuacja owej „wrzawy". Wrzawa, owszem, związana jest z tym, co powiedział jakiś czas temu Jacek Kurski, albo Przemysław Gosiewski, czy ostatnio nawet pani poseł Szczypińska. Powiem nawet, że, podobnie jak to się ma w przypadku samej wypowiedzi i rzekomej „sławy" wypowiedzi prezesa Kaczyńskiego, niewątpliwie i tu istotnym powodem tej wrzawy są komentarze - jeden, drugi i trzeci - Ludwika Dorna i, wspomniany już „List żony Dorna”. Ale o tym, żeby sam wywiad Jarosława Kaczyńskiego dla Jacka Karnowskiego w Sygnałach Dnia z 19 września, spowodował jakąkolwiek wrzawę, nic mi absolutnie nie wiadomo.

I to mnie, powiem szczerze, nie dziwi. Wszystko, co dotychczas, przez całe swoje długie lata politycznej działalności, mówił i robił Jarosław Kaczyński, było dla tak zwanej, mainstreamowej opinii publicznej, ważne tylko o tyle, o ile z jego czynów, czy jego wypowiedzi, da się wykroić jakiś, choćby nawet i bardzo mizerny powód, do kopnięcia go „w ten kaczy dziób".

Cokolwiek od osiemnastu już z górą lat, robi, czy mówi Jarosław Kaczyński jest relacjonowane tylko pod tym jednym warunkiem, że ów intelektualny i emocjonalny wysiłek elit, polegający na nie bojkotowaniu Jarosława Kaczyńskiego, jako polityka i człowieka, przyniesie jakieś wymierne korzyści dla prowadzonej od wielu, wielu lat, przez te właśnie elity, kampanii kłamstwa i dezinformacji wobec społeczeństwa

Dlatego zatem, kiedy słyszę, że Jarosław Kaczyński powiedział, albo zrobił coś kompromitującego, co go ostatecznie już pogrąży i wreszcie wyeliminuje z naszego życia politycznego, a jego partię wyrzuci poza nawias historii, uczony doświadczeniem, przymykam na te teksty jedno oko, a jedno ucho otwieram na piosenkę Kazika i te wielkie słowa: „Czy ma sens, że się trudzisz? Weź, nie pierdol, to mnie nudzi"? Dlatego mianowicie, że właśnie moje doświadczenie nauczyło mnie tego, że są ludzie, którzy są gotowi dla jednego, niskiego celu, wykorzystać wszelkie dostępne środki, byle by ten cel osiągnąć.

Dlatego, na przykład, jeśli moje dziecko przychodzi do mnie ostatnio i mi mówi: „A ty wiesz, że podobno....”, to ja zawsze odpowiadam, że może tak, może nie, a może jeszcze inaczej, a może w ogóle nie i że najlepiej będzie troszkę poczekać. I wtedy spróbujemy się w sytuacji zorientować o wiele skuteczniej.

Pamiętam, jak nie tak przecież dawno temu, nad całą Polską podniósł się harmider na temat taki mianowicie, że Jarosław Kaczyński w bezprecedensowy sposób zaatakował internatów. Przez cały Boży tydzień media, papierowe, elektroniczne, z samym Internetem na czele, oraz bardziej zaangażowana część wykształconej opinii publicznej, nie mówiły o niczym innym, jak o ostatecznej kompromitacji Kartofla, który nie dość, że nie ma żony, jest mały i mieszka z mamusią, to jeszcze na dodatek, jak ostatni jełop, obraża internatów.

Nikogo nie obchodziło, gdzie Kaczyński to powiedział, jak to powiedział i nawet, co powiedział. Ważne było tylko to, żeby przez tydzień urządzać festiwal szyderstw w stosunku do jednej, znienawidzonej przez elity, osoby. Nikt się nie zainteresował samym wywiadem z Jarosławem Kaczyńskim, opublikowanym, tak na marginesie w Internecie, tym, że wywiad był długi jak cholera, dotyczył dziesiątek bardzo ważnych kwestii, zupełnie nie związanych z Internetem i tylko na sam jego koniec, zapytany, czy on ma jakiś pomysł, żeby zwiększyć społeczne zainteresowanie wyborami, odpowiedział, że jest przeciwko tworzeniu społecznej aktywności na siłę i, że choćby pomysły takie, jak głosowanie przez Internet, mu się nie podobają, bo przez swoją kulturową oprawę deprecjonują sam akt głosowania.

O internautach siedzących z piwem (tak jak ja choćby teraz) przed ekranem komputera, wspomniał Kaczyński tylko w jednym (dosłownie jednym) zdaniu, mówiąc że to nie wypada, by w tak dostojnym akcie jak wybory, udział brało jakieś choćby jedno nieszczęście z puszką piwa i gołą babą przed nosem. I to wystarczyło, żeby główne media urządziły mu takie piekło, że przez cały tydzień Jarosław Kaczyński nie wiedział, gdzie się ruszyć. W końcu dano mu spokój, bo wystękał to swoje słynne „przepraszam". Za co? Tego to już dziś nikt nawet nie pamięta.

Podobnie jest i teraz. Rozmowa Karnowskiego z Kaczyńskim w Sygnałach Dnia jest długa i bardzo interesująca. Kaczyński mówi mnóstwo bardzo ciekawych i bardzo mądrych rzeczy. W pewnym momencie, Jacek Karnowski pyta Kaczyńskieiego:
Jacek Karnowski: „Panie premierze, Ludwik Dorn z kolei, wciąż poseł Prawa i Sprawiedliwości, został wybrany w rankingu tygodnika ‘Polityka’ posłem roku 2008. Jest to ranking opracowywany przez dziennikarzy na podstawie wypowiedzi dziennikarzy sejmowych. Czterdziestu dziennikarzy brało udział w ankiecie. Najlepszy poseł, który dziś jest na marginesie Prawa i Sprawiedliwości”.
      Jarosław Kaczyński: „No cóż, to się już zdarzało przedtem Ludwikowi Dornowi, nie chcę tego kwestionować, nie chcę twierdzić, że tutaj były jakieś dodatkowe motywy, chociaż nie można ich wykluczyć, znając ‘życzliwość’ tego środowiska dla Prawa i Sprawiedliwości. Niemniej Ludwik Dorn jest człowiekiem, który złamał pewne reguły gry w sposób drastyczny. No, łamie je niestety także w innych dziedzinach życia i to być może doprowadzi do dalszych konsekwencji. I tyle mogę w tej sprawie powiedzieć”.
Jacek Karnowski: „Co pan ma na myśli, panie premierze?”
Jarosław Kaczyński: „Ja nigdy nie przeczyłem, że Ludwik Dorn jest bardzo inteligentnym człowiekiem”.
Jacek Karnowski: „A co pan ma na myśli mówiąc...?
Jarosław Kaczyński: „Nie chcę o tych sprawach mówić, ale można było zresztą o nich też przeczytać w prasie. Nie mam zamiaru tutaj wchodzić...”.
Jacek Karnowski: „Chodzi o życie osobiste?”
Jarosław Kaczyński: „Nie będę mówił, o co chodzi, ale w każdym razie mamy tutaj do czynienia z takim kryzysem osoby wielostronnym”.

Proszę zwrócić uwagę. Redaktor Karnowski pyta Kaczyńskiego, co sądzi o tym, że Dorn został przez „Politykę” wybrany posłem roku. Kaczyński odpowiada, że on tego nie kwestionuje, choć podejrzewa, że „Polityka” kierowała się tu jeszcze innymi, pozamerytorycznymi, powodami. Że Dorn ma kłopoty w PiS-ie, bo złamał pewne reguły. No i że łamie te reguły również poza polityką.

Oczywiście, ja wiem, że mógł Kaczyński, wiedząc, że każde słowo będzie mu, jak zwykle wyciągnięte, i że nie będzie to z całą pewnością słowo mądre, merytoryczne i choćby trochę interesujące, się w tej części nie odzywać. Mógł akurat to jedno zdanie sobie darować. Ale sobie nie darował i powiedział. Więcej, jak sami widzimy nie chciał mówić i w gruncie rzeczy, mimo, że Karnowski go trzy razy naciskał, nic już więcej nie powiedział Całą resztę zrobili inni politycy, media i sam Dorn z rodziną.

Ktoś powie, że się wygłupiam, broniąc Kaczyńskiego. Że polityk, każdy polityk, powinien uważać na swoje słowa i słów tych ponosić konsekwencje. Jest jednak tak, że może i ja się faktycznie wygłupiam, ale nie zmienia to faktu, że w sposób absolutnie drastyczny, wyżej sformułowana zasada nie dotyczy każdego polityka. Powiem więcej, dotyczy tylko małej, bardzo małej grupy polityków. A tak naprawdę jednego z nich. I to jest dla mnie powodem mojego rozgoryczenia.

Od pierwszego dnia, gdy Jarosław Kaczyński wspomniał o łamaniu przez Dorna reguł, sam Dorn zachowuje się, jak kompletny wariat, biegając w kółko i strasząc Kaczyńskiego sądem. Żona Ludwika Dorna pajacuje w sposób absolutnie dziwaczny, śląc głupkowate listy do gazet i tłumacząc ludziom, dlaczego zarobki jej męża są małe, a nie duże. I to oczywiście nikomu nie przeszkadza. Wczoraj w „Szkle Kontaktowym”, Grzegorz Miecugow z tym jakimś Wojciechem Zimińskim załamują ręce nad PiS-em, że jest to taka partia, która konsekwentnie eliminuje swoich najbardziej znakomitych członków. Że wszystko, co było w PiS-ie wielkie i wybitne, musiało z PiS-u odejść. I Ludwik Dorn i Marek Jurek i Antoni Mężydło, no po prostu pogrom ludzi bez skazy. Pozostaje się dziwić, że Miecugow nie wymienił jeszcze do tego Artura Zawiszy, ale, wygląda na to, że nawet w „Szkle Kontaktowym” istnieją jeszcze jakieś niewyraźne granice bezczelności.

Nie ma takich słów obrzydzenia i pogardy; nie ma szyderstw i obelg, którymi nasze światłe media i ich wybitni przedstawiciele, nie obrzucili w swoim czasie zarówno Ludwika Dorna, jak i Marka Jurka. Do dziś pamiętamy tych dwóch, zapluwających się najbardziej idiotyczną satysfakcją, mądrali z RMF-u, kiedy rzucili Dornowi na konferencyjny stolik dwa wieśmaki. Do dziś pamiętamy, jak cały TVN24, przez kolejne dni, z dziką satysfakcją natrząsał się z tego „matołowatego” Dorna i jego „matołowatej” miny, gdy dzielni przedstawiciele niezależnych mediów urządzili mu happening, jak należy.

Dziś nagle, oni wszyscy aż drżą z oburzenia, że Jarosław Kaczyński – ten kartofel i mikrus –  śmie tknąć kogoś takiego, jak Ludwik Dorn.

I znów, załóżmy nawet, że Jarosław Kaczyński przy Dornie, czy Jurku, to rzeczywiście moralne i intelektualne nic. Załóżmy nawet, że tu rzeczywiście nie chodzi o ataki w ogóle, ale TAKIE ataki. Że faktycznie, oburzenie elit wywołało rozgrzebywanie tak intymnych i prywatnych kwestii, jak rodzina, alimenty, dzieci...

Jednak tu też wypada się zastanowić, jak to się stało, że każdy, nawet najbardziej ciemny obywatel, może i nie wie, jakie są w Polsce partie polityczne, jaka jest różnica między Sejmem a Senatem i między Prezydentem a Premierem, co to znaczy minister i czym on takim, ten minister, się zajmuje, ale ten sam obywatel na 100% wie, że Jarosław Kaczyński jest pedałem, który śpi ze swoją mamą i z kotem. Kto tych obywateli o tym poinformował? Poseł Gosiewski, czy może prężne i niezależne media? Chyba zaraz zwymiotuję...

Oczywiście, to wszystko, czego jesteśmy świadkami jest przykre i w sumie nie rokujące zbyt dobrze na przyszłość. Ale wiemy też, co już pisałem nie raz, że my – ludzie Ciemnogrodu – może i jesteśmy naiwni i wciąż widzimy przyszłość jasną, mądrą i ciepłą. Ale, tak się przy tym składa, że ten nasz optymizm i ta nasza nadzieja, stanowią nieodłączną część tego czegoś, czego tamtym brakuje. Mianowicie zwykłego, prostego, absolutnie przyziemnego, człowieczeństwa. A to ono w ostatecznym rozrachunku zwycięża.

 


niedziela, 5 grudnia 2021

środa, 22 września 2021

Dlaczego Jarosław Kaczyński nie przyszedł na urodziny Roberta Mazurka

 

Jak pewnie część z nas już wie, dziennikarz Robert Mazurek zaliczył 50 rok życia i z tej okazji, zamiast zrobić sobie porządną imprezę w towarzystwie rodziny i przyjaciół i się tym samym odpowiednio zabawić, postanowił urządzić wielkie przyjęcie dla znajomych celebrytów i polityków, no i tym sposobem ostatecznie skompromitował się na czysto. A ja, doceniając oczywiście fakt że, z jednej strony, Mazurek uznał za konieczne spędzić ów wyjątkowy dzień w fascynującym jak jasna cholera towarzystwie posłów Neumanna, Budki, Suskiego i Cymańskiego, a z drugiej, że zaproszenie na tę dziwną imprezę przyjął również wicepremier Gliński i że wszyscy się tam świetnie bawili, znacznie bardziej jestem poruszony faktem, że, jak rozumiem, to sam solenizant w całości sfinansował ową uroczystość. Jak czytam, na miejscu stawiło się około 100 osób z różnych zakątków polskiego establishmentu i nie bardzo sobie wyobrażam że Robert Mazurek kazał im się zrzucać do puszki, ani tym bardziej, że śladem nowego świeckiego obyczaju, zorganizował na ten cel zbiórkę w Internecie, ale jeszcze bardziej, że on tych tam wszystkich ludzi ściągnął, uprzedzając ich wcześniej, że każdy musi przynieść własną flaszkę plus słoik ogórków.

        Urodzinowa impreza Mazurka wywołała na Twitterze i w paru innych miejscach dość żywą reakcję, a między innymi – co stwierdzam z satysfakcją – część komentatorów przypomniała mój tekst sprzed paru lat, w którym zacytowałem fragment listu, jaki otrzymałem swego czasu od śp. Zyty Gilowskiej. W liście tym Pani Profesor opowiedziała mi o tym, jak to brat Roberta Mazurka, został najpierw zatrudniony w rządzie Kazimierza Marcinkiewicza jako rzecznik prasowy w Ministerstwie Finansów, a gdy stamtąd wyleciał, przez Bronisława Wildsteina w TVP, skąd po zmianie władz, został wywalony z półmilionową odprawą, i najpierw pomyślałem sobie, że przypomnę tę tekst tutaj, ale już po chwili zdecydowałem cofnąć się o kilka lat wcześniej, do roku 2012, i powtórzyć coś równie ciekawego. Bardzo więc proszę.

 

 

 

 

      Przypuszczam, że to co teraz powiem spowoduje zarzut, że wpadam w najbardziej prymitywną kokieterię, jednak fakt jest faktem, że dopiero późnym wieczorem dowiedziałem się, że tekst Roberta Mazurka, w którym on deklaruje, że już nigdy nie pójdzie na Krakowskie Przedmieście by płakać nad rozszarpanymi ciałami Lecha i Marii Kaczyńskich, zrobił na kimkolwiek większe wrażenie. Przyznaję, że był taki moment w ciągu dnia, kiedy gdzieś przeczytałem o tym co Mazurek napisał w „Rzeczpospolitej”, jednak daję uczciwie słowo honoru, że informacja ta niemal w jednej chwili pozostała w mojej świadomości zepchnięta na dalszy plan przez cały szereg innych, jak choćby ta, że podobno każdy człowiek swoim organizmie śladowe ilości złota, czy że… ja wiem? Już zapomniałem.

       Dlaczego publiczna deklaracja Mazurka, że ponieważ, z jednej strony, służby Platformy Obywatelskiej sprzątnęły z chodnika kwiaty, które jego żona zostawiła tam dla Marii Kaczyńskiej, a z drugiej, że wśród tych kwiatów – zanim jeszcze doszło do owego aktu wandalizmu – łaziło pełno jakichś pisowskich wariatów i oni Mazurkowi działali na nerwy, on ma już tego całego Smoleńska dość, nie zrobiła na mnie wrażenia? Przede wszystkim dlatego, że on rzeczy na tym poziomie obłędu powtarza tydzień w tydzień w przeróżnych tak zwanych prawicowych mediach od lat i trudno by mi nawet było powiedzieć, że ów najświeższy występ był tu jakoś szczególnie bulwersujący. To był powód pierwszy. Jednak znaczenie też, jak dziś widzę, miało to, że ja nie przeczytałem tego tekstu, lecz tylko dowiedziałem się o tym że on jest. A skoro nie przeczytałem, to nie wiedziałem, że Mazurek napisał go w kompletnie innym stylu, niż robi to tradycyjnie. A rzecz w tym, że on go napisał w tonie śmiertelnie poważnym, wręcz refleksyjnym. A to już jednak stanowi pewien news.

      Jak wszyscy chyba, którzy tu jesteśmy wiemy, Robert Mazurek w naszej prawicowej publicystyce, to ktoś taki jak Jerzy Urban dla bolszewii. O co chodzi? Otóż, przy pełnym zachowaniu proporcji – choćby i w tym znaczeniu, że Urban jest od Mazurka nieskończenie bardziej sprawny intelektualnie i dziennikarsko – zarówno jeden i drugi to są tak zwani „szydercy”. Oni są tymi szydercami jak gdyby już zawodowo, wręcz mentalnie, i trudno sobie wyobrazić, żeby któryś z nich kiedykolwiek powiedział coś w taki sposób, by można to było ocenić jako refleksję smutną, wesołą, lub zwyczajnie – refleksyjną. Jak idzie o Urbana, to ja chyba pamiętam jeden jego tekst, w którym on nie rechotał, jeszcze z początku lat 70-tych, kiedy wziął na warsztat kilka przypadków nieszczęść wynikających z ludzkiej głupoty, a polegających na przykład na tym, że gdzieś w jakiejś fabryce chemicznej grupa kolegów innemu koledze – wyłącznie dla żartu – wlała do butelki z oranżadą jakiś kwas i on od tego umarł w cierpieniach. Zresztą, nawet i tu dziś nie mam pewności. Może tam nastrój był inny, natomiast to tylko mi się zrobiło tak smutno, że wyobraziłem sobie, że Urban też jest smutny?

      Co do Mazurka, wydaje mi się, że on nie-żartować nigdy nie potrafił. Więcej. O ile mnie pamięć nie myli, on nawet nie potrafił tak się zachować, by pisząc, się tak dziarsko nie kolebać. I oto nagle, czytam wczoraj wreszcie ten tekst o skurwysynach i wariatach z Krakowskiego Przedmieścia, i nie mogę się oprzeć wrażeniu, że Mazurek jest tak poważny, że jeszcze chwila a zacznie płakać. W dodatku, tam jest jeszcze coś. On niemal połowę miejsca jakie mu redakcja „Rzepy” udostępniła na ów coming-out, przeznacza na zaklinanie się, jakim to on jest tak naprawdę patriotą i obrońcą smoleńskiej pamięci, tyle że tych wariatów się już tak namnożyło, że on nie mógłby tego swojego patriotyzmu w miejscu tak fatalnie zainfekowanym przez ludzką głupotę kultywować. I to wszystko też pisze z najgłębszą powagą. A ja się zastanawiam, dlaczego? Dlaczego pisze i dlaczego tak poważnie?

      Przede wszystkim, dlaczego pisze? Nie ulega bowiem wątpliwości, że składając tę deklarację, Mazurek się skompromitował do samego końca i w dodatku praktycznie wykluczył z towarzystwa, które mu dawało sławę i pozycję. Ja oczywiście tu nie mówię, że teraz Lisicki przepędzi go z „Uważam Rze”, a zamiast jego felietonów w „Rzeczpospolitej” zaczną się ukazywać felietony Łukasza Warzechy. Wcale nie. Jestem pewien, że jego koledzy za ten tekst na niego się wcale nie obrażą. W końcu, cóż on tam napisał takiego, by ich to miało oburzać? Że ludzie to hołota? Nie przesadzajmy. Kiedy mówię, że Mazurek straci pozycję, mam na myśli pozycję wśród tej reszty prawicowej opinii publicznej autora „naszego”. Już z reakcji jakie można było zaobserwować wczoraj na blogach, widać, że w wśród patriotycznie ukierunkowanych mas, nastąpił głęboki szok. Ja sobie nie wyobrażam, by on, oświadczając, że te tłumy patriotów pod Pałacem Prezydenckim go brzydzą, nie wiedział, co się za chwilę wydarzy. Świadczy o tym choćby ta seria histerycznych wręcz zastrzeżeń, że on i jego rodzina naprawdę szanowali Marię Kaczyńską. A zatem, mogę przypuszczać, że on ten tekst pisał nie dlatego, że tak chciał, ale dlatego że tak musiał. I wcale tu nie sugeruję, że ktoś mu go napisać kazał – choć oczywiście nic nie jest wykluczone – ale że z jakiegoś powodu nie mógł się powstrzymać. Że on go zrobił na takiej zasadzie, jak człowiek niekiedy musi pojść do ubikacji, bo inaczej się posra. I mi właśnie o to chodzi. Że ja podejrzewam, że Mazurek się zwyczajnie posrał.

      Ja oczywiście wiem, że wiele osób zainteresowanych tym co się stało, bardzo dziś chętnie powtarza, że nie ma o czym gadać, bo każdy wie, że Mazurek to była zawsze kanalia, szpieg i zdrajca. Że to od początku był człowiek Platformy, kumpel Arabskiego i Cichockiego i on od początku miał ten cały Smoleńsk w nosie. Takie podejście rozumiem, bo ono wszystko załatwia od początku do końca, a wiadomo, że czasu na głupstwa jest coraz mniej. Jednak to jest nie do końca prawda. Jestem przekonany, że Mazurek jednak ten tekst napisał w pewny szczególnym sensie wbrew sobie. Jasne że jeśli przypomnieć sobie, co on pisał przez całe lata na temat choćby Przemysława Gosiewskiego, czy Anny Fotygi, czy nawet Jarosława Kaczyńskiego, a wcześniej Lecha, zobaczymy że dla niego bicie w słabych, a więc w naszym przypadku w tych, którzy już leżą skopani przez reżimową propagandę, było sposobem na życie. Jego zadanie ograniczało się do tego, by – i tu znów pojawia się Urban – by tych, którzy znaleźli się na celowniku służb schlastać biczem satyry. A więc by ten pop uczynić częścią przemysłu rozrywkowego. Więc ja bym zrozumiał, gdyby on w miniony wtorek poszedł na Krakowskie Przedmieście, a następnie opisał ten tłum tak jak on to zawsze robi – wyciągając z niego paru wariatów i w jakiś dowcipny sposób poprowadził parabolę między nimi, a na przykład kotem Jarosława Kaczyńskiego. Tymczasem Mazurek zachował się inaczej. Wygląda na to, że on tam poszedł, zobaczył tych „wariatów” i doznał olśnienia. W jednym ułamku sekundy zdał sobie sprawę z tego, że coś się dzieje. I zadrżał.

      Proszę mi tu pozwolić na chwilę refleksji odnośnie wspomnianych „wariatów”. Otóż ja dość aktywnie uczestniczę w politycznym życiu polskiej prawicy od początku lat 90-tych, a więc choćby od dnia kiedy to zapisałem się do Porozumienia Centrum, i od samego początku mam okazję trafiać na ludzi najróżniejszych. Od pierwszego mojego dnia w tej polityce – a przecież i tak naprawdę wszystko się zaczęło jakieś dziesięć lat wcześniej – spotykałem ludzi niemal każdego rodzaju, zarówno zwykłych nie rzucających się w oczy obywateli, wybitnie inteligentnych i dowcipnych działaczy, ale też takich, o których z czystym sumieniem można powiedziec, że są troszkę bardziej szaleni, niż każdy z nas. I mam wrażenie, że po tych wszystkich latach – w końcu czasy są naprawdę okrutne – procent tych ostatnich mocno wzrósł. Pisałem o nich tu na blogu niejednokrotnie. I zastanówmy się teraz, jak to jest? Czyżby Robert Mazurek nie znał tych ludzi wcześniej? Przecież to jest niemożliwe. Ja wiem, że ten szalik, z którym on się wiecznie obnosi, mógł go tak przydusić, że on stracił podstawową perspektywę, jednak nie wierzę, żeby to zaślepienie posunęło się aż tak głęboko, że on w pewnym momencie doszedł do przekonania, że świat to on i jego koledzy z redakcji.

      A zatem, jeśli on nagle zobaczył tych, jak sam ich nazywa, „wariatów”, i postanowił napisać na ich temat tak pełną smutku refleksję, musiało się coś stać. Jak mówię, powodów może być kilka. Zupełnie prostych, jak ten, że to nie on, ale żona Mazurka ich zobaczyła, i kazała mu ten tekst napisać, ale też choćby tak absurdalnych, że ktoś do niego się zgłosił i powiedział mu: „Dobra, panie Mazurek, koniec tego dobrego. Przechodzicie do ‘Newsweeka’”. Mogło być też choćby i tak, że Robert Mazurek – znów ten szalik – ma tak mocno rozwinięte ego, że dla niego sytuacja, kiedy jego nie zapraszają do komentowania w TVN24 była już do tego stopnia nie do zniesienia, że postanowił nagle – może i trochę po pijanemu – zadeklarować swego rodzaju lojalność. Niedawno napisałem tekst w pewnej części poświęcony osobie jednego takiego Zbigniewa Lewickiego, i nagle mój kolega Kozik znalazł w sieci jakiś fragment Dziennika Telewizyjnego sprzed lat, gdzie to ów Lewicki – dziś jak najbardziej „nasz” człowiek – składa publiczną deklarację lojalności wobec generałów. A więc możliwe, że w przypadku Mazurka doszło do czegoś podobnego. Może ten jego tekst to swoista deklaracja lojalności? Może jemu zaproponowano jakąś naprawdę świetną pracę za naprawdę duże pieniądze, a on miał już tylko w to wrzucić parę słów oświadczenia. Jednak w to też nie wierzę. W końcu, czemu do niego? No i przede wszystkim, w jaki sposób Mazurek, stercząc dalej tam gdzie sterczy dziś i pisząc to co pisze, komukolwiek przeszkadzał? Rozumiem że on może mieć marną sytuacje finansową, jakieś nie daj Boże, kredyty, no ale czemu ktokolwiek miałby się nad nim nagle litować? Tego zwyczajnie nie widzę.

       A jednak on sobie ten grób wykopał i dobrze by było wiedzieć, czemu? Otóż mnie się wydaje, że u niego to było jednak szczere i do końca uczciwe. Mazurek faktycznie jest tak głupi, że on nie wiedział, że ludzie są ludźmi. I że na pewnym poziomie wzruszenia, wielu z nich po prostu nie wytrzymuje i ogarnia ich swego rodzaju szaleństwo. I że jest pewien rodzaj wzruszeń – Katastrofa Smoleńska jest tu idealnym przykładem – kiedy to człowiek, który sobie z tym napięciem nie radzi, może faktycznie zacząć się zachowywać w sposób bardzo, ale to bardzo niekonwencjonalny. Oczywiście, nie jest też tak, że on tych ludzi wcześniej w ogóle nie widział. Przecież ich niemal codziennie pokazują wszystkie telewizje, a jak ktoś nie chce oglądać telewizji, to widział paru z nich choćby w filmie „Krzyż”. Tyle że dotychczas on się z nich tylko śmiał. Tak jak śmiał się, zanim jeszcze owo biedne chore ciało Przemysława Gosiewskiego zostało rozdarte na strzępy przez złych ludzi. I nagle stało się coś co sprawiło, że Mazurek zobaczył, że oni wcale nie są śmieszni. Ani trochę śmieszni, lecz straszni, wręcz upiorni. Co on dokładnie zobaczył, tego nie wiem. Z mojego punktu widzenia wszystko jest jak było. Jednak sądzę, że on coś musiał zobaczyć. I się zwyczajnie wystraszył. I zawołał: „Zabierzcie mnie stąd. Ja z nimi nie chce mieć nic wspólnego!”

      Czytałem kiedyś rozmowę z pewnym słynnym masowym mordercą nazwiskiem Speck. Speck zamordował siedem uczennic szkoły pielęgniarskiej gdzieś w Dallas i za to dostał wyrok 1200 lat więzienia. Z tego co pisze o nim dziennikarz, Speck był – dziś już szczęśliwie nie żyje – człowiekiem doskonale przerażającym. Ktoś kto nie bał się nikogo i niczego. W pewnym momencie opowiada Speck, że on wciąż otrzymuje w tej swojej celi listy od kobiet, które się w nim kochają. Kobiety piszą, że chcą go poznać, chcą za niego wyjść za mąż. Przysyłają swoje zdjęcia i adresy. Speck jednak wszystko oddaje swoim kolegom z więzienia i wyjaśnia to tak: „One są często naprawdę ładne, ale z nimi musi być coś nie tak. Ja nie chcę mieć z nimi nic wspólnego”.

       Otóż ja myślę, że w przypadku Mazurka mamy reakcje podobną. On się nad tymi ludźmi – ale przecież nie tylko nad tymi – znęcał, szydził z nich, dręczył i był szczerze przekonany, że to jest taka głupia śmierdząca masa. I nagle nastąpiło coś, co kazało mu zmienić perspektywę. Spojrzał i się przestraszył. I stąd to wszystko. Co będzie dalej? Nie mam pojęcia. Myślę, że on jednak wkrótce dojdzie do siebie. Podobnie jak wielu innych.

 

      Jak już wspomniałem, powyższy tekst powstał w roku 2012. Dziś Mazurek okazuje się być częścią tak zwanej elity, akceptowaną przez jednych i drugich. Jest jednak coś, co pozwala mi wciąż zachowywać pozycję wyprostowaną. Otóż już jakiś czas temu znalazłem gdzieś wypowiedż wspomnianego Mazurka, gdzie ów wyznał, że jest mu bardzo przykro, że taki Jarosław Kaczyński jako jedyny nigdy jeszcze nie zgodził się udzielić mu wywiadu. Dziś, jak się okazuje, on nawet Mazurkowi nie złożył urodzinowych życzeń. A zatem, ja akurat wciąż mam się czego trzymać.





 

czwartek, 9 września 2021

O lewych prawych i prawych lewych

 

      Nie pamiętam dziś oczywiście, kiedy to było dokładnie, bo wiele lat już minęło, natomiast bardzo dobrze pamiętam jak w którymś z wywiadów Jarosław Kaczyński stwierdził, że kiedyś, owszem, on marzył o tym by stworzyć typową partię kadrową – o ile dobrze pamiętam, on tego właśnie słowa użył – ale dziś widzi, że to jest nie do wykonania. A ja od razu zrozumiałem, o co mu chodzi. Gdyby on był osobą mniej opanowaną, a przede wszystkim gdyby polityczna sytuacja pozwalała na tego typu dezynwolturę, on by powiedział po prostu, że w warunkach jakie mu zostały udostępnione, on musi się genralnie otaczać bandą durniów i starać się by oni jakimś cudem by;i mu posłuszni. Tu jednak było jak było, więc on tylko jak najbardziej delikatnie przedstawił sytuację i zaapelował do nas o wyrozumiałość.

      Gdy chodzi o mnie, to ja praktycznie od pierwszego momentu gdy dowiedziałem się o istnieniu Jarosława Kaczyńskiego, pozostaję w przekonaniu, że gdyby nie on, to nam – podobnie jak wielu przed nami – nie pozostaje nam nic innego jak machnąć na całą tę politykę ręką i zająć się sobą i swoimi sprawami. Gdy chodzi natomiast o to, co poza Kaczyńskim, to ja oczywiście mam swoje typy, ale nie wierzę by ktorykolwiek z nich zdołał to unieść. Wprawdzie dziś, kiedy piszę ten tekst, odnoszę wrażenie że przy tym co prezentuje tak zwana totalna opozycja, nawet ja z moim sąsiadem Józkiem bylibyśmy w stanie wygrać wybory, niemniej jednak wciąż dobrze pamiętam tamto zdanie: O stworzeniu partii kadrowej nie ma co marzyć. I dopowiadam naturalnie już tylko sobie: ... bo poza nim mamy do czynienia wyłącznie albo z bandą idiotów, albo bezczelnych cwaniaków.  

     Skąd przyszło mi dziś do głowy, by wchodzić w ten akurat temat? Otóź głównie ze względu na tych drugich. Otóż ja już od dłuzszego czasu zbierałem się do tego, by w jakiś sposób skomentować nieustanną obecność w tak zwanych „naszych” mediach któregoś z braci Karnowskich na zmianę z Tomaszem Sakiewiczem. Co ja mam do nich? To mianowicie, że – pomijając oczywiście wszystkie inne wcześniejsze doświadczenia, które mi akurat w pełni wystarczą –  ile razy widzę któregoś z nich w telewizji TVP Info, a przy okazji nie mogę nie zauważyć, że Sakiewicz niezmiennie w tle swojej wypowiedzi eksponuje wielki napis „Gazeta Polska”, a Karnowski, zanim włączone zostaną kamery, starannie dekoruje się przy pomocy całej kupy świetych obrazków, tak by nikt ani przez chwilę nie pomyślał, że z niego katolik jak z koziej dupy trąba, to, przepraszam bardzo ale mam ochotę się wyrzygać.

       No i tu wracamy do problemu kadr. Jak wiemy, zarówno tygodnik „Sieci” – swoją drogą, co nadzwyczaj znaczące, ta nazwa ma tyle samo sensu, co niesławny tytuł „Wyborcza” – jak i „Gazeta Polska” zostały oficjalnie – poza oczywiście TVPInfo – uznane za główne media, które są w stanie skutecznie transmitować propagandę aktualnej władzy. I proszę mnie dobrze zroumieć: Ja nie mam nic przeciwko obecnie rządzącym i przeciwko propagandzie, zwłaszcza w czasie wojny; stwierdzam jedynie fakty.

       A fakty są takie, że kiedy obserwujemy występy czy to jednego – daje słowo, że ja ich nie odróżniam – z Karnowskich, czy Sakiewicza, to ja jedno wiem na pewno: Kiedy Jarosław Kaczyński mówił, że stan rzeczy jest taki, że na cuda nie można liczyć, to on też miał na myśli Karnowskich i Sakiewicza. I to stąd ten rok w rok Człowiek Roku, i te fałszywe jak jasna cholera podziękowania i laudacje ze strony czy to Prezesa, czy Premiera, czy Prezydenta. W końcu, jakie oni mają wyjście?

      Ktoś mnie zapyta, skąd mi dziś akurat przyszło do głowy, by się zajmować takim Karnowskim na przykład, skoro ja już wystarczająco dużo razy widziałem ten jego świętojebliwy wystrój mieszkania podczas telewizyjnych występów, a ja przyznaję, że owszem, można było zareagować wcześniej. Wczoraj jednak, jak wiemy, Polska reprezentacja piłkarska rozegrała mecz z Anglią i go szczęśliwie zremisowała. Jak się domyślamy, zarówno Premier, jak i Prezydent natychmiast opublikowali zwyczajowe gratulacje i gdy wydawało się, że reszta już zostanie złożona na barki zwykłych internautów odezwał się Jacek Karnowski z czymś takim:

To był piękny dzień! Wielkie brawa dla naszej reprezentacji! Mecz, o którym będziemy opowiadali naszym dzieciom!

       W czym rzecz? Otóż chodzi oto, że moim zdaniem Jacek Karnowski nawet nie oglądał tego meczu. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że kiedy polska reprezentacja walczyła z Anglią, on był zajęty czymś kompletnie innym? Czemu tak myślę? Ano temu, że wczorajszy mecz nie miał w sobie nic z historyczności. To był jeszcze jeden piłkarski mecz, o którym każdy z nas, jeśli w ogóle o nim słyszał, zapomni w ciągu kilku miesięcy. Są oczywiście mecze polskiej reprezentacji, o których opowiadać będziemy swoim dzieciom, czy, jak to się ma w moim przypadku, wnukom, no ale nie przesadzajmy. Czemu więc Jacek Karnowski postanowił wyskoczyć z tym tweetem? Moim zdaniem, odpowiedź jest jedna: On postanowił dołączyć do Prezydenta i Premiera, by zarówno jeden jak i drugi broń Boże nie zapomnieli o nim, zwłaszcza gdy ten grubas Sakiewicz się w porę nie zorientował.

         I znów, pojawia się pytanie, czemu ja robię sprawę z czegoś tak w gruncie rzeczy małego? A ja oczywiście chętnie odpowiadam. Sprawa jest, bo po raz kolejny – tym razem, moim zdaniem, w sposób najbardziej widoczny – okazuje się, że kiedy z taką determinacją Polska walczy z agresją kierowaną wobec niej z każdej możliwej strony i znikąd ratunku, ogólnopolskie media – a więc wszystko co jest – są w rękach albo obcej agentury, albo bandy cwaniaków, którzy nie są nawet w stanie udawać, że są szczerzy.

    Nie jest dobrze, za to z całą pewnością mamy Jarosława Kaczyńskiego, no i – tu mamy temat na osobny felieton – TVP, w tym oczywiście TVP Info po dtwardym zarządem Jacka Kurskiego.

     Tak czy inaczej, gdy chodzi o propagandę, nie ma najmniejszej wątpliwości, że po tamtej stronie, mamy pełną mobilizację. I chroń nas Panie Boże od tego, byśmy mieli zainwestować w projekty podsuwane nam przez tych o których tu było i tak zbyt dużo. Bo diabli wiedzą, kiedy nastąpi moment, że im się nagle wszystko odmieni.



wtorek, 22 czerwca 2021

O butach, guzikach i sznurowadłach Prezesa

 

      Po naszej polityczno-medialnej scenie poruszam się od lat, więc nie muszę nikogo zapewniać, że tu akurat czuję się jak ryba w wodzie. Dlatego też nieszczególne wrażenie zrobiła na mnie wiadomość, że oto Jarosław Kaczyński pojawił się gdzieś w butach nie do pary. Ja oczywiście rozumiem, że w tym wypadku chodzi o przestrzeń jak najbardziej publiczną, więc sprawa jest poważniejsza. Przy okazji też nie daje mi spokoju fakt, iż mnie również przynajmniej raz w życiu zdarzyło się wyjść z domu w różnych butach. To jednak tutaj nie ma większego znaczenia, natomiast to co mnie tu interesuje w sposób absolutnie wyjatkowy, to fakt, że Jarosław Kaczyński pokazał się publicznie w butach nie do pary i to zdarzenie ni stąd ni z owąd wywołało całą falę niewyobrażalnych wręcz szyderstw, włącznie z sugestiami, że mamy do czynienia z klasycznym Alzheimerem, a fakt ten  ostatecznie wyłącza Kaczyńskiego, jako osobę psychicznie się nie kontrolującą, z gry.

         Od wielu już lat, a więc mniej więcej od upadku PRL-u, czyli też od dnia kiedy to wszyscy ni stąd nie z owąd zainteresowaliśmy się czymś wiecej niż faktem, że „komuniści to ruskie chuje”, ja słyszę, że Jarosław Kaczyński miał niezasznurowane buty, lub odpadł mu guzik, ewentualnie miał krzywo zapiętą marynarkę, a ostatnio że założył buty nie od pary. Z tego co słyszę, to czego on się dopuścił stanowi taki skandal, że on – i co ciekawe, tylko on – powinien zostać w jednej chwili zakuty w dyby i tym sposobem odsunięty od spraw publicznych raz na zawsze. Tak to dziś się sprawy mają.

       Gdy chodzi o mnie, to ja patrzę na kolportowane w Sieci zdjęcie i daję słowo, że nie wiem, czy te buty są faktycznie nie od pary, natomiast mam wrażenie że tak to właśnie jest. Jeśli bowiem Jarosław Kaczynski, idąc na zjazd owej Partii Republikańskiej, czy jak im tam akurat jest, założył na nogi to co mu akurat wpadło w oko, to znaczy, że ja go nie opuszczę do końca życia. Jeśli faktycznie tak jest, że Jarosław Kaczyński jest jedynym politykiem w Polsce, dla którego dbałość o wizerunek sprowadza się do tego że on założy sobie na nogi dwa buty nie do pary, to znaczy że, gdy chodzi o powszechnie rozumianą politykę, to ja nie widzę nikogo poza nim, komu bym mógł zaufać. Jeśli bowiem wśród tej bandy oszustów – nie będę ich wymieniał z nazwiska, bo to nie ma najmniejszego sensu – z którymi mamy do czynienia na co dzień i którzy jedyne co potrafią to się odpowiednio wystroić, trafiamy na kogoś dla kogo coś takiego jak but ma znaczenie mikroskopijne, to ja wiem, że mam do czynienia z tym jednym jedynym. A jeśli ktoś uważa inaczej, niech zdycha w nieświadomości.



sobota, 19 czerwca 2021

On się nazywa się Krutul, Paweł Krutul

 

      Nie wiem czy Państwo wiedzą, ale od dłuższego już czasu Ziemia nosi człowieka nazwiskiem Paweł Krutul. I pewnie nie byłaby to informacja godna naszej uwagi – w końcu, jak wiemy z historii, Ziemia ma mocne barki – gdyby nie fakt, że ów Krutul nie jest takim pierwszym lepszym ścierwem, ale posłem do Sejmu RP. No a to już jest coś. Ktoś się już pewnie zastanawia, cóż takiego Krutul zrobił, że został przez mnie zaszczycony tą poświęconą mu w piękny sobotni poranek chwilą czasu. Otóż on wczoraj, chcąc zaznaczyć swoją obecność przy okazji 72 urodzin prezesa Jarosława Kaczyńskiego, zamieścił na Twitterze następujący anons:

Jakie życzenia chcecie złożyć , w dniu 72 urodzin Jarosława Kaczyńskiego ?

      Oczywiście już sam sposób edycji tego czegoś świadczy o tym, że Krutul ma swoje problemy, niemniej to co nas interesuje, to fakt że on stawiając to pytanie publicznie miał w głowie bardzo ściśle określony cel i to cel czarny jak wspomniana już święta ziemia, która go cierpliwie nosi. Ponieważ jednak, jak się okazało, Twitter Krutulem się szczególnie nie zainteresował, a jeśli już, to zareagował życzeniami, które mu nie były w smak, dokładnie to samo pytanie zadał na Facebooku, no i dopiero tam doczekał się pełnej realizacji swojego planu.

       Oto, proszę sobie wyobrazić, internauci zalali Krutula propozycjami, że tak to określę, w punkt. Posłuchajmy:

Jerzy Cąpała: „Żeby jak najszybciej spotkał się z ukochanym bratem bliźniakiem”;

Katarzyna Kuś: „Obyś zdechł skurwielu”;

Marek Regeńczuk: „Żeby się zesrał w trumnie”;

Sabina Kisio: „Temu chujowi życzę żeby jutra nie doczekał żeby poszedł do mamusi”;

Ryszard Gwiazdowski: „Jarosławie życzę ci ostatnich urodzin”;

Elżbieta Cukierska: „Szybkiego spotkania z bratem. i matką”;

Teresa Wardziak: „Żeby zaszył się w wilii na Żoliborzu bez ochrony”;

Elżbieta Litarowicz: „Życzenie żeby skończył jak Ceausescu”;

Radosław Lepek: „Nie ma człowieka na tym świecie którego bardziej bym nienawidził od tego skurwysyna.Ogólnie peace and love ale jemu życzę by zdychał w cierpieniach”;

Wiktoria Howorucha: „Żeby się zesrał kolczastym drutem za to co zrobił parszywy gnuj”...

         I tak to leci do dziś przez 380 komentarzy na profilu  Krutula, a Diabeł jednen wie, jak wielu innych na dziesiątkach profili, które pytanie Krutula podały dalej.

         Czy ktoś może myśli, że, widząc co się dzieje, Krutul usunął swój wpis? Ależ gdzie tam! A może pouusuwał te czarne komentarze? Skąd! To może zwrócił tej ludzkiej mierzwie uwagę na niestosowność tego co oni wyprawiają? W życiu! To możę przynajmniej przeprosił za swój brak wyobraźni? Nic z tego. Krutul zachował się dokładnie tak jak zachowują się ci niesławni żartownisie na drodze, gdy przeciągają w poprzek drogi drut, a następnie chowają się za najbliższym drzewem i  z dreszczykiem emocji czekają aż nadzieje się na niego najlepiej jakiś motocyklista.

       Paweł. Tak mu dali na imię jego rodzice. Ciekawe, czy on z okazji urodzin swojego taty, lub mamy, też zamieści na Facebooku prośbę o życzenia dla nich.



niedziela, 15 listopada 2020

Margaret Thatcher, czyli powrót do przyszłości

 

Mój kumpel, znany niektórym z nas z Twittera, Piotrek Hlawski, przysłał mi niedawno serię zdjęć przedstawiających Wielką Brytanię lat 70-ych i najpierw wyraził zdziwienie, że to co na tych fotografiach widać to syf przypominający chlewiki okalające podwórka w niektórych częściach Katowic, a następnie podzielił się ze mną refleksją, że to jest naprawdę niezwykłe jak wiele osób, które w tym wszystkim żyło, w stosunku do Margaret Thatcher, która przyszła i tę całą socjalistyczną nędzę rozpędziła na cztery wiatry, zamiast wdzięczności, czuło, często do samej swojej śmierci, wyłącznie zimną nienawiść. A ja sobie przypomniałem najpierw piosenkę, swoją drogą, wielkiego artysty, Morrisseya – dorastającego, co warto zauważyć, w Manchesterze lat 60. i 70. –  „Margaret on a guillotine” i tę powracającą frazę „Please die”, no a potem tekst, jaki tu zamieściłem jeszcze w roku 2008, o Margaret Thatcher właśnie, i dziś sobie myślę, że to jest naprawdę coś fascynującego jak historia się powtarza. I to zupełnie niezależnie od tego, pod jaką szerokością, czy długością geograficzną. Zapraszam do czytania i oczywiście do odpowiednich refleksji.

 

 

      Pisząc swój czwartkowy tekst o wojnie jaką rząd Donalda Tuska wypowiedział piłkarskiej mafii w Polsce i za granicą, miałem wielką nadzieję że oto jest pierwsza okazja, by ogromna większość społeczeństwa mogła się zjednoczyć wokół jednej choćby reformy i dać temu rządowi taką siłę, by nawet taki rząd – rząd słaby, mało wiarygodny, skupiony wyłącznie na podtrzymywaniu swojego medialnego wizerunku – niesiony tą falą powszechnego poparcia zrobił choć na tym polu jakiś porządek.

      Kiedy zaczynam pisać dzisiejszy mój tekst, nie ma jeszcze godziny 11, do upływu terminu skandalicznego absolutnie ultimatum jakie europejskie władze piłkarskie wyznaczyły polskiemu państwu pozostało już bardzo mało czasu, a ja już wiem że cokolwiek się stanie, to najprawdopodobniej nie stanie się nic. Bez względu na to, czy polskie drużyny zostaną wykluczone z rozgrywek, czy nie, czy władze piłkarskie odbiorą nam mistrzostwa, czy nie, czy decyzja zapadnie już o godzinie 12, czy zostanie odroczona do jakiegoś innego momentu, ani nie będziemy mieli satysfakcji, ani poczucia wstydu, ani nie ogarnie nas złość, ani radość. Bo prawdopodobnie, cokolwiek się wydarzy –  wydarzy się na jedną chwilę, by za chwilę i tak odrodzić w postaci jakiegoś innego zmartwienia, równie nieważnego i równie niezniszczalnego.

      Dlaczego tak się stanie? Dlatego mianowicie, że w tym całym zamieszaniu, w tym całym medialnym zgiełku, nie widać jednej osoby, której by zależało na czymkolwiek, jak tylko na bieżącym wizerunku. A i ten cel robi wrażenie wyjątkowo cherlawe. Więc możemy mieć pewność, że za godzinę czy dwie, kiedy te moje słowa znajdą się już ostatecznie w Sieci, coś już będzie wiadomo, ale to czego się dowiemy będzie newsem dokładnie na miarę czasów i na miarę ludzi, z jakimi mamy obecnie do czynienia.

      Od kilku dni, myślę sobie o tej nędznej, żenującej wojnie działaczy, ministrów i szarych biznesmenów, a przy tej okazji, nie mogę przestać też myśleć o Margaret Thatcher – byłej premier Wielkiej Brytanii.

      Oglądałem wczoraj na youtubie stary filmik z wystąpienia pani Thatcher na konferencji swojej partii w roku 1990, kiedy szydzi ze swoich politycznych przeciwników. Proszę sobie może teraz popatrzeć na ten fragment jej wystąpienia:



Proszę spojrzeć na jej twarz, wsłuchać się w ton jej głosu; proszę zauważyć tę absolutnie niebywałą siłę przywódcy – przywódcy, którego można i pokonać, ale którego nie da się zwyciężyć. Z jednej prostej przyczyny. Bo na tym poziomie przywództwa, nawet jeśli się żartuje, to sprawa jest jak najbardziej poważna. I wiadomo że z takim przywódcą żartów nie ma. Jest tylko determinacja i pewność drogi, którą się wybrało.

      Kiedy Margaret Thatcher obejmowała władzę w roku 1979, Wielka Brytania była od dziesięcioleci pogrążona w ciężkim gospodarczym kryzysie, według wszelkich prognoz, nie do pokonania. Z naszej, komunistycznej perspektywy, Anglia to był oczywiście raj i kiedy oglądaliśmy brytyjskie zaangażowane kino, oczywiście podziwialiśmy jego wielkość i wzruszaliśmy się przedstawioną w nich nędzą i upadkiem, ale wiedzieliśmy że to na 100% lewicowa propaganda i że Anglia to Anglia i nie ma absolutnie o czym gadać.

      Oglądaliśmy skecze Monty Pythona o zdechłej papudze, czy o kuchence gazowej i pokładaliśmy się ze śmiechu, że to prawie tak, jak u nas i ani nam do głowy nie przyszło, że to było dokładnie tak jak u nas i że to oczywiście była satyra, ale wcale nie satyra wzięta z księżyca. Bo nie wiedzieliśmy, że od zakończenia II Wojny Światowej, Wielka Brytania pogrążała się w tak nieprawdopodobnym kryzysie gospodarczym i społecznym, że pod wieloma względami sytuacja między Polską a Wielką Brytanią różniła się tylko tym, że oni nie mieli Ruskich.

      Przez kilkadziesiąt lat przed dojściem do władzy Margaret Thatcher, wszelkie rządy, czy to laburzystowskie, czy konserwatywne, prowadziły biurokratyczną, scentralizowaną politykę, opartą na państwowym interwencjonizmie. Podwyższano podatki, nacjonalizowano przemysł, a obywatelom oferowano wszelką możliwą ochronę socjalną. Jak pisze Thatcher w swoich wspomnieniach: „Każdy, kto popadł w ubóstwo, stracił pracę, posiadał liczną rodzinę, osiągnął wiek emerytalny, miał nieszczęśliwy wypadek, chorował, czy też pokłócił się z rodziną, mógł liczyć na finansowe wsparcie. I chociaż byli tacy, którzy woleli polegać na własnych dochodach, lub pomocy rodziny, lub przyjaciół, rząd nie ustawał w wysiłkach i prowadził kolejne kampanie uświadamiające, jakąż to cnotą jest zdanie się na łaskę państwa”.

      I nie miało znaczenia, czy na czele rządu stoi polityk konserwatywny, czy laburzystowski; nikt nigdy nawet nie marzył, żeby złamać zasadę nienaruszalną, że państwowy sektor gospodarki i welfare state stanowią świętość. Większość z nas pamięta rządy Margaret Thatcher jako walkę z górnikami, którą po wielu miesiącach, dzięki swojej bezwzględności, czy może tylko determinacji, Thatcher wygrała. Mówimy o górnikach, ale nie wiemy że walka nie toczyła się między rządem a górnikami, ale między rządem a centralami związkowymi o czysto komunistycznej proweniencji. I nie pamiętamy też, że w sytuacji gdy władza była pogrążona w tak niesłychanym chaosie, gospodarka w nędzy, prawdziwą władzę w Wielkiej Brytanii dzierżyły właśnie związkowe centrale, i to wcale niekoniecznie górnicze.

      Proszę spojrzeć, co o tym pisze Paul Johnson w swojej Historii Anglików:

„Najsilniejszą, najmocniej okopaną grupę związkową Wielkiej Brytanii stanowił związek zecerów przemysłu drukarskiego (National Graphical Association, NGA), oraz związek pozostałych pracowników przemysłu drukarskiego (Society of Graphic and Allied Trades, SOGAT). Wykorzystując ściśle przestrzegane zasady zatrudniania tylko członków związku oraz różne regulacji sprzyjające przerostom zatrudnienia i praktyki znane jako ‘zwyczaje starohiszpańskie', uzyskiwali wyjątkowo wysokie zarobki (zwłaszcza w rejonie Londynu), wywierając znaczący wpływ na drukowane przy ich współudziale gazety i czasopisma. W latach siedemdziesiątych i na początku lat osiemdziesiątych coraz częściej korzystali z tej coraz bardziej kosztownej władzy, wstrzymując produkcję, blokując w prowadzenie nowej technologii, a nawet podejmując wszelkie inne decyzje, w coraz większym stopniu bowiem cenzurowali zawartość pism zarówno w warstwie informacyjnej, jak i komentarzy."

      I oto przyszła Margaret Thatcher i po kolei całe to socjalistyczne barachło wzięła za pysk. Nie od razu, nie bez planu. Po kolei, przy pomocy pięciu ustaw, rozciągniętych na trzy kadencje, wyprowadziła Wielką Brytanię z tego nieszczęścia. Wielu krytyków pani Thatcher mówi, że była bezwzględna, że była silna, że nie miała skrupułów, a niektórzy specjaliści od czarnej historii kapitalizmu dodają do tego jeszcze, że stały za nią jakieś nieznane, antyludzkie siły. Łatwo jednak się zapomina o tym, że przez większą część swoich rządów Margaret Thatcher miała wystarczającą przewagę w Parlamencie, no a przede wszystkim bardzo silne wsparcie społeczne. Rządziła skutecznie przez niemal pełne trzy kadencje i jeśli udawało jej się skutecznie wywracać stary, chory układ, to tylko dlatego że wiedziała, że Brytyjczycy są po jej stronie.

      Kiedy myślimy o Margaret Thatcher, widzimy tylko jej walkę z kopalniami, a kiedy myślimy o tej jej walce ze związkami, widzimy z jednej strony tę okropną Żelazną Damę, a z drugiej biednych, zdesperowanych górników. Nie powiedziano nam wystarczająco dobitnie jednak, że na przykład, kiedy wśród górników z Nottinghamshire przeprowadzono referendum, cztery piąte opowiedziało się przeciw strajkowi i przeciw komunistom z centrali Scargilla. A de facto, za Margaret Thatcher.

      Myślę sobie więc w ostatnich dniach o niej i o tym jaka ona była i o tym czego dokonała. I wiem przy tym, że tacy jak ona nie rodzą się codziennie. Ale wiem też że uczciwość i determinacja, to nie są znów aż tak egzotyczne zalety byśmy mogli tylko o nich marzyć. Jeszcze raz, już po raz ostatni zacytuję panią Thatcher z jej wspomnień:

„W obliczu tak dramatycznej sytuacji, na którą złożył się wspomniany już długotrwały upadek gospodarczy, wyniszczające skutki socjalizmu i rosnące niebezpieczeństwo ze strony Sowietów - z pewnością każdy nowy premier mógł żywić pewne obawy.

Także i ja, tego pamiętnego wieczora, gdy jechaliśmy do domu przy Flood Street, powinnam była odczuwać większy lęk wobec przejęcia takiej spuścizny.[...] Lecz wtedy, przewrotnie niemal, wszystkie te wyzwania napawały mnie doprawdy szczerą radością. [...]

Muszę się tu przyznać, że istniało jednak coś jeszcze - coś niezwykle osobistego - co również dawało mi radość i siłę. Chatham kiedyś świetnie zauważył: ‘Wiem, że mogę ocalić ten kraj i że nikt inny tego nie potrafi’”.

      Czuła więc Margaret Thatcher radość rządzenia, radość zmieniania kraju na lepsze, pewność drogi i przekonanie o tym, że tylko ona może „ocalić ten kraj i że nikt inny tego nie potrafi”. Miała też odpowiednie wsparcie w Parlamencie i odpowiednie poparcie społeczne. Ale to wszystko tworzyło całość, którą określamy po latach jako wielkość przywództwa Margaret Thatcher. I jeszcze raz chcę powtórzyć, że ja zdaję sobie sprawę, że tacy jak Thatcher nie rodzą się za rogiem. Ale jednak – wydawałoby się – że naprawdę niewiele trzeba, żeby mieć wolę i przekonanie, że się potrafi. Choćby tyle.

      Mieliśmy kiedyś premiera i mieliśmy rząd, który – choć nie miał ani poparcia w Parlamencie, ani też wielkiego wsparcia ze strony społeczeństwa, przynajmniej miał cel i wiarę, że ten cel można zrealizować. Otoczony przez bandę albo zdrajców, albo zwykłych nieudaczników, nie dał rady i ostatecznie poległ. Ci jednak co pamiętają, to i nie zapomną że był to rząd, który naprawdę chciał i stał na jego czele premier, który wierzył, że on może „ocalić ten kraj”.

      Dziś, kiedy minęła już godzina 12, ja nawet nie wiem, czy FIFA utrzymało swój szantaż wobec Polski, czy PZPN wymyślił jakieś rozwiązania i czy minister Drzewiecki, po konsultacjach z premierem Tuskiem i wicepremierem Schetyną coś uradził. I szczerze powiem, interesuje mnie to w stopniu minimalnym. Bo wiem, że żaden z nich to nie jest człowiek, który ma jakiś inny cel, niż czyste utrzymanie władzy i inne ambicje, niż być tym, który poda piłkę Donkowi podczas najbliższego meczu. Nawet nie wspominam o przekonaniu, że się jest tym, który potrafi ocalić ten kraj.

      Bo tu przecież nawet nie chodziło o kraj. Celem była tylko grupa szemranych działaczy o nieustalonych do końca powiązaniach. A i to się okazało za trudne.

      We wspomnianym na początku wystąpieniu na konferencji torysów, Margaret Thatcher cytuje fragmenty skeczu Monty Pythona o papudze. Sam Monty Python, już po latach, w czasie wielu występów na żywo, wykonywał swój parrot sketch w wersji zmodyfikowanej. Kiedy po raz setny Cleese powtarza Palinowi, że papuga jest zdechła, Palin nagle mówi: „No dobra. Oto pańskie pieniądze i parę darmowych kuponów na wakacje." I wtedy Cleese odwraca się do publiczności i mówi „Coś tam jednak ta Thatcher zrobiła".

       Obawiam się, że w naszej smętnej sytuacji, jeśli ktokolwiek, kiedykolwiek zechce pochwalić rząd Tuska, że „coś tam jednak zrobił”, to chyba tylko jakaś obłąkana pani dzwoniąca po raz 23. do Szkła Kontaktowego.





 

środa, 28 października 2020

Czy Jarosław Kaczyński to kosmita?

 

      Bez specjalnych obaw, że jestem w błędzie, myślę, że większość z nas zauważyła, że jedynym autentycznym zagrożeniem jakie na nas czyha ze strony owej gówniażerii, która pod tak entuzjastycznie przyjętym przez siebie hasłem „wypierdalać” postanowiła zainteresować swoją obecnością publiczną opinię, jest to, że oni faktycznie zaczną się wdzierać do kościołów i dokonywać tam najpierw zwykłych profanacji, a następnie już znacznie poważniejszych zniszczeń. A zatem to, jak sądzę wszyscy mniej więcej to wiemy, natomiast jest bardzo prawdopodobne, że jeszcze nie dotarła do ogółu informacja, że najpewniej od jutra kościoły będą pozostawione w, nomen omen, świętym spokoju.

      Skąd ta informacja? Otóż, jak się mieliśmy okazję wczoraj jeszcze dowiedzieć, wobec owej agresji, głos zabrał Jarosław Kaczyński i odnosząc się do ataków na kościoły stwierdził jak najbardziej publicznie co następuje:

      To jest wydarzenie w historii Polski, przynajmniej w tej skali, całkowicie nowe. Wydarzenie fatalne, bo Kościół może być różnie oceniany, można być człowiekiem wierzącym, albo nie. Polska zapewnia pełną tolerancję religijną, ale z całą pewnością ten depozyt moralny, który jest dzierżony przez Kościół, to jedyny system moralny, który jest w Polsce powszechnie znany. Jego odrzucenie to nihilizm i ten nihilizm widzimy w tych demonstracjach i w tych atakach na Kościół, ale także w sposobie wyrażania ekspresji tych, którzy demonstrują, w niebywałej wulgarności.

Musimy go bronić za każdą cenę. Wzywam wszystkich członków Prawa i Sprawiedliwości i wszystkich, którzy nas wspierają do tego, by wzięli udział w obronie Kościoła, w obronie tego, co dzisiaj jest atakowane i jest atakowane nieprzypadkowo. Ten atak jest atakiem, który ma zniszczyć Polskę, ma doprowadzić do triumfu sił, których władza w gruncie rzeczy zakończy historię narodu polskiego tak, jak dotąd go żeśmy postrzegali”.

        I oto, proszę sobie wyobrazić, nie minął od owej deklaracji choćby jeden dzień, jak zarówno animatorzy jak i uczestnicy owej agresji położyli uszy po sobie, by następnie przedstawić nadzwyczaj zabawną serię wyjaśnień:

Kochani, Jarosław wzywa by cały PiS stał pod kościołami. OLEJMY TE ICH KOŚCIOŁY! Idźmy pod Sejm, Kancelarie Premiera, biura posłów, budynek "Trybunału". Niech sami tam stoją i pilnują!”;

Będzie kontrowersyjnie, ale co tam. Apel JK o obronę kościołów miał jeden cel: skierować na kościoły całą energię protestów. I zarazem odsunąć ją od władzy, która jest temu winna. Dlatego powinniśmy teraz zostawić kościoły i ze zdwojoną siłą protestować pod siedzibami władzy”;

Nie idźcie pod kościoły! Partia dokładnie tego chce – zabrać od siebie ciężar odpowiedzialności za to, co zrobiła. Idźcie pod urzędy, biura poselskie i siedziby podpalaczy”;

Kaczyński celowo wspiera kościoły. Skierowanie agresji protestujących w stronę Kościoła, pozwoli mu odciągnąć uwagę od Partii i zmobilizuje elektorat kościółkowy PiS.

Protesty od jutra powinny koncentrować się na instytucjach rządu PiS i ich posłach, a nie kościołach. Serio”.

      Myślę że każdy kto śledzi ten blog wie, że ja, gdy chodzi o prezesa Jarosława Kaczyńskiego, pozostaję niezmiennie i od samego początku w stanie najwyższego podziwu, jednak tego co on osiągnął w ciągu tych paru zaledwie minut, w życiu bym się nie spodziewał. Czego nie potrafiły dokonać najtęższe umysły – księża, biskupi, politycy, wszelkiego rodzaju autorytety – Jarosław Kaczyński załatwił w paru żołnierskich słowach. I proszę zwrócić uwagę, że on ani nie apelował, ani nie przekonywał, ani wreszcie nikogo nie obrażał; on jedynie zaapelował do wyborców Prawa i Sprawiedliwości, by bronili swoich kościołów. I to wystarczyło, by oni w jednej chwili ogłosili, że no dobrze, oni nie są tacy głupi, by się dać nabrać na takie tanie sztuczki i spod owych kościołów się wycofują.

       Przyznaję, że był taki moment, że bałem się o to, że zacznie się naprawdę dymić. Otóż nic z tego. Przed nami banda głuptasków, którzy postanowili, że się zajmą polityką, podczas gdy jedyne na co ich stać, to siedzieć na swoich pupkach i słuchać na zmianę albo Jamiroquaia, albo Miley Cyrus.



       




 

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...