czwartek, 30 kwietnia 2015

Gdy bóg czasu Bhairawa dał się zamknąć w kamieniu i zegary stanęły

Wczorajsza notka na temat, że tak to ujmę, religijnego wymiaru tego, co zostało zgotowane dolinie Katmandu, gdy chodzi o intensywność dyskusji, wywołała reakcję umiarkowaną. I powiem szczerze, że to mnie trochę zdziwiło. Przede wszystkim tekst nie był długi, a więc każdy mógł go przeczytać choćby przy obiedzie, po drugie zilustrowany został bardzo kolorowymi i wyjątkowo inspirującymi obrazkami, no i wreszcie zwrócił uwagę na fakt, przez powszechnie rozpanoszoną polityczną poprawność starannie skrywany, że zaatakowane przez żywioł miasto od lat stanowiło wręcz modelowy wzór tego, czym nie jest cywilizacja, w której żyjemy, ale też tego, przed czym owa cywilizacja uparcie nas przestrzega, a więc religii śmierci. Ja oczywiście świetnie zdaję sobie sprawę z tego, jakie emocje Katmandu, jako idea i symbol, wywołuje do dziś w pewnego rodzaju umysłach, mimo to jednak spodziewałem się, że przedstawione zdjęcia – w moim odczuciu, mogące wywołać wyłącznie ten rodzaj metafizycznego lęku, z jakim mamy do czynienia już chyba tylko w sennych koszmarach – wielu z nas zainspirują. Tymczasem dziś pozostaje mi tylko wierzyć, że rzecz się rozbiła o to, że one były zbyt wymowne i na ich widok część z nas zwyczajnie oniemiała.
Dzięki temu jednak, że te zdjęcia zostały tu opublikowane, dowiedziałem się o czymś w pewnym sensie znacznie większym, a mam tu na myśli wiadomość, jaką zalinkował nasz kolega Dr.Wall (http://www.tvn24.pl/izraelscy-geje-ewakuowani-z-nepalu-z-niemowletami-surogatki-zostaly,537757,s.html), że oto z zasypanego Katmandu do Izraela udało się wrócić kilku parom gejów, które kiedy doszło to wstrząsów, jak się okazuje całkiem tradycyjnie, bawiły w Nepalu, żeby sobie kupić dzieci. Czemu w Nepalu? Jak czytamy w tekście opublikowanym na portalu tvn24.pl, przyczyna jest bardzo prozaiczna. Otóż przede wszystkim, produkcja dzieci na zamówienie par homoseksualnych jest w Izraelu póki co nielegalna, no a Nepal akurat jest stosunkowo tani i to prawdopodobnie na tyle tani, że pedałom-Żydom znacznie bardziej opłaca się lecieć aż tak daleko na Wschód, niż się wykosztowywać w Belgii, czy Danii.
Portal tvn24.pl pokazuje film, na których widzimy, jak owi geje wychodzą szalenie wzruszeni z samolotu, niosąc w rękach nosidełka z niemowlętami w środku, na lotnisku witają ich równie wzruszeni znajomi, a w dyskusji pod moim tekstem o Katmandu pojawiła się nagle opinia, że już zapewne w niedalekiej przyszłości ruszy produkcja specjalnych klatek na owe niemowlęta i one będą transportowane już nie w atmosferze poruszającego powrotu z piekła żywiołu, ale normalnie, zwykłymi wojskowymi samolotami transportowymi, lub specjalną pocztą kurierską. Nie? A niby czemu? Co?
Izraelscy geje, jak się właśnie dowiadujemy, jeszcze do niedawna jeździli do Katmandu na wspomniane zakupy i, jak się należy domyślać, obie strony owego kontraktu były z tego, co mają, bardzo zadowolone. Jeśli dziś jest jakiś problem, to może tylko ten, że pewna ich część jednak, wraz z tymi nosidełkami, a być może i już zakupionym towarem, została pochłonięta przez żywioł – a to jak wiemy jest zawsze przykre – no i to, że władze Izraela, ze względu na obowiązujące lokalnie prawo, nie pozwoliły na wjazd do kraju, kobietom, które te dzieci urodziły, a dziś z oczywistych względów bardzo im zależało na ewakuacji. Ponieważ jednak wszyscy jesteśmy wstrząśnięci losem dotkniętych przez ową tragedię mieszkańców Nepalu i bardzo im współczujemy, jak czytamy w tekście na tvn24.pl, parlament izraelski już planuje przegłosować ustawę, by owe panie mogły się jednak bezpiecznie przenieść do Izraela i, jak rozumiem, zatrudnić u pedałów, jako opiekunki dla tych dzieci.
Jak pewnie wielu z nas zauważyło, piszę o tym, co się stało w dość lekkim tonie, jednak mam wrażenie, że to akurat jest czymś tak strasznym, że jakakolwiek poezja by problem jedynie spłyciła. Są bowiem rzeczy, które, byśmy mogli poczuć ich zapach, muszą zostać potraktowane z bardzo dużym spokojem. Żadnych wstrząsów, żadnych wzruszeń, żadnych łez.
Może tylko rzućmy okiem na jeszcze na coś, co wypatrzyłem przed chwilą. Żebyśmy nie myśleli, że to tylko to biedne Katmandu zasłużyło sobie na swój los.





Gorąco zachęcam do kupowania mojej książki o Tymktórynieprzepuszczażadnejokazji. Do nabycia w księgarni na stronie www.coryllus.pl. Wystarczy kliknąć w okładkę tuż obok.

środa, 29 kwietnia 2015

Pożegnanie z Ciemną Doliną


Kiedy przyszła pierwsza wiadomość o tym, że potężne trzęsienie zrównało z ziemią Katmandu i jego okolice, powiem szczerze, że poczułem bardzo szczególny dreszcz emocji. Czy to przez to, że mam już swoje lata i dorastałem w czasach, gdy każde dziecko nie tylko wiedziało, co to takiego Katmandu, ale nawet i to, że stolicą Albanii jest Tirana, Islandii Rejkiawik, Irak i Iran to nie to samo, a nawet i to, że przywódca tego drugiego nazywa się Reza Pahlavi, czy może z tego względu, że dla mnie sama nazwa Katmandu była czymś znacznie więcej, niż nazwą jeszcze jednego miejsca na kuli ziemskiej, a i to też niekoniecznie dlatego, że Cat Stevens swego czasu nagrał bardzo piękną piosenkę pod takim właśnie tytułem, kiedy się dowiedziałem, że tego miasta już być może nie ma, ogarnęły mnie refleksje znacznie głębsze, niż dzieje się to zwykle, gdy się dowiaduję, że kolejny rejon na ziemi nawiedził kolejny kataklizm.
Otóż dla mnie, i jak sądzę dla wielu moich znajomych z czasów młodości, Katmandu to było coś naprawdę szczególnego, a więc też i dziś, to co Katmandu spotkało, jest dla mnie zdarzeniem szczególnym; powiedziałbym, że wręcz symbolicznym. Koniec tego miasta to Gest, dla którego ja zwyczajnie nie znajduję słów i jedyne co mi przychodzi do głowy, to użycie wobec niego wielkiej litery.
Popatrzmy więc już może tylko na serię zdjęć, tak by każdy z nas, kiedy tylko przyjdzie mu do głowy się zadumać, jaka to kultura, jaka cywilizacja i jak niezwykłej urody i magii miejsce właśnie oberwały, będzie wiedział, o czym mówi.




Oczywiście, serdecznie zapraszam do księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie można kupować książkę o paleniu licha. Polecam serdecznie.

wtorek, 28 kwietnia 2015

Phineas Taylor Barnum, czyli o swiecie, który nam odebrano

Ponieważ do wyborów, wbrew wrażeniu, jakie możemy odnosić, mamy jeszcze kupę czasu, Bóg jeden – bo nawet nie on sam – wie, na ile fascynujących sposobów dni, które nam jeszcze pozostały, jest w stanie wykorzystać kandydat Komorowski, i jakie nowe wnioski z tej prezentacji będą płynąć dla nas, pomyślałem sobie, że może na chwilę od niego sobie odpoczniemy. To przecież nie dalej jak wczoraj mieliśmy aż trzy pokazy takiego zidiocenia, że za każdym razem można było się przestraszyć, że za chwilę coś walnie tak, że to nieszczęsne Katmandu wyda się igraszką. Najpierw pokazał się Daniel Olbrychski w kowbojskim kapeluszu na koniu i oświadczył: „Będę głosować na Komorowskiego”, po nim, z osobnym przemówieniem, przyszedł koszykarz Gortat i powiedział, że on się „cieszy, że nas prezydent gra fair play”, a pod koniec dnia pokazano nam dedykację, którą ów gracz fair play wpisał do księgi kondolencyjnej po Władysławie Bartoszewskim w taki szczególny sposób, że całość została sporządzona ręką pracownika Kancelarii, a on sam dopisał zaledwie jedno zdanie na końcu, w dodatku tak bazgrząc, że z nas tu zebranych, jedynie moja żona, osoba z wieloletnią praktyką zawodową, potrafiła to odczytać.
A więc, o czym tu pisać? O Braunie? Przepraszam bardzo, ale w tej sytuacji to ja już wolę o cyrku. Jak już tu wspominałem, byłem niedawno w cyrku i może od razu powiem, jak to się stało. Otóż ponieważ od kilku miesięcy, regularnie piszę dla „Gazety Finansowej” duże teksty na temat najbogatszych ludzi w historii świata, sam poznaję wciąż to nowe kariery i nowe zdarzenia, niekiedy tak fascynujące, że aż mi wstyd, że przeżyłem tyle lat tak mało wiedząc. I oto jakiś czas temu trafiłem na historię człowieka nazwiskiem Phineas Taylor Barnum właściciela i dyrektora największego cyrku w historii, poczytałem o tym cyrku… i ogranęła mnie autentyczna nostalgia już nawet nie za tym, że nigdy nie zobaczę cyrku prawdziwego, a więc takiego, jaki zbudował Barnum, ale nawet zwykłego, z głupim niedźwiedziem na rowerze, jaki pamiętam z dzieciństwa. I nagle, wracając tramwajem z pracy, ujrzałem, jak ze snu, wielki namiot cyrkowy, cyrkowe wozy, wielki neon z nazwą cyrku i dwie autentyczne żyrafy skubiące sobie spokojnie trawę za siatką tuż przy ulicy. Jak mówię, widok, jak ze snu. A więc nie zastanawiając się długo, kupiłem dwa bilety, dla siebie i dla syna i poszliśmy się odchamić.
No a dziś pomyślałem sobie, że opowiem o wspomnianym Barnumie i być może w ten sposób przynajmniej u niektórych z nas wzbudzę tęsknotę za czasami, które nie wrócą. No a przy okazji ową starą refleksję, na temat tych, którzy wcale się nie uaktywnili ostatnio, ale już od wieków chodzą wokół nas, węszą i kombinują, jak by tu nas ucywilizować. Poznajmy więc Phineasa Taylora Barnuma – człowieka niezwykłego.


Istnieje dość powszechne przekonanie, że jeśli można powiedzieć coś naprawdę interesującego o bohaterze naszych dzisiejszych refleksji, to najprawdopodobniej będzie to rzekomo przez niego sformułowana opinia, że „każda minuta przynosi narodziny kolejnego frajera”. Rzecz w tym, że przede wszystkim Phineas Taylor Barnum, bo o nim będzie nasza dzisiejsza opowieść, nigdy czegoś takiego nie powiedział, a, co może równie ważne, całe jego życie i praca wskazują niezbicie, że kto jak kto, ale on akurat tego nawet powiedzieć nie mógł. A to z tego prostego względu, że on zawsze świetnie zdawał sobie sprawę z tego, że ludzie którym oferuje swój produkt, to wcale nie frajerzy, lecz godni najwyższego szacunku klienci, bez których byłby nikim.
Bardzo ciekawe jest przy tym, kto i dlaczego, wymyślił tę plotkę i rozpowszechnił ją do tego stopnia skutecznie, że wchodząca już w kolejne stulecie opinia publiczna wie, że Barnum to ktoś, kto uważał ludzi za durniów, którzy kupią każde kłamstwo i każdą bzdurę, byle nimi skutecznie pokierować. Bo że za tym oszczerstwem stał plan, nie ma wątpliwości. Komuś musiało mocno zależeć na tym, by Barnuma raz a dobrze ośmieszyć, i ten ktoś musiał wiedzieć, że ten manewr zadziała. Ponieważ w dodatku nie ma żadnych informacji, kto, skoro nie Barnum, coś takiego publicznie powiedział, można podejrzewać, że ów bon mot wymyślił sam oszczerca, zapewne jakiś współczesny Barnumowi dziennikarz. A zatem, czemu on to zrobił i jakim cudem to kłamstwo przetrwało w tak dobrym stanie do dziś? Otóż wydaje się, że odpowiedzią na to jest sam Barnum, człowiek, który jako naprawdę jeden z nielicznych wielkich tamtego – a przecież i tego – świata, zdobył swoją fortunę, mając naprzeciwko siebie zaledwie pojedynczego człowieka i dając mu towar z absolutnie najwyższej półki, a jeśli przy okazji karmił go jakąś iluzją, była to iluzja z całą pewnością obustronnie akceptowana, iluzja, można by powiedzieć, będąca częścią umowy, no i co najważniejsze, iluzja, która nigdy nikomu nie wyrządziła krzywdy. W poprzednim wydaniu „Gazety Finansowej” pisaliśmy o najbogatszym człowieku XIX-wiecznej Ameryki, oraz głowie najbogatszej rodziny w historii całego kraju, Johnie Jacobie Astorze. Co robił Astor, by sobie zasłużyć na tę sławę i pozycję? Najpierw handlował skórami bobrów i bizonów z Indianami, by następnie eksportować je do Europy, a kiedy już zarobił na tym wystarczająco duże pieniądze, zajął się handlem nieruchomościami i zaczął wykupywać kawałek po kawałku Manhattan. I tyle. Takich karier przez całe stulecia było mnóstwo, tyle że Astor może był przy tym bardziej od innych bezwzględny i skuteczny. Czym zatem, dokładnie zresztą w tym samym czasie, zajmował się Barnum? Otóż Barnum robił coś, czego nikt na tego typu skalę nie potrafił się podjąć nigdy wcześniej, ani nigdy już chyba później. Dał mianowicie ludziom rozrywkę na najwyższym poziomie i dzięki temu został drugim po Astorze milionerem w historii Stanów Zjednoczonych. I jestem pewien, że ten rodzaj biznesu, z całym jego wynikiem, musiał innych – poważnych i bardzo ambitnych handlowców i inwestorów – doprowadzać do wściekłości. Ale nie tylko ich. Ten rodzaj biznesu, gdzie nie było ani tajnych umów, ani niszczenia konkurencji, ani wyzyskiwania pracowników, ani niekiedy i skrytobójstw, musiał być jak wyrzut na sumieniu również wszelkiej maści profesorów, intelektualistów i teoretyków biznesu, którzy nie są sobie w stanie wyobrazić, że coś takiego, jak sprzedaż bezpośrednia może odnieść sukces. Ale popatrzmy może dokładniej, o kim rozmawiamy.
Phineas Taylor Barnum urodził się 5 lipca 1810 roku w miasteczku Bethel w stanie Connecticut, jako syn karczmarza i właściciela sklepu z odzieżą, niejakiego Philo Barnuma, jednak, jak się zdaje, największy wpływ na jego przyszłą karierę miał ojciec jego mamy, Phineas Tailor, który poza tym, że był właścicielem ziemskim i sędzią, płynąc z falą najnowszej pasji Amerykanów w postaci loterii, wykazał namiętność do organizowania różnego rodzaju oszukanych gier, i prawdopodobnie nauczył swojego ukochanego wnuka masy fantastycznych sztuczek. Młodemu Phineasowi tak zaimponował talent dziadka, że po kilku niezbyt udanych próbach wejścia w porządny biznes, w którym już od początku próbował wykorzystywać talent do nabijania klientów w butelkę, sam zaczął organizować loteryjne zakłady. Niestety, po kilku latach, kiedy stan Connecticut wprowadził prawny zakaz organizowania loterii, Barnum stracił swoje podstawowe źródło dochodu, sprzedał interes i wyjechał do Nowego Jorku, gdzie w roku 1835 rozpoczął działalność, która miała uczynić go milionerem. Pierwsze co zrobił, to wykupił bardzo starą, niewidomą i niemal kompletnie sparaliżowaną czarną niewolnicę Joice Heith i zaczął ją wystawiać na organizowanych przez siebie pokazach, przedstawiając jako ponad 160-letnią nianię prezydenta George’a Washingtona. I ja nie wykluczam, że to wtedy właśnie pojawili się ci pierwsi oburzeni mędrcy, by zakrzyknąć jednym głosem: „Przecież to jest kłamstwo! Każdy inteligentny człowiek wie, że człowiek nie może dożyć takiego wieku! Czemu ci biedacy tak się dają oszukiwać?”, na co wspomniani „biedacy” spojrzeli na nich z pogardą i wzruszyli ramionami.
Kiedy zaledwie rok później, faktycznie niemal już 80-letnia, Joice zmarła, nastąpiło parę chudych lat i wtedy, w roku 1941, Barnum kupił budynek na rogu Broadway i Ann Street mieszczący słynne nowojorskie Scudder’s American Museum, gdzie zwiedzający mogli dotychczas oglądać różne drobne ciekawostki, zaczynając od wszelkiego rodzaju wypchanych zwierząt, a kończąc na figurach woskowych Indian, i w bardzo krótkim czasie przerobił ów czteropiętrowy gmach w wielki salon wystawowy. Ściany kazał wymalować postaciami zwierząt, wokół pozawieszał flagi i transparenty, całość oświetlił przy pomocy świeżo wynalezionych reflektorów, dach budynku natomiast przebudował w taki sposób, by robił wrażenie wielkiego ogrodu z widokiem na miasto, z którego każdego dnia organizował wyprawy balonem. Jakby tego było miało, wynajął orkiestrę złożoną z najgorszych muzyków w mieście, posadził ich na znajdującym się nad wejściem do Muzeum balkonie i kazał im grać najgorzej, jak tylko potrafili, kalkulując sobie, że w ten sposób przez ów jazgot zachęci ludzi do ucieczki… prosto do wnętrza Muzeum.
1 stycznia 1841 roku Muzeum z wielką pompą zostało otwarte, a oferowane przez Barnuma atrakcje obejmowały cały wachlarz popularnych wówczas rozrywek, takich jak zoo, muzeum figur woskowych, teatr, czy coś absolutnie w tamtych czasach obowiązkowego, mianowicie tak zwany freak show, czyli występy wszelkiego typu ludzkich dziwadeł w rodzaju bliźniąt syjamskich, syren, kobiet z brodą, olbrzymów, czy karłów. Barnum wypełnił swoje Muzeum dioramami, panoramami, kosmoramami, ale znalazło się też tam miejsce dla cyrku pcheł, psa obsługującego maszynę dziewiarską, pień drzewa, pod którym siedzieli uczniowie Jezusa, wystawił kapelusz noszony przez Ulysesa S. Granta, narzędzia do dmuchania szkła, taksydermistów, frenologów, a więc, krótko mówiąc, w owym przedziwnym muzeum było wszystko, co nasz dziwny świat zdołał z siebie wydać, i czego spragnieni emocji i przygód ludzie mogli sobie zażyczyć. Były tam albinosy, ludzie-olbrzymy, ludzie-karły, najgrubszy człowiek na świecie, żonglerzy, magicy, przedziwne kobiety przywiezione z najdalszych zakątków świata, ale też bardzo szczegółowe modele miast, oraz plastyczne rekonstrukcje słynnych bitew, czy wreszcie oczywiście całe menażerie żywych zwierząt.
W roku 1842 Barnum przedstawił swój pierwszy, nie licząc „niani Washingtona”, wielki numer, a mianowicie stworzenie z głową małpy i rybim ogonem, nazwane przez niego Syreną z Feejee. Po „syrenie” pojawił się czteroletni wtedy jeszcze karzeł nazwiskiem Charles Stratton, przedstawiony przez Barnuma jako Generał Tomcio Paluszek, „najmniejszy człowiek, jaki kiedykolwiek chodził po ziemi”. Nauczony przez niego śpiewu i tańca, ale również obdarzony własnym naturalnym talentem, stał się jedną z największych atrakcji w historii owego niezwykłego cyrku. Kiedy miał pięć lat, ku radości widzów pił wino, a w wieku lat siedmiu palił cygara. Mimo że w sposób oczywisty był przez Barnuma wykorzystywany, ten zawsze bardzo dbał o to, by Charles miał wszystko, czego zapragnie, a on sam lubił swoją pracę, był za nią wyjątkowo dobrze wynagradzany, cieszył się niewątpliwą sławą i zawsze utrzymywał dobre relacje ze swoim szefem.
W latach 1844–45, Barnum wyruszył z Tomciem Paluszkiem w trasę po Europie, gdzie spotkał królową Wiktorię, której podobno jego show bardzo się spodobał, a sam Tomcio Paluch tak ją zachwycił i wzruszył, że owo spotkanie stało się dla Barnuma przepustką do największych już sukcesów, a pieniądze, jakie zaczął zarabiać stały się tak duże, że w pewnym momencie planował, i jak najbardziej był w stanie, kupić rodzinny dom Williama Shakespeare’a.
Lata te stały się czasem zarówno wielkich sukcesów, jak i wielkiej fortuny Barnuma. Po trzech latach europejskiego dobrobytu, Barnum wrócił do Nowego Jorku i zaczął kupować kolejne muzea, w tym największe wówczas w kraju, muzeum Peale’a w Filladelfii. Pod koniec roku 1846, liczba osób biorących udział w jego prezentacjach przekraczała 400 tysięcy rocznie.
Wszelkie głosy krytyki, jakoby cały jego biznes oparty był na bezczelnym oszustwie, w dodatku żerującym na najgorszych instynktach, Barnum niezmiennie zbywał wyjaśnieniem, że one „stanowią jedynie rodzaj reklamy, mającej na celu przyciągnięcie publicznej uwagi do Muzeum”. W innym miejscu mówił: „Absolutnie nie wierzę w to, że ludzi można oszukiwać. Wierzę natomiast, że można ich zainteresować i dać im chwilę zabawy”. No i jeszcze coś, co już naprawdę musiało wielu tak zwanych „prawdziwych artystów” wyprowadzić z równowagi: „Najszlachetniejszą ze wszystkich sztuk jest sprawianie radości zwykłemu człowiekowi”.
Podczas swojego pobytu w Europie, Barnum zwrócił pewnego dnia uwagę na wybitnie sławną na kontynencie szwedzką sopranistkę Jenny Lind, popularnie zwaną „Szwedzkim Słowikiem”. Lind była dziewczyną bezpretensjonalną skromną, nieśmiałą, bardzo pobożną i, jak zgodnie podkreślają wszystkie źródła, szczerze oddaną działalności dobroczynnej, a Barnum, mimo że ani o niej wcześniej nie słyszał, ani sam nie wykazywał jakichkolwiek talentów muzycznych, poprosił ją o spotkanie i z miejsca zaproponował, by pojechała z nim do Nowego Jorku i śpiewała w jego „cyrku” przez 150 wieczorów za 1000 dolarów od występu. Lind zażądała całości pieniędzy z góry, a ponieważ Barnum przyjął propozycję bez mrugnięcia okiem, i ona zgodziła się wyruszyć w tę podróż, przede wszystkim licząc na to, że dzięki zarobionym pieniądzom, będzie mogła jeszcze skuteczniej niż dotąd wspierać biedne dzieci w Szwecji. Kiedy Lind we wrześniu 1950 przybyła wreszcie do Nowego Jorku, okazało się, że dzięki wcześniejszym zabiegom promocyjnym Barnuma, od miesięcy była już tam wielką gwiazdą. Kiedy statek przypływał do portu, czekało na nią 40 tysięcy ludzi, a kolejne 20 tysięcy przed hotelem. Zorientowawszy się, jakie pieniądze jej kontrakt generuje, Lind natychmiast zażądała renegocjacji oryginalnej umowy, na co Barnum przystał bez dyskusji, i trzeba przyznać, że ani trochę na tym nie stracił. Popularność Lind w pewnym momencie stała się tak wielka, że bilety na nie Barnum zaczął sprzedawać na aukcjach, a amerykańska prasa ukuła nowy termin – „lindmania”.
Ostatecznie Lind zaśpiewała dla Barnuma 93 koncerty w całych Stanach, co jej dało niemal 350 tysięcy dolarów, natomiast Barnum osiągnął pół miliona dolarów czystego zysku. A przypomnieć należy, że to była połowa XIX wieku.
Zdając sobie sprawę z tego, że to co robi, wielu bardzo wpływowym osobom w Stanach się bardzo nie podoba i jest krytykowane za sprzyjanie najniższym gustom do tego stopnia, że pojawiały się wręcz oskarżenia o promocję czystego zła, za pieniądze pochodzące z występów Lind, Barnum postanowił znacznie przearanżować swoją ofertę i zaczął prezentować swoje teatry, jako pałace kultury i nauki, oraz źródło rozrywki dla obywateli ze średnich klas. Przede wszystkim więc wybudował bardzo nowoczesny, a przy tym największy w mieście teatr, nazywając go „Pałacem Moralnego Nauczania”. Jako pierwszy w Stanach Zjednoczonych zaczął organizować poranki teatralne, tak by zachęcić do udziału w swoich przedstawieniach całe rodziny. W dalszej kolejności zaczął wystawiać melodramaty, farsy, oraz sztuki historyczne, by wreszcie nawet sztuki Szekspira zaadoptować do potrzeb zwykłej publiczności. Organizował wystawy kwiatów, konkursy piękności, pokazy psów, wyścigi kaczek, a nawet konkursy dla niemowląt, podczas których walka toczyła się o tytuł najgrubszego dziecka, najpiękniejszych bliźniąt i tym podobne.
Kolejne lata – mimo, z jednej strony, nieustannych ataków surowych moralistów, a z drugiej wspieranych przez ogólnokrajową prasę intelektualistów – były dla Barnuma czasem coraz większych sukcesów. Najpierw wybudował pierwsze w kraju akwarium, w którym zaprezentował żywego wieloryba, a następnie powiększył do naprawdę wielkich rozmiarów swój gabinet figur woskowych. Jego „Siedem Wielkich Salonów” przedstawiało Siedem Cudów Świata. Stworzył również Wielką Galerię Największych Zbrodniarzy, na która ostatecznie musiał przeznaczyć aż cztery budynki. Opublikował też „Przewodnik po Muzeum”, w którym zawarł informację o 850 tysiącach największych dziwów świata.
Kiedy pod koniec roku 1860 znane już w poprzednich latach z samodzielnej działalności rozrywkowej bliźnięta syjamskie Chang i Eng, żyjące od wielu lat na zasłużonej emeryturze z rodzinami i niewolnikami na farmie w Północnej Karolinie, teraz jednak potrzebując funduszy, by móc wysłać swoje liczne potomstwo do college’u, postanowiły wznowić swoją karierę artystyczną i pojawiły się na 6 tygodni w Muzeum Barnuma. W tym samym też roku przedstawił Barnum człowieka-małpę, oraz mikrocefalicznego czarnego karła, który mówił tajemniczym, stworzonym przez Barnuma językiem. W roku 1862 odkrył kobietę-olbrzyma nazwiskiem Anna Swan, oraz kolejnego karła, który stał się dla niego nowym Tomciem Paluszkiem i z którym odwiedził prezydenta Lincolna w Białym Domu.
Tymczasem Ameryka była pogrążona w wojnie secesyjnej. Wyraźnie pro-unionistyczne sympatie Barnuma, do i tak już dość powszechnej wrogości, dołożyły jeszcze nieprzyjaźń ze strony separatystów, i jak się podejrzewa, to któryś z nich 13 lipca 1865 roku podpalił Amerykańskie Muzeum Barnuma. W jednym z najbardziej spektakularnych pożarów w historii Nowego Jorku, Muzeum spłonęło doszczętnie, sprawiając, że w ciągu zaledwie godziny Barnum stracił niemal milion dolarów. Spaliła się cała ekspozycja, włącznie ze znajdującymi się wewnątrz małpami, niedźwiedziami, lwami, tygrysami, fokami i ptakami. W pewnym momencie przez jedno z okien wyskoczył oszalały z bólu tygrys, przez chwilę zdezorientowany popatrzył na kłębiący się wokół tłum i po chwili został zastrzelony przez policjanta. Na drugi dzień „New York Times” z ledwo skrywaną satysfakcją poinformował o nieszczęściu, zaznaczając jednakowoż, że choć inteligentni ludzie do działalności Barnuma czuli wyłącznie pogardę, trzeba przyznać, że samo Muzeum stanowiło w amerykańskim pejzażu coś autentycznie wyjątkowego, a zatem suma summarum trochę budynku szkoda. Barnum natychmiast spróbował otworzyć nowe muzeum, jednak i ono spaliło się w kolejnym bardzo tajemniczym pożarze zimą roku 1868. Tym razem straty były już zbyt duże, więc ostatecznie Barnum zrezygnował z biznesu, który przyniósł mu taką sławę i tak wielką fortunę, czyniąc go drugim najbogatszym człowiekiem w ówczesnej Ameryce. W czasie swojej świetności Muzeum było czynne 15 godzin dziennie przyjmując każdego dnia aż 15 tysięcy gości. W latach 1841-1865, przy cenie 25 centów za wejście, Barnum obsłużył 38 milionów zwiedzających, co biorąc pod uwagę fakt, że w tamtym czasie ludność Stanów Zjednoczonych wynosiła niecałe 32 miliony, musi być potraktowane z uznaniem.
Kiedy Muzeum ostatecznie przestało istnieć, Barnum wszedł w nowy okres w życiu, z jednej strony rozpoczynając karierę polityczną, a z drugiej uruchomiając swój wielki cyrk. W roku 1871 wraz z niejakim Williamem Cameronem Coupem zainicjował absolutnie fantastyczny projekt pod nazwą „P. T. Barnum's Grand Traveling Museum, Menagerie, Caravan & Hippodrome”, który, operując na trzech arenach, stanowił jednocześnie i wędrowny cyrk i zwierzęcą menażerię, z zakupionym w londyńskim zoo słoniem Jumbo na czele, i oczywiście muzeum wszechobecnych „freaków”, tworząc tym samym największy tego typu show w historii. Cyrk Barnuma na przestrzeni lat funkcjonował pod wieloma nazwami, takimi jak „P.T. Barnum's Travelling World's Fair, Great Roman Hippodrome”, czy „The Greatest Show on Earth”, czy już pod koniec, po połączeniu z Jamesem Baileyem i Jamie L. Hutchinsonem, „P.T. Barnum’s Greatest Show on Earth And The Great London Circus, Sanger's Royal British Menagerie and The Grand International Allied Shows United”, która to nazwa została ostatecznie uproszczona do prostego "Barnum & Bailey's".
Barnum wydał też kilka książek, w tym słynną biografię zatytułowaną „Życie P.T. Barnuma”. Warto na chwilę zatrzymać się nad tą akurat książką, bo na jej przykładzie widać doskonale, dlaczego do dziś mówi się o Barnumie nie tylko jako pionierze nowoczesnej rozrywki, ale również o pierwszym przedsiębiorcy, który do końca zrozumiał potęgę reklamy, na temat której zresztą swego czasu wypowiedział słynne słowa: „Kiedy nie ma promocji, otrzymujemy coś najstraszniejszego, czyli… nic”. Otóż widząc, jak wielką popularnością cieszy się jego autobiografia, postanowił w pewnej chwili Barnum zrezygnować ze swoich honorariów autorskich, tak by ktokolwiek sobie zażyczy mógł ją publikować w najtańszych wydaniach. Tym sposobem, pod koniec wieku doszło do tego, że cały nakład autobiografii Barnuma był tak potężny, że liczbą sprzedanych egzemplarzy na amerykańskim rynku przewyższał go już tylko Nowy Testament.
Dziś Burnum pamiętany jest w najróżniejszy sposób, a więc trochę jako największy oszust wszechczasów, trochę, jako wybitny przedsiębiorca i showman, trochę, jako człowiek, który po prostu chciał dać ludziom zabawę, a niekiedy też jako szczery filantrop. Niektórzy wspominają go również, jako niezwykle wrażliwego polityka, którym był przez wiele lat. I pewnie na sam koniec tych refleksji warto go przypomnieć właśnie jako polityka, czy to za słowa zapisane podczas debaty na temat niewolnictwa, kiedy to powiedział, że „dusza człowieka, stworzona przez Boga, za którą Chrystus oddał życie, nie jest czymś, co można zlekceważyć. Może ona zamieszkiwać ciało Chińczyka, Turka, Araba, czy Hotentota – wciąż jednak pozostaje nieśmiertelnym duchem”, czy może jeszcze bardziej za to choćby, że to głównie dzięki jego zaangażowaniu i jego pieniądzom w roku 1879 uchwalono w stanie Connecticut prawo mówiące, że „żaden środek chemiczny, lek, czy instrument medyczny nie może być użyty przeciwko ludzkiemu poczęciu” – prawo, które, zechciejmy zauważyć, przetrwało niemal cały wiek i zostało zmienione dopiero w Nowym Wspaniałym Świecie w roku 1965.
Pamiętajmy więc o P.T Barnumie, cyrkowcu, magiku i wielkim przedsiębiorcy, który wbrew temu, co się o nim mówi na salonach, nigdy nikogo tak naprawdę nie oszukał, a jeśli został jednym z najbogatszych ludzi w historii Ameryki i świata, to tylko dlatego, że dał owemu światu towar, który miał autentyczną wartość, potwierdzoną przez portfele zwykłych ludzi.

Może kiedyś uda się wydać te historie w osobnej książce. Bardzo bym sobie tego życzył. Dziś natomiast zapraszam do księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie są do kupienia wszystkie moje książki, w tym ta o markach, dolarach, bananach i biustonoszu marki Triumph, a więc też o miłości. Bardzo polecam.

poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Ostatnie przemówienie Bronisława Komorowskiego, czyli Mission Accomplished

Muszę przyznać, że to, co reżimowe media wyprawiają w związku ze śmiercią Władysława Bartoszewskiego stanowi nawet dla mnie zagadkę i pewnego rodzaju wstrząs. Z towarzystwa, którego niewątpliwym reprezentantem był ów dziwny człowiek odeszli już (w kolejności chronologicznej) Jacek Kuroń, Czesław Miłosz, Bronisław Geremek, Wisława Szymborska, no i, zaledwie w zeszłym roku, Tadeusz Mazowiecki, jednak, o ile sobie dobrze przypominam, w żadnym wypadku poziom propagandowego szaleństwa nie był aż tak uderzający. Ja oczywiście, mając świadomości szczególnych nastrojów poprzedzających wybory prezydenckie, rozumiem, jak ciężko jest tym hienom zrezygnować z tak smakowitego kąska, uwzględniając jednak nawet i tę poprawkę, można się zdziwić. Wystarczy może jak wspomnę, że dziś nawet mój teść, a więc człowiek związany z obozem władzy całym swoim sercem, duszą i rozumem, wyraził pewne zażenowanie, oświadczając, że on oczywiście wie, jak wielkim człowiekiem był Zmarły, niemniej jednak…
Pytanie więc, które nasuwa się jako pierwsze i podstawowe, brzmi następująco: Czemu oni to robią? Dla potrzeb dyskusji przyjmijmy, że Władysław Bartoszewski rzeczywiście był wielkim Polakiem i człowiekiem dla Polski zasłużonym. Jednak nawet jeśli przyjmiemy to absurdalne założenie, musimy się zastanowić nad tym, czy oni naprawdę doszli do przekonania, że im bardziej nakręcą tę histerię, tym lepszy wynik osiągnie ich kandydat, a więc owa żałoba to zwykła hucpa, czy są już zwyczajnie tak głupi, że z ich strony mamy w istocie rzeczy do czynienia z pokazem autentycznego bólu? Czy jest taka możliwość, że oni tego Bartoszewskiego do tego stopnia uwielbiali, że przy nim gaśnie nawet wielkość Tadeusza Mazowieckiego? Nawet Szymborskiej? Przypomnijmy sobie, co działo, kiedy tamci umierali, i popatrzmy na to, z czym mamy do czynienia teraz. Przecież między jednym a drugim rozciąga się istny kosmos.
W wieku 94 lat zmarł Władysław Bartoszewski, a w telewizji TVN24 wystąpił Henryk Wujec (swoją droga, ja wciąż czekam na informacje o człowieku, którego on jakiś czas temu przejechał na pasach) i ogłosił, że Bartoszewski odszedł „zbyt wcześnie”. I to też prowokuje pytania. Ile, zdaniem Wujca, powinien żyć ktoś taki jak Bartoszewski, by należało uznać, że nadszedł jego czas. 100 lat, 120, a może 300? Rozumiem, że dla niego 94 to wciąż za mało. A może jest tak, że Wujec świetnie wie, że jeśli człowiek żyje w miarę dobrym zdrowiu całe 94 lata, to powinien Bogu dziękować, że podarował mu tyle aż czasu na danie świadectwa, tyle że wie też, czego od niego wymaga potrzeba chwili i gada, co mu jego cwany instynkt podpowiada. A może faktycznie jest tak, że dla Wujca Władysław Bartoszewski był zjawiskiem tak perfekcyjnie cudownym, że ten idiotyzm był jedyna rzeczą, jaką on był tego dnia w stanie z siebie wydusić?
To jest to, co ja potrzebuje dziś wiedzieć. Czy to możliwe, że dla nich odejście Bartoszewskiego to koniec świata, jaki znamy? Czy to możliwe, że oni są aż tak głupi?
Jak już pisałem, w miniony piątek poszedłem z synem do cyrku. Ponieważ był to cyrk ze zwierzętami, przed wejściem, jak się należało spodziewać, kotłowały się grupki dziewczynek z pomalowanymi na czarno włosami i kolczykami w nosach, wargach, policzkach i brwiach, rozdających ulotki zachęcające do tego, by cyrki bojkotować. Wziąłem jedną z tych ulotek i trafiłem na wiersz podobno Wisławy Szymborskiej, zatytułowany „Zwierzęta cyrkowe”, o następującej treści:

Przytupują do taktu niedźwiedzie
skacze lew przez płonące obręcze,
małpa w żółtej tunice na rowerze jedzie,
trzaska bat i kołysze oczy zwierząt,
słoń obnosi karafkę na głowie,
tańczą psy i ostrożnie kroki mierzą.

Wstydzę się bardzo, ja – człowiek.

Źle się bawiono tego dnia
nie szczędzono hucznych oklasków,
chociaż ręka dłuższa o bat
cień rzucała ostry na piasku.


Zdaję sobie sprawę, że obniżanie poziomu tego bloga ma swoje granice, i ja je właśnie przekroczyłem, jednak chciałem bardzo pokazać, że zawsze może być gorzej. Otóż kiedy Władysław Bartoszewski w roku 2007 podzielił się z nami refleksją na temat Polski, że „jeśli panna nie jest piękna i posażna, to powinna być choć sympatyczna, a nie nabzdyczona”, a ci co go słuchali, wybuchnęli radosnym i pełnym podziwu dla starego umysłu śmiechem, to tym samym zarówno on, jak i ci, co się śmiali, sięgnęli poziomu znacznie, znacznie niższego, niż Wisława Szymborska w wyżej zacytowanym wierszu. A mimo to, ona takiej fety nie otrzymała.
Zbliżają się wybory prezydenckie 10 maja, w których Władysław Bartoszewski nie weźmie udziału. A to sprawia, że Bronisław Komorowski dostanie ten jeden głos mniej. Jednak to nie wszystko. Jest jeszcze coś. Jak wiemy, zabierając głos na niedawnej konwencji kandydata, ten sam Bartoszewski wyjaśnił, że on głosuje na Komorowskiego, bo jemu bardzo zależy, by prezydentem nie został Andrzej Duda, a to w tym jednym celu, by to nie on wygłaszał mowę pożegnalną na jego pogrzebie. Wydaje się więc, że to jest już załatwione. Jeszcze jakieś życzenia? Nie widzę, nie słyszę. W tej zatem sytuacji, myślę, że wszyscy z czystym sumieniem możemy już głosować na Dudę. A przynajmniej ci z nas, którzy wiedzą, że na ich pogrzebie, ktoś taki jak prezydent przemawiać nie będzie.

Zachęcam wszystkich do kupowania moich książek. Wszystkie są do kupienia w księgarni pod adresem www.coryllus.pl i nie ma najmniejszej wątpliwości co do tego, że ta księgarnia to naprawdę ostatnia stacja. Dalej nie ma co jechać.


sobota, 25 kwietnia 2015

O babie co się zebździała, czyli Polska inspiruje

Powiem szczerze, że nie do końca wiem, o co tam dokładnie chodziło, a to z tej prostej przyczyny, że ostatnio, ile razy zostaję skonfrontowany z pewnym rodzajem zidiocenia, staram się oszczędzać i przynajmniej albo nie patrzę, albo nie słucham, albo przynajmniej jestem maksymalnie nieuważny. Poszło w każdym razie o to, że któraś z rządowych agencji operująca na terenie polityki zagranicznej państwa wyemitowała animowany film, w którym Polska jest reklamowana na świecie, jako pierdząca baba.
Ja wiem, że to brzmi jak żart, i to w dodatku żart zdecydowanie nie trzymający poziomu, ale tak to się właśnie stało. Ktoś zamówił, kto inny nakręcił, jeszcze ktoś inny zapłacił, by ktoś jeszcze wreszcie wyemitował ów film, gdzie widzimy kobietę w chustce na głowie podnosząca nogę i chodzi o to, by polskie dzieci mieszkające za granicą, a czujące potrzebę kontaktu z językiem ojczystym potrafiły rozpoznać pewien określony kod kulturowy i przy okazji rozpoznały polskie słowo „pierdzieć”.
Kiedy media podały ową informację, podniosła się jednodniowa wrzawa, głos zabrali wszyscy zainteresowani, na czele z autorem filmu, który stwierdził ni mniej nie więcej, jak to, że on pracuje dla ludzi inteligentnych, a nie dla pierdzących bab i nie rozumie, w czym problem, i, tak jak to ostatnio się dzieje aż nazbyt często, sprawa przestała istnieć.
Ja jednak mam potrzebą powiedzenia paru słów w owym temacie, tyle że nie po to, by kogokolwiek oskarżać o działania prowokacyjne, czy wręcz o nienawiść do Polski, ale by wyrazić podejrzenie, że, jak to niestety bywa zbyt często, mamy do czynienia z typowymi durniami. Autor filmu z pierdzącą babą, którego tożsamości ani nie znam, ani znać nie potrzebuję, jest, moim zdaniem, zwykłym idiotą, który absolutnie szczerze i uczciwie uznał, że ten numer to bardzo pomysłowy, inteligentny, oryginalny, a co najważniejsze, głęboki artystycznie gest i gdyby go wysłać na jakiś festiwal, on mógłby się nawet pokusić o jakąś nagrodę. Ja mam podejrzenie, graniczące z pewnością, że kiedy ów artysta wymyślił obrazek z pierdząca babą, był dokładnie tak samo z siebie dumny, jak musiał być z siebie dumny autor również przez chwilę dyskutowanego logo Województwa Pomorskiego, artysta Pągowski, za które otrzymał od lokalnych władz niemal 100 tysięcy złotych. Dziś wszyscy psioczą na tę żałosną, niemal jakby stworzoną przez upalony umysł, bazgraninę, a ja się obawiam, że Pągowski odczuwa w stosunku do naszej agresji wyłącznie rozgoryczenie, bo jego dobre intencje tak brutalnej krytyki zwyczajnie nie przewidziały.
Pisałem chyba już kiedyś o tym, ale jest dobry moment, by całą historię powtórzyć. Oto lata temu przeczytałem rozmowę z reżyserem filmowym Filipem Bajonem, w której on opowiadał, jak pewnego bardzo wczesnego ranka wracał samochodem z jakiegoś festiwalu, zachciało mu się siusiu, zatrzymał auto, wysiadł, stanął przy drodze i zaczął sikać. I w tym momencie zobaczył tak piękny widok, że natychmiast wpadł na pomysł, by nakręcić film, w którym pokaże to, co właśnie ujrzał. Bajon nie wiedział, co to będzie za film, o czym i po co, jeszcze chwilę wcześniej nie miał nawet pojęcia, że będzie coś kręcił, ale wiedział, że musi to nakręcić, żeby pokazać ten poranek, tę mgłę, tę senną atmosferę i wtedy z tego będzie film jak złoto. Dlaczego tak? Moim zdaniem dlatego, że ten Bajon to dureń. Po prostu. Taki sam dureń, jak Pągowski, ten człowiek od pierdzącej baby i cała rzesza ich kumpli z branży.
Ja nie mam zaufania do artystów wszelkiej maści. Gdy widzę wspaniałego aktora, czytam cudowny wiersz, słucham fantastycznej kompozycji, mam bardzo mocne podejrzenie, że cały talent, jaki ten człowiek miał, poszedł w to, co on właśnie stworzył, a poza tym on nie ma już prawie nic. Mimo to jednak czasem widzę, że niektórzy z nich mają w sobie jeszcze przynajmniej to coś, co sprawia, że się na nich patrzy, jak na ludzi, niezależnie od samego dzieła. Niekiedy widzi się dzieło, potem słucha, czy patrzy na samego twórcę i ma się wrażenie, że kiedy oni wszyscy aplikowali o pozycję, którą dziś zajmują, konkurencja była tak duża, że nagle sama umiejętność śpiewania, pisania, grania, komponowania, rysowania, skakania okazała się zaledwie połową tego, co jest wymagane, by wejść na sam szczyt. Tymczasem my tu nie dość, że nie mamy talentów, to ci wszyscy tak zwani „artyści” okazują się być najbardziej pospolitą hołotą.
Z powodów, które są być może ciekawe, ale dla nas tu dziś nieistotne, byłem wczoraj w cyrku. W prawdziwym cyrku, ze sztukmistrzami, akrobatami, klaunami, z brzuchomówcą i, jak najbardziej, ze zwierzętami. Był to cyrk włoski, z tego co zapowiadano, jeden z najlepszych w Europie. Kiedy pokaz się skończył, wszyscy artyści, począwszy od akrobatów i klaunów, a kończąc na brzuchomówcy, utworzyli dla wychodzących z cyrku szpaler, żeby osobiście każdego widza pożegnać. A więc te dziewczyny uśmiechały się, mówiły ładnie po polsku „dziękuję”, albo „dobranoc”, brzuchomówca podawał ludziom rękę, kłaniał się grzecznie, trzej motocykliści uprzejmie uśmiechali się i też podawali ludziom rękę, i tak to trwało aż do końca, długo po tym, jak pieniądze zostały już skasowane i nikt nikomu nie był już nic winien.
Ja zdaję sobie sprawę, że to przede wszystkim nie musiał być ich pomysł, ale dyrektora tego cyrku, że im się już prawdopodobnie nawet nie chciało na nas patrzeć, no i oczywiście wiem przede wszystkim, jaką opinię ma cyrk, jako taki. Nawet niekoniecznie ze zwierzętami. Nie zmienia to jednak mojego przekonania, że każdy z nich, czy to ów treser słoni, czy ten linoskoczek, czy ta kobieta na koniu, czy ci motocykliści, czy nawet człowiek w liberii przedzierający bilety – czasami mam nawet wrażenie, że i ten wielbłąd – stoją zarówno pod względem artystycznym, intelektualnym, ale też i czysto ludzkim wyżej od tego jakiegoś Pągowskiego, reżysera Filipa Bajona, czy tego śmieszka z pierdzącą babą. Bo oczywiście samo dzieło ma swoją miarę. By to widzieć wystarczy pójść na dowolny polski film do kina, czy wysłuchać nowej piosenki w wykonaniu Macieja Maleńczuka. Jeśli jednak zaczniemy się zastanawiać nad tym, dlaczego oni poza tym, że są tak słabi, są jeszcze tak dramatycznie ponurzy, to odpowiedzieć może być jedna: to wszystko przez to, że są dokładnie tak samo głupi, jak ci, którzy ich wynajmują.

Mocno zachęcam do odwiedzania strony www.coryllus.pl, gdzie można kupować moje książki. I już nic więcej, bo znów ktoś mi powie, że jestem zarozumiały.

piątek, 24 kwietnia 2015

Pożegnanie, czyli o igraniu z ogniem

Modlitwy zostały wysłuchane. Bez względu na wynik majowych wyborów, wielki Polak, patriota i – by nie popadać w niepotrzebny patos – dobry człowiek, Władysław Bartoszewski, będzie miał pogrzeb, o jakim marzył, jaki tak naprawdę dla siebie wyprosił i, co by nie mówić, na który sobie zasłużył. Już mu nie grozi ponura perspektywa, że żegnać go będzie pyszałek i idiota. Chwała niech będzie Panu!
A my już może tylko się zastanówmy, czemu Dobry Bóg uznał za konieczne nie ryzykować.

Oni dzielą i rządzą, a my plujemy im pod nogi

Przed nami kolejny felieton z „Warszawskiej Gazety”. Mam nadzieję, że przynajmniej niektórzy z nas wezmą sobie te słowa naprawdę do serca.

Jeśli pochylimy się nad polityczną historią Polski minionych 25 lat, to co nas powinno zastanowić, to sposób w jaki System rozgrywał nas za każdym razem, gdy decydowały się losy Państwa i Narodu. Rzecz mianowicie w tym, że tak naprawdę oni nigdy nie potrzebowali stosować wobec nas jakichś szczególnie przebiegłych technik manipulacyjnych, nie musieli opracowywać szczególnie wymyślnych sposobów kontrolowania publicznej świadomości, nie mieli najmniejszego powodu wreszcie, by powoływać jakieś specjalne grupy politycznego terroru. Wystarczyło skorzystać ze starej dobrej metody, tradycyjnie określanej nazwą „dziel i rządź” i ją na spokojnie realizować.
Przypomnijmy sobie czas, gdy po roku rządów gangu pod przywództwem Bronisława Geremka, doszło do wyborów prezydenckich, gdzie naprzeciwko Tadeusza Mazowieckiego stanął Lech Wałęsa, a przerażony perspektywą porażki System przeciwko Wałęsie wystawił niejakiego Stana Tymińskiego. Jest dziś oczywiście niełatwo opisać grę owych interesów, niemniej System zaliczył wówczas ciężką porażkę, a Tymiński, zamiast zneutralizować Wałęsę, wyeliminował z gry Mazowieckiego, co spowodowało, że wobec nowego prezydenta trzeba było użyć środków specjalnych.
Mam nadzieję, że pamiętamy też pierwsze prawdziwe wolne wybory parlamentarne roku 1991, kiedy to do Sejmu weszło 29 różnych – głównie prawicowych i wzajemnie skłóconych – ugrupowań, z których 11 wprowadziło zaledwie jednego posła. Jeśli ktoś myśli, że ja przesadzam, przypominam, że zwycięzca owych wyborów, czyli Unia Demokratyczna uzyskała 13,5% głosów, następni w kolejce komuniści – 13%, a cała reszta została podzielona między tak zwana „prawicę”. A teraz proszę bardzo wszystkich o minimum refleksji.
Pamiętamy zapewne wybory prezydenckie roku 1995, kiedy już było wiadomo, że Wałęsa to agent, z drugiej strony mieliśmy błękitną koszulę Aleksandra Kwaśniewskiego, a System, by ostatecznie doprowadzić do rozgrywki Wałęsa-Kwaśniewski, przeprowadził na prawicy taki festiwal patriotyzmu, że ostatecznie na placu boju został tylko… Wałęsa. Ja to pamiętam jak najgorszą zarazę.
Od roku 1990 mija 25 lat i pod pewnym szczególnym względem są one naznaczone dwoma stałymi – proszę mi wybaczyć to określenie – przekleństwami. Otóż z jednej strony, patriotyczna Polska tak naprawdę nigdy nie miała choćby jednego polityka, który potrafiłby skutecznie wystąpić przeciwko potędze Systemu, a z drugiej, ta sama Polska pozostawała tak okrutnie bezradna wobec tak żenująco prostego przekrętu, jak owo wspomniane wyżej „dziel i rządź”.
I oto po latach, niemal jak dar od Boga, pojawia się Andrzej Duda. I ani mi w głowie sugerować jego absolutną wybitność, ani mi w głowie twierdzić, że oto ktoś, kto nas ostatecznie wyzwoli. Nic podobnego. Żyjemy w czasach ostatecznych, natomiast ja twierdzę, że przed nami człowiek, który jest w stanie pokonać Bronisława Komorowskiego i dać nam choćby chwilę oddechu. A na to System wychodzi z tym samym co 25 lat temu przekrętem i stawia nam przed oczami prawdziwych tytanów: Grzegorza Brauna i Pawła Kukiza. Prawdziwych patriotów. A my kamieniejemy bezradni jak dzieci.
Mamy jeszcze niespełna trzy tygodnie. Proszę, opamiętajmy się.

Niezmiennie przypominam, że jeśli ktoś pragnie kupić sobie którąś z moich książek, najprościej będzie udać się do internetowej księgarni pani Lucyny Maciejewskiej pod adresem http://coryllus.pl/?page_id=69 i złożyć zamówienie. Szczerze polecam.

czwartek, 23 kwietnia 2015

Czy debil potrafi napisać ładną notkę, czyli o blogowaniu zintegrowanym

Pisałem tu stosunkowo niedawno na temat dość starego już i wydawałoby się zużytego zjawiska – bo jest to w istocie socjologiczne zjawisko – znanego pod nazwą „Korwin”. Mówiąc bardzo krótko, poruszając ów temat, chciałem wskazać na fakt, że cały praktyczny sens obecności Janusza Korwina Mike w polskiej przestrzeni politycznej polega na tym, by uwodzić osoby nieletnie o nadmiernie rozbudzonych intelektualnych aspiracjach, ale też niektórych starszych już obywateli, którzy jednak zatrzymali się w rozwoju właśnie gdzieś tak na poziomie małoletniości, i polityka dla nich to wciąż zaledwie obsesyjna gra w Eurobusiness, gdzie wprawdzie nic nie dzieje się naprawdę, ale przynajmniej można mieć wrażenie, że człowiek o czymś decyduje. Pisałem o Korwinie-Mike, opisując jego metodę polegającą na tym, że najpierw wymyśla się możliwie najbardziej szokująca tezę, następnie, przy zastosowaniu najbardziej prymitywnej sofistyki, dowodzi się jej prawdziwości, a dalej już tylko czeka się na okrzyki podziwu, że no naprawdę tym razem to ten Korwin wszystkich zmasakrował.
Dziś wiem, że Janusz Korwin-Mike swoje przekonanie o konieczności wprowadzenia do polskich szkół polityki, gdzie tak zwani „normalni” uczniowie będą systemowo rozdzielani od „debili”, głosi już od dawna, ja jednak o tym czymś usłyszałem po raz pierwszy dopiero niedawno, przy okazji wywiadu, jakiego ów dziwny człek udzielił telewizyjnemu programowi „Kropka nad i”. Powiedział tam Korwin-Mike, że jest on absolutnie przekonany, że dla dobra jednych i drugich, „debili” (on używa takiego określenia) należy od dzieci normalnie inteligentnych izolować, by jednych i drugich uchronić przed zepsuciem. Jego zdaniem, w opisanej sytuacji, dzieci mądrzejsze, przez swoje wrodzone okrucieństwo, „debili” będą dręczyć, „debile” natomiast będą coraz bardziej się w sobie zamykały. On sam zresztą, jak chętnie przyznał, gdyby miał dziecko z zespołem Downa, prędzej by dla niego szukał towarzystwa wśród innych sobie podobnych, choćby i znalezionych w Internecie, niż narażał na okrutne traktowanie ze stronnych „normalnych” kolegów.
I ja, powiem szczerze, na tego typu gadkę reaguje wzruszeniem ramion. Mam okazję obserwować Korwina od wielu już lat, na różnych poziomach owego szaleństwa, i chyba nie ma nic takiego, co by mnie tu mogło jeszcze poruszyć. Stało się jednak tak, że parę dni temu w Salonie24 trafiłem na notkę blogera Grzegorza Świderskiego, powszechnie znanego libertarianina ze stajni wspomnianego Korwina-Mike, podpisującego się inicjałami GPS, w której ten uzupełnia wypowiedź swojego intelektualnego przywódcy, dość obszernie przy okazji wyjaśniając, o co chodzi z tymi deblami. Już sam tytuł notki „Czy chciałbyś się uczyć z debilem?” mówi wiele, jednak warto zanurzyć się w szczegóły, gdzie otrzymujemy coś takiego:
Ale to oczywiście nie znaczy, że należy jedne dzieci od innych izolować. W normalnej szkole powinny być co jakiś czas lekcje typu: „spotkanie z ciekawym człowiekiem” i powinien to być nie tylko znany podróżnik czy poeta, ale też debil czy kaleka, a jeszcze lepiej podróżnik-debil i poeta-kaleka. Niech dzieci poznają innych – wtedy łatwiej o tolerancję i akceptację. Ale wspólna nauka powinna być w gronie równych sobie – nie tylko umysłowo, ale i równych sobie temperamentem.
Debilizm to stan lekkiego upośledzenia umysłowego. Takie dzieci istnieją. Nie powinno się ich uczyć razem z dziećmi normalnie się rozwijającymi. Niezależnie od poglądów jakichś psychologów na ten temat nie ma w takiej tezie nic obraźliwego. Takie naukowe tezy można i należy stawiać. A potem potwierdzać lub obalać. Przysłowie: „z jakim przystajesz, takim się stajesz” należy weryfikować, a nie obrażać się na nie”.
Jeśli ktoś myśli, że ja się tu będę teraz znęcał na blogerem Świderskim i analizował poziom debilizmu, przez niego akurat reprezentowanego (swoją drogą, skoro już mówimy o weryfikowaniu danych, wypadałoby rzucić okiem choćby na zdjęcie, jakie on sam uznał za stosowne zamieścić na swoim blogu), jest w dużym błędzie. Ponieważ ja wiem, że debili takich jak Świderski, czy Korwin-Mike jest znacznie więcej i w pewnym sensie oni stanowią autentyczna plagę, pozwolę sobie na tak zwaną merytoryczną polemikę.
Otóż, jak już zresztą miałem okazję parę razy w różnych miejscach wspominać, przez niemal dziesięć lat pracowałem w gimnazjum i liceum, gdzie w każdej klasie znajdowało się przynajmniej jedno dziecko autentycznie opóźnione w rozwoju. Niekiedy opóźnione bardzo. I proszę sobie wyobrazić, że przez te wszystkie lata, ja ani nie spotkałem się z choćby jednym przypadkiem wspominanego przez Korwina okrucieństwa w stosunku do owych „debili” ze strony tak zwanych dzieci „normalnych”, ani też, co może jeszcze ciekawsze, nie zauważyłem, by zasada przytaczana przez Świderskiego za Korwinem „z jakim przystajesz, takim się stajesz” realizowała się w jakiejkolwiek innej formie, jak tylko w tej, że dzieci „gorsze”, korzystając z tej wyjątkowej okazji, stopniowo nabierały siły, natomiast dzieci „lepsze”, nic nie tracąc ze swojej intelektualnej przewagi, stawały się bardziej wrażliwe, bardziej opiekuńcze i bardziej cierpliwe. A przez to mądrzejsze. Przystając z „mądrymi”, debile stawały się intelektualnie sprawniejsze, natomiast „mądrzy” przystając z „debilami” doznawali oświecenia, o jakim inaczej nawet nie mogłyby nawet marzyć.
I powiem szczerze, że gdybym dziś któregokolwiek z tych, którzy na jakąkolwiek refleksję mogą sobie pozwolić, poprosił o to, by w jakikolwiek sposób skomentował słowa Korwina-Mike, czy blogera Świderskiego, oni by jedynie splunęli z pogardą, a jeśli by zdecydowali się na jakiś komentarz, to może wyłącznie na to swoje stare „Jeeee, jaki ciul!”.
Piszę ten tekst i mam straszną, nieposkromioną wręcz, potrzebę powiedzenia czegoś, co pozwoli mi już tak do końca załatwić problem zarówno Janusza Korwina-Mike, blogera GPS, jak i całej tej hołoty, która wbija w nas te swoje przenikliwe spojrzenia i zastanawia się, czy jeśli oni się do nas za bardzo zbliżą, to nie dostaną jakich pryszczy, czy wrzodów, które zburzą im ów, tak starannie przez wszystkie te lata pielęgnowany, wizerunek – tu znów pojawia mi się przed oczami owo niezwykłe zupełnie zdjęcie blogera Świderskiego w tych ciemnych okularach i komórką przy uchu. I nic nie umiem wymyślić. To znaczy, nie do końca nic. Jednak nic takiego, co by się wiązało ze słowami. Tu pozostaje wyłącznie brutalna siła.

Zapraszam wszystkich do księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie są do nabycia wszystkie moje książki. Powiedziałem wszystkich, jednak muszę się poprawić. Blogera Świderskiego nie zapraszam. Jemu to co tam jest napisane mogłoby rozwalić mordę i miałbym go na sumieniu.

środa, 22 kwietnia 2015

Myszy i ludzie, czyli czy Andrzej Duda to przypadkiem nie Żyd?

Ponieważ paru naszych znajomych postanowiło w ostatnich dniach ujawnić swoje zamiary wobec zbliżających się nieubłagalnie majowych wyborów i owe deklaracje zrobiły nie tylko na mnie pewne wrażenie, pomyślałem, że tym razem nie napiszę zwykłej notki, w której będę im wszystkim po raz setny tłumaczył jak sztachecie w płocie, że pycha to grzech, ale opowiem im dowcip. Posłuchajcie:
Do dyrektora cyrku przyszedł skromny pan ze skromną walizeczką i zaproponował swoje usługi. Kiedy dyrektor poprosił go, żeby pokazał, co potrafi, ten otworzył walizeczkę, z której natychmiast wyskoczyły myszy we frakach, wyciągnęły muzyczne instrumenty, rozłożyły pulpity z nutami, usiadły na specjalnie przygotowanych krzesełkach, jedna z nich zajęła miejsce dla dyrygenta, inna stanęła ze skrzypcami obok i wszystkie zaczęły najpiękniej na świecie grać „Cztery pory roku” Vivaldiego. Gdy występ dobiegł końca, myszy się grzecznie ukłoniły, złożyły sprzęt, wskoczyły z powrotem do walizki, człowiek w garniturze walizkę zamknął i spojrzał wyczekująco na dyrektora. Dyrektor chwilę pomyślał i odpowiedział: „No wie pan, nie będę ukrywał, że jestem pod wielkim wrażeniem. Czegoś podobnego w życiu nie widziałem. Jest jednak pewien kłopot. Czy ta trzecia od lewej w drugim rzędzie to przypadkiem nie Żyd?
A teraz, durnie, możecie się zacząć śmiać. Albo pluć ze złości. Dla mnie to i tak bez znaczenia.

Całą resztę zapraszam do księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie są do kupienia wszystkie moje książki. Polecam serdecznie.

wtorek, 21 kwietnia 2015

Krew Jezusa nigdy mnie nie zawiodła, czyli to nie jest książka o rock and rollu

Kiedy pisałem – dziś myślę, że pod pewnymi względami, najważniejszą ze wszystkich – swoją książkę o muzyce, mój pierwszy plan był taki, by ją zatytułować „Philthy Animal vs. Kylie Minogue, czyli podwójny nokaut”. Niestety, niemal natychmiast zainterweniował Gabriel, a więc, jak by nie było, wydawca, i powiedział, że taki tytuł nie wchodzi w grę, bo nikt go nie zrozumie. A ja uznałem, że on ma jak zwykle rację, pomyślałem nad czymś alternatywnym, no i w końcu uznałem, że zostawię ów „podwójny nokaut”, natomiast zamiast tych dwojga dam po prostu rock and rolla i jakoś to będzie. No i ostatecznie książka została skończona i wydana pod tytułem „Rock and roll, czyli podwójny nokaut”.
Jak już wspomniałem we wczorajszej notce, na minionych targach w Warszawie sprzedaliśmy owej książki wyjątkowo dużo, a ja nie mogłem nie zauważyć, że to wcale nie dzięki owemu fantastycznemu tytułowi, ale wręcz wbrew niemu. Nie mogłem bowiem nie stwierdzić z pewnym smutkiem, że gdybyśmy się jednak trzymali oryginalnego tytułu, wynik byłby pewnie znacznie lepszy. Bo, nie oszukujmy się, rock and roll, jako znak i symbol, znaczy znacznie mniej, niż te dwa nazwiska. I co do tego nie ma kwestii. No a przede wszystkim, moja książka, tak beztrosko zatytułowana, „Rock and roll, czyli podwójny nokaut” w żadnym wypadku nie jest książką o rock and rollu.
Mogło też jednak być tak, że ten wynik to dzięki dobremu słowu księdza Tomasza, który jeszcze w zeszłym roku wyznał mi, że korzysta z „Podwójnego nokautu” podczas rekolekcji, a który w sobotę pojawił się niemal jako pierwszy i nam swoją obecnością ładnie pobłogosławił. Tak czy inaczej, kiedy ksiądz już poszedł, do stoiska podchodzili obcy ludzie, brali tę książkę do ręki, patrzyli na tytuł i często mówili „Nie słucham rock and rolla”, a ja im na to niezmiennie tłumaczyłem, że to nie jest książka o rock and rollu, ani tak naprawdę do końca o muzyce, ale o życiu i śmierci, tyle że kiedy ją pisałem… i tak dalej i w tym kierunku. Pokazywałem im fragmenty, wyjaśniałem swoje intencje, no i, jak mówię, sytuacja się rozjaśniała, a Bartek musiał dokładać kolejne egzemplarze. W końcu, kiedy te się skończyły, przyjechał Michał z Foto Magu i uzupełnił nam ofertę tym co miał u siebie w księgarni.
Dziś jest tak, że mam już gotową praktycznie kolejną część rozważań na temat muzyki i rzecz teraz tylko w tym, żeby się udało przekazać tę oto wiadomość, że aby dać się uwieść tematowi, naprawdę nie trzeba zbierać płyt i jeździć na festiwale. Wystarczy mieć uszy i serce otwarte. Jeśli to się uda, jestem pewien, że uda się też przekonać Gabriela, by pójść o krok dalej. Dziś zachęcam do kupowania mojej książki o muzyce, której nie sposób nie słyszeć http://coryllus.pl/?wpsc-product=rock-and-roll-czyli-podwojny-nokaut, i proponuje jeden szczególny tekst właśnie stamtąd:

Kiedy byłem jeszcze dzieckiem – ale przecież i teraz, kiedy sam mam już dzieci – wciąż pojawiała się pokusa zabawy, polegającej na typowaniu najlepszej piosenki, najlepszej płyty, czy też najlepszego zespołu, jak to dziś lubią mówić młodzi i starzy, „ever”. Pamiętam, że wówczas, nawet nie przez to, że jakoś szczególnie lubiłem słuchać Pink Floyd, ale z czystego, nieopanowanego zachwytu, ile razy ktoś mnie pytał, jaki „numer” uważam za swój ulubiony, niezmiennie odpowiadałem, że „Atom Heart Mother”. Ani „Fat Man” Jethro Tull, ani „I Want You” Dylana, ani nawet „Babe, I’m Gonna Leave You” Led Zeppelin, “Elegy” Colosseum, ani “Take A Pebble” ELP, ani “Cadence and Cascade” King Crimson, ale właśnie „Atom Heart Mother”.
Dziś oczywiście, ten utwór, bo trudno powiedzieć, że piosenka, nie robi na mnie już tak wielkiego wrażenia, choć oczywiście marnego słowa na niego nie dam powiedzieć. No ale wciąż, tak jak wtedy, pojawia się ten sam dylemat, tyle że formułowany w ów szczególny sposób: „Tatusiu, jaka jest najlepsza piosenka na świecie?” I powiem uczciwie, że dziś mi jest bez porównania trudniej wytypować tę jedną, jedyną piosenkę, jest po prostu najlepsza. Myślę, że powodem tego nie jest to, że ich jest znacznie więcej – w końcu od lat 70, tak wiele się nie zdarzyło – ale zwykły sentyment. Człowiek robi się coraz starszy, wspomnienia stają się coraz intensywniejsze, a przy okazji też o wiele bardziej związane są z wciąż zmieniającymi się nastrojami, no i wtedy o wiele łatwiej jest jednego dnia powiedzieć, że nigdy nie wydarzyło się nic wspanialszego, niż „Riders on the Storm”, by już następnego uznać, że to jednak będzie wciąż dylanowskie „I Want You”, lub któraś z piosenek The Smiths, czy choćby i „Without You I’m Nothing” Placebo, albo zwyczajnie – „Sittin’ on the Dock of the Bay” Otisa. No i w tej sytuacji, moje biedne dziecko musi pozostać w tym swoim pragnieniu uporządkowania świata kompletnie samotne.
Myślę jednak, że jest coś, co, z pewnym oczywiście ryzykiem, można określić jako piosenkę – tym razem, w odróżnieniu od niegdysiejszego „Atom Heart Mother”, jako piosenkę właśnie, a nie utwór – pod każdym względem najwspanialszą, największą, najgłębszą, najradośniejszą, najsmutniejszą, łączącą w sobie wszystko to, co sprawia, że od czegoś nie jesteśmy w stanie już do końca naszego świata uciec. Mam tu na myśli ponad 70 minutową kompozycję Gavina Bryarsa zatytułowaną „Jesus Blood Never Failed Me Yet”.
Króciutko opowiem, co to jest takiego. Otóż sama kompozycja, jak wspomniałem, trwa ponad 70 minut, jednak wszystko opiera się na bardzo krótkiej frazie, wyśpiewanej przez anonimowego menela, znalezionej i nagranej przez Bryersa, i stanowiącej podstawę tego dzieła, o następującej treści: „Jesus blood never failed me yet. This one thing I know that He loves me so”. I tak w kółko, przez ponad 70 minut, albo a capella, albo z towarzyszeniem kwartetu smyczkowego, ewentualnie całej orkiestry. Nagrany śpiew jednego „dziada”, i do tego śpiewu stworzona cała potężna kompozycja. Powtarzam – jedna prosta fraza melodyczna na okrągło, przez ponad 70 minut.
Oczywiście dla każdego, kto wie, na czym polega urok tradycyjnych indyjskich mantr, czy – bardziej już lokalnie wyśpiewywanych po polskich wsiach „Godzinek” – jest też oczywiste, w jaki sposób można spędzić znacznie ponad godzinę w czystym zachwycie, który przelatuje jak krótka chwila, my jednak mówimy o piosence, a więc o tym, co dał nam ten – zresztą zmarły chyba jeszcze nawet zanim zdołał to co stworzył usłyszeć – pijaczek. Otóż ja nie wiem, czy on ów tekst i melodię wymyślił sam – podejrzewam, że jest to bardzo prawdopodobne – ale już zupełnie niezależnie od tego, co pozwolił stworzyć geniusz samego Bryarsa, czy choćby i nawet Toma Waitsa, który przejmuje od naszego dziada ostatnią partię tego utworu, to jest fantastyczna piosenka. To jest coś tak pięknego, że ja, choć niekiedy z prawdziwym bólem serca, muszę powiedzieć, że zwyczajnie wznosi się ponad wszystko, co się zdarzyło zarówno wcześniej, jak i później. I że wszystkie tak ukochane przez mnie piosenki zwyczajnie nie stanowią dla tego czegoś jakiejkolwiek konkurencji.
O co chodzi? Jak już wcześniej napisałem, było przez te wszystkie lata dziesiątki piosenek, które nam towarzyszyć będą już do końca. Piosenek naprawdę pięknych, cudownych, najlepszych. Jest jednak coś takiego w tej jednej frazie „Krew Jezusa jeszcze nigdy mnie nie zawiodła. To jest to, co wiem. Że On mnie bardzo kocha”, i jej melodia, jej słowa, sposób, w jaki została zaśpiewana, ten biedniusieński głos, co sprawia, że tak chętnie się tego słucha w nieskończoność. Jestem pewien, że nawet Bob Dylan ze swoim „I Want You” nie dałby rady. Nawet Doorsi ze swoim jeźdźcami po trzecim, niech będzie, że czwartym, piątym razie, musieliby przestać. Co ja mówię Doorsi? Nawet Aretha Franklin, kiedy skończyłaby śpiewać „Say a Little Prayer” po raz dziesiąty, też by w końcu musiała przerwać, i zaczęła słuchać tego samotnego człowieka.
Gavin Bryars w pewnym momencie swojego życia usłyszał tego biedaka i zrozumiał, co mu się zdarzyło odnaleźć. Reszta, to już wyłącznie kwestia jego wrażliwości. Nie mam nawet pewności, czy umiejętności kompozytorskie mogły tu mieć jakiekolwiek znaczenie. W końcu, nie sądzę, by technicznie, stanowiło to jakieś bardzo ciężkie zadanie. On po prostu do tej piosenki dopisał odpowiednią instrumentację. No a wszystko zamknął już Tom Waits. Jeszcze jeden geniusz.
Jeśli udało mi się kogoś tutaj zachęcić, muszę od razu go zmartwić. Ta płyta, o ile mi wiadomo, jest już nie do kupienia. Na youtubie można znaleźć kilka krótszych wersji, również w formie tak zwanych „coverów”. No ale, przynajmniej wciąż jest szansa, zorientować się, co miałem na myśli, mówiąc, że mamy do czynienia z najpiękniejszą piosenką w historii, jak najbardziej, muzyki popularnej. W końcu, w ostatecznym rachunku, i tak wszystko sprowadza się do tej melodii i tego tekstu.
Czasem sobie myślę, że kiedy Jezus przyjdzie do nas po raz drugi i otworzy wszystkie groby, jest duża szansa, że spotkamy nie tylko naszych najbliższych, ale również i Billie Holiday, i Johnnego Casha, i Johna Coltrane’a, ale też i jego – tego szczególnego człowieka bez nazwiska.
No a teraz już tylko słuchajmy. W międzyczasie bowiem pojawiła się wersja pełna.



poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Raport z wolnego miasta

Nie umiem powiedzieć, które to z kolei były moje targi, natomiast gdy chodzi o Wydawców Katolickich, to chyba trzecie i mam wrażenie, że w pewnym sensie najbardziej udane ze wszystkich dotychczasowych, w jakich zdarzyło mi się w ogóle brać udział. Od razu jednak muszę wyprowadzić z błędu wszystkich tych, którzy sobie od razu pomyśleli, że zaliczyłem jakąś rekordową sprzedaż. Akurat nie w tym rzecz. Sprzedaż wprawdzie była na przyzwoitym, choć raczej zbliżonym do dolnego, poziomie. To co mnie natomiast zachwyciło i dało mi tyle satysfakcji, to fakt, że chociaż tym razem nie miałem ze sobą żadnej nowej książki, która ciągnęłaby ogólną sprzedaż, podobnie Gabriel, poza nowym wydaniem pierwszego tomu Baśni, nie bardzo był w stanie mi tu pomóc, a mimo to naprawdę nie było źle, no i, co wcale nie najmniej ważne, po raz pierwszy miałem przyjemność dorzucić się do ceny wynajęcia stoiska, to fakt, że książki kupiło wyjątkowo dużo osób, które wcześniej ani o nich, ani o wydawnictwie Coryllusa, nie słyszały. Naprawdę bardzo dużo osób zdecydowało się kupić te książki tylko przez to, że je sobie obejrzało i dało się zachęcić tam na miejscu.
Najlepiej świadczyć powinien o tym, że tym razem to nie blog mi najbardziej pomógł, świadczyć fakt, że akurat najwięcej sprzedałem „Listonosza” i „ Rock and rolla”, a zatem polityki tu było naprawdę bardzo mało. Jeśli sobie przypomnę, jak to podczas pierwszych moich wypraw targowych, poza czytelnikami bloga, nie miałem praktycznie klientów, po tych dwóch dniach jestem pod naprawdę dużym wrażeniem.
Ale zdarzyło się jeszcze coś, co uważam za dobry znak. Otóż w sobotę na targach pojawił się Bogdan Rymanowski ze swoim wywiadem z Małgorzatą Wasserman. Ponieważ tak się składa, że mój syn lubi Rymanowskiego zupełnie bezinteresownie, pomyślałem, że kupię mu tę książkę i przy okazji poproszę Rymanowskiego o dedykację. I oto doszło do takiej wymiany:
-Czy mógłbym prosić o dedykację dla syna?

- Proszę bardzo. Jak syn ma na imię?
- Antoni.
- A nazwisko?
- Wie pan, może to opuśćmy, bo to jest akurat takie nazwisko, które trzeba by było pewnie literować, a po co się męczyć?
- Ależ nie ma problemu.
- No to niech będzie. O-s-i-e-j-u-k.
- To bardzo znane nazwisko.
- Chyba nie.
- Owszem, tak.
- Pan zna?
- Oczywiście, że znam. Pan pisze, tak?
- Piszę.
- Miło mi.
- Mnie również.


Uprzedzając wszystkie złośliwości, chciałbym od razu powiedzieć, że ja to wszystko wiem i wszystko rozumiem, jednak chciałbym zwrócić uwagę na dwie rzeczy. Przede wszystkim po raz kolejny się okazało, że oni nas czytają i to oczywiście daje satysfakcję. Druga natomiast rzecz to ta, że on się jednak do tego przyznał, prawda? A nie musiał. Mógł dać mi do zrozumienia, jak wielu innych dotychczas, że oni stanowią inny krąg i bzdurami się nie zajmują. Jestem pewien, że Feusette by się nie przyznał. Skwieciński, Zaremba, Karnowski, Terlikowski, Mazurek, Nykiel – oni by tę wiedzę zachowali dla siebie. Rymanowski mógł być dyskretny, ale machnął na nią ręką i moim zdaniem to świadczy o nim jak najlepiej.
No i jeszcze wiadomość niemal już z ostatniej chwili. Już pod koniec dnia w niedzielę, miałem okazję podarować swoje „Licho” cudownego księdzu Waldemarowi Chrostowskiemu. Podarowałem mu tę książkę, on mnie poprosił o dedykację i adres mailowy, uścisnęliśmy sobie dłonie i jeśli o mnie idzie, to jest to dla mnie coś, na co bym mógł zamienić całą resztę.
I tyle. Jeśli przyjdą mi do głowy jakieś nowe refleksje, to się oczywiście nimi podzielę. A jeśli będą jakieś reakcje ze strony księdza, poinformuję natychmiast.

Już 7 maja będziemy z Gabrielem i Dr.Wallem w Opolu na uniwersytecie rozmawiać o nadchodzących wyborach. Tydzień później w Warszawie zaczynają się targi na stadionie, gdzie również będę, prawdopodobnie od początku do końca. Do tego czasu zachęcam do odwiedzania księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie jest wszystko pod ręką.

piątek, 17 kwietnia 2015

Baba, pies i mózg, czyli o nieskończonej wyobraźni prezydenta Komorowskiego

Przedstawiam kolejny felieton z „Warszawskiej Gazety”. Mam wielką nadzieję, że jego przesłanie zdąży przed tymi durniami od Korwina, którzy najwidoczniej nie zamierzają spocząć dopóki tego wszystkiego ostatecznie nie rozpieprzą.

Ponieważ wśród czytelników „Warszawskiej Gazety” większość to osoby poważne i niechętnie oddające się czynnościom niepotrzebnym, tu akurat, jak sądzę, nazwisko niejakiego Łukasza Jakóbiaka musi pozostawać nieznane. Podobnie jak nieznany jest prowadzony przez niego na youtubie show sprowadzający się do rozmów z celebrytami. Otóż jest tak, że ów Jakóbiak do najnowszego ze swoich programów zaprosił samego Bronisława Komorowskiego, z którym przeprowadził kilkunastominutową rozmowę, której, jak sądzę, jedynym celem było pokazanie Komorowskiego, jako sympatycznego głupka, takiego, jakim zapewne jest każdy z sympatyków wspomnianego programu.
Jak wiele z kampanijnych gestów wykonywanych ostatnio przez sztab Bronisława Komorowskiego, i ten został, właściwie przez wszystkich komentatorów, potraktowany jako ciężka wpadka, a sam program i jego autor trafiły na równie pochyłą z tego prostego powodu, że najnowsza polityczno-medialna historia kraju nie zna chyba aż tak żenującego przykładu propagandowej manipulacji, gdzie wszystko od początku do końca jest tak zawstydzające, że jedyną reakcją będzie już tylko oblać się rumieńcem i wejść pod stół.
Ja jednak zwróciłem uwagę na coś, co musi stanowić wyczyn nawet w przypadku tak już kompletnie sprawdzonym i opisanym, jak przypadek Bronisława Komorowskiego. Oto w pewnym momencie rozmowy – przypomnijmy, że, jak się domyślamy, precyzyjnie przygotowanej i prowadzonej wedle bardzo precyzyjnego kampanijnego planu – ów Jakóbiak zwraca się do kandydata z prośbą, by wymienił trzy rzeczy, które ten by zabrał ze sobą na bezludną wyspę, i na to, wydawałoby się dające tyle możliwości, pytanie Bronisław Komorowski odpowiada, co następuje: „No wie pan, wbrew pozorom nie wziąłbym książki, bo mam dużą wyobraźnię, natomiast jako harcerz, wziąłbym rzeczy praktyczne, które pozwoliłyby mi przeżyć”. A więc? – pyta, zdecydowanie w tej szczególnej sytuacji niepolitycznie, Jakóbiak, na co Komorowski odpowiada: „Pewnie jednak towarzyszkę życia”. I w tym momencie, zamiast uznać, że w przypadku akurat Prezydenta, owa „towarzyszka” starczy nie tylko za trzy, ale i dziesięć rzeczy, które nasz gajowy mógłby wziąć ze sobą na bezludną wyspę, Jakóbiak naciska głupio, informując, że mamy przecież jeszcze trochę miejsca. Prezydent myśli, myśli, myśli… i wreszcie odpowiada: „To może psa”. Jeszcze coś? Owszem: „Wspomnienia”.
Może wyjaśnię nieco bliżej, w czym rzecz. Pada pytanie, znane od pewnie już setek lat, o tę nudną jak jasna cholera bezludną wyspę, a z nim – zwłaszcza w sytuacji kampanii wyborczej – pytanie, gdzie można już tylko robić wrażenie. Bez najmniejszego wysiłku. I oto Pierwszy Obywatel Prezydent Komorowski odpowiada: „Gdybym znalazł się na bezludnej wyspie nie wziąłbym książki, bo mam dużą wyobraźnię, natomiast, jako harcerz, zabrałbym ze sobą same najbardziej praktyczne przedmioty, które by mi pozwoliły przeżyć, a więc babę, psa i mózg”. A i to dopiero po wielokrotnych naciskach ze strony zaprzyjaźnionego dziennikarza.
Przepraszam bardzo, ale jeśli ten człowiek zostanie prezydentem po raz drugi, spod tego wstydu się nie wygrzebiemy do dnia, w którym zgaśnie słońce.

Jutro i pojutrze jestem w Warszawie na targach. Wszystkim przypominam: Arkady Kubickiego, stoisko nr 11. Ponieważ wyjeżdżam z samego rana, pewnie dzisiejszy tekst poleży tu aż do poniedziałku. Na szczęście jest napisany ładnie, mocno, a przesłanie też solidne. Jest więc o czym myśleć.

czwartek, 16 kwietnia 2015

O ludziach ze spróchniałymi kijkami, czyli wszyscy jesteśmy Czechami

Podczas wspominanego tu w niedawno pobytu w Pradze, nie mogliśmy nie zwrócić uwagi na całą kupę jednakowych skromnych plakatów, na których widniało przekreślone grubą czerwoną kreską zdjęcie obecnego prezydenta Republiki Miloša Zemana plus podpis, którego ani nie potrafiłem odcyfrować, ani też za bardzo mi na tym nie zależało. To natomiast, co wiedziałem, i czego z całą pewnością wiedzieć potrzebowałem, to to, że najwidoczniej dla bardzo wielu ludzi awans owego Zemana stanowił problem na tyle poważny, by przeciwko niemu protestować choćby i po latach.
Taki sam plakat zobaczyliśmy w knajpie obok naszego hotelu, dokąd chodziliśmy na piwo, tym razem jednak tuż obok wisiały zdjęcia i różnego rodzaju pamiątki po Vaclavie Havlu. Zapytałem właściciela lokalu o tego Zemana, co oni od niego chcą, i czemu nagle Havel, no i on mi odpowiedział bardzo krótko: Rzecz w upadku. Cokolwiek byśmy bowiem nie mówili o Havlu i innych, rzecz sprowadza się tak naprawdę do upadku.
Sprawdziłem tego Zemana, dziś prezydenta Republiki Czeskiej i dowiedziałem się, że jest to przede wszystkim bardzo wybitny czeski komunista, debiutujący jeszcze w roku 1968, którego kariera w interesującym nas zakresie toczyła się następująco:
W 1969 ukończył zaoczne studia w Wyższej Szkole Ekonomicznej w Pradze. W 1968 wstąpił do Komunistycznej Partii Czechosłowacji, z której po dwóch latach został wykluczony za niezależne poglądy w okresie tzw. normalizacji. Od końca lat 60. do początku 80. pracował w organizacji sportowej, następnie zaś w organizacji rolniczej. Podczas aksamitnej rewolucji włączył się w prace Forum Obywatelskiego. W 1990 uzyskał mandat posła do Zgromadzenia Federalnego. W 1992 przystąpił do Czeskiej Partii Socjaldemokratycznej, z ramienia której wywalczył reelekcję do Zgromadzenia Federalnego. W 1993 został wybrany przewodniczącym ugrupowania, które aspirowało do funkcji wiodącej siły lewicowej na czeskiej scenie politycznej”.
Dziś Zeman jest prezydentem Czech, na praskich ulicach wiszą jego poprzekreślane portrety, a najnowsza wiadomość głosi, że skutkiem społecznej krytyki, będzie musiał z własnej kieszeni zapłacić za wycieczki, jakie ostatnio odbył na trasie Praga – Moskwa.
Jak mówię, sprawdziłem dość dokładnie, jak się mają sprawy w najnowszej politycznej historii Czech i dowiedziałem się też, że podczas wyborów prezydenckich sprzed dwóch lat Zeman wygrał w drugiej turze z niejakim Karel Schwarzenbergiem. Zobaczmy więc, kim jest ów Schwarzenberg:
Czeski Karel Jan Nepomuk Josef Norbert Bedřich Antonín Vratislav Menas kníže ze Schwarzenbergu, niem. Karl Johannes Nepomuk Josef Norbert Friedrich Antonius Wratislaw Mena Fürst zu Schwarzenberg, arystokrata i polityk, minister spraw zagranicznych Republiki Czeskiej w latach 2007–2009 oraz od 13 lipca 2010 do 10 lipca 2013, lider partii TOP 09, od 1979 głowa domu Schwarzenbergów, działacz opozycji antykomunistycznej w okresie Czechosłowacji. Jest najstarszym synem księcia Karola VI Schwarzenberga i jego małżonki Antoniny von Fürstenberg. Posiada podwójne czeskie i szwajcarskie obywatelstwo. Po komunistycznym zamachu stanu z lutego 1948 opuścił wraz z rodziną Czechosłowację i osiadł za granicą. Studiował prawo na uniwersytetach w Wiedniu i Grazu oraz leśnictwo na uniwersytecie w Monachium.
Po praskiej wiośnie zaangażował się w tworzenie czechosłowackich ośrodków opozycyjnych za granicą. Razem z Vilémem Prečanem utworzył Czechosłowackie Centrum Dokumentacyjne archiwizujące zabronioną literaturę. Dziś zbiory te są eksponowane w Muzeum Narodowym w Pradze. Zaangażowany w ruch obrony praw człowieka, pomiędzy 1984 a 1990 pełnił funkcję przewodniczącego Międzynarodowej Helsińskiej Federacji na rzecz Praw Człowieka. W 1989 uczestnik organizowanego przez Solidarność Polsko-Czesko-Słowacką Seminarium Kultury Europy Środkowej, o którym Václav Havel powiedział, że było uwerturą do aksamitnej rewolucji. W 1989 razem z Lechem Wałęsą nagrodzony przez Radę Europy nagrodą za działanie na rzecz praw człowieka.
Powrócił do kraju po aksamitnej rewolucji. W latach 1990–1992 pełnił funkcję sekretarza w kancelarii prezydenta Havla. W 1992 był specjalnym wysłannikiem OBWE do Górnego Karabachu. W 1996 na zaproszenie Vaclava Havla przystąpił do Forum 2000.
Był członkiem Obywatelskiego Sojuszu Demokratycznego (Občanská demokratická aliance – ODA). W 2004 został wybrany senatorem (z rekomendacji Unii Wolności). Od 9 stycznia 2007 do 8 maja 2009 minister spraw zagranicznych z nominacji Partii Zielonych w drugim rządzie Mirka Topolánka. Od 2009 jest liderem nowo powstałej konserwatywnej partii politycznej TOP 09”.
Patrzę na jego zdjęcie, widzę jakiegoś komedianta w muszce typu Janusz Korwin Mikke i właściwie myślę sobie, że do tego, bym mógł tu dostać podstawowy obraz, wystarczyłoby mi ono; cała ta historia z Wikipedii i tak nie ma już większego znaczenia. Bo z czym mamy do czynienia? Z jednej strony mianowicie z jakimś wyjątkowo parszywym komunistą z historią w rolniczych i sportowych organizacjach, a z drugiej z „zielonym konserwatystą” z partii o wdzięcznej nazwie TOP.
Zaglądam jednak dalej i oto widzę, że w tamtych wyborach mieli Czesi też ofertę w postaci niejakiej Zuzana Roithovej. Popatrzmy więc, kto zacz owa Roithová:
Czeska polityk, lekarka, była minister i senator, posłanka do Parlamentu Europejskiego. W 1978 została absolwentką Wydziału Medycyny Ogólnej Uniwersytetu Karola w Pradze. Odbyła studia podyplomowe na uczelni w Sheffield i na Wharton University.
W latach 1979–1992 pracowała w zawodzie lekarza. Od 1990 do 1998 zajmowała stanowisko dyrektora praskiego uniwersyteckiego centrum szpitalnego. W 1998 sprawowała urząd ministra zdrowia. W okresie 1998–2004 zasiadała w czeskim Senacie.
Należy do Unii Chrześcijańskich Demokratów – Czechosłowackiej Partii Ludowej. W latach 2001–2003 pełniła funkcję wiceprzewodniczącej tej partii. Od 2000 do 2002 była przewodniczącą Międzynarodowego Ruchu Europejskiego w Czechach. W 2004 z listy KDU-ČSL uzyskała mandat deputowanej do Parlamentu Europejskiego. W VI kadencji PE przystąpiła do grupy EPP-ED, została też wiceprzewodniczącą Komisji Rynku Wewnętrznego i Ochrony Konsumentów. W wyborach europejskich w 2009 skutecznie ubiegała się o reelekcję.
W 2013 kandydowała w wyborach prezydenckich. W pierwszej turze uzyskała blisko 5% głosów, zajmując 6. miejsce wśród 9 kandydatów”.
Mamy więc już chyba obraz wystarczająco pełny: z jednej strony ten komuch, z drugiej pajac w muszce o zabawnym nazwisku, a obok nich ta Roithová. Patrzę na jej zdjęcie i widzę co widzę, a potem znów spoglądam na ten niezwykły wynik i myślę sobie, że ciekawe, czym ona sobie zasłużyła, że Czesi ją potraktowali w tak parszywy sposób, i dziś nagle, w związku z politycznymi wyborami swojego prezydenta, czują potrzebę wymuszania na nim jakichś śmiesznych gestów. Co ona nabroiła?
Czytam sobie o tych Czechach, i ponieważ zmuszony jestem przyznać, że jestem tu ciemny, jak tabaka w rogu, automatycznie zaczynam myśleć o tym, przed czym stoimy my tu u nas, w Polsce. O ileż nasza sytuacja jest prostsza. Jak wielkie szczęście nas spotkało, że tak naprawdę wszystko jest jasne i z każdym dniem coraz jaśniejsze. A z drugiej strony, jakie to straszne, że dajemy się tak łatwo zastraszać! Jakież to okropne, że daliśmy się doprowadzić do stanu, gdzie mając zaledwie wybierać między siekierką i kijkiem, tak wielu z nas prosi o kijek, kijek w dodatku spróchniały i cały unurzany w psich kupach. Jakie to straszne, że dostajemy ten kijek, bierzemy go w drżące dłonie i z satysfakcję wołamy: „A co? Nie wolno?” i zaczynamy tym kijkiem walić po łbach tych wszystkich, którzy mówią, że zawsze lepsza siekierka.
Bardzo się modlę o to, by się okazało, że jednak dostrzegliśmy tę granicę.

Dziś zaczęły się Targi Wydawców Katolickich w Warszawie. Coryllus z książkami już tam jest, a ja przyjeżdżam z samego rana w sobotę i będę przez dwa dni. Zapraszam wszystkich bardzo gorąco i szczerze. A jeśli ktoś nie może, moje książki można kupować w księgarni pani Lucyny Maciejewskiej pod adresem www.coryllus.pl.

środa, 15 kwietnia 2015

Obrastają w pióra kurwy i złodzieje, czyli czas na dobrą zmianę

Kiedy Bob Greene w roku 1982 opisywał owo zjawisko, które w Stanach Zjednoczonych już od kilku lat kwitło pod nazwą „party hardy” u nas w Polsce tak zwane „ostre imprezowanie” nie dość, że nie było nawet w powijakach, to wręcz nie miało nawet szans, by być potraktowane, jako plotka z szerokiego świata. Od tego czasu jednak zmieniło się bardzo wiele, pojawiły się nawet galerie handlowe, a z nimi ambicja, by nawet tę część zachodniej kultury, która ze względu na naszą obyczajowość wygląda tu dość dziwnie, choćby i na siłę oswoić. No i mamy wolność.
Jak mówię, Bob Greene już w roku 1982 zwrócił uwagę na ową niezwykłą wręcz językową sztuczkę, która sprawiła, że słowo „party” przestało przede wszystkim oznaczać prywatkę, konfetti, balony, tańce i torcik dla wszystkich, a przede wszystkim zaczęło funkcjonować, jako czasownik (Wanna party?) i nieść ze sobą wszystkie te tak niezwykłe elementy, jak alkohol, narkotyki i ewentualnie na koniec seks, by jakoś zasnąć, jednak musiało minąć grubo ponad dwadzieścia lat i nastać rok 2009, kiedy stacja MTV zdecydowała się wyprodukować ów niezwykły „reality show” pod nazwą „Jersey Shore”, w którym to wszystko zostało przemielone na pop kulturę i zmusiło Amerykanów do zaakceptowania faktu, że już nic nigdy nie będzie takie jak kiedyś. Gdy chodzi o Polskę, nikt już na nic ani nie czekał, ani nie uważał, że może nie wypada, i zaledwie rok po tym, jak Amerykanie po trzech latach owego eksperymentu postanowili jednak korzystać z bardziej subtelnych środków wprowadzania nowej cywilizacji i program „Jersey Shore” zwyczajnie zlikwidowali, myśmy od nich ów pomysł kupili i pojawiło się coś, co dziś możemy oglądać pod nazwą „Warsaw Shore”. Nie Jersey, ale swojsko – Warsaw.
Krótko może powiem, o co chodzi. Otóż mniej więcej tak samo, jak przed laty w tak zwanym „Domu Wielkiego Brata”, i tu mamy grupę dziewcząt i chłopców, którzy są zamknięci we wspólnym domu, tyle że w odróżnieniu od tamtego programu, nie starają się razem gospodarzyć, lecz spędzają czas na bardzo typowej imprezie, gdzie, mówiąc brutalnie, wszyscy nawzajem się pieprzą i chleją. Obejrzałem niedawno duży fragment jednego z tych odcinków i w pierwszej chwili pomyślałem sobie, że to jednak musi być fikcja. Skoro mamy takie czasy, że nawet w filmach – choćby i z gatunku science-fiction, czy fantasy – nie wolno na przykład palić papierosów, a w telewizyjnym studio zaproszonym gościom nie wolno pić jakiegokolwiek alkoholu od shandy w górę, to wydawałoby się, że tym bardziej jakakolwiek telewizja nie może wynajętych przez siebie aktorów realnie upijać i kazać im się łajdaczyć, tylko dlatego, że taki oto ma pomysł na rozrywkę. Nie potrafiłem sobie wyobrazić, by realizatorzy owego „Warsaw Shore” sprowadzili te dziewczęta i chłopców, najpierw ich upili, a potem płacili im za uprawianie seksu przed kamerami i żeby to wszystko działo się naprawdę.
Tymczasem moja córka przyniosła mi informację, że pewna jej koleżanka ma z kolei swoją koleżankę, która wygrała casting do owego programu, jest już po kilku sesjach i twierdzi, że tam nie ma mowy o żadnym udawaniu: tam faktycznie jest wyłącznie chlanie i kurestwo. A MTV za to płaci.
Czy to prawda? Nie wiem. Wciąż mam swoje wątpliwości. Biorę wręcz pod uwagę, że to dziecko albo musi tak opowiadać, bo to jest element umowy, albo zwyczajnie się nakręca i po prostu nas buja. Jednak parę dni temu zamówiliśmy sobie za drobna opłatą w telewizji Cyfra + kanał muzyczny Mezzo i któregoś dnia tuż obok owego Mezzo trafiliśmy niechcąco na autentyczną, najtwardszą z możliwych, pornografię, całkowicie bezpłatną, nadającą 24 godziny na dobę, bez jakiegokolwiek ostrzeżenia, poza znaczkiem w górnym lewym roku z liczbą 18. Ponieważ wydawało mi się, że pornografia w Polsce jest póki co zakazana, sprawdziłem zapisy Kodeksu Karnego i okazało się, że już nie. Odpowiedni zapis został ostatnio zdjęty, w miejscu gdzie był paragraf 2 stoi informacja „uchylony”, i tym sposobem zakazana jest już wyłącznie pornografia dziecięca. Gdy chodzi o wszystko co poza tym, mamy pełną wolność. Jest wprawdzie zastrzeżenie, że nikt nikogo do oglądania pornografii nie może zmuszać, jednak biorąc pod uwagę, że nikt też nikogo nie może zmuszać do oglądania programu „Szkło Kontaktowe”, a nawet transmisji z obrad Sejmu, owa troska wydaje się być bez najmniejszego znaczenia.
A zatem refleksja na środek tygodnia jest taka, że poza salonami gier, które – o czym miałem okazję informować bardzo niedawno – jak grzyby po deszczu powstają w każdym polskim mieście, miasteczku i wiosce, mamy też już w powszechnie dostępnej telewizji twardą pornografię i oficjalnie sponsorowane kurestwo, chlanie i nie wykluczam, że i narkotyki. W końcu, czemu nie?
Popatrzmy, proszę, co w tych dniach znalazłem na ten temat. Oto wzorem braci Czechów, w Katowicach otwarta została pierwsza w Polsce tak zwana „Konopna Farmacja”. Właściciel owej inicjatywy, Mirosław Tarnawski zapewnia, że to, co on sprzedaje, to ani narkotyki, ani nawet lekarstwa; to wszystko są zaledwie kosmetyki z jak najbardziej europejskim atestem. I, wszak reklama, to jak wiemy, tylko reklama, nie zmienia tego faktu nawet treść odpowiedniej ulotki: „Oferujemy produkty dermokosmetyczne oraz BIO produkty spożywcze z konopi gatunku botanicznego Cannabis sativa. Niezwykłą cechą naszych produktów jest połączenie BIO oleju z konopi z ekstraktem z całej rośliny konopi, które razem posiadają nadzwyczaj szerokie spektrum działania na ludzki organizm. Zalecane są dla osób z wieloma zaburzeniami zdrowotnymi, w tym z dolegliwościami związanymi ze zmianą kondycji skóry"
Powtórzę jeszcze raz: pornografia, kurestwo, przemoc, wóda, narkotyki, kłamstwo, a wszystko pod czujnym okiem polskiego państwa. Wiem, że się już robię nudny, ale uważam, że nie wypada mi zobojętnieć. Otóż zbliża się maj, a z nim czas, gdy będziemy decydować o tym, co z nami dalej będzie. Niech nas Dobry Bóg ma w Swojej opiece i da nam odwagę powiedzenia „Dość!”

Przypominam, że w sobotę i w niedzielę będę podpisywał książki w Warszawie na Targach Wydawców Katolickich. Jeśli ktoś się jednak nie wybiera, zachęcam do odwiedzania księgarni pod adresem www.coryllus.pl. Ustalony został też ostateczny temat debaty blogerów przed wyborami. Odbędzie się ona 7 maja o godzinie 18.00 na Uniwersytecie Opolskim w Opolu oczywiście. Organizatorem debaty jest Wszechnica Solidarności, a udział w niej wezmę ja, Coryllus i nasz kolega Dr.Wall.

wtorek, 14 kwietnia 2015

Bliźnięta syjamskie rodzielone, czyli o tym, jak zakablowałem blogera Pantryjotę

Dzisiejsza notka ma charakter głównie informacyjny i powiem szczerze, że nie do końca mam pewność, czy warto. Uznałem jednak, że są zdarzenia, nawet jeśli zawstydzająco tandetne, to w pewnych okolicznościach stanowiące jakąś tam wiadomość. A takim mianowicie wydarzeniem jest ostateczne usunięcie z Salonu24 blogu człowieka piszącego tu od lat i podpisującego się jako Pantryjota.
A było tak, że ów Pantryjota ze swoimi pięcioma, czy może już nawet sześcioma – w tym oryginalnym – już tu wcześniej otwartymi kontami, po paromiesięcznej przerwie wrócił, jako Duch Azraela z tekstem oczywiście poświęconym Toyahowi, czyli mnie. Niemal natychmiast, przylepiając się do imienia Toyah, jak mucha do gówna, przybiegł do Pantryjoty bloger Sowiniec i zakomunikował, że… tak, macie Państwo rację – „Bingo”. A dalej było tak (cytuję słowo w słowo):
P: Tak?
S: A jak?
P: Super :))
S: Super duper.
P: W sensie?
S: A zawsze musi być sens?
P: Pan to musi być inteligentny za trzech :))
S: Przesada. Za półtora.
P: Przepraszam. Nie miałem pojęcia.
S: Drobiazg.
P: Ważne, że obaj trzymamy się meritum.
S: Bez wątpienia.
P: Wątpić to nie zawsze znaczy to samo.
W tym momencie, czując, że już naprawdę niewiele trzeba, by się zjawił bloger Arthur King, a za nim cała reszta internetowych hejterów i zaczęli mnie przez najbliższe miesiące opluwać, napisałem do Administracji donos… i proszę sobie wyobrazić, że już po chwili dostałem informację, że oni sprawdzili IP tu i tam, stwierdzili, że „po drugiej stronie” to faktycznie „Pantryjota” i usunęli oba konta uznając, że „wykorzystywanie osoby zmarłej do atakowania Pana to przekroczenie wszelkich granic” i oba blogi, w tym niesławny blog Pantryjoty, zniknęły. Z tego co widzę, mamy tu jeszcze szczątkowego Ojca Podgrzybka, ale poza tym, po Pantryjocie dziś nie pozostał najmniejszy ślad.
Przepraszam, jest jeszcze Sowiniec i ta wymiana, którą zdążyłem jeszcze, zanim to wszystko wyleciało w kosmos, zapisać, a której symboliczne znaczenie jest nie do przecenienia. I dalej już niech zapanuje cisza, bo jednak chyba naprawdę nie warto. W czwartek natomiast, a więc pojutrze w Arkadach Kubickiego pod Zamkiem Królewskim w Warszawie rozpoczynają się Targi Wydawców Katolickich. Obiecuję być na miejscu w sobotę i w niedzielę, do dyspozycji wszystkich, którzy mają ochotę się spotkać, porozmawiać i ewentualnie coś sobie kupić. Zapraszam. Jeśli jednak ktoś ma do Warszawy daleko, a nie uważa, że nie zasługuje na nic więcej, niech zajdzie na stronę www.coryllus.pl i zobaczy, jak wygląda prawdziwa oferta.
I to jest news!


poniedziałek, 13 kwietnia 2015

O jajnikach Angeliny Jolie i dziewczynce imieniem John

Tyle ostatnio mieliśmy spraw na głowie, że cotygodniowy felieton do „Warszawskiej Gazety” musiał poczekać aż do dziś. Ale, jak widać, dajemy radę.

Mam czasem wrażenie, że gdyby nie było aktorki Angeliny Jolie, aby utrzymywać swoich polskich poddanych na odpowiednim poziomie emocji, System musiałby ją wymyślić. I wcale nie chodzi o to, że jej aktorstwo jest tak porażające, filmy, w których występuje, tak poruszające, a jej uroda tak zachwycająca, że każdy Polak na jej wspomnienie na nowo odnajduje sens życia. Nic podobnego. Angelina Jolie nie jest ani szczególnie wybitną aktorką, ani filmy, w których występuje nie należą do najwybitniejszych dzieł światowej kinematografii, a jej uroda jest szczególna w tym tylko sensie, że owszem, niektórzy twierdzą, że jest ładna.
Powie ktoś, że film i zewnętrzne piękno to nic w porównaniu z tym, kim jesteśmy w sercu i w duszy, a Angelina Jolie to ktoś absolutnie niezwykły przez swoje poświęcenie dla afrykańskich, czy chińskich sierot, które albo wspiera finansowo, albo wręcz adoptuje i że to dzięki temu, przekaz jej dotyczący jest aż tak pozytywny. Może i tak jest, jednak moim zdaniem, to nie wyjaśnia do końca, dlaczego w światowej rozrywce nie ma drugiej osoby tak w Polsce rozpoznawanej. Wydaje się wręcz niekiedy, że nawet księżna Diana nie była aż tak mocno rozchwytywana.
Moja teoria na ten temat jest taka, że to wszystko bierze się stąd, że Angelina Jolie w obawie przed rakiem wciąż sobie coś wycina i w ten sposób bardzo skutecznie dostarcza nam kolejnych tematów, które mają nas utrzymywać w stanie intelektualnego napięcia, tak naprawdę będącym niczym innym jak narkotykiem, który pozwala nam zapomnieć o tym, co ważne. Oto Angelina Jolie w obawie przez rakiem usuwa sobie obie piersi, a Polska przez następne parę tygodni debatuje, czy za tym gestem stał Anioł, czy Szatan. Angelina Jolie usuwa sobie jajniki, bo wiadomo, że rak jajnika zabija, na co w Polsce wybucha dyskusja, podczas której jedni mówią, że to bardzo mądre z jej strony, bo życie to cenna rzecz, a drudzy – szalenie dowcipnie – że następnym razem niech ona sobie wytnie mózg.
A zatem, skoro wygląda na to, że o Angelinie Jolie gadać nie przestaniemy, proponuję coś, co faktycznie ma swoją wagę i co faktycznie może dotyczyć nas wszystkich, choćby przy okazji uchwalenia tak zwanej „ustawy antyprzemocowej”. Jak się dowiadujemy, ośmioletnia córka Jolie o fikuśnym imieniu Shiloh została ostatnio przerobiona na chłopczyka i otrzymała nowe imię John. Ja wiem, że to są nudy, bo nikt nikomu ani nic nie obciął, ani w tle nie ma raka, niemniej, skoro już zainteresowaliśmy się światowym kinem, proponuję to biedne dziecko. Od nas zależy, co z tym zrobimy.

Przypominam, że w tym tygodniu w czwartek zaczynają się w Warszawie Targi Wydawców Katolickich. Gabriel będzie od początku, natomiast ja tym razem aż dwa dni, w sobotę i w niedzielę. Zapraszam wszystkich, którzy mieszkają w zasięgu wzroku i maja ochotę się spotkać i porozmawiać. Kto nie może, niech zajrzy na stronę http://coryllus.pl/?page_id=69 i zamawia, co mu przyjdzie do głowy. Dalej szukać nie ma co.

niedziela, 12 kwietnia 2015

Piwko, paliwko i świece, które nie zgasną

Pytają mnie znajomi, czemu, mimo iż właśnie mija 5 lat od Smoleńskiej Katastrofy, a więc wydarzenia determinującego polską historię w sposób ostateczny, ja się zajmuję wszystkim tylko nie tym. Oczywiście najprościej byłoby odpowiedzieć, że ponieważ Katastrofą zajmowałem się przez pięć lat, i to zajmowałem się niekiedy z intensywnością na granicy obsesji, dziś mam ten komfort, że mogę ten temat zostawić choćby stacji TVN24, która choćby wczoraj pod wieczór uczciła pamięć pomordowanych na takim poziomie wzruszenia, że ja tu nie mam co do gadania. Te łzy, te świeczki, te trumny, ci biskupi, ta muzyka… naprawdę, brakowało już tylko warszawskiej straży miejskiej. Jednak odpowiem inaczej. Nie zdecydowałem się pisać w tych dniach o Smoleńsku z jednego tylko powodu, tego mianowicie, że uważam ten temat za ostatecznie spalony. Moim zdaniem – i przykro mi bardzo, że tak się stało – temat Smoleńska dziś powinien zostać schowany najgłębiej jak się tylko da, bo każde kolejne słowo na ten temat Sprawie wyłącznie szkodzi. Dlaczego? Dlatego, że dziś każde nasze słowo automatycznie zostaje wprzęgnięte w tak zwany „przemysł pogardy”, a my w tej sprawie nie mamy nic do gadania. Jak odzyskamy głos, te łby pościnamy, jednak do tego czasu powinniśmy zamilknąć. Paradoksalnie, my dziś jesteśmy w sytuacji, którą tak znakomicie w roku 2010 opisała Halina Bortnowska, wzywając do tego, by na razie skupić się wyłącznie na wyborach, które trzeba wygrać, a potem z prezydentem Komorowskim wydłubie się tę trumnę z Wawelu choćby widłami.
A zatem o Smoleńsku i o tym, co z niego dziś pozostało, pisać nie będę, natomiast chcę zwrócić uwagę na jedno bardzo drobne, i jak sądzę kompletnie przeoczone, zdarzenie, które idealnie wspiera moją tezę i, mam nadzieję, pozwoli mi zasłużyć sobie na przynajmniej zrozumienie. Otóż kiedy niesławny ekspert Artymowicz dostarczył radiu RMF wyprodukowane przez siebie stenogramy i podniosła się na chwilę odpowiednia wrzawa, głos zabrał inny ekspert i oświadczył, że jest bardzo prawdopodobne, że tam jednak nie pada słowo „piwko”, ale „paliwko”, co oczywiście radykalnie zmienia naszą wiedzę na temat przyczyn, okoliczności i osób odpowiedzialnych za Katastrofę.
Usłyszałem o tym „paliwku”, nastawiłem ucha, czy gdzieś dochodzą nas jakieś komentarze, usłyszałem ciszę i nagle sobie uświadomiłem, że mija właśnie 5 lat od tego nieszczęścia, a tak naprawdę nikogo z nas nie interesuje nas nic poza tym, by powiedzieć, to co i tak przez owe 5 lat mówimy każdego dnia. W tym wypadku to, że tam jednak jest mowa o „paliwku”, a nie „piwku”. Pięć lat i to jest to co nam zostało: „piwko”, czy „paliwko”? Jedni stoją z zaciśniętym zębami i mówią „piwko”, a drudzy zaciskają pięści i powtarzają „paliwko”. I tyle wszystkiego.
Mam kolegę, wybitnego muzyka i inżyniera dźwięku, człowieka, który nieskromnie twierdzi, że jest jednym z dwóch ludzi w Polsce o uchu, które jest w stanie w jednej chwili rozpoznać każdą, nawet najbardziej zręczną, manipulację cyfrowym zapisem dźwięku. Spytałem go o kwestię tak zwanych „nowych, lepszych odczytów”, na co on mi odpowiedział, że przede wszystkim i tak nie ma lepszego sprzętu na świecie, niż to co posiada policja, więc całe to gadanie o tym, że właśnie trafiono sprzęt jeszcze lepszy, niż ten dotychczasowy, to ciężka bzdura, a poza tym nie ma absolutnie żadnej możliwości prowadzenia tego typu badań, jeśli nie ma się do czynienia z oryginałami. Powiedział mi mój kumpel, że jeśli któregoś dnia TVN24 opublikuje wreszcie idealnie czysty dźwięk z czarnych skrzynek, na których wreszcie usłyszymy, jak generał Błasik wyraźnie mówi pilotom, że „mają kurwa lądować”, bo jeśli nie, to on ich pozabija jak psy, dopóki ów zapis nie będzie zapisem oryginalnym, nie ma w ogóle o czym rozmawiać. Dopóki nie mamy dostępu do oryginalnych zapisów, to, co nam puszczają, nie znaczy nic. Twierdzi mój kolega, że w sytuacji, gdy pracujemy na kopiach, dyskutowanie na temat tego, co tam słychać, ma tyle samo sensu, co dyskutowanie na temat wyższości Świąt Wielkanocnych nad Świętami Bożego Narodzenia w lipcu.
A oni, z okazji 5 rocznicy tego zamachu nas informują, że jeszcze tylko trzeba sprawdzić, czy tam jest mowa o „piwku”, czy „paliwku”, i wszystko będzie jasne. Trzeba tylko poczekać aż uda się znaleźć odpowiedniego uniwersyteckiego profesora od fonetyki, który wśród tych szumów usłyszy Prawdę.
Przepraszam bardzo, ale gdy chodzi o Smoleńsk, ja już nie mam nic więcej do powiedzenia, jak tylko to:
Niech Pan wygubi wszystkie wargi podstępne i język pochopny do zuchwałej mowy. Tych, którzy mówią: ‘Naszą siłą język, usta nasze nam służą, któż jest naszym panem?’
Niech wygubi, i o to się dziś modlę.

Przypominam, że w sobotę i w niedzielę już za tydzień, będę na Targach Wydawców Katolickich w Arkadach Kubickiego w Warszawie z książkami. Zapraszam. Jak będzie trzeba, to nawet nie usiądę. Póki co jednak, zachęcam do odwiedzania księgarni Coryllusa pod adresem http://coryllus.pl/?page_id=69, gdzie są do nabycia wszystkie moje książki. Polecam serdecznie.



Gdy Ruch Ośmiu Gwiazdek zamawia świeżą dostawę pieluch

      Pewnie nie tylko ja to zauważyłem, ale gdybym to jednak tylko ja był taki spostrzegawczy, pragnąłbym zwrócić naszą uwagę na pewien zup...