Toyahowa na to szaleństwo reaguje wyłącznie szyderczym śmiechem. A ja? Cóż ja? Jak zawsze tonę w zmartwieniach. Wczoraj próbowano odsłonić pomnik bolszewickich żołnierzy, którzy stracili swoje biedne, młode życie podczas próby zamordowania naszej Polski i właśnie od wczoraj jesteśmy dręczeni debatą już nie na temat jednego pomnika, ale dwóch – jednego dobrego, drugiego złego. Od wczoraj, z jednej strony mamy okazję ćwiczyć naszą odporność na bezprzykładne kłamstwo, jakie nas atakuje z każdej niemal strony, a z drugiej zadręczamy się tym starym, wydawałoby się kompletnie zużytym już pytaniem – dlaczego? A może nawet bardziej: czy oni wiedzą?
Kiedy absurdalność ataku na pomysł odsłonięcia pomnika na Krakowskim Przedmieściu sięgnęła wyżyn, kiedy już pojawiła się ta Wieża Eiffla, i ten drugi wielki koń na placu przed Pałacem, kiedy zwykłą ludzką inteligencję i najprostszą wrażliwość obrażono w sposób tak straszny dziesiątki razy, nagle otrzymujemy nową porcję szaleństwa. Tym razem w postaci medialnej mantry, że jakoby pomnik poległych bolszewików nie jest żadnym pomnikiem, lecz jedynie skromną tablicą. Jestem pewien, że w tym momencie znajdą się tacy, którzy zarzucą mi kolejne czepianie się tematów drobnych i nicnieznaczących, ale też wierzę, że nie ja jeden zwyczajnie cierpię w obliczu tego, co nam się dziś szykuje. Bo tak to właśnie z perspektywy, którą pewnie sam, bez szczególnych nacisków, przyjąłem, wygląda. To co widzę, to PRL w swojej karykaturze.
Doszło wręcz do tego, że dziennikarz TVN24 Kuźniar niemal się pokłócił z zaproszonym do studia wysłannikiem rosyjskich mediów, który nalegał, by jednak to coś, co nieskutecznie próbował System odsłonić w minioną niedzielę, nazywać pomnikiem, podczas gdy propagandowa linia stacji wyraźnie sugerowała używanie określenia ‘skromny krzyż’. W efekcie doszło do tego, że ten jakiś Andriej czy Siergiej z satysfakcją używał nazwy ‘pomnik’, a Kuźniar ‘krzyż’ względnie ‘obelisk’. Powtórzę raz jeszcze. Ja wiem, że dla wielu to o czym piszę to problem marginalny, niemniej ja już tak mam, że pewien rodzaj kłamstwa zwala mnie z nóg i nie daje nawet spokojnie napić się wieczornej porcji ognistej wody. A tu jest jeszcze gorzej. Bo już nawet nie chodzi o tę bezczelność, z jaką na każdą prośbę postawienia na miejscu smoleńskiego krzyża choćby niewielkiego kamienia, ta tefauenowska gównażeria bredzi coś o Wieży Eiffla, czy o jeszcze jednym koniu obok księcia Józefa Poniatowskiego, natomiast o pomniku dla sowieckich żołnierzy z uporem maniaka powtarza, że to żaden pomnik, ale tylko skromny krzyż. Kłopot w tym, że to wszystko dzieje się na oczach jakiegoś rozbawionego Iwana, który nieustannie z jednej strony jest prowokowany do antypolskich wyskoków przez polskiego dziennikarza, a z drugiej obcałowywany przez tak samo jak on polskiego polityka.
Wczoraj w tefaunewoskim studio toczyła się ta niby rozmowa między tym Ruskim, naszym Kowalem, eseldowskim Olejniczakiem i red. Kuźniarem. Olejniczak, zgodnie ze świętą tradycją swoich ojców i dziadów, nalegał, żeby ludzi stojących z różańcami pod krzyżem zamknąć w zakładzie psychiatrycznym, kiedy Kowal chciał zaprotestować, Kuźniar natychmiast mu przerywał i pytał, czy on zgadza się z hasłami głoszonymi przez „tak zwanych obrońców krzyża”, a przysłuchujący się temu Rosjanin pokładał się ze śmiechu. I wtedy Kuźniar zwrócił się do Siergieja tymi słowami: „Pan redaktor, jak widzimy, słucha tej dyskusji, trochę się śmieje, a trochę się łapie za głowę…” I na to Siergiej, czy Andrej spoważniał i oświadczył, że w roku 1920 nie doszło do żadnego aktu napaści na Polskę, tylko do zwykłego aktu retorsji na polskie wcześniejsze agresywne żądania terytorialne. I tak, powoli, ta interesująca rozmowa dobiegła końca.
Jak mówię, Toyahowa na przykład, nawet jeśli się całym tym okropieństwem denerwuje, to raczej stara się demonstrować szydercze rozbawienie. Ja to znoszę z wyjątkowym trudem. Spróbuję więc zrobić coś, co tradycyjnie zawsze pomaga, a mianowicie sprawę podsumować i pozbawić tego niedobrego chaosu. Mamy więc tak. System bardzo nie chce jakiegokolwiek pomnika na placu przed Pałacem Prezydenckim. Nie chce pomnika, nie chce krzyża, nie chce jakichkolwiek ludzi, nie chce żadnych wspomnień, żadnej pamięci. System jest gotów nawet już nie skierować jednego marnego słowa przeciwko pamięci Lecha Kaczyńskiego, byle przestać już o tym samolocie gadać. Nie ulega wątpliwości, że skuteczność tego strasznego planu pozostaje w zastawie u Rosjan i jedynym sposobem, żeby tę skuteczność wykupić, jest składanie nieustannego hołdu Rosji na każdym możliwym poziomie. Uważam, że to całe kłamstwo które się dzieje, czy w postaci wybryków red. Kuźniara, lub jego kumpla Kajdanowicza, czy w tej ślinie toczonej z ust polityków Platformy Obywatelskiej nie są w najmniejszym stopniu kierowane do nas, ale są daniną płaconą Rosji za to, że pomaga im ona przetrzymać ten trudny czas. Owe akty poddaństwa obserwowane są z jednej strony uważnie przez samych Rosjan, a z drugiej z satysfakcją wykorzystywane przez wydawałoby się już ostatecznie odsuniętych na margines polityków dawnego reżimu. Odradza się stara przyjaźń. Na festiwalu w Zielonej Górze, na dorocznym spotkaniu ambasadorów, tym razem w obecności rosyjskiego ministra, w kamieniu tego dziwnego pomnika w Ossowie, którego dobrzy ludzie nie pozwolili odsłonić, w najnowszych prezydenckich nominacjach…
Stoją naprzeciwko nas i dyszą strachem i pragnieniem śmierci. Przed sobą mają drobną grupkę zdesperowanych ludzi z różańcami w dłoniach i Bóg jeden wie, jak wielką masę milczącego, ogłuszonego bezczelnością tego przedsięwzięcia społeczeństwa. Społeczeństwa opuszczonego przez swoje państwo, ale też przez swój Kościół. Dyszą strachem i pragnieniem śmierci. Strachem. Przede wszystkim strachem.
Po chrześcijańsku jest człowieka pochować, a na jego grobie postawić krzyż. To piękna i prosta prawda. Ludzie prawi i noszący Boga w sercu postępują tak od zarania dziejów, było to też tradycją w naszej Ojczyźnie.
OdpowiedzUsuńI nagle teraz jakaś neopogańska tłuszcza podnosi krzyk przeciwko mogile skrywającej szczątki zmarłych ludzi. To naprawdę i straszne i zarazem ciekawe, jak to pogaństwo, które ostatnimi czasy wybuchło z wielką siłą przenika różne grupy społeczne i polityczne. Zawsze w naszej Polsce szanowano prawo człowieka do grobu. A tu nagle w 2010 r. motłoch zaczyna wrzeszczeć: a to przeciw mogile zmarłego prezydenta na Wawelu, a to przeciw mogile zmarłych przed prawie stu laty żołnierzy.
Co się z Wami dzieje rodacy?
@All
OdpowiedzUsuńProszę uprzejmie o nie reagowanie w jakikolwiek sposób na komentarze podpisane 'a'. Moim zdaniem to troll. Poczekajmy aż wybuchnie.
@toyah
OdpowiedzUsuńJa już przy okazji ustawy antyrodzinnej myślałem, że PO spłaca kredyt czerwonemu.
Ale nie sądziłem, że temu czerwonemu. Co niestety jest też możliwe :-(
@toyah
OdpowiedzUsuńDziękuję, że nie wykasowałeś mojego wpisu, może komuś z czytelników da do myślenia.
Dziwi mnie twoje podejście w stosunku do mnie. Mam wrażenie, że zwyczajnie moje słowa celnie cię trafiły i dlatego próbujesz mnie dezawuować (na co niczym sobie nie zasłużyłem, a jeśli jest inaczej to proszę o wskazanie mojej winy).
pozdrawiam
@Paweł
OdpowiedzUsuńTo nie jest dług. Zwykły haracz.
@Toyah
OdpowiedzUsuńwywal trolla bo nas (a mnie napewno) obraża!
@Toyah
OdpowiedzUsuńToyahu, zajrzyj do poczty proszę.
@toyah & All; cz.1
OdpowiedzUsuńMarny nastrój toyaha (i don estebana, którego warto tu wspomnieć, ze względu na wyjątkową rolę jaką spełnia na tym blogu) to coś, czego trzeba się bać. Obaj Panowie mają bowiem tę przedziwną zdolność, że poruszając się znakomicie w sferze emocji, wpływają na nas w taki sposób, że żadne racjonalizacje i zimne prysznice nie pomagają i czy chcemy czy nie chcemy, zaczynamy czuć, widzieć i myśleć jak oni. Ostatecznie nie musi to być wcale złe, że patrzymy na świat oczyma don estebana, a myślimy głową toyaha, tym niemniej ostatnio tyle spraw osiągnęło poziom rozgrywek w piłce plażowej na Krakowskim Przedmieściu, oraz poziom wrażliwości patriotycznej uwidocznionej w związku ze wzniesieniem pomnika w Ossowie, że danie odporu zniewalającym wpływom toyaha i don estebana, jawi się jako nasz moralny obowiązek.
I trzeba ten odpór dać publicznie, ponieważ pojawienie się w naszych drzwiach maładców z sierpem i młotem, zwiastuje nam tę okropną wieść, że zaiste: jest już pozamiatane, a Stanisław August Poniatowski z jego wastocznymi namiętnościami redivivus. Gdy więc wskutek tego „przysłowiowo budzimy się, z przysłowiową ręką, w przysłowiowym nocniku” (Copyright by nieodżałowany Władysław Machejek; skoro sierp i młot tak blisko, to przyzwyczajajmy się do tego rodzaju językowych eksperymentów), bardzo łatwo wpaść w minorowe nastroje i ducha przygnębić.
Chcąc więc ducha odgnębić, a jednocześnie dać wiadomy odpór, pozwalam sobie przedstawić dwie historie, które krwi w żyłach nie zmrożą, ani smutku nie zagęszczą. Wydaje mi się, że historie te dotyczą cierpliwości, oraz niecierpliwości, a więc zjawisk, którymi nasz duch jest ostatnio naznaczony - w zależności od punku widzenia: w nadmiarze, lub w stanowczym niedomiarze.
toyah & All; cz.2
OdpowiedzUsuńZacznijmy od cierpliwości:
W jednej z parafii, w której pracowałem, opowiadano mi o pewnym komuniście, który krótko po wojnie pojawił się w tej miejscowości i do końca lat sześćdziesiątych pracował jako kierownik Szkoły Podstawowej i ważny towarzysz w gminnym komitecie PZPR. Przez cały ten czas, aż do swej śmierci (w połowie lat siedemdziesiątych), usiłował przekonać miejscową ludność, że wiara w Boga i w ogóle wszelkie przejawy religijności, są świadectwem zacofania, nieuctwa, naiwności i w ogóle nie przystoją poważnym ludziom. Jak mawiał: „Wystarczy przeczytać kilka książek, żeby dowiedzieć się, że Boga nie ma.” Słowem, jako zakamieniały marksista był dumny z tego, że pochodzi od małpy i w ogóle „oj dana, dana, nie ma szatana”.
Pół biedy, gdyby mówił to wszystko na spotkaniach POP-u, ewentualnie na jakichś wiejskich zebraniach, podczas których i tak prowadzących zebranie serio się nie traktowało. Problem polegał na tym, że ów towarzysz kpił z wiary ludzi i wierzących upokarzał.
Sposobów na to upokarzanie miał ponoć wiele, ale opiszę tutaj tylko jeden.
toyah & All; cz.3
OdpowiedzUsuńW połowie lat sześćdziesiątych, ów towarzysz zaczął chodzić do kościoła. Nie dlatego, że się nawrócił, co to, to nie. Tłumaczył ludziom, że pojawia się w kościele by prowokować Pana Boga, którego zresztą nie ma, a dowodem na to nie-istnienie Boga ma być fakt, że Bóg na te jego prowokacje żadnym piorunem z nieba nie reaguje.
Prowokacja polegała na tym, że w niedzielę nasz bohater przychodził do kościoła (raz, dwa razy w miesiącu), zajmował miejsce w ławce i zachowywał się bardzo spokojnie aż do momentu Przeistoczenia. Gdy ta święta, przeżywana przez wiernych w głębokiej ciszy chwila Eucharystii się rozpoczynała, pan kierownik zaczynał głośno kasłać, albo głośno czyścić nos, czy robić cokolwiek, co ową ciszę mogłoby zakłócić. To była część pierwsza, dotycząca konsekracji chleba. W momencie zaś, gdy kapłan zaczynał wypowiadać słowa konsekracji wina, towarzysz głośno stękając wstawał z ławki (niektórzy mówili, że stękał, ponieważ próbował przy tym – przepraszam – zasmrodzić powietrze) i energicznie stukając obcasami o posadzkę kościoła (a pod koniec życia głośno człapiąc, sapiąc i mamrocząc), wychodził ze świątyni. I robił tak przez kilka lat, zawsze wtedy, gdy był w kościele.
Można oczywiście sądzić, że nie była to żadna prowokacja, lecz naturalna reakcja człowieka opętanego, nie potrafiącego znieść bliskości tego, co Święte. A ów towarzysz, chęcią sprowokowania Pana Boga po prostu tłumaczył swoją słabość. Być może. Tyle tylko, że z punktu widzenia obecnych w kościele, nie miało to żadnego znaczenia.
Problem bowiem polegał na tym, że ani proboszcz, ani wierni nic nie mogli zrobić, by owym praktykom położyć kres. Pan kierownik nie był tzw. wiejskim głupkiem, którego można by wziąć za ręce i wyprowadzić z kościoła. Był ważnym człowiekiem w gminie, porządnie umocowanym u wysoko postawionych towarzyszy. Kilka razy rozmawiał z nim proboszcz, próbując przemówić mu do rozsądku, ale w odpowiedzi słyszał mniej więcej coś takiego: „Do kościoła może przecież przyjść każdy. Także komunista. Może dzięki temu się nawrócę? A wychodzę, bo mi się słabo robi. Nie chcę zemdleć i narobić zamieszania. Zresztą, jeśli się to Panu Bogu nie podoba, to niech mnie ukarze i będzie po problemie.”
Ponoć w tej sprawie, z towarzyszami z województwa rozmawiał nawet biskup, ale co owym towarzyszom pan kierownik odpowiadał (o ile interweniowali), tego nie wiadomo.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńtoyah & All; cz.4
OdpowiedzUsuńLudzi z początku strasznie to wszystko denerwowało, ale czuli się bezradni (za wyjątkiem Pani Janki, ś.p. sąsiadki towarzysza; ale o niej za chwilę). Proboszcz gryzł się całą tą sprawą, ale nie potrafił sobie z nią poradzić. W efekcie wszyscy czekali na ruch Pana Boga – bo kierownik się starzeje i jest schorowany – wystarczy więc uzbroić się w cierpliwość i tak czy inaczej wszystko dobrze się skończy. Ludzie z proboszczem cierpliwie więc czekali, pan kierownik robił swoje, a lata mijały.
W końcu towarzysz zachorował na raka, i nie mógł już przychodzić do kościoła. I wtedy właśnie, wspomniana wyżej Pani Janka, zelatorka jednej z róż Żywego Różańca, poprosiła proboszcza, by ów Żywy Różaniec modlił się codziennie o szczęśliwą śmierć dla – jak to określała: „nieszczęśliwego pana kierownika”. Pani Janka, jako pobożna sąsiadka komunisty, była przez wiele lat ulubionym obiektem jego kpin i doznała od niego wielu przykrości i upokorzeń. Ale też od wielu lat, codziennie, razem z mężem modliła się na różańcu, by sąsiad się nawrócił. A teraz, gdy ów ciężko zachorował, poprosiła o tę modlitwę innych ludzi. I wtedy okazało się, że już od dawna, wielu parafian taką modlitwę odmawia.
Choroba trwała około pół roku. Żywy Różaniec się modlił, a w tzw. międzyczasie odszedł z parafii na emeryturę stary proboszcz i pojawił się nowy ksiądz. Pani Janka długo się nie zastanawiając, poszła do sąsiadów i spytała czy pan kierownik chciałby poznać nowego proboszcza. Towarzysz chętnie się zgodził – bo księży nie unikał – i w ten sposób nowy duszpasterz pojawił się w tym bezbożnym domu. A ponieważ Pani Janka powiedziała księdzu, że ma odwiedzić chorego, dlatego też dobrodziej zabrał ze sobą Komunię Świętą i święte oleje. I dziwna rzecz: towarzysz po krótkiej rozmowie wyspowiadał się, przyjął Komunię i Sakrament Chorych. Dwa dni później zmarł.
Wielu ludzi wątpiło w szczerość jego nawrócenia. I gdy nadszedł dzień pogrzebu, owi wątpiący tłumnie pojawili się w kościele, by obserwować trumnę. Sądzili ponoć, że jeśli nawrócenie pana kierownika było kolejną kpiną z wiary, to w momencie Przeistoczenia, nieboszczyk – jak to miał w zwyczaju za życia – podniesie się i człapiąc, wyjdzie z kościoła.
Nie podniósł się. Nie wyszedł. Może więc rzeczywiście, prawdziwie się nawrócił?
toyah & All; cz.5
OdpowiedzUsuńA teraz o niecierpliwości:
Toyah, w piątkowym tekście „Gdy niebo zamilkło”, ubolewał nad „głupotą” swej córki, która zapytała (córka, nie głupota) o żonę Ojca Zięby. W tym miejscu muszę się przyznać, że też mam dziecko (duszpasterskie; jedno z wielu; duchowo zrodzone dla Chrystusa), też córkę i też najprawdopodobniej „głupią”. Ma na imię Magdalena, i odwiedziła mnie ostatnio, by poprosić o błogosławieństwo przed daleką podróżą (wyjeżdża na jakieś zagraniczne stypendium), oraz wyżalić się, że nie wszystko w życiu idzie tak jak trzeba (bo jakieś problemy z rodzeństwem, nieporozumienia z rodzicami, a w ogóle faceci to głupki i życie jest bez sensu).
Ilustracją zaś bezsensu życia, stała się dla Magdy niedawna, pierwsza w życiu, wyprawa na Giewont. Trzeba tu zaznaczyć, że Magda ma poważne problemy z kręgosłupem i stąd wejście na Giewont jest dla niej nie lada wyczynem. Ale bardzo chciała się tam wdrapać, stanąć przy Krzyżu i popatrzeć z wysoka na piękny świat.
toyah & All; cz.6
OdpowiedzUsuńWchodziła na tę górę z dwoma koleżankami. Rozpoczęły wspinaczkę przy pięknej pogodzie, ale jak to w górach bywa, ni stąd ni zowąd, zaczęło grzmieć, później spadł rzęsisty deszcz, a na koniec pojawiła się tak gęsta mgła, że ledwie się widziały. Zamiast – głupie małpy – zawrócić i spróbować wejść później, pchały się cały czas do góry, mijając się ze zbiegającymi szybko na dół rozsądniejszymi turystami. Magda przyznała się, że to ona wywierała nacisk na koleżanki, by iść ciągle dalej, bo czuła, że jeśli zawrócą, to ona już nigdy na tę górę nie wejdzie. Posuwały się więc w tej mgle i doszły w końcu na szczyt. A mgła była tak gęsta, że gdyby Magda nie walnęła głową w żelazną konstrukcję, to w ogóle z giewonckim Krzyżem by się rozminęła.
Dziewczyny posiedziały tam chwilę, ponieważ zaś było zimno i w ogóle nieprzyjemnie, a nie zanosiło się na to, że mgła zniknie, pomodliły się pobożnie i pomstując na swojego pecha, zaczęły schodzić. Dosłownie dziesięć, piętnaście minut później, mgła się rozwiała i ukazały się wspaniałe widoki. Tyle tylko, że Magda nie miała już sił, by zawrócić i znowu się wspinać.
„A mogłam poczekać te piętnaście minut. – mówiła – Skoro już tam wlazłam, to nic nie stało na przeszkodzie, by pobyć tam nieco dłużej. I tak wygląda całe moje życie: robię coś, namęczę się, a potem i tak nic z tego nie wynika. Ale Krzyż dotykałam…”
Prawda, że „głupie” to moje dziecko?
Obydwie te historie, na pierwszy rzut oka nie mają zbyt wiele wspólnego z ostatnimi, ponurymi notkami toyaha. Po głębszym namyśle dochodzę też do wniosku, że tak naprawdę nie chodzi w nich o cierpliwość, bądź o brak tejże. Ale mają w sobie jakąś siłę. I może właśnie dlatego, okażą się oparciem dla tonących w zmartwieniach.
Pozdrawiam serdecznie.
I ja dopisze krótką historyjkę, czytając piękne historie Księdza, przypomniała mi się z pozoru banalna i troszkę tajemnicza przygoda, która spotkała nas chodząc po rumuńskich górach. Schodząc już w doliny, wygłodniali i zmęczeni napotkaliśmy szałas pasterzy, wcześniej też zawitaliśmy do do innego szałasu, a właściwie zostaliśmy zaproszeni i po królewsku ugoszczeni, ale ten szałas był już inny w nim mieszkały kobiety, od razu rzuciło nam się w oczy to przemożne dążenie do stworzenia namiastki domu w skromnej chacie w górach. Był tam kącik z kawałkiem lustra, miednicą jakimś ręcznikiem był obrus na stole i święte obrazki - ikony. Niestety bariera językowa uniemożliwiała nam swobodna wymianę znań, zdołaliśmy tylko Starowince wyjaśnić, że pochodzimy z Polski. A Jej reakcję nadal mam przed oczyma chociaż minęło prawie 10 lat. Przyłożyła rękę do policzka jak mają w zwyczaju Starowinki pewnie na całym dobrym Bożym świecie i powiedziała (Poloneze), a jej oczy zapłonęły radością jakiej nie widziałem nigdy wcześniej. Niestety nie wiem, czy przypomniała jej się jakaś dawna miłość, czy w symboliczny sposób dziękuje Nam Polakom za zryw Solidarności i wolności ludów Europy? To nie było ważne, ważne że ten zachwyt Polską u rumuńskiej sędziwej pasterki, poraża mnie do dziś. Choćby dla tego zachwytu i tych pięknych sędziwych oczu warto nie tracić ducha. Tak! choćby tylko dla tej rumuńskiej Pasterki!
OdpowiedzUsuńToyahu.
OdpowiedzUsuńTrzeba przyznać, że mając wszystko grają znakomicie, właściwie bez ryzyka.
Ta odsłaniana ekspresowo, "tablica", ten symboliczny nagrobek radzieckich żołnierzy, trzymany do ostatnich dni w tajemnicy, to jest próba, takie rozpoznanie walką naszej wytrzymałości i determinacji. Ale nie tylko naszej.
W jeszcze gorszej sytuacji jest Jarosław Kaczyński. Dlatego milczy. Musi milczeć, nie może dać się sprowokować tymi prowokacjami.
Wszyscy przyjaciele tego bloga mający jeszcze nadzieję. Dziękuję za połajanki. Macie rację.
Książka, którą uwielbiam, "Hrabia Monte Christo", jedyne arcydzieło Aleksandra Dumasa starszego. Napisane tam jest: Ufaj i miej nadzieję.
PS. Teraz zaczynam czytać kapelana.
Nie, nie zaczynam czytać wielebnego.
OdpowiedzUsuńChcę Cię Toyahu zapytać, czy jest szansa na wyjście z tego DOŁA?
@all
OdpowiedzUsuńToyah pieknie napisal, a Wielebny Paddington (dziekuje za piekny wpis starotestamentalny, nie zdazylem wejsc w dyskusje, ale uwaznie przeczytalem i wiele o tym myslalem!) napisal wprost przepieknie. I krzepiaco.
Chcialem troche w obronie don Estebana, a troche i swojej, bom sie pod jego tezami podpisal. I don Esteban, i ja jestesmy troche milosnikami japonszczyzny. Bushido - to dla nas cos znaczy.
Otoz jak wiadomo, credo kazdego samuraja bylo ze "samuraj zyje po to, aby umrzec w walce". Ta ponura obserwacja nie gasila jednak jej ducha, przeciwnie, wlasnie w oparciu o nia stali sie najslawniejszymi wojownikami swiata, nieustraszonymi.
Z tym co pisze don Esteban jest podobnie. Jego konstatacje nie sa wesole, ale w zadnym razie nie prowadza do defetyzmu, placzliwosci i zalamania.
On i ja, jak sadze, nie bylismy nigdy bardziej zdeterminowani. Wiemy co trzeba zrobic, i zrobimy, do konca. Nie lekamy sie.
Serdecznosci!
@Don Paddington i reszta
OdpowiedzUsuńPrzeczytałem i pomyślałem sobie, że oto świetny moment, bym choć na chwilę się zamknął. Nie na długo. Na chwilę.
Pogadajcie sobie, a ja posłucham.
CQ
OdpowiedzUsuńWyznaję, że nigdy w życiu z własnej inicjatywy nie pomodliłam się za wrogów. Tylko w kościele, z innymi, z obawy, że jak się nie pomodlę, to zostanę pokarana. Chyba dziś spróbuję, nie wiem, co mi z tego wyjdzie.
Ale jeszcze przypomniała mi się taka historia o cierpliwości.
OdpowiedzUsuńW końcu lat 50., kiedy Czeczeni i Ingusze zaczęli masowo powracać z deportacji do swojej ojczyzny, w Groznym wybuchł tzw. bunt Rosjan. Bunt, z którego niektórzy Rosjanie bardzo są dumni, jako z jedynego chyba przejawu zbiorowego oporu wobec władzy w czasach sowieckich. "Bunt" został stłumiony, bo choć odbywał się z poduszczenia władz miejscowych, ale bez zgody i wiedzy centrali. Oczywiście był to bunt po rosyjsku, czyli pogrom. Czyli lincz. Tłum przez dwa dni mordował każdego napotkanego Czeczena, i wzywał władze do ostatecznego zlikwidowania tego narodu w "rosyjskiej" Czeczenii. Wśród Czeczenów znalazł się jeden zdrajca, pracownik bezpieki, gorliwy neofita, który uczestniczył w podjudzaniu tłumu i wskazywał ofiary spośród swoich rodaków. Gdy się uspokoiło, wielu Czeczenów chciało ukarać łajdaka. Wówczas pewien starzec, cieszący się powszechnym posłuchem, oświadczył, że każdy kto choć słowem tknie zdrajcę, będzie przeklęty jak on. On zaś będzie musiał żyć życiem w zgniliźnie, którą sam dla siebie wybrał. I ludzie posłuchali czcigodnego starca. Nikt nie tknął zdrajcy, minęły lata i ludzie o nim dawno zapomnieli. Przypomnieli sobie po 20 latach, gdy rozeszło się, że umarł. Okazało się, że ten człowiek całe te 20 lat gnił nie w przenośni, ale dosłownie, dotknięty jakąś chorobą powodującą stopniowy rozkład ciała. Czy pojął swoją zdradę, czy żałował, czy nawrócił się - tego nie pamiętam z tej opowieści. Pamiętam tylko, że miał godny, spokojny muzułmański pogrzeb, z udziałem tysięcy rodaków.
@Sz.Pani Marylko !
OdpowiedzUsuńDziękuję za inspirujący i ubogacający wpis o roli w społeczności osób starszych, roztropnych i doświadczonych życiowo.
Mam nadzieję, a nawet pewność, że wśród współtwórców tego forum, też są osoby cieszące się podobnym autorytetem, uznaniem i posłuchem, jak ów Czeczeński starzec i mędrzec. A ich publicznie artykułowane myśli, doświadczenia i odczucia, także wpisy sugerujące m.in. okazywanie należnego szacunku innym osobom, nawet manipulatorom, czy adwersarzom tzw. trollom znajdą właściwe zrozumienie, posłuch i uznanie.
Jedną z kardynalnych cnót, a ściślej mozolnie wypracowywaną zwykle w bólu i cierpieniu postawą życiową jest opanowanie. Nader rzadko pojawia się ono w naszej codzienności, choć bez niego trudno w pełni sprawdzić się i właściwie bytować, czy nawet odnieść spektakularny sukces.
Opanowanie czyni łatwym nawet to, co wymaga ofiary, wyrzeczenia, poświęcenia, czy największego trudu i wysiłku. Ponadto pozwala duszy, ciału i zmysłom (emocjom) zachować pożądany stan równowagi.
Owszem wiele potrzeba opanowania, wielkoduszności i szlachetności, żeby w sytuacjach ekstremalnych, bądź nadzwyczajnych, wyjątkowych, aby zachować m.in. spokój, dyscyplinę i umiar. Np: gdy doświadczamy obecność lub skutki ewidentnego zła tj. pogardę, zdradę, odtrącenie, poniżenie, także wrogość, zawiść, a nawet zazdrość, czy obojętność, czyli krzywdę !
Kiedy jest lub staje się trudnym wybór między oczekiwanym posłuszeństwem, a sprzeciwem wobec zła?.....
Czy zawsze doznajemy ból, cierpienie, zniecierpliwienie i rozgoryczenie, kiedy pozornie w naszym życiu prawie nic nie udaje się?.....
Szczęść Boże !
--------------------
Ps. Uważne czytanie i trud zrozumienia tekstu zwykle chroni nas, od nadmiaru zbędnych emocji i kompromitacji.
@Zibik
OdpowiedzUsuńDziękuję za miły i wyważony wpis. Jednakże bardzo bym prosił, bo jako kognitywistę to mnie niepokoi, aby nie mylić zmysłów i emocji. To naprawdę coś zupełnie innego.
Pozdrawiam
@Zibik
OdpowiedzUsuńI ja z kolei dziękuję za poruszający komentarz do mojej historii, właściwie chyba identycznej z pierwszą historią Don Paddingtona? Myślę tylko, że bez emocji, takich jakie tu, wspólnie, i w całym swoim życiu przeżywamy, nie doszlibyśmy nigdy do mądrości starca. Już wcześniej była tu mowa o letnich, którzy są najgorsi w oczach Pana.
@Marylka i jazgdyni
OdpowiedzUsuńDziękuję za życzliwe słowa i uważne czytanie tj. dostrzeżenie mojego błędu.
Rzeczywiście uczucia (emocje) nie są tożsame z zmysłami, choć z nimi są zwykle związane, połączone.
Ma Pani rację uczucia wyższe są niezmiernie istotne, bo pozwalają nam naśladować Jego człowieczeństwo tj. stawać się, doskonalić, właściwie rozwijać, być coraz lepszymi i dążyć, do wielkości, a nawet świętości.
Proszę zauważyć, że np: nasza serdeczność, dobroć, życzliwość, a tym bardziej wielkoduszność są czymś więcej, niż cierpliwość. Wielkoduszność to wg. mnie szczególna miara czasu, która nie powoduje w duszy i sercu zobojętnienia (letniości), czy w nas innych zbędnych emocji, lecz wyzwala wielce pożądaną roztropność i powolność w gniewie. Ponadto panuje nad uczuciami niskimi np: złością, złośliwością, zawiścią, zazdrością, a nawet nie dopuszcza, do prowokowanego buntu, sprzeciwu, czy eskalacji (wybuchu) gniewu.
Pozdrawiam serdecznie - Zbyszek