Jak już zapewne tu wspominałem, jestem osobą wybitnie słabo utalentowaną. Ani utalentowaną, ani szczególnie inteligentną, ani też jakoś bardziej wykształconą. Jestem ogólnie dość wrażliwy, potrafię ładnie i bez większego wysiłku pisać i znam język angielski. I właściwie to wszystko. Biorąc pod uwagę fakt, że tylko ta zdolność zgrabnego formułowania zdań, to faktyczny talent, nie ma się doprawdy z czego cieszyć. Języka angielskiego nauczyłem się na studiach i przez kolejne lata pracy, a i tak bez większych rewelacji. Tyle że potrafię dobrze uczyć. Powiedzmy, coś takiego jak Łukasz Kruczek. Wiem co robić, żeby ktoś inny leciał równo i daleko.
Kiedy więc dziś we Wproście czytam, jakie to zabawne, że posłowie nie znają języków obcych, mam uczucia wyjątkowo mieszane. Oczywiście, zgadzam się z autorem artykułu Grzegorzem Lakomskim, że jeśli się jest osobą wykształconą, publicznie znaną, a na dodatkiem kimś, kto sam zdecydował, że będzie pracował w Komisji Spraw Zagranicznych i w Komisji ds. Unii Europejskiej, powinien jednak język obcy znać i nie byłoby źle, gdyby tym językiem był również język angielski. Nie byłoby też źle, gdyby znał ten język obcy, skoro w głębi duszy jest przekonany, że go zna i się z tym przekonaniem obnosi.
Z drugiej jednak strony, doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że jedynymi osobami, które znają język, to młodzież szkolna, i w mniejszym stopniu, studenci. Oczywiście, wśród osób starszych, są tacy, co język angielski znają, ale jest ich na tyle mało, żeby się tą sytuacją zbytnio nie ekscytować. Uczę na kursach w różnego rodzaju firmach i mam pewną orientację w tej kwestii. Ludzie, najogólniej rzecz ujmując, język znają bardzo pobieżnie i na ogół o wiele mniej, niż im się wydaje. Tak to jakoś zdarzyło się w tej naszej Polsce, że część osób starszych zdołała się troszeczkę nauczyć języka rosyjskiego, niewielka grupa języka niemieckiego i na tym sprawa się zakończyła. Czy to przez obiektywny brak możliwości nauki, czy przez fatalny stan szkolnictwa na każdym poziomie (polecam wywiad z Markiem Migalskim w weekendowym Dzienniku), czy w końcu przez brak kontaktów z obcokrajowcami, zarówno na zewnątrz, jak i tu u nas, całe pokolenia pozostały przy jezyku polskim. I tyle.
Pamiętam jak jeszcze w początkach lat 90-tych, kiedy kształtowała się nowa władza, czytałem książkę francuskiego dziennikarza Guy Sormana, który, opisując swoje spotkanie, z Jackiem Kuroniem – wówczas pierwszym polskim politykiem, ministrem i czołowym intelektualistą – nie mógł wyjść z podziwu, że Kuroń nie umie mówić w żadnym obcym języku poza ruskim. Dla Sormana to był szok i – nawet jeśli weźmiemy poprawkę na fakt, że jako Francuz, mógłby być trochę bardziej oględny w ocenach – powinniśmy go potrafić zrozumieć. Przyjeżdża Sorman do świeżo odzyskanej przez Polaków Polski, chce sobie porozmawiać z jedną z najważniejszych postaci tej właśnie nowej Polski i… okazuje się, że się nie da.
Pamiętam też, jak w dawnych, jeszcze mocno komunistycznych latach poszedłem na występ zespołu Mungo Jerry, znanego z wielkiego przeboju In the Summertime, który nagle zawitał do Katowic. Zespól skończył śpiewać, a ponieważ publiczność chciała więcej, to Ray Dorset wyszedł na scenę i zawołał: „Do you wanna say goodnight?” Publiczność oczywiście krzyknęła „Yeah!”, więc Dorset wyszedł. Ponieważ wszyscy się nadał darli, zdezorientowany muzyk wyszedł ponownie i zapytał „Do you wanna say goodnight?” Sytuacja się powtórzyła, i choć w końcu wszystko odbyło się w sposób cywilizowany, ja wciąż to zdarzenie pamiętam i wiem, czego mogę oczekiwać, a czego nie.
Więc, nawet gdybym nie czytał tej rozmowy Sormana z Kuroniem, to wiedziałbym, że na poziomie języków nie jest dobrze. Ale, szczerze mówiąc, nie to uważam za problem, że ludzie nie znają języków. Chciałbym żeby znali, ale wcale nie uważam, że to że nie znają to wielkie zmartwienie. Wspomniani Francuzi nie znają, Hiszpanie nie znaja, Włosi nie znają, Grecy nie znają, Portugalczycy nie znają i jakoś sobie radzą. To co mnie martwi o wiele bardziej, to fakt, że jeśli spytać przeciętnego, jakoś tam wykształconego Polaka, czy zna język angielski, natychmiast odpowie, że oczywiście tak. I czym bardziej się ten ktoś znajduje na eksponowanym stanowisku, tym bardziej jest przekonany, że on, owszem, język zna. I to w stopniu zaawansowanym.
Jeszcze bardziej irytujące jest to, że wielu z tych niby znających język angielski strasznie się cieszy, ile razy dowie, że ktoś, kto w ich mniemaniu język powinien znać – go nie zna. Ja jestem niemal pewien, że autor artykułu we Wprosćie – jeśli jakimś cudem nie jest anglistą – zna język angielki dokładnie w tym samym stopniu, co poseł Piechociński, czy akurat nie wspominany w artykule, a znany skądinąd Kazimierz Marcinkiewicz. Jestem pewien na sto procent, że ogromna większość z tych słynnych telewizyjnych, czy gazetowych dziennikarzy, od Żakowskiego po Miecugowa przez Olejnik, którzy aż się turlają ze śmiechu po dywanie, kiedy dowiadują się, że prezydent Kaczyński, albo jego brat, albo nawet Donald Tusk nie potrafią po angielsku ani be me, sami w konkretnej sytuacji umieliby najwyżej kiwać mądrze głową i powtarzać w kółko to yeah, o którym już tu było wyżej.
Bo takie sa fakty. Ludzie języków po prostu nie znają. Oczywiście, ile razy trzeba wypełnić cv, albo zdeklarować się w tej sprawie publicznie, to wszystko jest w jak najlepszym porządku. Ale jak przyjdzie co do czego, to zawsze okazuje się, ze pozostaje tylko to yeah. I proszę mi uwierzyć. Choć ton tego tekstu jest wesoły, ja wcale się nie chcę z nikogo śmiać. Choćby dlatego, że doskonale wiem, jak ciężko jest nagle zacząć mówić nie po polsku, kiedy nie mamy praktyki, a dzwoni telefon, czy jesteśmy nagle zaczepieni na ulicy. Żeby czuć się choć minimalnie pewnie, trzeba mieć praktykę. Trzeba kontakt z językiem mieć na co dzień i trzeba ten język ćwiczyć. Bez tego, zawsze będzie tak jak tylko możemy sobie na smutno wyobrazić. I jeśli chcemy przeprowadzać jakieś badania dotyczące znajomości języków przez osoby publiczne, to z pewnością nie w taki sposób, że się do kogoś dzwoni i każe mu się nagle gadać po angielsku.
Oczywiście, nie zmieniam nagle mojej opinii. Nie twierdzę, ze jednak nie jest źle. Jest fatalnie. Jednak wcale nie dlatego, że jakiś podstawiony anglista (który prawdopodobnie sam mówi po angielsku tak, że Anglik by go nie zrozumiał) nie potrafi zmusić posła Halickiego do rozmowy po angielsku. Problem polega na tym, że poseł Halicki najprawdopodobniej nie potrafi nawet napisać poprawnie jednego zdania w języku angielskim. Nie jest w stanie przeczytać tekstu w języku angielskim i zrozumieć z niego wszystko tak jak należy. I oczywiście na tym, że – jeśli go spytać – to powie, że język zna znakomicie. I że, w gruncie rzeczy, jest o tym święcie przekonany. Bo problem Halickiego polega na tym, że on jest taki jak jest. Nie językowo. Czysto ludzko.
I oczywiście problem mamy z ludźmi typu Kazimierza Marcinkiewicza. Ja rozumiem, że on ma już te swoje 50 lat, czy coś koło tego. Rozumiem, że – jako nauczyciel fizyki z Gorzowa – nie miał okazji nigdy uczyć się angielskiego, a kiedy już tę okazje miał, to zobaczył, że – cholera – nie jest łatwo. Bo rzeczywiście jest bardzo ciężko. Nie mam też do niego pretensji, ze po już prawie dwóch latach stałego pobytu w Londynie, nie nauczył się języka. Że kiedy mówi po angielsku, to ludzie się z niego śmieją. Zdarza się. Niektórzy po prostu nie maja tej iskry, która pomaga zdobyć coś więcej. Pamiętam jak wiele lat temu, byliśmy z Toyahową i z dziećmi w Walii i tam poznaliśmy małżeństwo bardzo starych już ludzi z Leeds. Ona była Polką z Chorzowa, on starszym panem z Estonii. Mieszkali jednak w tym Leeds od zakończenia wojny i po tych wszystkich latach mogli się spokojnie uważać za Brytyjczyków. I oni też mówili po angielsku w sposób absolutnie niepowtarzalny. Była to mieszanina języków polskiego, niemieckiego, estońskiego i trochę angielskiego. Po prostu, przez te pięćdziesiąt lat w Anglii, angielskiego się nie nauczyli. Trochę dlatego, ze nie potrafili, ale pewnie trochę dlatego, ze nie chcieli i nie musieli.
Więc Marcinkiewicz prawdopodobnie tego angielskiego nie nauczy się również nigdy. Jego sytuacja jest jednak nieco inna. O ile ci państwo z Leeds byli imigrantami, którzy potrzebowali wyłącznie żyć i robić to co im każą w pracy, Kazimierz Marcinkiewicz jest byłym premierem, dyrektorem w ważnym banku, Polakiem, który zajmuje nagle w Londynie bardzo publiczne stanowisko i jeśli, mimo to, zna język tak jak zna, to ten stan się po prostu rzuca w oczy. I w uszy. A tym bardziej się rzuca w oczy i uszy, kiedy Marcinkiewicz uznaje za stosowne tą swoją londyńską przygodą tak fatalnie się afiszować. Łazi po tym Londynie w tym swoim niebieskim sweterku i fantazyjnym szaliku, robi mądre miny, daje się fotografować na każdym kroku i podtykać sobie pod nos wszystkie mikrofony świata i uważa za stosowne zgrywać prawdziwego Londyńczyka i nawet nie widzi, jaki jest śmieszny.
Teraz jeszcze dodatkowo pozwolił zrobić z siebie durnia z tym swoim spóźnionym romansem i znalazł się w sytuacji, gdzie już nikt nigdy na niego nie spojrzy tak, by się przy tym nie krztusić ze śmiechu. Starsza Toyahówna mówi mi wczoraj, że to jest niesamowite, jak człowiek w końcu bardzo dorosły i dość towarzysko umocowany, zsunął się do poziomu tych pokojowych malarzy, czy masarzy, którzy wyjechali do Londynu za pracą, zostawili swoje rodziny w kraju i ostatecznie też postanowili te rodziny zostawić w ogóle na dobre. Dotychczas więc Marcinkiewicz chodził po tym Londynie, wyglądał jak turysta z Gorzowa, uśmiechał się do fotografii, opowiadał coś tą komiczną angielszczyzną i jakoś szło. Teraz dodatkowo, ile razy będzie mówił te swoje „ajem zedirktor in the veryimportant london institiuszon”, to obok niego będzie stała ta laseczka, którą gdzieś tam wyrwał na jakiejś imprezie, a w Gorzowie – czego już oczywiście widzieć nie będziemy – będzie sobie mieszkała jego była żona, która – mam wielką nadzieję – kiedy on w wieku 80 lat, porzucony, samotny i schorowany wróci do niej prosząc, żeby zechciała z nim pogadać, powie mu, żeby się najpierw wreszcie nauczył mówić dobrze po angielsku. Zupełnie zresztą okrutnie, niepotrzebnie i głupio. Bo każdy normalny człowiek wie, ze nie języki się liczą, ale coś zupełnie innego.