Pokazywanie postów oznaczonych etykietą języki obce. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą języki obce. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 16 listopada 2014

Co każdy abstynent wiedzieć powinien

Jak tu już nie raz pisałem, ostatnio przy okazji nerwów, jakich dostał red. Piotr Skwieciński w związku z atakiem blogosfery, który pozbawił go możliwości komfortowego wykonywania zawodu, który sobie wybrał, prasy nie czytam, radia nie słucham, telewizji (poza angielska ligą) nie oglądam, a o tym, co się dzieje za oknem, dowiaduję się z blogów. Ostatnio na przykład trafiłem na notkę blogera Sowińca, gdzie ów dziwny człowiek informuje mnie, że oto w „Rzeczpospolitej” ukazał się artykuł jakiegoś Krzysztofa Kowalskiego, w którym ów Kowalski omawia wyniki badań „zespołu doktor Jennifer Wiley z University of Illinois”, wskazujące na to, że „niewielka ilość alkoholu usuwa zahamowania w posługiwaniu się językiem obcym”.
Jak pisze Kowalski, a Sowiniec – do bólu ową informacją podniecony – za nim wszystko powtarza na swoim blogu, „naukowcy poddali testowi 1023 studentów z anglojęzycznych uniwersytetów, którym podano różne dawki alkoholu. Zadanie polegało na wymawianiu kompletnie nieznanych słów w jednym z narzeczy używanych w afrykańskim państwie Czad. Ci, którzy spożyli 44 ml alkoholu, lepiej wypadli od tych, którym podano placebo, ale także od tych, którzy wchłonęli 88 ml alkoholu i więcej. Ci ostatni, mając przed sobą testową kartkę, zadawali pytanie w rodzaju: ‘Sostym srobiś?’. Wyniki tych badań uprawomocniają powszechne przekonanie, że jedno piwko jeszcze nikomu nie zaszkodziło, natomiast w porozumiewaniu się z obcokrajowcami już niejednemu pomogło. Poznać pana po cholewach, poliglotę po kuflu”.
Ktoś się zapyta, w czym problem? Co mnie tak w tym poruszyło? Dlaczego ja jestem w tym momencie aż tak wzmożony? Otóż tak naprawdę ani Sowiniec, ani Kowalski, ani nawet „Rzeczpospolita”, która tekst Kowalskiego postanowiła opublikować, ani nawet ci wszyscy ludzie, którzy od dziś, ile razy staną wobec konieczności użycia języka obcego, wcześniej będą się próbowali nawalić. Bo tu nie chodzi o żadnego z nich. Problemem są bowiem uniwersytety i ich najwyraźniej kompletna już bezużyteczność. Nie jest bowiem tak, że jakaś Jeniffer Wiley z Chicago nie ma co z sobą zrobić, więc wpada na pomysł, że ona zbada, czy przypadkiem nie jest tak, że jeśli człowiek jest na lekkim gazie, staje się on bardziej beztroski i odważny, a kiedy wychleje zbyt dużo, przewraca się i zdycha, z tych badań wychodzi jej, że owszem, i na tym koniec. O nie! Za tym co ona robi, zwykle stoi jakiś poważny budżet, wcześniej odpowiednio wynegocjowany, zatwierdzony, a następnie rozdysponowany, a jeśli przy następnej okazji owa Jeniffer przedstawi papier na to, że o jej badaniach pisano nawet w Polsce, będzie mogła mieć pewność, że z głodu już do końca życia nie umrze. Już w dalszej kolejności będzie mogła przeprowadzić naukowy dowód na to – by już pozostać w temacie – że, jeśli człowiek się napije, to chodzi krzywo, albo bełkocze, albo się robi wesoły lub smutny, a jeszcze później, że alkohole wysokoprocentowe są mocniejsze od niskoprocentowych i dlatego, jeśli ktoś chce się upić piwem, to musi go wypić więcej, niż kiedy się zda na polską śliwowicę na przykład. A wyniki owych badań opublikuje już nie tylko Sowiniec i „Rzeczpospolita”, ale również tygodnik „W Sieci”.
Pamiętam, jak poznałem swoją żonę, a ona wówczas była świeżo upieczoną maturzystką, opowiadała mi przy jakiejś okazji, jak to z całej jej klasy najlepiej ustny egzamin z języka angielskiego zdało tych dziesięciu chłopaków, którzy na egzamin przyszli „nawaleni”. Mnie się oczywiście ta historia bardzo spodobała, jako niezwykle zabawna, że tak powiem, filmowo, ale nie mogę powiedzieć, bym był nią jakoś zszokowany: w końcu każde dziecko wie, że (choćby obserwując świat zewnętrzny), kiedy wypijemy jedno czy dwa piwa, jest nam lżej nie tylko w sytuacjach tak trywialnych, jak zwykła międzyludzka komunikacja, ale przy znacznie bardziej wymagających okazjach, a i my to wiemy z własnego ludzkiego doświadczenia, i ten fakt jest tak oczywisty, że nie potrzebujemy się nawet tu zamyślać. Tymczasem nagle się okazuje, że nie dość, że instytucja tak pozornie szanowna, jak Uniwersytet w Chicago, udowodniła swoją całkowitą już dziś bezużyteczność, to równie bezużyteczne okazują się mainstreamowe media, i w dodatku jeszcze kompletnie nie wiadomo, co mamy z blogera Sowińca. I pewnie z tym ostatnim mielibyśmy zmartwienie największe, choćby przez to, że, jak tu ostatnio już się zgodziliśmy, to blogosfera tworzy przyszłość, gdyby nie to, że, gdy chodzi o niego akurat, wszyscy dobrze wiemy, że bez wyjątków, nie byłoby reguł, a reguły się bardzo na co dzień nam przydają. A więc tak jak jest, jest bardzo dobrze.

Już za parę dni, w piątek rozpoczynają się w Katowicach targi książki, na których będziemy z Gabrielem do pełnej dyspozycji. Jak dla kogoś jest za daleko, zapraszam na stronę www.coryllus.pl, gdzie sprzedajemy również moja najnowszą książkę o paleniu licha.

środa, 10 października 2012

My kosmici zagubieni wśród sklepowych półek

Głupia sprawa, ale wygląda na to, że za ułamek chwili zrobię coś, co zupełnie niedawno zrobił w Salonie24 Igor Janke, a ja na ten jego wybryk zareagowałem wybuchem szyderczego śmiechu. Otóż parę dni temu zajrzałem na główną stronę Salonu, a tam, na samej górze, zobaczyłem tekst Igora Janke zatytułowany „Piszę książkę o Orbanie – proszę o sugestie”. Pod spodem natomiast znalazł się sam początek samego już tekstu – jedyny zresztą jego fragment, jaki zdecydowałem się przeczytać – w którym pisze on jakoś tak: „Ostatnio rzadziej pisałem w Salonie i nadszedł czas by się wytłumaczyć. Otóż rzeczywiście pisałem mniej, tyle że tylko tutaj. Jestem bowiem w trakcie pracy nad książką o premierze Węgier Orbanie”.
No i proszę sobie wyobrazić, że dziś zajrzałem w różne miejsca głównej strony tego naszego bloga i z prawdziwą rozpaczą nie mogłem nie zauważyć, że w minionym miesiącu napisałem tu zaledwie 14 tekstów. Ja wiem, że wrzesień był dla mnie bardzo ciężki, bo nie dość, że zaczął się rok szkolny i wznowiłem różne zajęcia zawieszone jeszcze w czerwcu, to dostałem to zastępstwo u Salezjan w Świętochłowicach, a to (nie Salezjanie, lecz ów miesiąc), jak wiemy, dla kogoś kto z roku na rok jest coraz to starszy i słabszy, musiało stanowić nie lada wyzwanie, jednak ten rodzaj zaniedbania blogerskich obowiązków musi przygnębiać.
No i wypada mi się jednak tłumaczyć, i to tłumaczyć mniej więcej tak jak to – wiem, że przy zachowaniu wszelkich proporcji – Janke. Otóż ja obiecałem, że do zimy wydam książkę o moim PRL-u i muszę ją pisać. A, powiem zupełnie szczerze, być może przez to, że zamierzyłem sobie, że to będzie moja dotychczas najlepsza ksiązka, męczę się z nią zupełnie niewyobrażalnie i właściwie nieustannie tkwię w stanie, który prowadzi mnie do granicy stwierdzenia, że ja zwyczajnie nie potrafię pisać. Że dopóki chodziło tylko o to, by coś tam powiedzieć na aktualne tematy – to proszę bardzo. W momencie gdy dochodzi do prawdziwej poezji – mamy problem. A to jest uczucie – nie muszę tu nikogo o tym zapewniać – dla mnie dewastujące.
Napisałem ten tekst o milicjantach, no i oczywiście doszedłem do wniosku, że on jest do niczego. I z tej rozpaczy – bo przyznać muszę, że do obu historii czuje się jednak bardzo mocno przywiązany – pomyślałem, że może wrzucę go tu na bloga i zobaczę, jaka będzie reakcja. Jeśli komuś się spodoba, będzie to oznaczało, że nie jest tak źle jak myślałem, a jeśli nie – to będę się musiał albo bardziej starać, albo zastrzelić.
Później jeszcze napisałem dwa kolejne rozdziały i one mnie do pewnego stopnia uspokoiły, natomiast w jednym z nich pojawił się pewien element, który uznałem za wart osobnego tekstu, no i wymyśliłem sobie, że dla niego akurat odpowiednie miejsce będzie tu. Właśnie tu. Chodzi mianowicie o kosmitów.
Proszę sobie wyobrazić, że szedłem sobie dziś przez miasto i jedna z dziewcząt – swoją drogą, ciekawe, że to są głównie dziewczęta. Czyżby chłopcy siedzieli na Facebooku i robili z siebie durniów? A więc jedna z tych dziewcząt, ubrana w strój z logo którejś z dziesiątek szkół językowych, dała mi ulotkę z informacją, że u nich „nie uczą kosmici”. Po powrocie do domu spytałem córkę, o co chodzi z tymi „kosmitami”, a ona mi wyjaśniła, że to chodzi o takich starych dziadów jak ja. Że obecna polityka uczenia, nie tylko zresztą języków, sprowadza się do tego, że nauczyciele mają być młodzi, w taki sposób, żeby między nimi a uczniami dochodziło do owej fantastycznej interakcji, gdzie wszyscy mówią do siebie po imieniu, opowiadają sobie dowcipy, i że jest wesoło. Cała reszta to właśnie owi kosmici. Powiedziałem jej, że ja kosmitą nie jestem, bo my na lekcjach też się dużo śmiejemy, a niekiedy nawet opowiadamy sobie dowcipy. Co do mówienia sobie na ty, to faktycznie sytuacja jest głupia, bo ja jestem już stary i nawet jeśli ja do nich będę mówił po imieniu, to oni się w żaden sposób nie przełamią. No i wtedy moja córka powiedziała mi, że to jest właśnie to. Ja jestem kosmitą i mnie już nikt nigdzie nie zatrudni.
Mamy więc istotnie kłopot. I to kłopot nawet większy, niż by się mogło wydawać. Bo gdyby tu tylko chodziło o mnie, to jakoś tam możnaby było sprawę wyprostować. Powiedziałoby się ludziom, że ja kosmitą jednak wyjątkowo nie jestem i do roboty! Rzecz jednak w tym, że ja tu wcale nie jestem wyjątkiem. Reguła najprawdopodobniej jest taka, że zdecydowana większość nauczycieli angielskiego w moim wieku to są bardzo dobrzy nauczyciele, często o bardzo dobrej prezencji, weseli i bardzo otwarci na świat. No ale przede wszystkim – oni są naprawdę dobrzy. A już z całą pewnością lepsi niż większość owych nie-kosmitów. Lepsi merytorycznie, ale również pod każdym z tych względów, który w jakiś okropnie fałszywy sposób przesądził o ich tej tak zwanej kosmiczności.
Skąd ja to wiem? Stąd mianowicie, że ja ich spotykam rok w rok podczas sprawdzania matur i mam jednak pewne pojęcie. Oczywiście, nie oszukujmy się, wśród nich są osoby autentycznie nienadające się do tej roboty, zarówno zawodowo jak i pod względem czysto ludzkim, ale, jak mówię, przewaga jest zdecydowanie na korzyść nauczycieli starszych wiekiem. Tak zwana młodzież w istocie rzeczy, często jedyne co ma, to to, że z nimi bardzo łatwo można przejść na ty, a salę lekcyjną zmienić na jakiś okoliczny pub. I na tym polega ta ich nie-kosmiczność.
Od paru już lat, w odpowiedzi na zalewające mnie oferty pracy, we wszystkie możliwe miejsca wysyłam swoje CV. Dotychczas wiadomość zwrotną zdarzyło mi otrzymać zaledwie dwa razy – jedna z nich zapewniła mi jakieś tam zatrudnienie. Wiem oczywiście, że wciąż mi na plecach wisi to moje pisowskie zaangażowanie, które w googlu pokazuje się na samej górze. Wiem też jednak, że o wiele częściej szkoły te rezygnują z mojej oferty, wiedząc, ile mam lat. A więc, że jestem kosmitą. A kosmitów jak wiadomo nikt nie potrzebuje.
Byłem dziś w lokalnym sklepie – takim drobnym markecie – i byłem świadkiem zdarzenia absolutnie porażającego. Otóż w pewnym momencie zrobiło się zamieszanie i do środka weszło dwóch policjantów, prowadząc starszą, dość elegancko wyglądającą panią. Okazało się, że ochrona sklepu jakiś czas wcześniej znalazła wśród półek pewnego staruszka, który najwidoczniej cierpiał na zanik pamięci, i który wśród tych półek w pewnym momencie zwyczajnie się zgubił. W jakiś sposób odnaleziono jednak jego żonę, skontaktowano się z nią i ona po niego przyszła. Widziałem ich oboje. Jak mówię, ona prezentowała się dosyć elegancko, a on – on, mimo tej swojej biedy i tej bardzo smutnej, zagubionej miny – był cudownie… nie powiem, że dystyngowany, ale fantastycznie zwyczajny. Podeszła do niego, przytuliła go, pocałowała, a następnie już tylko głaskała po policzku i bardzo czule do niego przemawiała. I tak sobie stali, a policjanci też sobie poszli, pani z ochrony zajęła się swoimi sprawami, no i w końcu wyszli razem na tak zwany po angielsku „outside world”.
A ja się zastanawiam, kim był ten pan? Czym on się zajmował, zanim stracił pamięć? Czy on by może wiedział, co znaczy po angielsku „outside world”? A może on był kiedyś nauczycielem języka angielskiego? Pewnie nie, ale kto wie? Czemu ja się tak nad tym zastanawiam? Otóż z tej prostej przyczyny, że ja nie mam najmniejszych wątpliwości, że jeśli on rzeczywiście jakimś cudem znał język angielski, to ja bym znacznie chętnie swoje dzieci wysłał na lekcje do niego, niż do któregoś z owych dzisiejszych nie-kosmitów. Powiem też dlaczego. Otóż dlatego, że wydaje mi się, że jeśli on zna język, to go zna z całą pewnością lepiej od nich. A jeśli tak, to ja bym od niego nic innego nie wymagał jak tego, by on po prostu siadał z nimi przy stole i opowiadał im po angielsku różne rzeczy. A oni by słuchali i się uczyli języka. Niech będzie że i od kosmity.

Jak widać, trochę jednak tej pracy mam. Wciąż jednak większość czasu spędzam na jej szukaniu. Stąd też mam czas, by pisać, pisać i pisać. Jeśli komuś to pisanie się wciąż p[odia, bardzo proszę o wspomaganie tego blog. Można to robić na trzy sposoby. Jeden to taki, że obok jest numer konta i na niego można wpłacać pieniądze. Mam też w domu dość dużo swoich książek. Jeśli ktoś chce otrzymać egzemplarz z dedykacją, niech mi przeleje 30 złotych za „Elementarz” lub 40 za „Liścia”, a ja mu je wyślę. A jak ktoś nie ma pieniędzy, lub ma książki i kolejne mu po nic, niech czyta dalej. W końcu bez tego to nie będzie miało sensu, prawda? Dziękuję.

piątek, 18 września 2009

Yes, I speak - part two

Jeszcze w czerwcu przedstawiłem tu wpis, w którym wyraziłem zażenowanie w związku z pewnym zjawiskiem, z jednej strony wyznaczającym nowe dla Polski czasy, a z drugiej tę nową Polskę jednak zawstydzającym. Poszło o panoszącą się w coraz większym stopniu obsesję na punkcie znajomości języków obcych http://toyah.salon24.pl/111051,yeah-i-speak. Mówiąc bardzo krótko, poszło o to, że, z mojego punktu widzenia, czyli z perspektywy kogoś kto potrafi tak naprawdę tylko jedno, a mianowicie uczyć języka angielskiego, powszechny poziom znajomości języków obcych – w tym przede wszystkim języka angielskiego – przez te wszystkie lata znacznie się podniósł i mnóstwo osób, szczególnie młodych, świetnie sobie na tym polu radzi. Co oczywiście jednak nie zmienia faktu, że te umiejętności są wciąż bylejakie. I dopóki wszyscy uczestnicy tej językowej rozgrywki znają swoje miejsce i nie wpadają w niepotrzebną histerię, to wszystko jest na swoim miejscu. Robi się znacznie gorzej, jeśli nagle, w tym wszystkim pojawia się grupa nadętych zawodników, którzy językowo stoją znacznie niżej od przeciętnego licealisty, a nieustannie informują wszystkich, jacy to z nich eksperci, jak to w dzisiejszych czasach bez języków ani rusz, i jakie to śmieszne, kiedy ktoś język kaleczy, lub po prostu mówi niezgrabnie.
W moim tekście, proponowałem, żeby ci, którzy pewnego ranka obudzili się z rana, powiedzieli „must have been” i uznali, że od dziś w swoim CV będą w odpowiedniej rubryce wpisywać ‘fluent’, nieco wyluzowali, bo choć wszystko mniej więcej jest na dobrej drodze, to jeśli nawet, tu i ówdzie, pojawiają się kłopoty, oni akurat mają najmniej w tych sprawach do gadania. I żeby przestali dobrym ludziom mieszać w głowach, bo – owszem – znajomość języków jest bardzo ważna i byłoby świetnie, gdyby, szczególnie ludzie na eksponowanych stanowiskach, te języki znali, to wciąż nie mamy nawet wystarczającej liczby specjalistów, którzy by mogli przeprowadzić choćby pobieżną weryfikację. A zatem, jeszcze przez ileś tam lat, będziemy musieli pogodzić się z faktem, że wielu z nas język zna tak sobie. Jednak, mając tę wiedzę, powinniśmy skupić się na uczciwej nauce, a nie na zadzieraniu nosa i pouczaniu innych.
To wszystko co napisałem w tamtym czerwcowym tekście i co powtórzyłem tutaj jest jak najbardziej do zapamiętania, jednak nie zmienia to faktu, że sprawa wcale nie jest tak bardzo nieistotna. Ona jest ważna, ona bywa bardzo zasmucająca, a niekiedy wręcz irytująca, lecz akurat znacznie bardziej na poziomie tych samozwańczych ekspertów, niż całej grupy tych, którzy spokojnie zapisują w swoich zeszytach nowe słówka, słuchają tych nieszczęsnych konwersacji na CD i próbują policzyć te wszystkie czasy. Problem prawdziwy występuje na poziomie ludzi, którzy przez swoją przebojowość, pewność siebie, a niekiedy zwykłą bezczelność, w tym – niestety – też nauczycieli, postanowili z wykonywania usług językowych żyć, a nie mają do tego wystarczającego przygotowania.
Tak się składa, że jestem maturalnym egzaminatorem i weryfikatorem. Cóż to oznacza? Czy świadczy to może o tym, że dzięki swoim zawodowym umiejętnościom osiągnąłem coś, co dla innych jest niedostępne? Absolutnie nie. Żeby zostać egzaminatorem, wystarczy być nauczycielem i przejść kurs, po którym następuje egzamin, na którym 90 procent aspirujących ekspertów i tak wzajemnie od siebie ściąga. Ściąga w sposób jak najbardziej klasyczny: szepczą, rozglądają się, posyłają sobie wymiętoszone karteczki i oczywiście przez cały są czas bardzo obrażeni, że te zadania są „głupie”. Efekt widać przy sprawdzaniu matur, gdzie tylko ktoś kompletnie nieprzytomny dałby się zwieść temu nieustannemu rechotowi, jaki wypełnia salę, kiedy to ci wybitni specjaliści dworują sobie z błędów – owszem, często rzeczywiście, skandalicznych – jakie te biedne dzieci w swoich pracach popełniają. Mógłbym cały osobny tekst napisać na temat tego, co się tam dzieje, ale szczerze mówiąc nie mam serca.
Więc to są nauczyciele. Ale popatrzmy na występy tłumaczy podczas państwowo-rządowych spotkań, czy choćby coroczne rozdanie nagród Akademii Filmowej, transmitowane przez naszą telewizję. Posłuchajmy tego frajera, który wynajęty przez telewizję i opłacony z całą pewnością znacznie lepiej niż nawet najznakomitszy nauczyciel, przedstawia coś, co się nazywa tłumaczeniem symultanicznym. Ja wiem, że to jest cholernie trudne. Zdarzyło mi się to raz i – ponieważ znam moralne standardy obowiązujące na tym polu – mógłbym oczywiście się zakręcić i z tego dobrze żyć. Nie zrobię tego jednak za żadne pieniądze, bo zwyczajnie spaliłbym się ze wstydu. Człowiek od Oskarów, tego problemu, oczywiście, nie ma. On siedzi przy tym mikrofonie, gada co mu ślina na język przyniesie, wyrzuca z siebie sekwencje, które nie znaczą absolutnie nic, stęka i sapie przez kilka godzin, a później idzie do kasy i jest z siebie bardzo zadowolony. I, zapewne, przy pierwszej lepszej okazji, podczas jakiegoś przyjęcia, czy towarzyskiego spotkania, z mądrą miną i szyderczym okiem, będzie zadręczał swoimi głupimi uwagami tych wszystkich, którzy dopiero się uczą.
Dlaczego tak jest? Dlaczego nie ma systemu, który by potrafił to zjawisko kontrolować? Odpowiedź jest złożona. Przede wszystkim, nie ma wystarczająco silnej grupy specjalistów, którzy by mogli przeprowadzać odpowiednią w tej mierze weryfikację. Ci którzy to robią, są najczęściej dokładnie takimi samymi nieudacznikami, jak ten oscarowy tłumacz, a zatrudniają ich też dokładnie tacy sami bezczelni, wiecznie rozpychający się, niekompetentni karierowicze. Drugą przyczyną tej smutnej sytuacji jest oczywista korupcja. Umowa o dzieło to piękna rzecz, szczególnie kiedy się ją podpisuje z firmą, która ma pieniądze, dużo, zawsze i na wszystko, szczególnie dla swoich. W tej sytuacji, zawsze w odpowiednim momencie pojawia się ktoś, kto powie, ze on poleca siostrę kolegi, bo ona jest „naprawdę świetna”. I wszystko gra! Skąd mi przyszło do głowy, żeby dziś zająć się tym tematem. Dziś, kiedy jeszcze nie wygasły wszystkie emocje związane z Rocznicą. Wbrew pozorom, mój dzisiejszy tekst jest trochę związany z tym tematem. Otóż wczoraj otrzymałem donos od przyjaciela, w którym to donosie przesłał mi on następujący link:http://www.ipn.gov.pl/portal/en/23/211/September_17_1939__Soviet_aggression_on_Poland.html. Jest to oficjalna strona IPN-u, poświęcona tym razem właśnie sowieckiej agresji na Polskę, pięknie przygotowana, z niezwykle interesującymi archiwalnymi zdjęciami, skierowana do osób nie znających języka polskiego, a więc w języku angielskim. Co tam widzimy? Otóż, pomijając zwykłą niezgrabność tłumaczenia, której bym się nie czepiał, tekst zawiera najbardziej oczywiste błędy. Nie jest ich dużo, ale też tłumacz nie miał większych szans na pełen koncert swojej niekompetencji. Kilkakrotnie pojawia się słowo ‘granica’ pisane ‘boarder’. Nie jest to więc literówka. Po prostu osoba wynajęta przez IPNdo tej roboty, sądzi, że po angielsku ‘granica’ to ‘boarder’. Podobnie jak to, że ‘maszt’ to ‘poll’. Dla osób nie znających języka, choć wiem, że nie ma ich tu wiele, mam ważną informację. To nie są trudne rzeczy. Słowa ‘border’ i ‘pole’ to absolutna podstawa. To wie każdy uczeń.
Niestety, nie wie tego tłumacz w IPN-ie. I teraz pojawia się pytanie, skąd on się tam wziął? Oczywiście, może być tak – zwłaszcza w przypadku IPN-u – że oni nie mają pieniędzy i ciężko oszczędzają. Może nawet nie zatrudniają osobnego tłumacza, tylko jeden z tych historyków, akurat najlepszy z całej grupy, zgodził się za jakieś drobne pieniądze zrobić to, czego inni nie umieli w ogóle. Ale może być też tak, że oni rzeczywiście zatrudnili tłumacza, oczywiście poleconego przez kogoś, czyjegoś brata, lub siostrę, lub córkę, lub koleżankę, żeby biedactwo mogło sobie dorobić. Może nie takimi pieniędzmi, jakie płaci MEN, czy telewizja, swoim ludziom, ale z pewnością lepszymi niż te przydzielone przez minister Hall Okręgowym Komisjom Egzaminacyjnym.
A więc może być i tak. I pewnie, niestety, tak jest. I, równie niestety, nic nie można na to poradzić. A zatem, z mojej strony to już prawie wszystko. Przez sympatię jednak dla tego wszystkiego co dla nas wszystkich robi IPN, przez mój dla nich nieustający podziw, proszę ich tylko. Poprawcie te błędy i rozejrzyjcie się wokoło. Jestem pewien, że wszędzie można znaleźć naprawdę wielu porządnych anglistów, którzy Wam to wszystko zrobią lepiej, a niewykluczone, że i taniej. To jest za poważne miejsce, żeby się tak fatalnie obsuwać. Zwłaszcza że wokoło same wilki.

wtorek, 19 maja 2009

Jak jest 'burak' po angielsku

Plany miałem na dzisiaj zupełnie inne. Wprawdzie miało być nieprzyjemnie, ale za to poważnie. Tymczasem nieprzyjemnie oczywiście będzie – może nawet bardziej niż to bywa zwykle – tyle że z pewnością mniej poważnie. Znacznie mniej poważnie. Będziemy się bowiem zajmować człowiekiem o nazwisku Ernest Skalski. A zatem – ambitnych czytelników zapraszam na jutro. Dziś odbędzie się czysta nawalanka.
Skąd taka zmiana? Otóż zupełnie przypadkiem, kiedy sobie zwyczajowo sprawdzałem, co słychać w Salonie, wpadł mi w oko tytuł wpisu na SG Z czym do Europy? http://kajetanskalski.salon24.pl/105937,z-czym-do-europy. Tytuł ów zaskoczył mnie swoim buractwem tak bardzo, że aż zajrzałem, co słychać niżej. A niżej było tak: „- Shake hand - szepnęła Angela Merkel do Lecha Kaczyńskiego, gdy ten nie zauważył wyciągniętej do niego ręki. Prezydent nie...”. Już w tym momencie wiedziałem, że będzie ostro, ale kiedy jeszcze niżej zobaczyłem podpis Ernesta Skalskiego, sami Państwo rozumieją, że nie miałem wyjścia. Przeczytałem więc całość i – jak to mówią nasi lokalni hooligans, Janusz Palikot i pani minister Fedak – wk…łem się. Stąd więc, wspomniana już, zmiana planów. Sytuacja nie jest łatwa. Jeśli się komentuje sprawy uczciwie i na poważnie, i ma się przy tej okazji jeszcze jakieś ambicje, należy sobie zwykle dać trochę czasu. Jest rzeczą niezwykle groźną siadać do pisania w stanie silnego wzburzenia. Nawet nie dlatego, że człowiek powie o jedno słowo za dużo, albo zrobi o jedno chamstwo za dużo. Tu akurat można sobie poradzić. Chodzi o to, że zazwyczaj zbyt świeże emocje psują jakość, po prostu. Wiem o tym, ale niestety nie mogę czekać. Nie mam wyjścia. Do jutra Ernest Skalski zajmie w mojej hierarchii rzeczy ważnych i nieważnych właściwe sobie miejsce i pewne rzeczy nie zostaną powiedziane. A uważam, że powinny.
Wspomniałem już o buractwie cieknącym z tytułu tekstu Skalskiego. Teraz parę słów o buractwie lejącym się bezwstydnie z samego już tekstu. Skalski zajmuje się językiem angielskim, a dokładnie swoimi kompleksami wynikającymi, czy to ze znajomości, czy tez braku znajomości tego języka – wszystko jedno.
Zanim jednak przejdę już do samego Skalskiego, jeszcze parę słów wprowadzenia. W związku z moją sytuacja zawodową, ja na temat relacji społeczeństwo – język angielski wiem bardzo, bardzo dużo. Przede wszystkim – co akurat tu może być najbardziej interesujące – wiem dwie niezwykle ciekawe rzeczy. Pierwsza z nich jest taka, że ludzie w Polsce generalnie nie znają języka angielskiego. I to niezależnie od wykształcenia, wieku, czy społecznej, czy zawodowej pozycji, jaką zajmują. To jest fakt. Polacy języka angielskiego albo nie znają w ogóle, albo znają w stopniu minimalnym. Dopiero ostatnio, na tym polu można zauważyć pewne zmiany. Młodzież i osoby dorosłe urodzone po roku 1980 są coraz częściej zupełnie sprawni, a niekiedy wręcz bardzo dobrzy. Często, obecni licealiści są naprawdę znakomici. Nie zmienia to jednak smutnej prawdy – czym starzej, tym gorzej. A więc źle.
I to jest jedna rzecz. Druga rzecz jest jeszcze ciekawsza. Czym kto jest większym durniem, tym tą tzw. znajomością języków obcych bardziej się przejmuje. Wspomniałem o buractwie. Klasyczny burak chodzi po świecie i, choć sam, poza językiem polskim na poziomie publicystyki pisanej Moniki Olejnik i szczątkową znajomością języka rosyjskiego, „języków nie posiada”, ponieważ ma paru znajomych w Irlandii, czy siostrę w Chicago, na wszystkich podobnych sobie patrzy z najwyższą pogardą. Burak wybitny również posługuje się wyłącznie językiem polskim, ale z jakiegoś powodu albo postanowił naokoło kłamać, że „z angielskim u niego jest zupełnie dobrze”, albo autentycznie uwierzył w te swoje nieistniejące talenty i, podobnie jak burak klasyczny, na wszystkich pozostałych patrzy z obrzydzeniem. Jest jeszcze Ernest Skalski, który prawdopodobnie języka angielskiego nauczył się sobie tylko znanymi sposobami jeszcze w najgłębszej komunie, podobnie jak Longin Pastusiak, Andrzej Olechowski, albo Władimir Putin, i osobiście ma ten fakt kompletnie w nosie, o ile nie dostanie zlecenia. Jakiegokolwiek.
Dziś zlecenie akurat otrzymał Skalski. Ponieważ od kilku dni jego ukochany projekt pod nazwą Platforma Obywatelska skutecznie gnije, a na dodatek premier Donald Tusk wczoraj wieczorem właśnie otworzył kolejny rozdział swojego szczególnego powrotu do przeszłości, ktoś poprosił Ernesta Skalskiego, żeby zadziałał i ten postanowił przybiec na ratunek i zwrócić się do wszystkich tracących nadzieję, żeby nie załamywali rąk, bo co by nie powiedzieć o pracowitości, inteligencji i skutecznym działaniu obecnie rządzących, oni przynajmniej – w odróżnieniu od tych wieśniaków z PiS-u – potrafią posługiwać się językiem angielskim. Tusk, Graś, Pitera, Palikot, Nowak, Nitras, Niesiołowski, Schetyna, no a już na pewno pani Róża Thun, znają język angielski znakomicie i, idąc do tej Europy, świetnie wiedzą dokąd idą i mają równie znakomite poczucie, że w tej Europie żadna przykrość ich nie spotka. W odróżnieniu na przykład od takiego Lecha Kaczyńskiego. Głupiego Polaczka.
I dla wzmocnienia efektu, Skalski pisze tak: „- Jakie Pan/Pani zna języki poza angielskim ?Takie paskudne czasy, że o to pytają teraz kandydata do pracy. Poszukujący pracy nie piszą już, że mają prawo jazdy i posługują się komputerem. A kiedyś było kryterium w postaci umiejętności czytania i pisania. I wielu pracujących - wozacy, fornale, służące - nie musiała tej umiejętności posiadać. Sam jeszcze z dzieciństwa takie osoby pamiętam.”
W tej sytuacji, ja chciałem powiedziec jedno. Nawet nie Skalskiemu. On prawdopodobnie wie jaka jest prawda. Jest też bardzo możliwe, że on to wie ze swojego własnego doświadczenia. Pragnę natomiast powiedziec coś tym wszystkim, którzy uważają, że z tym nieszczęsnym językiem angielskim dzieją się w Polsce jakieś szczególne cuda. Otóż nie dzieje się nic szczególnego. Jest jak jest. Dzięki między innymi Skalskiemu. Właśnie dzięki niemu, przez ponad czterdzieści lat, jedynym językiem, jakiego miały okazję się uczyć całe pokolenia Polaków, był język rosyjski. To właśnie między innymi dzięki Skalskiemu, język angielski – przez całe lata – był dostępny w sposób praktyczny wyłącznie dla niego i dla jego politycznych kumpli. To właśnie również dzięki dawnej aktywności i zaangażowaniu Skalskiego i jego kolegów, jesteśmy w tym momencie w takiej sytuacji, że język angielski na poziomie w miarę porządnym znają – jak już wspominałem – wyłącznie najmłodsi. I ja wcale nie przesadzam. Ja uczę kilkunastu dyrektorów w wielkiej i słynnej na całym świecie firmie. Jest to firma na tyle ważna i poważna, że Ernest Skalski, ze swoimi talentami, nie zostałby tam nawet sekretarzem rzecznika prasowego. I otóż ci moi dyrektorzy, języka angielskiego właściwie nie znają. Dopiero się uczą. Oczywiście, domyślam się, że w którymś momencie swojej kariery, każdy z nich w swoim cv podał informację, że język angielski „posiada” na poziomie zaawansowanym. I ja to rozumiem. Nie zmienia to faktu, że dla każdego licealisty ten język jest znacznie bliższy, niż dla nich. Czy to źle świadczy o tych dyrektorach? Nie. W najmniejszym stopniu. Natomiast to bardzo źle świadczy o Skalskim i jego dawnych zasługach.
Jest jeszcze jedna rzecz, która źle świadczy o Skalskim. Jego cały aktualny i przeszły dorobek. I jego dzisiejsze ekscesy. Jego imię i nazwisko i wszystko to razem do kupy. A jak ktoś mnie spyta, dlaczego ja się nagle poczułem taki ważny, żeby Skalskiego besztać, to odpowiem najszczerzej jak potrafię. Otóż czuję, że mogę sobie na to pozwolić z trzech względów. Po pierwsze, znam angielski znacznie lepiej od niego. Mało tego – potrafię pisać znacznie lepiej od niego. A jak ktoś myśli, że czegoś tu jeszcze brakuje, to mogę dodać jeszcze powód trzeci. Kiedy swego czasu proponowano mi, żebym został kapusiem, to ja odmówiłem.

wtorek, 27 stycznia 2009

O poplątanych językach i szurniętych umysłach

Jak już zapewne tu wspominałem, jestem osobą wybitnie słabo utalentowaną. Ani utalentowaną, ani szczególnie inteligentną, ani też jakoś bardziej wykształconą. Jestem ogólnie dość wrażliwy, potrafię ładnie i bez większego wysiłku pisać i znam język angielski. I właściwie to wszystko. Biorąc pod uwagę fakt, że tylko ta zdolność zgrabnego formułowania zdań, to faktyczny talent, nie ma się doprawdy z czego cieszyć. Języka angielskiego nauczyłem się na studiach i przez kolejne lata pracy, a i tak bez większych rewelacji. Tyle że potrafię dobrze uczyć. Powiedzmy, coś takiego jak Łukasz Kruczek. Wiem co robić, żeby ktoś inny leciał równo i daleko.
Kiedy więc dziś we Wproście czytam, jakie to zabawne, że posłowie nie znają języków obcych, mam uczucia wyjątkowo mieszane. Oczywiście, zgadzam się z autorem artykułu Grzegorzem Lakomskim, że jeśli się jest osobą wykształconą, publicznie znaną, a na dodatkiem kimś, kto sam zdecydował, że będzie pracował w Komisji Spraw Zagranicznych i w Komisji ds. Unii Europejskiej, powinien jednak język obcy znać i nie byłoby źle, gdyby tym językiem był również język angielski. Nie byłoby też źle, gdyby znał ten język obcy, skoro w głębi duszy jest przekonany, że go zna i się z tym przekonaniem obnosi.
Z drugiej jednak strony, doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że jedynymi osobami, które znają język, to młodzież szkolna, i w mniejszym stopniu, studenci. Oczywiście, wśród osób starszych, są tacy, co język angielski znają, ale jest ich na tyle mało, żeby się tą sytuacją zbytnio nie ekscytować. Uczę na kursach w różnego rodzaju firmach i mam pewną orientację w tej kwestii. Ludzie, najogólniej rzecz ujmując, język znają bardzo pobieżnie i na ogół o wiele mniej, niż im się wydaje. Tak to jakoś zdarzyło się w tej naszej Polsce, że część osób starszych zdołała się troszeczkę nauczyć języka rosyjskiego, niewielka grupa języka niemieckiego i na tym sprawa się zakończyła. Czy to przez obiektywny brak możliwości nauki, czy przez fatalny stan szkolnictwa na każdym poziomie (polecam wywiad z Markiem Migalskim w weekendowym Dzienniku), czy w końcu przez brak kontaktów z obcokrajowcami, zarówno na zewnątrz, jak i tu u nas, całe pokolenia pozostały przy jezyku polskim. I tyle.
Pamiętam jak jeszcze w początkach lat 90-tych, kiedy kształtowała się nowa władza, czytałem książkę francuskiego dziennikarza Guy Sormana, który, opisując swoje spotkanie, z Jackiem Kuroniem – wówczas pierwszym polskim politykiem, ministrem i czołowym intelektualistą – nie mógł wyjść z podziwu, że Kuroń nie umie mówić w żadnym obcym języku poza ruskim. Dla Sormana to był szok i – nawet jeśli weźmiemy poprawkę na fakt, że jako Francuz, mógłby być trochę bardziej oględny w ocenach – powinniśmy go potrafić zrozumieć. Przyjeżdża Sorman do świeżo odzyskanej przez Polaków Polski, chce sobie porozmawiać z jedną z najważniejszych postaci tej właśnie nowej Polski i… okazuje się, że się nie da.
Pamiętam też, jak w dawnych, jeszcze mocno komunistycznych latach poszedłem na występ zespołu Mungo Jerry, znanego z wielkiego przeboju In the Summertime, który nagle zawitał do Katowic. Zespól skończył śpiewać, a ponieważ publiczność chciała więcej, to Ray Dorset wyszedł na scenę i zawołał: „Do you wanna say goodnight?” Publiczność oczywiście krzyknęła „Yeah!”, więc Dorset wyszedł. Ponieważ wszyscy się nadał darli, zdezorientowany muzyk wyszedł ponownie i zapytał „Do you wanna say goodnight?” Sytuacja się powtórzyła, i choć w końcu wszystko odbyło się w sposób cywilizowany, ja wciąż to zdarzenie pamiętam i wiem, czego mogę oczekiwać, a czego nie.
Więc, nawet gdybym nie czytał tej rozmowy Sormana z Kuroniem, to wiedziałbym, że na poziomie języków nie jest dobrze. Ale, szczerze mówiąc, nie to uważam za problem, że ludzie nie znają języków. Chciałbym żeby znali, ale wcale nie uważam, że to że nie znają to wielkie zmartwienie. Wspomniani Francuzi nie znają, Hiszpanie nie znaja, Włosi nie znają, Grecy nie znają, Portugalczycy nie znają i jakoś sobie radzą. To co mnie martwi o wiele bardziej, to fakt, że jeśli spytać przeciętnego, jakoś tam wykształconego Polaka, czy zna język angielski, natychmiast odpowie, że oczywiście tak. I czym bardziej się ten ktoś znajduje na eksponowanym stanowisku, tym bardziej jest przekonany, że on, owszem, język zna. I to w stopniu zaawansowanym.
Jeszcze bardziej irytujące jest to, że wielu z tych niby znających język angielski strasznie się cieszy, ile razy dowie, że ktoś, kto w ich mniemaniu język powinien znać – go nie zna. Ja jestem niemal pewien, że autor artykułu we Wprosćie – jeśli jakimś cudem nie jest anglistą – zna język angielki dokładnie w tym samym stopniu, co poseł Piechociński, czy akurat nie wspominany w artykule, a znany skądinąd Kazimierz Marcinkiewicz. Jestem pewien na sto procent, że ogromna większość z tych słynnych telewizyjnych, czy gazetowych dziennikarzy, od Żakowskiego po Miecugowa przez Olejnik, którzy aż się turlają ze śmiechu po dywanie, kiedy dowiadują się, że prezydent Kaczyński, albo jego brat, albo nawet Donald Tusk nie potrafią po angielsku ani be me, sami w konkretnej sytuacji umieliby najwyżej kiwać mądrze głową i powtarzać w kółko to yeah, o którym już tu było wyżej.
Bo takie sa fakty. Ludzie języków po prostu nie znają. Oczywiście, ile razy trzeba wypełnić cv, albo zdeklarować się w tej sprawie publicznie, to wszystko jest w jak najlepszym porządku. Ale jak przyjdzie co do czego, to zawsze okazuje się, ze pozostaje tylko to yeah. I proszę mi uwierzyć. Choć ton tego tekstu jest wesoły, ja wcale się nie chcę z nikogo śmiać. Choćby dlatego, że doskonale wiem, jak ciężko jest nagle zacząć mówić nie po polsku, kiedy nie mamy praktyki, a dzwoni telefon, czy jesteśmy nagle zaczepieni na ulicy. Żeby czuć się choć minimalnie pewnie, trzeba mieć praktykę. Trzeba kontakt z językiem mieć na co dzień i trzeba ten język ćwiczyć. Bez tego, zawsze będzie tak jak tylko możemy sobie na smutno wyobrazić. I jeśli chcemy przeprowadzać jakieś badania dotyczące znajomości języków przez osoby publiczne, to z pewnością nie w taki sposób, że się do kogoś dzwoni i każe mu się nagle gadać po angielsku.
Oczywiście, nie zmieniam nagle mojej opinii. Nie twierdzę, ze jednak nie jest źle. Jest fatalnie. Jednak wcale nie dlatego, że jakiś podstawiony anglista (który prawdopodobnie sam mówi po angielsku tak, że Anglik by go nie zrozumiał) nie potrafi zmusić posła Halickiego do rozmowy po angielsku. Problem polega na tym, że poseł Halicki najprawdopodobniej nie potrafi nawet napisać poprawnie jednego zdania w języku angielskim. Nie jest w stanie przeczytać tekstu w języku angielskim i zrozumieć z niego wszystko tak jak należy. I oczywiście na tym, że – jeśli go spytać – to powie, że język zna znakomicie. I że, w gruncie rzeczy, jest o tym święcie przekonany. Bo problem Halickiego polega na tym, że on jest taki jak jest. Nie językowo. Czysto ludzko.
I oczywiście problem mamy z ludźmi typu Kazimierza Marcinkiewicza. Ja rozumiem, że on ma już te swoje 50 lat, czy coś koło tego. Rozumiem, że – jako nauczyciel fizyki z Gorzowa – nie miał okazji nigdy uczyć się angielskiego, a kiedy już tę okazje miał, to zobaczył, że – cholera – nie jest łatwo. Bo rzeczywiście jest bardzo ciężko. Nie mam też do niego pretensji, ze po już prawie dwóch latach stałego pobytu w Londynie, nie nauczył się języka. Że kiedy mówi po angielsku, to ludzie się z niego śmieją. Zdarza się. Niektórzy po prostu nie maja tej iskry, która pomaga zdobyć coś więcej. Pamiętam jak wiele lat temu, byliśmy z Toyahową i z dziećmi w Walii i tam poznaliśmy małżeństwo bardzo starych już ludzi z Leeds. Ona była Polką z Chorzowa, on starszym panem z Estonii. Mieszkali jednak w tym Leeds od zakończenia wojny i po tych wszystkich latach mogli się spokojnie uważać za Brytyjczyków. I oni też mówili po angielsku w sposób absolutnie niepowtarzalny. Była to mieszanina języków polskiego, niemieckiego, estońskiego i trochę angielskiego. Po prostu, przez te pięćdziesiąt lat w Anglii, angielskiego się nie nauczyli. Trochę dlatego, ze nie potrafili, ale pewnie trochę dlatego, ze nie chcieli i nie musieli.
Więc Marcinkiewicz prawdopodobnie tego angielskiego nie nauczy się również nigdy. Jego sytuacja jest jednak nieco inna. O ile ci państwo z Leeds byli imigrantami, którzy potrzebowali wyłącznie żyć i robić to co im każą w pracy, Kazimierz Marcinkiewicz jest byłym premierem, dyrektorem w ważnym banku, Polakiem, który zajmuje nagle w Londynie bardzo publiczne stanowisko i jeśli, mimo to, zna język tak jak zna, to ten stan się po prostu rzuca w oczy. I w uszy. A tym bardziej się rzuca w oczy i uszy, kiedy Marcinkiewicz uznaje za stosowne tą swoją londyńską przygodą tak fatalnie się afiszować. Łazi po tym Londynie w tym swoim niebieskim sweterku i fantazyjnym szaliku, robi mądre miny, daje się fotografować na każdym kroku i podtykać sobie pod nos wszystkie mikrofony świata i uważa za stosowne zgrywać prawdziwego Londyńczyka i nawet nie widzi, jaki jest śmieszny.
Teraz jeszcze dodatkowo pozwolił zrobić z siebie durnia z tym swoim spóźnionym romansem i znalazł się w sytuacji, gdzie już nikt nigdy na niego nie spojrzy tak, by się przy tym nie krztusić ze śmiechu. Starsza Toyahówna mówi mi wczoraj, że to jest niesamowite, jak człowiek w końcu bardzo dorosły i dość towarzysko umocowany, zsunął się do poziomu tych pokojowych malarzy, czy masarzy, którzy wyjechali do Londynu za pracą, zostawili swoje rodziny w kraju i ostatecznie też postanowili te rodziny zostawić w ogóle na dobre. Dotychczas więc Marcinkiewicz chodził po tym Londynie, wyglądał jak turysta z Gorzowa, uśmiechał się do fotografii, opowiadał coś tą komiczną angielszczyzną i jakoś szło. Teraz dodatkowo, ile razy będzie mówił te swoje „ajem zedirktor in the veryimportant london institiuszon”, to obok niego będzie stała ta laseczka, którą gdzieś tam wyrwał na jakiejś imprezie, a w Gorzowie – czego już oczywiście widzieć nie będziemy – będzie sobie mieszkała jego była żona, która – mam wielką nadzieję – kiedy on w wieku 80 lat, porzucony, samotny i schorowany wróci do niej prosząc, żeby zechciała z nim pogadać, powie mu, żeby się najpierw wreszcie nauczył mówić dobrze po angielsku. Zupełnie zresztą okrutnie, niepotrzebnie i głupio. Bo każdy normalny człowiek wie, ze nie języki się liczą, ale coś zupełnie innego.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...