Muszę przyznać, że pierwsze miesiące, a
może nawet pól roku pandemii utrzymywały mnie w przekonaniu, że ponieważ nie
mam bladego pojęcia, co się tak naprawdę dzieje, najlepiej będzie jak się nie
będę do całej sprawy wtrącał i liczył na to, że jeśli w swoim postanowieniu się
utrzymam, to zdecydowanie dobrze na tym wyjdę. Kiedy jednak mijały kolejne
miesiące i wszystko wskazywało na to, że jednak nie dzieje się nic poza właśnie
pandemią, uznałem za stosowne się z sytuacją pogodzić i cierpliwie czekać na
lepsze czasy, w nadziei że jakimś cudem mnie i moim najbliższym uda się przez
to wszystlko przejść jak najłagodniej. No a potem znów przyszedł moment, gdy
widząc jak świat, to zamykając szkoły, to je otwierając, to zamykając granice,
to je znów otwierając, to wprowadzając powszechną kwarantannę, to ją zdejmując,
to wypuszczając ludzi na zewnątrz, to im każąc nie wychodzić z domu, a tych
którzy wyjdą przeganiać policyjnymi pałkami, jest dokładnie tak samo głupi jak głupi
jestem ja sam, znów uznałem, że jednak nie wiem nic i postanowiłem, że
przynajmniej jednego będę się trzymał – noszenia maseczki. Dlaczego? Otóż powód
był bardzo prosty. Doszedłem mianowicie do wniosku, że maseczki to jest
praktycznie jedyny element owej pandemii, co do którego panuje powszechna
zgoda. Wszyscy bowiem, czy to w Stanach Zjednoczonych, czy Brazylii, Francji,
czy Niemczech, czy też w Holandii, lub Wielkiej Brytanii, uznali za konieczne
maseczek nie zdejmować. I to nie tylko na ulicy, w sklepach, czy w murach
poważnych międzynarodowych instytucji, ale na boiskach piłkarskich, kortach
tenisowych, a któregoś dnia nawet obejrzałem telewizyjny reportaż z wojny
między Azerbajdżanem i Armenią gdzie, przed zburzonym kompletnie domem,
ujrzałem siedzącą kobietę, jak najbardziej w maseczce. Poza resztkami domu,
była tylko ona i ta jej maseczka. No i wtedy pomyślałem sobie, że nawet jeśli
większość tego co się nam pokazuje, to ciężka manipulacja, to akurat gdy chodzi
o maseczki, one są realne i jak najbardziej naturalne.
A przyznaję, że nie było łatwo. I wcale
nie chodzi mi najbardziej o to, że praktycznie owej maseczki nie zdejmując i zdecydowanie
dbając o to, by nie uczestniczyć w jakichkolwiek antypandemicznych
ekstrawagancjach, Covida złapałem i do dziś nie mam pojęcia, skąd i w jaki
sposób on się do mnie przykleił. To jednak co na mnie zrobiło wrażenie, to
sytuacja dość nowa, związana już z tak zwaną trzecią falą, kiedy w którąś
sobotę zaszedłem na pobliski targ warzywny i tam trafiłem na taki tłum, że
praktycznie nie było możliwości, by przejść z jednego miejsca do drugiego bez
konieczności ściskania się z dziesiątkami ludzi, z których większość, nawet
jeśli miała maseczki, to poniżej nosa, a i to w najlepszym wypadku. A o handlujących
już nawet nie wspominam. Ale mało tego. Poczucie uczestniczenia w prawdziwej
fikcji ogarnęło mnie dopiero gdy zobaczyłem, jak na trzech budach handlujących
wędliną wiszą kartki z informacją, że w środku mogą przebywać maksymalnie dwie
osoby, i tam ci sami ludzie, którzy jeszcze przed chwilą tuż obok, nie
oglądając się na nic, włazili sobie na głowę, stoją grzecznie w kolejce, żeby
broń Boże nie łamać przepisów.
Mieszkam w Katowicach i z medialnych
doniesień wynika, że tu mamy do czynienia z prawdziwym dramatem. Parę dni temu w
województwie śląskim zachorowało sześć tysięcy osób, w samym mieście ponad
pięćset, szpitale pracują na granicy wytrzymałości, ciężko chorzy pacjenci
transportowani są do mniej przeciążonych szpitali w głębi kraju, a ja wychodzę
z psem na spacer i wedle mojej oceny jakieś pięć procent mijanych osób w ogóle
nie posiada maseczki, około pięćdziesięciu procent nosi ją pod nosem, na brodzie,
albo na szyi... i nie ma absolutnie nikogo, kto by ów – jak słyszę, twardy jak
jasna cholera – obowiązek egzekwował. I
nie mówię o policji wlepiającej im wszystkim mandaty; tych ludzi jest tak dużo,
że to jest w tej chwili już fizycznie niewykonalne, a policjantom też się nie
chce chodzić po mieście i z co drugą osobą się wykłócać o to, by sobie
zasłoniła usta i nos. Chodzi mi o to, że owo lekceważenie pandemii nie pojawiło
się ot tak, z dnia na dzień. To był proces i dziś jego efektem jest to, że dla
wielu z nas COVID to coś na co nie mamy najmniejszego wpływu, z maseczką, czy
bez, a skoro tak, to też postanowiliśmy uznać, że lepiej o nim po prostu nie myśleć, a co
będzie to się zobaczy.
A gdy chodzi o mnie, ponieważ nie mogę
przestać myśleć, że ktoś za to co się dzieje odpowiada, to zauważam pewną
zmianę w swoim podejściu do maseczek właśnie. Otóż myślę sobie, że jeśli z
jednej strony mamy te 500 zakażeń w mieście, 6 tys. zakażeń w województwie, 35
tys. w kraju, te 500 zgonów, te szpitale z nadzwyczaj ponurymi perspektywami,
te dramatyczne apele ze strony różnych instytucji o odpowiedzialność, a jednocześnie
wokół siebie widzę żywe dowody na to, że tak naprawdę tylko ja mam jeszcze problem
z tymi maseczkami i z ludźmi, którzy postanowili raz na zawsze o nich
zapomnieć.
Od pewnego czasu awanturuję się ze swoim
bardzo bliskim kolegą na temat tego, jak należy podchodzić do kwestii pandemii.
Rozmawiam więc sobie z nim, i tu on, absolutnie zgadzając się z tym, że
pandemia jest czymś realnym i bardzo groźnym, jest równocześnie pewien, że
maseczki nie dają nam absolutnie nic. Jest mój kumpel bardzo głęboko i szczerze
przekonany, a ja mu się staram wybić to z głowy, że maseczki w żaden sposób,
czy to w jedną czy drugą stronę, nie chronią przed wirusem, a tego w jaki
sposób on się przenosi nie wie nikt. Jego zdaniem, a ja się wciąż z nim kłócę,
nikt z nas nie jest w stanie się w żaden sposób uchronić przed chorobą i jedyne
na co możemy liczyć to na to, że kiedy ona nas dopadnie, przejdziemy ją jak
najłagodniej i w końcu, jako
społeczeństwo, jakoś się tam przeciwko niej uodpornimy. No i że wreszcie ktoś
powie „stop” i będziemy mogli wreszcie pojechać na wymarzone wakacje, a tam
pójdziemy do miłej knajpy i spokojnie, w miłym towarzystwie zjemy sobie super
kolację.
Gdy piszę ten tekst, w telewizorze mam niemal
zupełnie pusty plac Św. Piotra i odprawiającego Drogę Krzyżową papieża
Franciszka. Na Placu grupa dzieci dzieci z krzyżem i pochodniami, wszystkie w
maseczkach, podobnie zresztą jak asystujący Papieżowi ksiądz. A ja sobie
przypominam niedawną dyskusję na temat tego, czy polscy piłkarze znajdą w sobie
dość odwagi, by nie uklęknąć w ramach akcji Black Lives Matter, a wraz z nią
taką oto swoją osobistą refleksję, czy znajdzie się wreszcie ktoś, kto jako
pierwszy odważy się powiedzieć, że już wystarczy i owa anegdota o przemówieniu
Stalina i nie kończących się brawach, pozostanie tylko ponurą anegdotą.
No i jeszcze nadzieja, że to jednak ów
obraz z Watykanu przekazuje nam prawdę,
a moja piłkarska aluzja pozostanie dla nas kompletnie niezrozumiała.