Ponieważ temat ojca Adama Szustaka po raz
kolejny wywołał nadzwyczaj dramatyczne spory – nie tu akurat, ale choćby na
blogu Coryllusa – i nie widzę żadnego sposobu, by prowadzić tę debatę dalej i
jednocześnie przedstawiać nowe argumenty, chciałbym tylko przypomnieć, że w
grudniu 2016 roku, na swoim blogu jeszcze w Salonie 24, wspomniany Coryllus
zamieścił tekst ,
w którym opisał występną działalność jakiegoś Grzegorczyka, a tekst ów został
przez czytelników natychmiast strollowany w stronę dyskusji na temat – tak, tak
– ojca Szustaka.
Ponieważ to
co się tam działo, wzburzyło mnie niezmiernie, najpierw w ową debatę się
zaangażowałem, a następnie, w poczuciu całkowitej bezradności, poświęciłem „sprawie
Szustaka” osobny tekst na swoim blogu. Ponieważ, jak pisał stary Marx, historia
wraca w postaci żartu, nie pozostaje mi nic innego, jak trzymać się pionu i
jeszcze raz tu wrzucić ów stary tekst. I powtarzam po raz kolejny, ojciec
Szustak nie jest moim księdzem, mam innych i znacznie bardziej mi bliskich, poza tym nigdy nie przyszło mi do głowy, by oszczędzać kogokolwiek wobec jego bezeceństw, tylko dlatego, że jest księdzem. Uważam natomiast, że jeśli już postanowiliśmy się na Szustaka rzucić, róbmy to bez ograniczeń, jednak przy tym celujmy
prosto w skroń, a nie w wymyślone przez nas fantomy.
Pojawił się
nam w minioną niedzielę na blogu Coryllusa temat ojca dominikanina Adama
Szustaka i pewnie, gdyby nie to, że w pewnym momencie udało mi się włączyć w
wymianę komentarzy, Szustak zostałby przez pobożną stronę Internetu
rozwałkowany na czysto i przerobiony na niedzielny rosół. O co poszło? Niestety
o to co zawsze, szczególnie ostatnio, gdy część z nas, prowokowana kolejnymi
wypowiedziami papieża Franciszka, za swój podstawowy obowiązek uznała walkę o
czystość Doktryny i tylko patrzy, gdzie by tu można było wytropić jakiegoś
kolejnego niewiernego. A o to mianowicie, że o. Szustak to wilk w owczej
skórze, który na zamówienie światowego protestantyzmu gorszy nam młodzież.
Dyskusja, jaką swoim wejściem sprowokowałem, była długa i, tak jak to często
bywa, gdy nikt nikogo nie słucha, tylko w kółko powtarza to co już wie,
kompletnie bezużyteczna. Oburzeni na Szustaka katolicy podsyłali mi kolejne
linki z jego rekolekcjami, aby mi pokazać, jaka to z Szustaka bestia, ja ich
uważnie wysłuchiwałem, zachwycony wracałem i potwierdzałem, że Szustak jest bez
zarzutu, na co podnosił się nowy zgiełk, a z nim nowe wystąpienia,
których ja znowu wysłuchiwałem, z tym samym co poprzednio efektem i jeśli z
jakąś różnicą w ocenie, to wyłącznie na korzyść Szustaka.
Ja nie mam ani zamiaru, ani ochoty, by tu wchodzić w ponowną dyskusję na temat
racji, czy ewentualnych herezji o. Szustaka, z tego przede wszystkim powodu, że
moim zdaniem każdy z nas, kto zechce z otwartym sercem i odpowiednią uwagą
wsłuchać się w jego słowa, czy to dotyczące kwestii zbawienia, małżeństwa,
samotności, seksu, czy wreszcie tatuaży i diabła, musi sam dojść do tego
przynajmniej wniosku, że to co Szustak mówi, w najmniejszym stopniu nie stanowi
doktrynalnej rewolucji. Tak naprawdę, nie stanowi żadnej rewolucji, natomiast,
owszem, podane jest z takim talentem i takim wyczuciem, że niech mu ich
zazdrości większość księży.
Nie będę więc się tu popisywał za niego i dyskutował z ludźmi, którzy tak
naprawdę nie chcą nawet wiedzieć, co jest tematem rozmowy, natomiast spróbuję
zwrócić uwagę na to, co jest przekleństwem wielu z nas i o czym też parę razy
wspominał sam Szustak, a mianowicie o dramatycznym po naszej stronie braku
umiejętności słuchania i refleksji. Wygłosił o. Szustak swoją naukę na temat zbawienia,
a ponieważ on jest w znacznej części kaznodzieją internetowym, natychmiast
został zasypany takimi czy innymi zarzutami ze strony internautów właśnie. W
odpowiedzi na nie, wystąpił ponownie, oświadczył, że prawie wszystkie z tysięcy
przeróżnych pretensji, jakie zostały do niego skierowane, nie dotyczyły tego,
co on powiedział, ale tego, co chciano usłyszeć, no a następnie zaczął
wyliczać: „Nie powiedziałem, że wszyscy zostaną zbawieni, nie powiedziałem,
że poza Jezusem istnieje jakiekolwiek zbawienie, nie powiedziałem, że nie ma
znaczenia, czy się jest w Kościele, czy nie, nie powiedziałem, że nie trzeba
głosić Jezusa i wzywać do nawrócenia, nie powiedziałem, że nie trzeba
przestrzegać ludzi przed piekłem, nie powiedziałem też, że nie ma piekła, nie powiedziałem,
że nie trzeba się bać i można żyć, jak się chce”. Jednocześnie
przyznał się o. Szustak to jednej omyłki, kiedy to wszystkich ludzi dobrej woli
zamieszkujących Ziemię nazwał „członkami Kościoła”, podczas gdy precyzyjniej
byłoby określić ich „Bożymi Dziećmi”. I co na to internauci? To co zawsze: „O!
Wycofał się. Przynajmniej częściowo. Niech się stara dalej”.
Powtórzę. Bardzo uważnie wysłuchałem wszystkich wystąpień o. Szustaka i
potwierdzam, że on rzeczywiście w żadnym z nich nie powiedział tego, co mu się
zarzuca. Ani nie zachęcał do wyuzdanego seksu, ani nie mówił, że tatuaże są
dobre, nie mówił, że piekła nie ma, nie mówił, że egzorcyści są zbędni. To
wszystko stanowiło wyłącznie wymysł gnuśnych umysłów i nic więcej.
Otóż to – gnuśne umysły. Jeśli piekło faktycznie istnieje, to jestem pewien, że
one będą stanowić jeden z głównych argumentów dla Pana Boga, żeby nas tam
wsadzić. W pewnym momencie owej niedzielnej dyskusji komentator Unukalhai, w
końcu uchodzący tu w sieci za osobę jedną z bardziej przytomnych, komentując,
jak mu się najwidoczniej zdawało, słowa o. Szustaka, napisał co następuje: „To
czysta herezja, iż każdy BĘDZIE zbawiony. Zbawienie jest bowiem nagrodą za
życie zgodne z Dekalogiem. Jak wiadomo w każdych zawodach nagrodę otrzymują
tylko nieliczni”, czym w mojej opinii obsunął się do pozycji prezentowanej
przez Świadków Jehowy, głoszących zbawienie dla wybranych 144 tysięcy.
Ów rodzaj owej głupiej, moralnej zawziętości – tak dobrze znany i nam choćby i
przy okazji niedawnej dyskusji na temat romansów Roalda Dahla – prezentowany we
wspomnianej dyskusji wcale nie tylko przez Unukalhai i nawet nie najbardziej
przez niego, przypomniał mi niedawny program w TVP Info pod tytułem „Studio
Polska”, gdzie Maciej Pawlicki z Katarzyną Matuszewską regularnie każą się
kłócić bandzie przypadkowo skojarzonych ze sobą tak zwanych „zwykłych ludzi” z
osobami w ten czy inny sposób publicznymi. Sam program oczywiście jest
pozbawiony jakiegokolwiek znaczenia i jakikolwiek udział w nim stanowi
oczywistą stratę czasu, to co natomiast zastanawia, to to, że tam – przez to
właśnie, że pomysł programu opiera się w części na oddaniu głosu prostemu
wariactwu – bardzo niebezpiecznie powraca atmosfera, jaką coraz częściej
znajdujemy w Internecie. Patrzymy więc na zagoniony do telewizyjnego studia
tłum, a tam, wśród zwykłej Bogu ducha winnej publiczność, której zadaniem jest
jedynie bić brawo w odpowiednich momentach, siedzą jakieś freaki, przy których
Adam Słomka w czapce Związku Strzeleckiego, czy właśnie na okoliczność występu
w programie wypuszczony z więzienia na przepustkę Zygmunt Miernik, wyglądają
jak dziennikarze telewizji Sky News, a wszyscy są nakręceni, jak nie
przymierzając – tak, tak – uczestnicy bezmyślnego kompletnie kamienowania
ojca Szustaka. I to jest myśl, która mi tu ostatnio coraz częściej towarzyszy,
że gdybyśmy nagle tu w Internecie dostali możliwość ujrzenia naszych twarzy,
poznania naszych imion, gdybyśmy nagle zostali obdarci z tej okropnej
anonimowości, mogłoby być równie ciekawie, jak w przypadku programu „Studio
Polska”.
Nam więc właśnie chciałbym zadedykować pewną przywoływaną tu już raz
opowiastkę. Była sobie mianowicie kiedyś kobieta wyjątkowo zła i podła, która w
całym swoim życiu nie zrobiła jednej dobrej rzeczy, i która, kiedy zmarła
poszła naturalnie prosto do piekła. No i proszę sobie wyobrazić, że kiedy ona
już tam przez jakiś czas cierpiała, Pan Bóg nagle sobie przypomniał, że pewnego
dnia, raz w życiu, ona właśnie wracając z targu zobaczyła jakieś biedne dziecko
i dała mu zieloną cebulkę, i za ten jeden dobry gest postanowił ją z piekła
wyciągnąć. Wysłał więc nad tę otchłań swoje anioły, które spuściły do owej
kobiety tę samą zieloną cebulkę i powiedziały jej, że w niej było tyle miłości,
że wystarczy, że ona się jej złapie i zostanie zbawiona. Czepiła się więc
kobieta cebuli, a aniołowie zaczęli ja z piekła wyciągać. W tym momencie jednak
inni też postanowili się cebuli złapać, licząc na to, że i im się uda w ten
sposób wyjść z piekła. Kobieta jednak, zła, jak wiemy, jak jasna cholera,
zaczęła ich zrzucać ze swojej cebuli. Oni czepiali się jej nóg i rąk, ta ich
kopała i mimo że sami aniołowie prosili wszystkich, by się opamiętali i
spokojnie wisieli na tej cebuli, w której miało być tyle miłości, by starczyć
dla wszystkich, wywiązała się straszna bitwa i ostatecznie wszyscy pospadali w
ten ogień, oczywiście razem z cebulą.
I to już jest koniec tej historii i całej notki. Bardzo bym chciał, żeby jednak
dotarło, bo inaczej już niedługo, kiedy na Krakowskim Przedmieściu co miesiąc
będzie demonstrowało 60 różnych grup, my się doskonale zgubimy w tym tłumie i,
jak u Orwella, nikt już nie będzie wiedział, kto świnia, a kto człowiek.