piątek, 31 grudnia 2021

To nie jest tekst o Chelsea Clinton, część ostatnia

 

Nie jestem pewien, czy publikowanie eseju Tuckera Carlsona na temat kapitalizmu w wersji turbo jest najlepszym sposobem na zakończenie tego roku, jednak mam bardzo smutne wrażenie, że to co możemy wyciągnąć z tego tekstu bardzo mocno pokazuje nam naszą teraźniejszość i niestety też przyszłość. A zatem, czemu nie? Zawsze pozostaje nadzieja, że ich wszystkich w końcu diabli wezmą, czego sobie i Państwu na ten nowy rok życzę. Część czwarta i ostatnia.  

 

 

     „New York Times” zwiastował to przyjście obszernym tekstem zatytułowanym „Dziś na Twitterze: Chelsea Clinton, bez cenzury”. Autor artykułu określił ją najwyższym możliwie komplementem jako „złośliwą i zaczepną”.

      CNN ową ocenę tylko potwierdził: „Wreszcie uwolniona z więzów politycznych ambicji matki”, głosiła telewizja, Chelsea „pojawiła się na portalu, bombardując scenę serią absolutnie wykjątkowych, niekiedy wręcz bezczelnych opinii, i wygłaszając je tonem, jakiego Ameryka w całej swojej historii nie słyszała”.

      Autorka „BuzzFeed”, Lauren Yapalater, prowadząca tam celebrycki kącik, niemal mdlała z ekscytacji: „W ostatnich tygodniach Chelsea komentuje każde krajowe wydarzenie w tweetach z jednej strony subtelnie zrównoważonych, a z drugiej okrutnie bezlitosnych”, dodając, że tweety Chelsea „oczyszczają nasze duszę”.

     Gdy chodzi jednak o zwykłych użytkowników Tweetera, nie zdziwiłaby reakcja całkiem przeciwna. Większość zamieszczanych przez Chelsea komentarzy nie różniła się bowiem praktycznie niczym od najbardziej banalnych, znanych nam aż nazbyt dobrze z codziennych wystąpień licznych przedstawicieli tak zwanych elit. Niektóre z nich były wręcz agresywnie prostackie.

      Jeden z przykładów: „Słowa bez czynów... nie znaczą nic. Puste słowa są... tylko słowami. Słowa wbrew czynom to... hipokryzja”. 

       Gdzie indziej coś takiego: „Wczoraj zobaczyłam człowieka w dżinsach i t-shircie jak jechał na desce. Temperatura była poniżej zera. Bogu dzięki, miał na głowie kask”.

       Faktycznie bezczelne. Oczyszczające duszę.

       Były jednak chwile kiedy Chelsea faktycznie potrafiła pokazać lwi pazur, zwłaszcza gdy współużytkownikom Twittera należało przypomnieć o Zasadach. W marcu 2017 roku, pewna firma jubilerska rozwiesiła żartobliwe billboardy: „Czasem nie jest źle obrzucić dziewczyny kamieniami”. Chodziło oczywiście o diamenty.

       Reakcja Chelsea: „Dowcipy o biciu dziewcząt nigdy nie są śmieszne. Nigdy”.

      W trakcie pierwszych miesięcy prezydentury Trumpa, doradca Białego Domu Steve Bannon zapytany o małą liczbę telewizyjnych briefingów, zażartował, że rzecznik prasowy Sean Spicer „nieco się roztył”. Chelsea natychmiast ruszyła do akcji:

       Biały Dom, wykorzystując otyłość jako usprawiedliwienie, stosuje szyderczą stygmatyzację. Mamy rok 2017”.

       Gdy inny użytkownik Twittera zwrócił jej uwagę, że Bannon tylko zażartował, Chelsea pokazała jak potrafi być bezczelna. „A to okay”, napisała. „A więc szydził z otyłości tylko w żartach, po to tylko by uniknąć konieczności odpowiedzi na zadane pytanie. Jasne. Mamy rok 2017”.

        Tego typu pyskate wymiany „New York Times” potraktował jakby oto właśnie odnalazł nieznaną powieść Prousta, i opublikował specjalny artykuł na temat czytelniczych zwyczajów Chelsea, wraz z polecanymi przez nią tytułami i autorami. Również „Elle” w jednym z wydań zamieściło entuzjastyczny tekst zatytułowany „Chelsea Clinton o dziewczynach Obamy, o pokonywaniu nieśmiałości i o tym jak należy dodawać sił młodym dziewczętom”.

      „Variety” z kolei umieściło Chelsea na okładce i przedstawiając ją jako eksperta od mediów społecznościowych, przeprowadziła z nią obszerny wywiad. Poziom zadawanych pytań mogło wyznaczać choćby takie: „Jak to się stało, że jest pani aż tak samodzielna?”

      Czy „Kiedy była pani dzieckiem, co było pani ulubionym jedzeniem?

       Tu zresztą odpowiedź jakiej Chelsea udzieliła, ujawniała wiele na temat tego jak mogło wyglądać jej dzieciństwo: „Lubiłam zdrowe jedzenie, bo tak naprawdę rodzice nie pozwalali mi jeść niczego innego”.

      Pod koniec roku 2017 Chelsea pojawiła się na łamach „Teen Vogue”, gdzie opublikowała otwarty list do dzieci, który w najgorszym razie mógł się zaczynać jak późnowieczorny elaborat na Facebooku i w żadnym wypadku nie brzmiał jak coś, czego byśmy pragnęli dla naszych dzieci, ani nawet jak coś, co one same miałyby ochotę czytać. „Teen Vogue” zdecydował się jednak to coś opublikować.

      W owym liście Chelsea Clinton atakowała Donalda Trumpa, oraz agresję w szkołach, występowała przeciwko zmianom klimatu by wreszcie wylać z siebie całą złość na to, że US Army nie przyjmuje w swoje szeregi osób transpłciowych. To był początek, na końcu zaś Chelsea zaznaczyła, że ochrona dzieci nie jest cudzym obowiązkiem, lecz obowiązkiem nas wszystkich – nawet jeśli Prezydent uważa inaczej.

        Z punktu widzenia czytelników, tam nie było absolutnie nic nowego. Interesujące jest natomiast to, czego Chelsea nie napisała. Nie wystąpiła jednym słowem przeciwko zastanemu porządkowi świata, ani nawet nie zauważyła jego istnienia. Nie zastanowiło ją, jak to jest coraz mniejsza liczba Amerykanów ma wpływ na coraz bardziej rozszerzający się podział narodowego majątku. Nie zapytała, dlaczego średnia klasa stopniowo wymiera, ani dlaczego amerykańskie społeczeństwo jest coraz bardziej podzielone. Nawet na moment nie zainteresowała się tym, jak to możliwe że ktoś tak przeciętny jak ona sama mógł zyskać sławę i majątek w kraju, który wręcz szczyci się że wyrósł dzięki indywidualnym osiągnięciom.

       Jeśli system zwany merytokracją rzeczywiście gdzieś istnieje, dlaczego „Teen Vogue” udaje, że list tak dramatycznie bylejaki jest wart rozpowszechnienia? To by było dobre pytanie.

      Chelsea jednak go nie zadała. Tu akurat odpowiedź na nie jej nie interesuje. I ona nawet nie ma pojęcia, że powinna.

      W świecie w jakim Chelsea Clinton żyje, nie ma nikogo kto jej powie, że się myli.



 

czwartek, 30 grudnia 2021

O kapitalizmie po kapitalizmie, którego nie było - część 3

 

Dziś trzecia – i jednocześnie przedostatnia –  część sagi o Chelsea Clinton, zwiastunie kapitalizmu jakiego świat nie znał nigdy wcześniej.

 

 

      I to był moment, kiedy to Chelsea Clinton była bardziej zapracowana niż kiedykowiek wcześniej. Najpierw otrzymała dofinansowanie na produkcję filmu o międzywyznaniowej przyjaźni, jednak już chwilę potem została zatrudniona jako wiceprezes Clinton Foundation, potężnej pozarządowej organizacji prowadzonej przez jej rodzinę. Oficjalnie zarejestrowana jako organizacja dobroczynna, Fundacja jak najbardziej prowadziła interesy czysto biznesowe. Z e-maili ujawnionych podczas kampani roku 2016 można było się dowiedzieć, że były doradca Clintonów informował że Chelsea i jej mąż, Marc Mezvinsky, wykorzystywali Fundację do działalności doradczej przy inwestycjach prowadzonych przez Eaglevale Partners, hedżingowy fundusz Mezvinsky’ego. W odróżnienoiu od swojej żony, Mezvinsky nie musiał się szczególnie wysilać, żeby dbać o swoje finanse.

        Jednocześnie jednak, jak najbardziej, bardzo się starał, by pieniądze zdobywać. Eaglevale Partners zdołało przyciągnąć do siebie inwestorów z portfelem w wysokości setek milionów dolarów, w tym bardzo poważne sumy od przeróżnych sponsorów Rodziny. Sam Mezvinsky, co ciekawe, część zarobionych pieniędzy któregoś dnia postanowił zainwestować w przyszłość greckiej gospodarki, co akurat okazało się posunięciem wyjątkowo nieprzemyślanym.

        I tak, na początku roku 2016 „Hellenic Opportunity Fund” zaliczał już stratę w wysokości 90% swej oryginalnej wartości. Nie minął miesiąc od wyborczej porażki Hillary Clinton, jak cały hedżingowy fundusz Mezvinsky’ego upadł z kretesem. Inwestorzy zarządali od niego zwrotu pieniędzy, a skoro główny protektor Mezvinsky’ego wylądował na politycznym marginesie polityki, cała jego dotychczasowa przebiegłość zamieniła się w żart.

        Przez wszystkie lata obecności Chelsea Clinton na publicznej scenie, mało kto miał odwagę choćby jednym zdaniem wspomnieć o tym, że jej sukces był niczym innym jak tylko wynikiem ordynarnego kumoterstwa i prostego nepotyzmu. Niektórzy tylko zechcieli zauważyć, że owe sukcesy były osiągane z żałosną wręcz łatwością, w dodatku bez cienia świadomości ze strony samej zainteresowanej.

         Tu jednak media pozostały nadzwyczaj dyskretne. Przez wszystkie te lata ogłaszały Chelsea osobą o nadzwyczajnych wręcz talentach, i co ciekawe robiły to w przekonaniu, że taka właśnie jest prawda.  Poświęcony jej artykuł w magazynie „Parade” z roku 2013 pozostaje do dziś bardzo typowy:

Precyzja myślenia Chelsea pozostaje niewzruszona. Dziewczyna ta wykazuje nadzwyczajne wręcz panowanie nad każdą syskutowaną kwestią i jak nikt inny zachowuje pełną koncentrację na temacie. Nikt też tak jak ona nie potrafi cytować z pamięci choćby najbardziej zawiłych danych statystycznych, dzięki czemu pozwala sobie ona zarówno na słowa uznania, jak i krytyki. Powszechnie mało znane słowa, takie jak ‘metryka’, czy ‘kohorta’ pojawiają się w wypowiadanych przez nią zdaniach w sposób całkowicie naturalny”.

         Jeśli mamy za sobą zdany egzamin maturalny, możemy uznać że wyrazy takie jak „metryka”, czy „kohorta” nie należą do szczególnie egzotycznych, jednak wydawcy „New York Timesa” mają tu swoje wątpliwości. To tam mianowicie pojawił się tekst, w którym rozpływano się nad tym, że w którejś ze swoich wypowiedzi użyła Chelsea takich słów jak „anatema”, czy „behemot” , natomiast internetowa strona Refinery29 pogratulowała jej użycia słowa „zakrzywiony”.

          W roku 2014 magazyn „Fast Company” ogłosił Chelsea nie tylko wyjątkowo sprawnym mówcą, ale też autentycznym wizjonerem: „Chelsea to osoba równie inteligentna i błyskotliwa jak każdy biznesmen z Krzemowej Doliny z jej pokolenia”.

           Biorąc to wszystko pod uwagę, nie ma się co dziwić, że magazyn „Glamour” odznaczył Chelsea nagrodą Kobiety Roku 2014. Oficjalnie nagroda została przyznana Chelsea za jej pracę w Clinton Foundation, jednak nie udało się nam poznać szczegółów odnośnie tego, na czym owa praca miała konkretnie polegać. A o tym, bym była ona wykorzystwywana do pozyskiwania funduszy na interesy męża Chelsea Clinton, też nie wspomniano.

        Mimo wyborczej porażki swojej mamy, Chelsea nie wycofała się z życia publicznego. Ambitni biznesmeni nigdy nie składają broni. Zamiast tego natomiast wydała Chelsea bardzo współczesną kulturowo książkę dla dzieci zatytułowaną „Ona się uparła”, którą następnie promowała podczas specjalnej trasy po 12 miastach. Wydawca określił to coś jako wykład przeznaczony dla „małych feministek, mini aktywistek i wszystkich dzieci, które pragną zdobyć świat”. Ile z owych dzieci książkę Chelsea Clinton przyczytało pozostaje zagadką.

         W wieku 36 lat, zdążyła już być Chelsea wykładowcą na Oxfordzie, wziętym konsultantem, ekspertem od hedżingowych funduszy, dyrektorem w korporacjach, korespondentem stacji telewizyjnych, prezesesm organizacji pozarządowych, autorem książek, producentem filmów dokumentalnych i, wreszcie, głównym doradcą w prezydenckiej kampanii. Jeśli się zastanowić, to poza ewentualnie Krzyżem Wiktorii za wrodzoną elegancję, nie mogła ona już liczyć na wiele więcej. W tej sytuacji, pozostało już tylko to by uznać Chelsea za intelektualistkę. Terenem działalności Chelsea stał się Twitter.



 

środa, 29 grudnia 2021

Swiat po tak zwanym "kapitalizmie" - ciąg dalszy

 

Dziś zapraszam na kolejny odcinek refleksji na temat tak zwanego kapitalizmu.

 

 

     Mimo tak serdecznego odrzucenia materialnych wartości, w ciągu ośmiu lat prezydentury Obamy, Chelsea jakimś cudem bardzo się wzbogaciła. W roku 2011, została zatrudniona przez NBC jako specjalny korespondent, co przynajmniej dla niektórych mogło się wydać czymś bardzo zaskakującym, z tego choćby względu, że nie dość że nie pracowała nigdy w telewizji, to nawet nie miała jakiegokolwiek doświadczenia jako dziennikarka. Prawdę powiedziawszy, nie miała wówczas Chelsea Clinton jakiegokolwiek doświadczenia w jakiejkolwiek dziedzinie.

      Dla NBC fakt ów pozostawał kompletnie bez znaczenia i z tego też pewnie względu właściciele firmy przyznali Chelsea pensję w wysokości 600 tys. dolarów rocznie, o wiele więcej niż zarabiali wszyscy inni początkujący korespndenci. Był to jednak czas kiedy było powszechnie wiadome, że mama Chelsea szykuje się do wyścigu o prezydencką nominację i zdaniem wielu miała bardzo duże szanse zwycięstwa. Rzecznik prasowy Chelsea określił jej nową pracę dla NBC jako możliwość „służby dla dobra publicznego”.

      Pracowała Chelsea Clinton w NBC niemal trzy lata i można dyskutować nad tym, jak wiele publicznego dobra w tym okresie stworzyła. Przez wszystkie dni spędzone w NBC udało jej się przygotować bardzo niewiele korespondencji. Raz pojechała do Kenii, by przekazać relację z sierocińca dla słoni. Inny razem przeprowadziła kilka rozmów z uczestnikami programu o nazwie Przybrani Dziadkowie. Najbardziej jednak zapadł światu w pamięć wywiad jaki przeprowadziła z animowanym gekonem, bohaterem kampanii reklamowej towarzystwa ubezpieczeniowego Geico, a konkretnie pytanie jakie zadała gekonowi, a mianowicie czy zdarza mu się być rozpoznawanym na ulicy.

       Kiedy wreszcie znudziło się jej to zajęcie, by móc się zająć doradzaniem swojej mamie w kampanii, „Business Insider” wyliczył że przez wspomniane trzy lata, Chelsea pojawiła się w telewizyjnych relacjach przez 58 minut, a więc niecałe  cztery sekundy dziennie. Za każdą minutę obecności na ekranach telewizorów, NBC płaciło Chelsea 26 724 dolary.

      Jednak dostarczanie korespondencji dla NBC nie było jedynym zajęciem Chelsea. W roku 2011, wciąż będąc studentką Oxfordu, objęła stanowisko członka zarządu wielkiego medialnego konglomeratu IAC/InterActiveCorp. Z tego tytułu otrzymała wynagrodzenie w wyskości 50 tys. dolarów rocznie, a więc tyle ile wynosi dochód przeciętnego amerykańskiego gospodarstwa domowego, a do tego jeszcze 250 tys. dolarów rocznie w akcjach firmy.

      W wydanym oświadczeniu IAC chwaliło się, że „umiejętności oraz doświadczenie Chelsea znakomicie uzupełniają ekspercki poziom prezentowany przez innych czlonków zarządu”. Oświadczenie nie wyjaśniało jakiego to rodzaju umiejętności zrobiły na firmie aż takie wrażenie. Można było odnieść wrażenie, że istnieje pełna zgoda co do tego, że Chelsea Clinton należy do najbardziej utalentowanych i zasłużonych osób na świecie. Prawdą jest natomiast to, że prezesem zarządu IAC jest Barry Diller, wieloletni przyjaciel i sponsor rodziny Clintonów.

       Niezależnie od tego, co konkretnie robiła Chelsea w zarządzie IAC, musiało to być coś bardzo poważnego, ponieważ w roku 2017 Diller obdarował ją kolejnym stanowiskiem, tym razem w zarządzie firmy turystycznej Expedia, której również jest prezesem. Owe dodatkowe miejsce zostało zresztą stworzone specjalnie dla niej, tak by i tu mogła się finansowo podciągnąć, zarabiając 45 tys. dolarów rocznie, plus 250 tys. rocznie w akcjach firmy. Całkiem nienajgorzej jak na kogoś, kto z zasady odrzuca wartość pieniądza. Można odnieść wrażenie, że dobro wręcz się garnie do tych, którzy go nie pragną. Depak Law of Deatchment * –  w bezpośrednim działaniu.

      Tymczasem Chelsea rozpoczęła nowy etap w swoim życiu, przyjmując bardzo lukratywną propozycję występowania z przemówieniami motywacyjnymi. Początki były niełatwe. W roku 2015 władze Universisty of Missouri w Kansas City stanęły jak wryte słysząc jak Chelsea zawołała o 275 tys. dolarów za pojedyńcze wystąpienie, jednak kiedy poprosiła o 65 tys. dolarów za krótką wizytę na kampusie, nie potrafiły jej odmówić.  z czasem jednak sytuacja się uporządkowała i posypały się odpowiednio wynagradzane wystąpienia.

 *Deepak Chopra – niezwykle popularny amerykański szarlatan i coach, autor bestsellerowego poradnika zatytułowanego „Siedem duchowych praw sukcesu”.


CDN

wtorek, 28 grudnia 2021

Tucker Carlson, czyli świat po kapitalizmie, którego nigdy nie było

 

Dziś znów chciałbym zaproponować Państwu własne tłumaczenie fragmentu tekstu znanego nam skądinąd Carlsona Tuckera, tym razem o rodzinie Clintonów, a tak naprawdę o zjawisku znacznie głębszym i znacznie bardziej uniwersalnym. Dziś część pierwsza.

 

 

      Był taki czas, gdy Bill i Hillary Clinton w stosunku do takiego Facebooka  gdyby ten wówczas istniał – i jego dzisiejszej uległości wobec autorytarnych reżimów wykazywaliby głęboką nieufność. Clintonowie wkroczyli w amerykańską politykę w okresie, gdy młodzi wykształceni Amerykanie uważali się za jednoznacznych libertarian oraz zaciekłych wrogów establishmentu. Bill i Hillary Clinton nienawidzili Nixona i wspierając kampanię jego przeciwnika, socjalisty George’a McGoverna. Bill pomagał w organizacji protestów przeciwko wojnie jaką w Wietnamie prowadził Lyndon Johnson, a pierwsze poważne wystąpienie Hillary, jakie w roku 1969 wygłosiła na zakończenie roku akademickiego w Wellesley College, stanowiło bardzo ostry atak przeciwko innemu mówcy, republikańskiemu senatorowi Edwardowi Brooke, któego Clinton krytykowała za to, że ten był bardziej skłonny do wspierania stopniowych zmian społecznych, niż rewolucyjnego protestu.

      Dziś Clintonowie nie są, łagodnie mówiąc, wierni tamtym przekonaniom, i to nie tylko dlatego, że mają już swoje lata. Po całych dziesięcioleciach pozostawania przy władzy, Clintonowie stali się super-bojownikami o zachowanie status quo, tak politycznego, jak i gospodarczego.

      Prezydencka kampania Clinton w roku 2016 nie przypominała niczego innego jak wściekłego ataku na wszelką rewolucję, która mogłaby zaszkodzić obecnej władzy, a już zwłaszcza pozycji, jaką ona sama, Hillary Clinton, zdobyła. Była gotowa na współpracę z partyjnymi przywódcami, byle tylko w ten sposób zaszkodzić swojemu  głównemu przeciwnikowi, Berniemu Sandersowi, który stanowił zagrożenie głównie z tego względu, że był bardziej popularny wśród młodszych, bardziej idealistycznie nastawionych wyborców Demokratów. To jak daleko Clinton potrafiła się posunąć stanowiło cyniczną próbę ze strony cynicznego przedstawiciela establishmentu utrzymania się za wszelką cenę przy władzy.

       Jednym z największych paradoksów amerykańskiej polityki stało się to, że to właśnie ów cynizm zniszczył jej kampanię. Mimo że doradcy Clinton zwracali jej uwagę, że powinna przede wszystkim apelować do frustracji klasy średniej, Hillary odmówiła. Uznała populistyczne pretensje za wyjątkowo tanie, a co najgorsze, za pozbawione sensu. Uznała, że ludzie i tak uwierzą we wszystko co ona im powie. A zatem kampania Clinton trzymała się dzielnie swojego oryginalnego przesłania: „Wszystko jest okay, tyle że potrzebujemy  nowego prezydenta, którym będzie Hillary. A każdy kto uważa inaczej to tępy wieśniak”. Nawet najbardziej posunięty w latach polityk nie mógł być bardziej oderwany od rzeczywistości.

       A zatem, nie ma się co dziwić, że dla jedynego dziecka Hillary, zwykli ludzie, których ona rzekomo wspiera, są jeszcze bardziej egzotyczni. W odróżnieniu od swojej mamy, Chelsea Clinton nigdy nie przeszła drogi od zbuntowanego dziecka na najwyższy poziom establishmentu. Chelsea urodziła się jako ważna część owego establishmentu i tam już pozostała. Stanowi ona żywe ucieleśnienie dzisiejszej klasy rządzącej Ameryki.

       Urodzona w roku 1980, gdy jej ojciec był gubernatorem stanu Arkansas, Chelsea Clinton żyje i rozwija się kompletnie obok naszej merytokratycznej elity. Zanim ukończyła 12 lat, zamieszkała w Białym Domu i została zapisana do Sidwell Friends School, gdzie dzieci prezydentów, ministrów, oraz przedstawicieli największych waszyngtońskich mediów kształcą się od dziesięcioleci.

        Ukończywszy Sidwell, z długiej listy uniwersytetów, które gotowe były ją przyjąć, takich jak Harvard, Yale, Princeton, czy Brown, Chelsea wybrała jeszcze inny, czyli Stanford. Jak w tamtym czasie donosiły niektóre media, Harvard robił wszystko by uspokoić innych kandydatów, że Chelsea „absolutnie nie grała kartą tatusia” i została zaakceptowana wyłącznie w oparciu o oceny i wyniki testów. Przy tym jednak tak się dziwnie złożyło, że wszystkie czworo dzieci ówczesnego wiceprezydenta Ala Gore zostały akurat przyjęte do Harvardu, a my się możemy oczywiście domyślać, że również i tu na podstawie ocen i wyników testów.

      Po ukończeniu studiów na Stanfordzie, Chelsea udała się do Oxfordu, gdzie uzyskała dyplom w dziedzinie stosunków międzynarodowych, a dziekan oxfordzkiego University College nie omieszkał poinformować, że „college z radością rozszerzy swoje kontakty z rodziną Clintonów”.

      Wkrótce po ukończeniu studiów, Chelsea otrzymała jedną z najbardziej prestiżowych ofert pracy na świecie, w zarządzie firmy konsultingowej McKinsey & Company, stając się najmłodszą osobą w swojej kategorii. Mimo kompletnego braku doświadczenia w finansach, biznesie, czy w ogóle na rynku pracy, objęła dokładnie to samo stanowisko, co jej rówieśnicy, często posiadacze dyplomów MBA. W wieku 23 lat otrzymywała wynagrodzenie w wysokości 120 tysięcy dolarów rocznie.

      Nie zagrzała tam jednak miejsca zbyt długo. Po zaledwie trzech latach, w wieku 26 lat, Chelsea została zatrudniona w branży chemicznej, jako analityk w firmie Avenue Capital Group, z funduszem hedgingowym w wysokości 12 miliardów dolarów. Jej pensja została utajniona, ale możemy zgadywać, że nie była mała. Warto natomiast zauważyć, że właścicielem Funduszu był wieloletni sponsor rodziny Clintonów, Marc Lasry.

      W wywiadzie, jakiego w roku 2014 udzieliła magazynowi „Fast Compamy”, Chelsea wyraziła się z pogardą co do korzyści finansowych jakie stały się jej udziałem. Swoje wcześniejsze zatrudnienie określiła jako proces samoodkrywania się, rodzaj metafizycznego eksperymentu który pozowolił jej odrzucić materializm i wznieść się ponad tych wszystkich smutnych biedaków goniących za pieniądzem.

       - Byłam ciekawa, czy jestem w stanie przejmować się pieniędzmi na zupełnie podstawowym poziomie, i okazało się że to nie dla mnie – powiedziała. – To nie była miara sukcesu, której pragnęłam w życiu.

       By zaznaczyć swoje oddanie prostej egzystencji, w nowojorskim Flatiron District, za 10 mln dolarów, Chelsea i jej mąż kupili sobie apartament o powierzchni 1500 metrów kwadratowych. Jak oceniono, ów apartament był największym w całym Nowym Jorku, zajmując powierzchnię jednego kwartału 






 

Jutro część druga.

 

 

środa, 22 grudnia 2021

Peggy Noonan - Mężczyźni wrócili, część 2

Dziś druga i ostatnia część felietonu Peggy Noonan o tych, co wygrywają wojny



      Może się wydawać, że mówię tu o tak zwanych różnicach klasowych – miejska inteligencja na nowo zaczęła szanować klasę robotniczą z Lodi w New Jersey, czy Astorii w Queens. Jednak to o czym tak naprawdę próbuję dziś rozmawiać, to męskość jako taka, która, zgoda, czasem jest łączona z, jak to niektórzy nazywają, kwestiami klasowymi, jednak w żaden sposób nie jest tym samym.

      Oto przykład tego, co staram się powiedzieć:  Pewnego razu, jakieś 10 lat temu, pojawiła się – mogliście o tym przeczytać w swoim lokalnym tabloidzie, lub w czymś większym tego typu, jak powiedzmy „National Enquirer” – historia pewnej amerykańskiej pary, która przeżywała swój miodowy miesiąc w Australii, czy może w Nowej Zelandii. Pływali więc oni sobie w oceanie, bezpiecznie przy brzegu, gdy nagle jakby z nikąd wyłonił się rekin i ruszył prosto na kobietę. Czy wiecie co zrobił jej mąż? Walnął rekina w łeb. Walnął go raz, drugi, trzeci i dalej i dalej. Nie wygłosił błyskotliwego komentarza odnośnie rekina, nie podzielił się z żoną pełną współczucia refleksją w kwestii rekinów, nie popisał się ironią na temat rekina. Walnął rekina w łeb. No więc rekin zostawił kobietę i rzucił się prosto na mężczyznę. I go zabił. Żona ocalała i opowiedziała światu o tym, co zrobił jej mąż. Spróbował mianowicie znokautować rekina. A ja powiedziałam swoim znajomym: Taki właśnie jest wspaniały mężczyzna. Człowiek, który próbuje pokonać rekina.

     Nie wiem co tamten człowiek robił w życiu, ale wiem, że miał bardzo staroświecką świadomość tego, co znaczy być mężczyzną, i ja dziś mam wrażenie, że to ta właśnie świadomość znów wraca do mody dzięki tym, którzy ratowali nas 11 września, i uważam, że to jest bardzo dobre dla naszego kraju.

     Dlaczego? Otóż to męskość wygrywa wojny. Siła i odwaga plus rozum i duch wygrywają wojny. Ale też, czy wiecie co męskość buduje? Otóż z męskości wyrasta dżentelmen. Powrót męskości sprawi, że również powróci dżentelmeńskość, i to z prostego powodu: męscy mężczyźni niemal z definicji są też dżentelmenami. Przykład: Jeśłi jesteś kobietą i udasz się na zebraniu grona profesorskiego na którymś z uniwersytetów takich jak Yale czy Harvard, będziesz musiała walczyć o krzesło z którymś z tych intelektualistów, zapewniam was jednak, że jeśli znajdziecie się na spotkaniu Rycerzy Kolumba, zgromadzeni tam mężczyźni (policjanci, strażacy, agenci ubezpieczeniowi) wstaną by ustąpić wam miejsca. Bo są męskimi mężczyznami i dżentelmenami.

     Ciężko jest być mężczyzną. Jestem tego pewna; być mężczyzną w dzisiejszym świecie nie jest łatwo. I już wiem, co sobie myślicie: nie jest też wcale łatwo być kobietą i oczywiście macie pełną rację. Jednak kobiety lubią sobie ponarzekać na swój los i w ten sposób sprawić, by inni im współczuli. Mężczyźni muszą to przełknąć. Dobrzy mężczyźni biorą swoje zmartwienia na pierś i zachowują pogodę ducha, są konstruktywni i gotowi do pomocy; mężczyźni nie tak już dobrzy stają się kimś w rodzaju bohaterów telewizyjnej komedii „The Man Show” – goniącymi za dziewczynami, palącymi trawkę nihilistami. (Nihilizm nie ma w sobie nic z męskości, za to stanowi ostatnią ucieczkę maminsynków).

 

***

 

      Powinnam może opowiedzieć o tym jak męskość i jej siostra dżentelemeńskość wyszły z mody. Pamiętam to dobrze, bo przy tym byłam. Tak naprawdę, jest całkiem prawdopodobne, że przyłożyłam do tego rękę. Pamiętam dokładnie ten dzień. Była połowa lat 70, a ja miałam dwadzieścia parę lat, i  postawny, miły, w średnim wieku mężczyzna wstał, by pomóc mi włożyć dość ciężką walizkę na półkę w samolocie. 
       
       Byłam wtedy feministką i znałam wszystkie nasze reguły i odzywki. „Sama sobie poradzę”, warknęłam.
       
       Wtedy było dla mnie bardzo ważne, by on wiedział, że jestem silna. Jak się dziś okazuje, jeszcze ważniejsze jednak było, bym miała wówczas świadomość, że jestem głupia. Ale tego nie wiedziałam. Wprawiłam w zakłopotanie uprzejmego mężczyznę, który chciał tylko pomóc kobiecie. A ja nie byłam na tyle kobietą, by mu na to pozwolić. Założę się, że on już nigdy więcej nie spróbował zaproponować pomocy kobiecie. Założę się, że został intelektualistą, albo pisarzem, a nie dobrym człowiekiem jak strażak, czy biznesmen, który woła: „Jazda!”
      Nie wykluczone jednak, że to nie byłam tylko ja. Żyłam w Ameryce jako dziecko, kiedy bohaterem i symbolem męskości był John Wayne. Był silny i milczący. I ja byłam przy tym, kiedy oni zabijali Johna Wayne’s tysiącem cięć. Wielu był takich co go zabili – nie tylko feministki, ale też anarchiści, lewacy, intelektualiści, inni. Można nawet powiedzieć, że zrobił to Woody Allen, przez śmiech i masochistyczne wręcz przyznanie się do swoich nerwic i lęków. To on sprawił, że ludzie zalęknoienie i znerwicowani zaczęli być wręcz podziwiani. To Woody Allen sprawił, że to bycie pożartym przez rekina, a nie pokonanie go jest naprawdę... cool.

    Ale gdy już zabiliśmy Johna Wayna, wiecie kto nam pozostał? Zostaliśmy z owym wesołkiem ze starych filmów Wayne'a, Barrym Fitzgeraldem. Małym, podenerwowanym, plotkarzem z sąsiedztwa,  Barrym Fitzgeraldem, który chciał gadać o wszystkim, byle nic nie musiał nic robić.

    To nie był postęp, to nie była poprawa.

    Tęskniłam za Johnem Waynem. 

    Teraz jednak myślę, że... on wrócił. Myślę że wróćił 11 września. Myślę, że wbiegł na górę po schodach, niczym worek ziemniaków wrzucił sobie czyjeś dziecko na plecy, zbiegł na dół , a potem posprzątał gruz. Myślę, że wrócił w pięknym stylu. I to w samą porę.

     Witamy w domu, Książe.

     I raz jeszcze: Dziękujemy wam, mężczyźni z 11 września.



wtorek, 21 grudnia 2021

Peggy Noonan - Mężczyźni wrócili, część 1


Poniższy tekst, który we wrześniu 2001 napisała znana nam chyba dość dobrze Peggy Noonan, czytam z niezmiennym zachwytem, przy różnych okazjach od wielu już lat, ostatnio jednak coraz częściej i bardzo uporczywie chodziła mi myśl po głowie, by go przetłumaczyć i zamieścić tutaj. Czemu tak, skoro on dotyczy ataku na World Trade Center w Nowym Jorku, który jest przede wszystkim stary już jak świat, a poza tym co nam do niego, zwłaszcza dziś? Otóż, jak wiemy, na granicy z Białorusią mamy tych naszych żołnierzy i, z tego co możemy zaobserwować, dla znacznej części z nas oni stali się prawdziwymi bohaterami, do tego stopnia, że dzieci szkolne w całej Polsce tworzą dla nich specjalne laurki, ich rodzice ślą im tam na granicę prezenty, a okoliczni mieszkańcy przynoszą im wypieki i inne słodkości. Jednocześnie jednak dla pewnych osób owi żołnierze stali się wręcz wrogiem publicznym numer jeden, i stąd też jedyne co oni mają im do powiedzenia, to to że kiedy się to wszystko skończy, oni zostaną postawieni pod sądem za zbrodnię przeciw ludzkości, dokładnie tak samo jak niemieccy oficerowie w Norymberdze przed laty.

I wszystko byłoby dobrze, gdyby za tą nienawiścią stali tylko jacyś dziwni, zaszczuci lewacką propagandą ludzie, Problem jednak w tym, że do owego chóru dołączyła już dziś znaczna część politycznego i medialnego mainstreamu i dziś już właściwie w tej wrzawie wcale nie można mieć pewności, które głosy z większą siłą docierają tam na tę granicę.

Peggy Noonan to wprawdzie wieloletnia redaktorka „Wall Street Journal”, a więc sam środek medialnego maintreamu, ale też przy okazji bardzo znana konserwatywna, katolicka publicystka i autorka, była doradczyni Ronalda Reagana, jednak mam przy tym wrażenie, że owe dziesięć lat temu to co ona sobie myślała o tych co stanęli do walki z – tak, tak – najeźdźcą, stanowiło też głos ogromnej większości amerykańskiego społeczeństwa po ubu stronach ideologicznego podziału. Dla nich wszystkich, z wyjątkiem może jakiegoś kompletnego marginesu, atak na Amerykę to była wspólna sprawa, a ci którzy Ameryki przed nim bronili to byli oczywiści bohaterowie. Czytam po raz kolejny ten tekst i myślę sobie, że to straszna szkoda, że dziś tu u nas nikt właściwie nie spróbował pokazać tych ludzi z granicy w tak piękny sposób. Przetłumaczyłem więc ten tekst i pomyśłałem, że go zadedykuję tym właśnie polskim żołnierzom, którzy ratują nasz kraj. Dziś część pierwsza.

 

 

 

 

     Dzień 11 września przeżywam nie jako wydarzenie polityczne, lecz kulturowe.

     Rzecz w tym, że powrócili mężczyźni. Od 11 września pewien rodzaj męskości jest znów wysławiany i świętowany w naszym kraju. Można by powiedzieć, że on się niespodziewanie wyłonił z gruzów minionego ćwierćwiecza, i pojawił gdy do przodu wystąpił pewien typ mężczyzny po to, by wydobyć nasz kraj ze splątania, w którym ten się jakiś czas temu znalazł.

      Mówię o męskich mężczyznach, mężczyznach, którzy pchają i dżwigają, ciągną i budują, o mężczyźnach, którzy wbiegają po schodach z 50 kilogramami na plecach i mówią wszystkim, gdzie mają iść, by nie zginąć. O mężczyznach, którzy są spawaczami, robotnikami na budowach, mężczyznami, którzy są policjantami i strażakami. To są, w ten czy inny sposób, oni wszyscy, mężczyźni, którzy gaszą pożary, mężczyźni, którzy przekopują gruzy i mężczyźni, którzy zbudują wszystko co zbudować trzeba.

       I ich szyk znów się stał szykowny. Doświadczamy nowego szacunku dla ich tak już niemodnej męskości, nowego szacunku dla fizycznej odwagi, dla siły i dla gotowości by jedno i drugie wykorzystać dla dobra innych.

       Nie trzeba było być strażakiem, by zostać jednym z tych męskich mężczyzn z 11 września. Owi biznesmeni z lotu 93, który miał uderzyć w Waszyngton, biznesmeni, którzy nie żyli z pracy swoich rąk, czy pleców, jednak kiedy zorientowali się, co się dzieje z ich krajem, pożegnali się z tymi, których kochali, zamknęli swoje komórki i zawołali: „Jazda!”. To byli twardzi mężczyźni, ci którzy zmusili tamten samolot by runął na ziemię gdzieś w Pensylwanii. To byli twardzi, dzielni mężczyźni.

     ***

       Pozwólcie mi powiedzieć, kiedy po raz pierwszy zdałam sobie sprawę z tego, o czym dziś mówię. W piątek 14 września udałam się ze znajomymi na West Side Highway, tam gdzie przejeżdżały wszystkie te ciężarówki z ludźmi wracającymi z dwunastogodzinnej zmiany na Ground Zero. To byli twardzi, prości mężczyźni, ludzie z samego marginesu miasta, budowlańcy, elektrycy, policjanci, służby medyczne i strażacy.

        Stanęłam w grupie, która przyszła już tam wcześniej by patrzeć na przejeżdżające konwoje. Więc robiliśmy to co nam pozostało jako jedyne: wiwatowaliśmy. Wszyscy byliśmy gotowi, by zgłosić się na ochotnika do jakiejkolwiek pomocy, ale nikt nas nie potrzebował, a więc staliśmy tam i pozdrawialiśmy tych, którzy już tam byli przed nami. Ciężarówki przejeżdzały, a myśmy krzyczeli, machaliśmy do nich i wołaliśmy „God bless you!”, „We love you!” Machaliśmy chorągiewkami i tabliczkami, biliśmy brawo, i przesyłaliśmy im pocałunki i byliśmy w tym tacy szczerzy: Naprawdę kochaliśmy tych mężczyzn. I gdy oni tak obok nas przejeżdżali – też machali do nas z tych swoich ciężarówek i autobusów, uśmiechali się i kiwali głowami – zdałam sobie sprawę, że wielu z nich to mężczyźni, którym nikt nie bił brawa od czasu gdy tańczyli swój ślubny taniec na weselu.

     I nagle rozejrzałam się wokół siebie i rzuciłam okiem na wszystkich tych, którzy tak tych ludzi pozdrawiali. I zobaczyłam, kim byliśmy. Inwestor giełdowy! Ortodonta! Dziennikarz! W mojej grupie prawnik, felietonistka i pisarka. Dotychczas to myśmy byli arystokracją tego miasta, powszechnie szanowaną inteligencją w mieście, która szanuje swoją elitę. A tego właśnie wieczora byliśmy nikim. Byliśmy tacy bezużyteczni i jedyne co nam pozostało, to bić brawo tym, którzy byli kimś, ludziom ciężkiej pracy, którzy w odróżnieniu od nas, nie otrzymali zbyt wiele szacunku w swoim życiu.

     I teraz oni ratowali nasze miasto.

     Zwróciłam się do koleżanki i powiedziałam: „Właśnie zobaczyłam jak ci którzy zawsze byli ostatni stają się królami Nowego Jorku”. Poczułam takie wzruszenie, a jednocześnie dziwną wdzięczność. Przez to, że oni zawsze byli ludźmi, którzy zajmowali się tym miastem, sprawiali, że ono w ogóle działało, nigdy nie otrzymali tego, co im się należało. Jednak teraz – „Ostatni będą pierwszymi” – staraliśmy wynagrodzić im tę stratę.

CDN

 


sobota, 18 grudnia 2021

O Kaście z przecinkami i bez

 

      Ja mam oczywiście świadomość, że jest dziś wśród nas tyle interesujących zdarzeń, że to o czym zamierzam pisać w tę przedświąteczną sobotę, może nie robić na wielu z nas szczególnego wrażenia, ja natomiast od paru dni mam to coś w głowie i przyszedł właśnie na to czas. Otóż, jak pewnie wiemy, znany nam chyba dobrze, człowiek wielu ważnych funkcji przy praktycznie wszystkich dzisiejszych władzach, został skazany przez Kastę na szereg bardzo wysokich grzywien za nazwanie sędzi Gelsdorf oraz sędziego Rączkę – złodziejami. Wydający wyrok sędzia, uzasadniając wyrok, stwierdził wprawdzie, że wypowiadając zdanie, że „sędziowie, którzy są złodziejami, nie powinni mieć prawa do dalszego orzekania”, nie zarzucił Gelsdorf i Rączce, że kradną, bo „to byłby absurd”, natomiast ich w sposób oczywisty „znieważył”... No dobra, tu też tak jest nie do końca. Autor tego przedziwnego uzasadnienia powiedział coś więcej. Otóż, jest też możliwe, że Piotrowicz, kierując w stronę Gelsdorf i Rączki ową obelgę, nie miał akurat ich na myśli, ponieważ oni jednak mieli prawo odebrać ją jako uwagę osobistą, to stąd Piotrowicz ma się zamknąć i płacić.

       Na temat owego wyroku i jego uzasadnienia wypowiedzianych zostało już wiele słów, ja jednak mam wrażenie, że o jednej rzeczy zapomniano tu dokumentnie. Otóż, jeśli przyjrzeć się dokładnie wypowiedzianemu przez Piotrowicza zdaniu, jego przesłanie – nawet w zatrutych nienawiścią do PiS-u umysłach wspomnianych trzech sędziów – wcale nie jest przede wszystkim takie, że Gelsdorf i Rączka to złodzieje, ale – co jest jeszcze bardziej absurdalne – że sędziowie nie powinni orzekać. Popatrzmy może na zdanie takie: „Nauczyciele, którzy są idiotami, nie powinni uczyć”, czy „Wszyscy księża, którzy są pedofilami, powinni zostać pozbawieni święceń”. Owszem, jeśli ktoś ma umysł interesującej nas trójki sędziów, może sobie uznać, że owe zdania mówią nam w sposób dobitny i jednoznaczny, że wszyscy księża są pedofilami, podobnie jak nauczyciele idiotami, i mimo że przy pewnym wysiłku można na absurdalność owego przekazu machnąć ręką, to wciąż będzie on absurdalny. Nie można jednak w żaden sposób przekreślić absurdalności żądania, by wszyscy nauczyciele i wszyscy księża zostali pozbawieni prawa wykonywania swojego powołania, no a już z całą pewnością gdy chodzi o księdza Lemańskiego, Sowę, czy Kramera. A to właśnie miało miejsce w przypadku wyroku warszawskiego sądu.

       Pisząc swoją książkę o języku angielskim zwróciłem uwagę na zdanie „Kiedy policja dostała się do środka, wszyscy zostali zastrzeleni”, wskazując na zawartą w nim dwuznaczność polegającą na tym, że tak naprawdę, bez odpowiedniego kontekstu, nie wiadomo, czy bandyci już na policjantów czekali, czy może policja weszła za późno, bo już wszyscy nie żyli. Tak jest jednak tylko w języku polskim. W języku angielskim, dzięki użyciu albo czasu Past Perfect, albo Past Simple, możemy bardzo precyzyjnie określić, czy to policjanci weszli i wszystkich pozabijali, czy bandyci wcześniej swoje ofiary. Podobnie jest w przypadku zdania za które Gelsdorf i Rączka poprosili swojego kumpla sędziego, by im Piotrowicza odpowiednio załatwił. W języku polskim, owo zdanie gramatycznie pozostaje absolutnie dwuznaczne, a w przypadku klasycznych idiotów, jak sie okazuje, dwuznaczne również logicznie. Język angielski natomiast rozróżnia bardzo ściśle, a w dodatku ma w zanadrzu odpowiednie środki, by rozróżnienie to egzekwować w praktyce, a więc dwa rodzaje zdań podrzędnie złożonych dzielić na tak zwane defining i non-defining. Jeśli ja w języku angielskim napiszę zdanie: „Every teacher who is an idiot should be out of their profession”, w tym zdaniu nie ma absolutnie nic niejasnego. Tam nie ma słowa o tym, że każdy nauczyciel jest idiotą, a tym bardziej nie ma sugestii, by wszystkich nauczycieli pozbawić prawa do wykonywania zawodu. Jeśli jednak zdecyduję się przed „who” i „should: wstawić przecinki, otrzymujemy tak zwany
non-defining relative clause, a to nam tworzy przekaz, że nie dość, że każdy nauczyciel to idiota, to jeszcze uczyć mają nie nauczyciele, ale sędziowie, lekarze, a najchętniej młodzież szkolna. To, jeśli zdanie jest zapisane, gdyby jednak Stanisław Piotrowicz swoją opinię na temat sędziów-złodziei wyraził ustnie, wystarczyłoby, żeby między „sędziowie”, a „którzy” nie zawiesił głosu, by sprawa była oczywista, że on mówi tylko o tych sędziach, którzy coś ukradli, a nie o wszystkich, a więc być może nawet również o Rączce, czy Gelsdorf. Zawieszenie głosu, przynieść by mu, owszem, mogło kłopoty, ale do tego i tak kolega tych dwojga musiałby zamówić ekspertyzę u jakiegoś speca od modulacji mowy. A i tak, ów gest by go wyłącznie skompromitował.

        Póki co zatem, mamy dziś to co mamy i jedyne co możemy, to się dalej męczyć z kłamstwem, kłamstwem i jeszcze raz kłamstwem, włażącym tu przez wszystkie możliwe szczeliny i osobiście nie widzę choćby najmniejszego światła w tym okropnym tunelu i tylko czekać, aż Kasta zacznie skazywać ludzi tylko za to, że w danym momencie nie zawiesili odpowiednio głosu.

 



piątek, 17 grudnia 2021

O trzech tysiącach i tych dziewięciu, o których niech nas Bóg broni byśmy zapomnieli

 

Minęła 40 rocznica wsprowadzenia Stanu Wojennego i tym samym też 40 lat od czasu gdy podczas strajku w Kopalni „Wujek” rozstrzelano dziewięciu protestujących górników, a ja ten dzisiejszy tekst miałem przypomnieć jeszcze wczoraj, tyle że zmarła Alicja Tysiąc i owa śmierć zrobiła na mnie takie wrażenie, że wiedząc, że jeszcze jeden dzień i zarówno ona jak i ów COVID, który ją akurat spośród tylu przecież innych wybrał, staną się jak zeszłoroczny śnieg, nie mogłem się powstrzymać, by odpowiednio zaznaczyć jej odejście. Przypomniałem więc tamten tekst o najnowszych technologiach i tylko żałuję, że nie poświęciłem więcej uwagi tym, którzy Alicję Tysiąc wynajęli do swojej strasznej i brudnej jak ta święta ziemia która ich nosi, polityki. No ale niech ona już spoczywa w pokoju, a oni niech czekają na swoją karę. Podobnie zresztą jak ci ich pobratymcy, którzy zniszczyli nie jedno, nie dwa, ale naprawdę wiele ludzkich historii. Tymczasem przejdźmy do nich właśnie i wspomnijmy pewne spotkanie.

 

 

       Nie wiem jak inni, ale mam wrażenie, że ile razy powraca pamięć o tamtych dniach, wraz z nią pojawiają się ludzie, którzy w zdecydowanej większości, przez swoją tępą bezmyślność – lub, kto wie, czy niekiedy też nie przez wyrachowanie – do tego, co się wówczas stało doprowadzili, a dziś bardzo pragną krążyć wśród nas w glorii naszych bohaterów, a może i wręcz naszych zbawicieli. Ludzie, którzy kiedy to wszystko się działo, i kiedy tak naprawdę się dopiero zaczynało, siedzieli gdzieś w tych swoich ośrodkach internowania, grali w karty, czytali książki i wzywali tych co na zewnątrz do działania. Ludzi wreszcie, którzy dziś się spotykają w telewizyjnych studiach i jeden z drugim wspinają jak to oni się tam musieli za nas z tymi strażnikami męczyć. A ileż to jeszcze pozostało tych anegdot nieopowiedzianych?

      W tej sytuacji ja opowiem historię o Kopalni „Wujek”, a raczej o pewnym górniku, z którego dziś taki choćby Władek Frasyniuk może się spokojnie pośmiać, że go nie internowano. Ale najpierw Kopalnia. Z Kopalnią „Wujek” jest tak, że tam właściwie nie ma nic ciekawego. Są te dwa kominy, jest ten podwójny krzyż, ten pomnik z dziewięcioma krzyżami, jest ten mur i na tym murze pamiątkowe tablice, za murem główny budynek Kopalni i ten napis „Kopalnia Wujek”, a przed murem te dziwne pudełkowate domy, w których wciąż jeszcze mieszkają ludzie, pamiętający tamten grudzień sprzed 30 lat. To jest naprawdę bardzo mało ciekawe miejsce.

      A zatem, kiedy się tam idzie po raz drugi i trzeci, to właściwie nie ma na co patrzeć i czym się wzruszać, w związku z czym tam się głównie przychodzi i odchodzi. Jak ktoś ma ochotę, robi jeszcze zdjęcie. Ale można też zatrzymać się, postać i tak się zwyczajnie pogapić na ten budynek z czerwonej cegły i ewentualnie popatrzeć na jakichś zawsze się tam po coś kręcących robotników, czy górników. Więc można tak sobie gdzieś tam z boku przysiąść i popatrzeć na ten budynek i tych ludzi, przynajmniej na tyle długo, żeby nabrać odpowiedniego nastroju. A daje słowo, że tam można uzyskać nastrój nie byle jaki.

      No i wreszcie nadejdzie czas, by się ruszyć, zrobić może jeszcze jedno zdjęcie, pokiwać głową i zajść do znajdującego się obok muzeum. Prawdę powiedziawszy, nie jest to muzeum w sensie powszechnie nam znanym. Raczej taka skromna izba pamięci z kilkoma zdjęciami, makietą terenu kopalni z dnia szturmu, jednym przestrzelonym kaskiem, figurą zomowca w pełnym rynsztunku i tą salą projekcyjną, gdzie się wyświetla dokument o tym, jak to swego czasu polskie państwo zabiło dziewięciu górników. Można więc wejść do tego muzeum i, normalnie, tak jak to zawsze bywa, obejrzeć najpierw tę makietę, popatrzyć na zomowca, następnie przyjrzeć się uważnie dziurce w tym biednym górniczym kasku, i wtedy okaże się, że się zepsuł projektor i filmu w żaden sposób nie da się puścić. Można oczywiście spróbować jakoś pomóc, ale wszystko stanęło, i w końcu wyjdzie na to, że nic z tego nie będzie. A potem, tak męcząc się z tym projektorem, raczej z grzeczności, niż z faktycznej potrzeby, można zapytać człowieka, który nas próbuje obsłużyć, i który tam się po tym muzeum kręci, jako ktoś w rodzaju ciecia, czy on był w kopalni, kiedy to wszystko się działo i on nam – nawet nie mrugnąwszy okiem, nawet nie próbując wydąć warg, czy unieść czoła w dumnym geście informowania świata o swoim bohaterstwie, mniej więcej tak, jakby potwierdzał fakt, że owszem, mamy ładną jesień – odpowie, że to on właśnie dowodził tym strajkiem. I że się nazywa Stanisław Płatek.

      I oto, nadszedł właściwie idealny moment, żeby zamknąć ten dzisiejszy tekst zdaniem: „I to by było na tyle”, i pozwolić wszystkim go czytającym zanurzyć się w swoich własnych refleksjach, no ale tak się niestety zrobić nie da, bo trzeba powiedzieć jeszcze parę rzeczy. Koniecznie. Najpierw jednak zajrzyjmy wspólnie do wikipedii:

„Stanisław Płatek, ur. 5 II 1951 w Katowicach. Ukończył Technikum Górnicze dla Pracujących w Katowicach (1979). 1969-1973 pracownik Zakładów Aparatury Doświadczalnej Biprokwas w Katowicach. Od 1973 górnik KWK Wujek. IX 1978 – III 1981 członek PZPR. 1-3 IX 1981 uczestnik strajku w KWK Wujek, od IX 1980 w „S”. XII 1980 – 1981 sekretarz Komisji Rewizyjnej „S” KWK Wujek. 13-16 XII 1981 przewodniczący KS w KWK Wujek; 16 XII 1981 ranny podczas pacyfikacji, internowany, przewieziony do szpitala MSW; 31 XII 1981 aresztowany, przewieziony do Okręgowego Szpitala Więziennego w Bytomiu, gdzie przebywał do VI 1982. 9 II 1982 wyrokiem Sądu Śląskiego Okręgu Wojskowego we Wrocławiu na sesji wyjazdowej w Katowicach skazany na 4 lata więzienia i 3 lata pozbawienia praw publicznych, w VI 1982 przeniesiony do AŚ w Zabrzu, VIII 1982 – II 1983 w ZK we Wrocławiu. W II 1983 zwolniony ze względu na stan zdrowia, VII 1983 objęty amnestią. 1983-1986 pracownik Klubu Sportowego Gwarek Tarnowskie Góry, 1986-1993 AZ Sp. z o.o. w Tarnowskich Górach. 1983-1989 (we współpracy z Ludwikiem Dziwisem) kolporter pism podziemnych (m.in. „Głos Śląsko-Dąbrowski”, „Górnik Polski”, „Wujek”) na terenie Katowic. W II 1989 współzałożyciel, przewodniczący Tymczasowej KZ, następnie do 1991 przewodniczący KZ „S” AZ Sp. z o.o. 1993-2006 zatrudniony w KWK Wujek. 1995-1998 wiceprzewodniczący, 1998-2002 przewodniczący KZ „S” KWK Wujek, 1998-2002 delegat na WZD. 1998-2002 wiceprzewodniczący Regionalnej Komisji Rewizyjnej „S” Regionu Śląsko-Dąbrowskiego. 1989-1991 członek Społecznego Komitetu Budowy Pomnika Ku Czci Górników KWK Wujek w Katowicach Poległych 16 XII 1981, 1991-1998 przewodniczący (od 16 XII 1994 przekształconego w Społeczny Komitet Pamięci Górników KWK Wujek Poległych 16 XII 1981). W 1994 jeden z założycieli, od 2000 przewodniczący Zarządu Krajowego Związku Więźniów Politycznych Okresu Stanu Wojennego. Organizator Międzynarodowego Memoriału Szachowego Dziewięciu z Wujka (1997-2001). Od 2006 na emeryturze. Współtwórca albumu i przewodnikaKrzyż Górników. Odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski (2007)”.
      Zostajemy więc z tym zepsutym projektorem i Stanisławem Płatkiem jeszcze dłuższy czas i, czując, jakie to nas szczęście spotkało, że ten projektor się nagle zepsuł, możemy naciągnąć Płatka na wspomnienia. No i opowie nam Płatek, że jak był strajk, to on miał trzydzieści lat, żonę i syna, że, kiedy się pochylał nad rannym kolegą, został trafiony w ramię zomowską kulą – ciekawe, że mówiąc o innych górnikach, używa wyłącznie formy „kolega” – i to pewnie uratowało mu życie, bo inaczej dostałby z boku w okolice brzucha, że w sumie w tych starciach brało udział 3 tysiące górników, że z tych dziewięciu, pięciu dostało w głowę, a dwóch w serce, i że jak go wieźli karetką pogotowia, to milicja karetkę zatrzymała, wyciągnęli go stamtąd i on pamięta, jak przed nim stanął wysoki bardzo milicjant i chciał mu wlać, ale między milicjanta a niego wszedł wojskowy lekarz i go przed tym ciosem zasłonił.

      Opowie nam też Stanisław Płatek, że jeszcze dziś w okolicy kopalni pojawia się niekiedy pewien kolega – tak, właśnie kolega – który nie brał udziału w strajku, bo w tym czasie akurat siedział u siebie w domu, ale zomowcy wrzucili mu przez okno do mieszkania jakiś ciężko trujący gaz i on od tego się pochorował tak, że dziś jest raczej ludzkim wrakiem. No ale, jak mówię – kolega.

      Jak już wspomniałem wyżej, z tym by Stanisława Płatka naciągnąć na wspomnienia nie powinno być problemu, bo to jest miły i grzeczny człowiek. Taki on właśnie jest. Jednak nie możemy się spodziewać, że on nam powie zbyt wiele. My będziemy pytać, on grzecznie i bardzo spokojnie nam będzie odpowiadał, ale trochę tak jakby już dawno znalazł się w świecie, do którego dostępu nie ma nikt z nas. I wtedy też zrozumiemy, dlaczego Stanisław Płatek, emerytowany górnik, ani w jednym momencie naszej rozmowy ani jednym słowem nie wspomniał o bieżącej polityce. Ani nie pluł na Tuska, ani na Kaczyńskiego, ani nic nie mówił o wyborach, ani nawet nie narzekał na ogólną sytuację. Ten temat jakby w jego świadomości w ogóle nie istniał.

      Kiedy już zajmiemy się wszyscy sobą, znajdziemy w sieci informację, że Płatek gardzi PiS-em. Co sądzi o Platformie, nie wiadomo. I nagle może też przyjdzie nam do głowy, że te 3 tys. ludzi, to nie byle co. To musiała być walka, jakiej współczesny świat nie widział. 3 tys. ludzi – takiego starcia nie było nawet w Powstaniu Warszawskim. I ten obraz Stanisława Płatka, jak go wyciągają z karetki, z tym rozpieprzonym w drobny mak ramieniem, i z tym wysokim dowódcą, który zamierza się na niego pałką i tym wojskowym lekarzem, odgradzającym tych dwóch od siebie.

     I co powiedzieć? Co powiedzieć? Wajda z tego filmu nie zrobi. A jak idzie o młodych – oni niech się lepiej za to nawet nie biorą, bo jeszcze im wyjdzie komedia. Może niech kręcą filmy o tym, jak to było w jakimś cholera Jaworzu czy gdzie to Wałęsa siedział? W Arłamowie?

     I to dopiero właśnie teraz  jest ten moment, kiedy musimy kończyć, bo czuję, że jeszcze jedno słowo, a zacznę wzywać do tego, by zacząć strzelać. A to mi na sucho nie ujdzie.



 

czwartek, 16 grudnia 2021

Nowe Technologie

 

W wieku 50 lat, zaduszona przez COVID19, w warszawskim szpitalu zmarła radna SLD, Alicja Tysiąc. Pisałem tu w swoim czasie o Alicji Tysiąc, ale ponieważ obawiam się, że dla wielu z nas to nazwisko dziś znaczy tylko tyle co ów zabawny tysiąc, przypomnę tamte swoje refleksje. I może tylko dodam dwie uwagi. Otóż wspomniana notka była jedną z dwóch w całej mojej historii, wówczas jeszcze w Salonie 24, którą mi wewnętrzna cenzura państwa Janke usunęła. Druga rzecz to ta, że dziś córka Alicji Tysiąc ma 21 lat i, jak rozumiem, musi żyć w przekonaniu, że jej mama urodziła ją za 25 tys. euro i przez nią przy okazji straciła wzrok, a kto wie, czy nie i ostatecznie życie.

 

 

 

 

      Bardzo nie chciałem pisać o Alicji Tysiąc – ani wtedy jeszcze, kiedy ona zaczynała swoją karierę, ani teraz – z kilku powodów, a wszystkie bardzo ważne. Pierwszy z nich jest kompletnie irracjonalny. Ja po prostu nie mogę uwierzyć, że ona faktycznie ma na nazwisko Tysiąc, a przez to jest mi okropnie trudno uwierzyć, że ona istnieje.

      Oczywiście, oglądam czasem tę kobietę w tych jej karykaturalnie grubych szkłach, jak ją prowadzą z miejsca na miejsce i każą wykonywać najróżniejsze gesty, słyszę jej głos, jej historię, ale – pewnie właśnie przez to kompletnie komiksowe nazwisko – mam nieustanne poczucie, że ona jest częścią fikcji, wymyślonej na potrzeby pewnych bardzo niedobrych interesów. Że przyjdzie taki dzień, gdy „Gazeta Wyborcza”, lub TVN, na przykład, ogłoszą, ze to wszystko był tylko taki projekt, który miał coś tam udowodnić, lub choćby tylko sprowokować dyskusję. A Alicja Tysiąc okaże się jakąś dziennikarką, która zgodziła się na parę lat poświęcić dla tego eksperymentu, natomiast my wszyscy jego ofiarami.

      Drugi powód jest już nieco inny, choć w pewien sposób z tym pierwszym połączony. Otóż cała historia tej Alicji Tysiąc (no, co za nazwisko; powiedzcie sami – co to za nazwisko!) jest tak absurdalna, tak nie do uwierzenia, tak – znów – komiksowa, że przez te wszystkie lata, zwyczajnie nie byłem w stanie poważnie się skupić nad kolejnymi wydarzeniami, które nam gazety i telewizja relacjonowały. No bo proszę pomyśleć logicznie. Mamy kobietę. Prostą, niewykształconą kobietę, gdzieś z Polski, jak się zdaje bez rodziny, bez męża, która ma bardzo zniszczony wzrok i która nagle zachodzi w ciążę. Z kim? Tego nie wie nikt. Chce usunąć tę ciążę, bo ktoś jej powiedział, że jej słaby wzrok może dostarczyć jej tu pewnego alibi, jednak państwo jej na tę aborcję nie pozwala. Rodzi więc to dziecko – dziewczynkę, ale ponieważ w wyniku porodu, wzrok popsuł się jej jeszcze bardziej, ona żąda odszkodowania za to, że musiała rodzić to dziecko i dziś gorzej widzi. Kolejne lata, to już historia równoległa. Historia dziecka i pieniędzy. Alicja Tysiąc walczy o pieniądze, które jej wynagrodzą to, że musiała urodzić dziecko, a w tym samym czasie jej córka rośnie, rozwija się, jest coraz większa i wreszcie dochodzi do sytuacji, że z jednej strony jest to żywe dziecko, a z drugiej strony za to życie odszkodowanie. Powstaje cały system, wręcz organizacja, której jedynym celem i jedynym sensem działania jest wyciąganie od państwa pieniędzy, które będą odszkodowaniem za to, że Alicja Tysiąc urodziła dziecko.

      I widzimy tę Alicję Tysiąc po latach. Jest zadbana, ma elegancko zrobione włosy, elegancko ubrana, i jedyne co ją przypomina z tamtych lat to te potwornie grube szkła i ta twarz osoby nie rozumiejącej ani kim jest, gdzie jest i po co jest. A wokół niej tłum polityków, dziennikarzy, adwokatów i, z jednej strony, nieustanny entuzjazm, a z drugiej – przerażenie. I wciąż te pieniądze. Dziesiątki tysięcy pieniędzy za to, że musiała urodzić swoje dziecko, a przy okazji – oczywiście – i za to, że tak chętnie zgadza się pisać kolejne odcinki tego komiksu właśnie. Bo z całą pewnością nie telewizyjnego serialu. Powstaje więc coś na kształt jakiegoś upiornego projektu, który od początku do końca jest czystym wymysłem, a jednocześnie – przez swoją kompleksowość i profesjonalizm wykonania – każe nam wierzyć, że to wszystko autentycznie dzieje się tuż obok nas.

      Więc to byłby kolejny powód, dla którego nie chciałem pisać o Alicji Tysiąc. Przekonanie, że ta cała historia nie może być prawdziwa i jednoczesny strach, że co, jeśli okaże się, że się jednak mylę. I że to się faktycznie dzieje. Jest też trzeci powód mojej niechęci do zajmowania się sprawą kobiety – istniejącej, czy wymyślonej – która urodziła dziewczynkę, wychowała ją, dziewczynkę z którą najprawdopodobniej mieszka, widzi codziennie, daje jej jeść i prowadzi do lekarza, gdy ona zachoruje, sprawdza jej zeszyty, gdy ona wraca ze szkoły, a jednocześnie, gdyby ktoś się tej dziewczynki spytał, z czego mamusia żyje, to ona – gdyby tylko umiała ładnie wyrażać swoje myśli – nie miałaby innej możliwości, jak odpowiedzieć, że „z kolejnych odszkodowań za to że się urodziłam i żyję” i ze stałej pensji za to, że „obie zgodziłyśmy się sprzedać światu nasze wspólne życie”. Prowadząc ten blog, staram się zawsze dbać o to, by nie popadać w trywializm i nie zasypywać jego czytelników refleksjami zbyt prostymi i oczywistymi. A cóż mądrego można powiedzieć na temat czegoś tak upiornie jednoznacznego? Mam powtarzać za politykami prawicowymi to samo wciąż pytanie: „Jak można?” Po co?

      A jednak zdecydowałem się dziś napisać ten tekst. Dlaczego? Otóż wczoraj, z jakiegoś powodu, nagle pomyślałem sobie, że Alicja Tysiąc nie jest postacią fikcyjną. Że najprawdopodobniej to jej nazwisko też jest prawdziwe, ta dziewczynka jest prawdziwa i cała ta historia jest też prawdziwa. Te pieniądze są prawdziwe, ta sędzia, to pełne podniecenia serce Moniki Olejnik, gdy wypowiada słowo ‘aborcja’. To wszystko się dzieje. Nie wiem, dlaczego tak sobie pomyślałem, ale przespałem się z tym swoim podejrzeniem i, kiedy się rano zbudziłem, wciąż czuję, że to nie jest żaden eksperyment. To właśnie nadeszły dawno zapowiadane czasy. I uznałem, że o tym warto dziś powiedzieć.

      Historia Alicji Tysiąc to znak czasów i jednocześnie znak ich końca. To wszystko się wreszcie stało i – jak się zdaje – powinniśmy to wszyscy przyjąć do wiadomości i naprawdę zacząć się przygotowywać. Nie umiem sobie wyobrazić, co może się stać w dalszej kolejności, ale wiem, że to może być coś bardzo poruszającego. Jestem gotów i czekam.



 

środa, 15 grudnia 2021

Czy Seweryn Blumsztajn bywa w Katowicach?

 

        Ledwie co wczoraj ukazał się w sieci filmik, nie wiadomo jakiego pochodzenia, przez kogo i w jakim celu wrzuconego, na którym widzimy niesławnego Seweryna Blumsztajna, jak z grupą swoich znajomych, przy stole  zastawionym brudnymi talerzami i ogromną ilością alkoholu, na w pół deklamuje, a częściowo próbuje śpiewać znaną chyba nam wszystkim piosenkę o Janku Wiśniewskim, który padł, zamordowany przez milicjantów generałów Jaruzelskiego i Kiszczaka. Można zauważyć, że jakakolwiek by to była okazja, oni wszyscy są tam wyraźnie mocno już osłabieni, siedzą więc przy tym stole, słuchając rapującego Blumsztajna i tylko od czasu drą mordy powatarzając za owym wodzirejem wciąż powracającą pointę. I pewnie można by było na ów ludzki upadek machnąć ręką, gdyby nie fakt, że tekst słynnej patriotycznej pieśni został zmieniony w ten sposób, że w miejscu gdzie ma się pojawić nazwisko Janka Wiśniewskiego, mamy... jakże by inaczej frazę: „Jarek Kaczyński padł”.

      Przyglądam się twarzom zgromadzonych imprezowiczów i poza Blumsztajnem rozpoznaję tylko Michała Broniatowskiego, znanego nam z wielu innych osiągnięć, ale dziś redaktora naczelnego serwisu Onetu „Politico”, jednak po zasięgnięciu zdania paru znajomych wiem już, że tam jest też cała kupa kiedyś nie mniej liczących się na post-ubeckim rynku osób niż sam Blumsztajn, a dziś już tylko gnijących w swoim zbydlęceniu. Siedzą więc tam oni nad tymi zaświnonymi jedzeniem talerzami i nie dopitym alkoholem, dopingują Blumsztajna, a ja sobie myślę, że świat zdecydowanie przyspieszył i Diabeł – nomen omen – jeden wie, dokąd nas to wszystko prowadzi.

        Jakiś czas temu wspominałem tu o scenie z filmu o Batmanie, która zrobiła na mnie wyjątkowo mocne wrażenie, kiedy to Joker w wykonaniu Jacka Nicholsona, wraz z grupą swoich totumfackich, idzie roztańczonym krokiem po muzeum i w rytm muzyki płynącej z ogromnego tranzystorowego radia metodycznie niszczy mijane obrazy i i pewnie tylko sam Nicholson wraz ze swoim aktorskim kunsztem mógł w tym momencie wyrazić ową straszną myśl: „Popatrzcie, kurwa, dupki, jak to wszystko, dla samej ludzkiej zabawy, nagle staje się niczym”.

        Chyba też wspominałem o Diable z „Mistrza i Małgorzaty” Bułhakowa, gdzie ten z kolei wszystko co robi, to niszczy każdą rzecz, ale też każdą ludzką duszę, w rytm nawet już nie muzyki, ale owej radości płynącej z przekonania, że nie ma nic piękniejszego jak chaos i śmierć. I nikt tak prezyzyjnie jak właśnie Diabeł u Bułhakowa nie pokazał mi bowiem tego czym jest wspomniany ledwie co wczoraj tu w tym miejscu dekonstruktywizm. No i dziś mamy Blumsztajna i jego ferajnę, jak dekonstruują w pewnym sensie wręcz świętą pieśń o naszej bardzo jeszcze świeżej polskiej historii.

       Jednak jest też coś jeszczcze. Oto, proszę sobie wyobrazić, tu gdzie mieszkam, Urząd Miasta opublikował na swoim oficjalnym profilu na Twitterze następujący komunikat: „Jutro o godzinie 19 w NOSPR odbędzie się koncert poświęcony pamięci ‘Dziewięciu z Wujka’, z okazji 40. rocznicy pacyfikacji Kopalni ‘Wujek’. W programie kompozycje Eugeniusza Knapika, Piotra Mossa oraz Karola Szymanowskiego.

Z tej okazji mamy dla was 10 podwójnych wejściówek. Aby je zdobyć wystarczy napisać na fun@katowice.eu, ilu górników poniosło śmierć w wyniku zamieszek? Czas start - liczy się kolejność zgłoszeń”.

       Oczywiście już chwilę po owej publikacji prezydent Katowic Krupa, kazał ten chlew usunąć i wyraził żal, że któryś z jego pracowników tak brzydko zaprezentował Katowice i jego władze i zapowiedział wyciągnięcie konsekwencji. A ja w pierwszej chwili w swojej bezradności pomyślałem, że Urząd Miasta Katowice mógł z tej okazji wymyśleć parę innych konkursów, czyli na przykład zapytać nas, gdzie wówczas oberwał górnik Czakalski, albo odwrotnie, który z nich dostał prosto w serce. uznałem jednak, że nie stało się przecież nic szczególnego. Nawet ta, jak się okazuje, idiotka, która Krupa będzie teraz karał, jedyne co wie, to to, że wokół jest zaledwie nieustanny ruch i w nim takie zdarzenia jak śmierć górników w Kopalni „Wujek” są niczym innym jak zaledwie jego nieistotną częścią. A tak naprawdę, jedyne co się liczy, to jest kolejność zgłoszeń.

       Tuż obok katowickiego dworca została ustawiona wystawa upamiętniejąca wspomnianych Dziewięciu. Jest to zwykła, prosta instalacja, przedstawiająca każdego z nich z osobna, na której widzimy najpierw odpowiedni portret z nazwiskiem, następnie jakieś zdjęcie z albumu rodzinnego, a obok kilka słów od żony, czy dzieci zamordowanego. Wśród nich jest też jeden, mnie akurat szczególnie bliski, bo dobre kilka lat temu przez cały rok szkolny miałem okazję pracować z córką tego człowieka, Aliną Czekalską. Jest więc tam umieszczony portret Józefa Czekalskiego, zabitego przez jednego z nich strzałem właśnie prosto w serce, a tuż pod nim zdjęcie, gdzie on z żoną i jeszcze bardzo drobną Aliną wypoczywają gdzieś w górach. Obok wspomnienie, że gdy on umarł, one zostały nie tylko same, ale też samotne, ale to co się rzuca w oczy najbardziej to to, że gablota, w której umieszczono wspomnienie o śp. Józefie Czekalskim, ledwo została ustawiona, to została też przez kogoś, czy to kamieniem, czy to jakąś pałką, rozwalona.

        A ja się zastanawiam, kim mógł być ów performer. Czy tu przypadkiem w pewnym momencie nie zawitali Seweryn Blumsztajn z Michałem Broniatowskim?





 

wtorek, 14 grudnia 2021

Dlaczego Adam Michnik marzy o piekle?

      W pierwszej kolejności chciałbym powiedzieć, że ile razy słyszę, jak to właśnie jakaś redakcja, czy któryś z jej redaktorów śledczych, czy nawet sama Anita Gargas, po dwudziestu czy trzydziestu latach odnaleźli starannie gdzieś zmagazynowane materiały, z których wychodzą na wierzch jakieś wyjątkowo szokujące rewelacje, jestem pełen podejrzeń. Podejrzenia moje biorą się stąd, że już od czasu gdy dwóch rzekomo absolutnie przenikliwych dziennikarzy „Washington Post”, Woodward i Bernstein, otrzymali od byłego agenta FBI informacje o tak zwanej „Aferze Watergate” i tym samym stworzyli pretekst, by usunąć Richarda Nixona z funkcji prezydenta, możemy się domyślać, że jeśli któreś z mediów wykryje cokolwiek, choćby minimalnie istotnego, to najwyżej to, co im ktoś podrzuci pod drzwi, wraz kartką z napisem „Do roboty!”. A zatem i tym razem, gdy wspomniana Anita Gargas opublikowała w swoim zachwycająco śledczym programie film, na którym młodszy o 20 lat, tyle że pijany dokładnie tak samo jak dziś, Adam Michnik ściska się z generałem Jaruzelskim i wyznaje mu swoją miłość, pierwsze co mnie zastanowiło, to oczywiście nie to, dlaczego oni są w aż takiej komitywie, ale kto ten film nakręcił, po co, z jaką intencją, i wreszcie, w czyjej szufladzie on przez ten czas leżał. Nie interesowała mnie owa zażyłość, bo praktycznie od roku 1990 nie ulegało dla mnie najmniejszej wątpliwości, że oni wszyscy, począwszy od Michnika, przez Geremka aż do Kuronia, regularnie chlali z Kiszczakiem, Jaruzelskim i jak najbardziej też z Urbanem. Powiem więcej, byłem zawsze przekonany, że ten akurat fakt stanowi wiedzę powszechną. A już na pewno powszechną wśród tych z nas, którzy pamiętają choćby wypowiedź Jacka Kuronia, kiedy to, tłumacząc się z uściśnięcia ręki Jarosławowi Kaczyńskiemu, wyjaśnił, że od czasu jak jeszcze siedząc w komunistycznym więzieniu podał rękę jakiemuś esesmanowi, obiecał sobie, że już nigdy tego gestu nie odmówi nikomu.

         No więc nie tyle samo wydarzenie, ale to że ono zostało nie wiadomo po jaką cholerę sfilmowane, a potem nie wiadomo przez kogo przez długie lata przetrzymywane, budzi moje zaciekawienie. Sprawa zatem pozostaje, i pewnie już pozostanie, niewyjaśniona, natomiast uważam, że bardzo łatwo można wyjaśnić przyczynę dla której Adam Michnik postanowił się w III RP zprzyjaźnić z takimi ludźmi jak Urban, Kiszczak, no i, jak widzimy wszyscy teraz, Jaruzelski. Wszelkiej maści i autoramentu komentatorzy prześcigają się, wyzywając Michnika od komuchów, kłamców, zaprzańców, zdrajców i ja oczywiście nie mam nic przeciwko temu, by się do owych obelg podłączyć, jednak główna przyczyna tego, że ten się zachował tak a nie inaczej, leży w tym, że on jest nieodłączną częścią pokolenia lat 60, które wylansowało modę na tak zwany dekonstruktywizm. Powiem szczerze, że na różnego rodzaju intelektualnych pułapkach się kompletnie nie znam i poza paroma kluczami oddaję się wyłącznie własnemu wyczuciu interesujących mnie spraw, tak że niewykluczone, że to co mi się zdaje, zawiera jakieś błędy, niemniej z tego co zdążyłem zaobserwować, owa idea, w tym wypadku ściśle filozoficzna, opierała się od początku na przekonaniu, że wszystko można bardzo łatwo zinterpretować w absolutnie dowolny sposób, i to zmieniając opis nieustannie i to w nieskończość. Dla owych intelektualistów, oraz ich mistrzów, nic nie jest prawdą i nic nie jest kłamstwem, coś co dziś jest przedstawiane jako piękne i szlachetne, już w tym samym momencie może stać się podłe i wstrętne. Mało tego, im bardziej coś robi wrażenie, lub powszechnie jest uważane za złe, największą intelektualną przyjemność można znaleźć w udowodnieniu, że owa paskuda jest czystą szlachetnością.

         Ja nie twierdzę, że wszystkie te dzieci, wznoszące wulgarne hasła dla umierających w polskich szpitalach kobiet w ciąży, czy demonstrujące tęczowe flagi, czytały dzieła Deridy, czy jakiegoś innego pedofila (już wielki autorytet Michnika, Cohn-Bendit, zaświadczył, że pedofilia to samo dobro). One mogą być z tego wszystkiego jeszcze głupsze ode mnie, wystarczy jednak że się naoglądały telewizji i naczytały odpowiednich gazet, by wiedzieć, że kiedy umieszczą na obrazku Chrystusa z cyckami, czy Matkę Boską ustylizowaną na jakiegoś transwestytę, to wcale nikogo nie obrażają, ale zaledwie przedstawiają swoje nowe spojrzenie na to co widzą. I tak samo Michnik. Gdyby go zapytać, czy uważa Jaruzelskiego za cudownego człowieka i uroczego kompana, wzruszyłby ramionami z pogardą. W jego sytuacji bowiem, takie pytanie jest kompletnie bez sensu. Dziś bowiem jest tak, a jutro może być inaczej, a nawet dziś może już być inaczej, a to z tego względu, że dla niego ściskanie się z Jaruzelskim, podobnie jak szczucie na prezydenta Dudę, jest jedynie formą intelektualnej zabawy, a jednocześnie wyzwania. Michnika nie interesuje ani Polska, ani Jaruzelski, ani LGBT, ani demokracja. 

      Myślę że pisałem już o tym tu na tym blogu, ale jest dobra okazja by to przypomnieć. Oto jeszcze w PRL-u miałem okazję udać się do Warszawy, gdzie odbywał się jakiś literacko-artystyczny event, na który zostałem zaproszony. Po wydarzeniu, wszyscy udaliśmy się do jakiegoś mieszkania, gdzie przede mną, jak na scenie, rozsiadła się cała kupa, czy to artystów, czy to doktorantów z Polskiej Akademii Nauk w rodzaju red. Illga i jego przyszłej małżonki, i oni przez całą noc prowadzili rozmowy, z których jedyne co zrozumiałem, to właśnie to, że jedyne o co chodzi, to to, by się spierać o rzeczy kompletnie abstrakcyjne. Jak mówię, nie wiem, o czym oni rozmawiali, bo przede wszystkim nie rozumiałem języka, jakim się posługiwali, ale to akurat wychwyciłem, że zajęci byli wyłącznie dociekaniem tego, czym jest coś, co może jest, a może tego nie ma, ale może będzie, albo było, ale na pewno nie jest takie jak im się zdaje. I temu wszystkiemu nadawali specjalne nazwy, i wszyscy byli w tej rozmowie tak szczęśliwi i tak nią podnieceni, że pod koniec bałem się, że nie wytrzymam, zdejmę pasek od spodni i ich stamtąd poprzeganiam jak Jezus tamtych ze świątyni.

        Dziś Michnik, skoro Jaruzelskiego już pochował, całuje już pewnie Urbana, czule szarpie go za uszy, ktoś być może nawet kręci z tego spotkania pamiątkowy film, a ja jestem pewien, że oczywiście niewykluczone, że ten stary satyr traktuje to jako jeszcze jedną okazję do tego, by poczuć satysfakcję z tego, jakimi kurwami okazały się te solidaruchy, sam Michnik natomiast ma to, co sobie myśli Urban, kompletnie w nosie, nie myśli bowiem ani o Polsce, ani o Unii Europejskiej, ani o demokracji i zamachu na system sprawiedliwości i umierających w nadbużańskich lasach irackich dzieciach, ani nawet o pieniądzach. Tacy jak on mają w nosie pieniądze. Podejrzewam, że jego tak naprawdę nie interesuje nawet sprawa żydowska i nie zdziwiłbym się, gdyby to z tego powodu Rapaczyński i Łuczywo postanowili go usunąć jako zatruty koszer. Dla ludzi takich jak Michnik jedyne co ma jakąkolwiek wartość to wykazanie, że prawda jest kłamstwem, a kłamstwo prawdą, podłość jest cnotą, a szlachetność nie zasługuje nawet na splunięcie.

       A jeśli za to wszystko oczekują jakiejś nagrody, to najchętniej w piekle, bo tam przynajmniej jest podobno ciekawie.

 


      


Gdy Ruch Ośmiu Gwiazdek zamawia świeżą dostawę pieluch

      Pewnie nie tylko ja to zauważyłem, ale gdybym to jednak tylko ja był taki spostrzegawczy, pragnąłbym zwrócić naszą uwagę na pewien zup...