Pokazywanie postów oznaczonych etykietą przeżycie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą przeżycie. Pokaż wszystkie posty

piątek, 15 lutego 2013

Co jeść?

Nasz kolega Coryllus już dziś o tym wspomniał, ale ponieważ wiadomość tę otrzymaliśmy właściwie jednocześnie, a przemyślenia mamy już swoje własne, chciałbym zwrócić uwagę na coś, czego u Coryllusa akurat nie ma. Mam tu mianowicie na myśli nie to, czego z informacji tej dowiadujemy się na temat losu pojedynczych osób, ale na temat losu nas wszystkich. No i jeszcze coś, o czym Coryllus jakoś nie wspomniał: tym razem żartów już nie ma.
O co poszło? Otóż, jak podają Wirtualne Media, Presspublica, a więc koncern medialny przejęty parę lat temu przez rząd, w celu otoczenia jeszcze ściślejszą państwową kontrolą przekazu prowadzonego przede wszystkim przez dziennik „Rzeczpospolita” i tygodnik „Uważam Rze”, autorom piszącym do „Rzeczpospolitej” obniżył autorskie honoraria o 20 do 40 procent. Cytowany przez Wirtualne Media anonimowy pracownik „Presspubliki”, komentuje sytuację w ten sposób:
Budżet działu krajowego się nie zmniejszył, ale 20 proc. z niego przeznaczono na teksty do wydania online. Teraz dziennikarze nie chcąc zarabiać mniej niż dotąd muszą pisać dodatkowo do internetu, ale i tak nie starcza im na to czasu”.
Czytam więc ów opis sytuacji, w jakiej znalazła się znaczna grupa najwybitniejszych polskich dziennikarzy, i naturalnie zastanawiam się, jak musi wyglądać ich życie, prywatne i zawodowe, skoro oni najprawdopodobniej nie znajdą czasu, by pisać dodatkowo do elektronicznego wydania Rzepy? Co taki Piotr Semka na przykład robi ze swoim dniem, że sytuacja, w której, jeśli tylko chce zachować dotychczasowy poziom życia, musi tego właśnie dnia napisać jeden czy dwa teksty więcej, jest dla niego zwyczajnie nie do udźwignięcia? Jak ci ludzie żyją?
Jak idzie o mnie, znaczna część komentatorów jest przekonana, i wciąż to tu to tam owemu przekonaniu dają publiczny wyraz, że ja, aby utrzymać rodzinę, każdego dnia loguję się na blogspot.com i żebrzę. A więc, że zachowuję się, nie przymierzając, jak jakaś biedna rumuńska kobieta zmuszana przez swojego męża-Rumuna do przesiadywania od rana do wieczora na mrozie i wyciągania od ludzi, którym się lepiej powodzi, albo którzy mają dobre serca, pieniędzy. Niedawno wręcz pewna komentatorka pożegnała się ze swoimi przyjaciółmi uwagą, że ona musi iść już spać, bo w odróżnieniu ode mnie, następnego dnia rano musi wstawać do pracy.
Otóż jest tak, że mój dzień wygląda nieco inaczej, niż się tej dziwnej kobiecie i jej znajomym wydaje. Ja codziennie wstaję wczesnym rankiem – w poniedziałek na przykład o 5.30 – ponieważ zawsze rano właśnie mam jakąś jedną, czy dwie lekcje, wracam do domu i muszę napisać czasem jeden czasem dwa, a niekiedy nawet trzy teksty. Za ten trzeci z reguły dostaję wspomniane wyżej honorarium, jak idzie o dwa wcześniejsze – w grę wchodzi wyłącznie owo „co łaska”, które przez niektórych jest traktowane jako żebranina. Niekiedy zabiera mi to parę godzin, czasem więcej. Po południu też mam zwykle lekcje – jedną lub dwie. W międzyczasie muszę spełniać wymagania mojej żony, a więc albo zrobić coś w domu, albo pójść po coś do sklepu.
Ponieważ tak zakreślony czas biegnie niezwykle szybko, ani nie prowadzimy życia towarzyskiego, ani nie chodzimy do kina, ani nie wychodzimy na spacer. Gdyby jednak ktoś mi zaproponował jakąkolwiek dodatkową pracę, ja bym ja wziął bez mrugnięcia okiem. Proszę sobie wyobrazić, że mam znajomego, który życzy sobie, by uczyć angielskiego jego synów, ale ponieważ oni w ciągu tygodnia są bardzo zawaleni pracą, lekcje te mamy w sobotę i niedzielę. Ja wiem, że praca w niedzielę to temat delikatny, ale gdybym miał w niedzielę pracować cały dzień, też bym na to poszedł. I nawet bym nie pisnął. Dlaczego? Bo mam taką sytuację i ona przez najbliższe jeszcze dwa lata się chyba jednak nie zmieni.
I teraz czytam, że Rafał Ziemkiewicz, Piotr Semka, Piotr Gociek i niewykluczone, że Łukasz Warzecha też, zaczną lada chwila klepać biedę, bo Hajdarowicz im obciął honoraria o 40%, a oni już nie mają siły i czasu, by pisać więcej. Chciałbym zatem wiedzieć, jak wygląda ich życie. O której oni wstają każdego ranka, o której kładą się spać, i co robią między jednym a drugim? Ile taki Rafał Ziemkiewicz ma do napisania tekstów dziennie? No i przede wszystkim, co on poza ich pisaniem robi? Na pewno musi uczestniczyć w spotkaniach z czytelnikami jego artykułów, albo powieści, które systematycznie wydaje; zapewne pisze kolejną książkę i to mu też zżera nieco czasu; o ile się nie mylę, w odróżnieniu od Piotra Semki czy Łukasza Warzechy, w telewizjach, poza „Superstacją”, go nie chcą, więc tu ma spokój – w zaoszczędzonym w ten sposób czasie, może się udzielić w jakimś patriotycznym projekcie.
Czy on spędza dużo czasu w domu? Czy musi chodzić na zakupy, czy musi sprzątać, i układać ciuchy w szafie? Nie wiem, ale domyślam się, że niekoniecznie. Z drugiej strony, jeśli on faktycznie nie ma już czasu na pisanie kolejnych tekstów – przypominam, że za ciężkie pieniądze – to kto wie, co się tam dzieje?
Jeśli ktoś uznał, że ja sobie tu stroję żarty, to chciałbym go bardzo w tym momencie wyprowadzić z błędu. Wbrew prawdopodobnym podejrzeniom, ja sobie wcale nie kpię ani z Ziemkiewicza, ani z któregokolwiek z jego kolegów. Wbrew temu, co się może wydawać, ja jestem gotów bardzo chętnie założyć, że oni faktycznie są już w tej chwili tak obciążeni walką o przetrwanie, że ten jeszcze jeden kolejny tekst ich zwyczajnie zabije. Bo, proszę zwrócić uwagę na to, że pod pewnym szczególnym względem, sytuacja, w której ja się znajduję, nijak się ma do sytuacji, w której zmuszeni są działać oni. Przez to, że oni są osobami publicznymi, zapewne nie ma takiego ruchu, czy choćby gestu, w ciągu każdego kolejnego dnia, który oni mogliby uznać za nic nie znaczący. I gdyby im zależało tylko na tym, by pięknie wyglądać i być rozpoznawanymi, to jeszcze pół biedy. Wystarczyłoby się od rana do wieczora ładnie nosić, uśmiechać do kamer i jak najczęściej pokazywać w korzystnym świetle. Tymczasem, jeśli moje podejrzenia są słuszne, problemem Warzechy i Ziemkiewicza wcale nie jest zbyt mała popularność, czy brak ludzkiego szacunku; ich kłopot ma charakter ściśle finansowy. Oni najzwyczajniej na świecie są bez pieniędzy i wiele wskazuje na to, że tych pieniędzy na razie więcej nie będzie. A w tej sytuacji, jedyne co im pozostaje, to o te pieniądze się nieustannie użerać. A zatem, jak się domyślam, tak jak jakiś Daniel Passent już tylko się zajmuje tym, żeby się mu puder nie starł i żeby Polacy nie zapomnieli jego twarzy, a o stan jego konta dbają ci, którzy mu zawdzięczają znacznie więcej niż jakieś tam nikomu niepotrzebne emocje, Rafał Ziemkiewicz – ale też i pozostali tak fatalnie potraktowani właśnie przez Hajdarowicza autorzy – wszystko co robią, robią z myślą o tych pieniądzach. Czy idą z kimś na wódkę, czy na jakieś spotkanie w Klubie Ronina, czy nagrywają program dla internetowej telewizji, czy wreszcie, kompromitują się występami w „Superstacji”, wiedzą doskonale, że po pierwsze z żadnego z tych eventów nie mogą zrezygnować, bo to jest ich być może jedyna szansa, ale też, że już naprawdę na więcej czasu nie mają. No, w końcu można by było zrezygnować ze spania, ale ile wtedy człowiek jest w stanie pociągnąć?
Ja naprawdę z nich sobie nie dworuję. I jeśli mi ktoś nie wierzy, ja mu to bardzo łatwo udowodnię. Otóż, ja uważam, że ich los i mój los są w pewnym sensie bardzo podobne. I ja i oni padliśmy ofiarą systemu – ja go często lubię pisać z dużej litery – który zmusił ogromną część polskiego społeczeństwa do tego, by skupiać się wyłącznie na kwestii przeżycia. Oni i ja, ale przecież nie tylko my; podobnie jak my znalazła się znaczna część polityków: przede wszystkim tych, którzy w ten czy inny sposób uzależnieni są od tego, czy ten rząd przetrwa, ale również tych, którzy dziś są w opozycji, ale mają prawo się obawiać, że przy jakiejkolwiek zmianie politycznej sytuacji, oni mogą bardzo stracić. Stracić wręcz ostatecznie. Ale nie tylko oni. Nie tylko my. Również różnego rodzaju biznesmeni, sędziowie, profesorowie wyższych uczelni, pasożytujący na obecnej sytuacji eksperci, wszyscy oni budzą się rano, a wieczorem zasypiają z ta jedną myślą – co będzie, jak to się nagle skończy. Albo, jeżeli nie uda się dokończyć najbliższego projektu.
I to, moim zdaniem, stanowi dla naszego kraju sytuację wręcz tragicznie niebezpieczną. Jeśli ja mam rację, i rzeczywiście Systemowi udało się całkowicie zneutralizować tak znaczną część społeczeństwa, zapędzając tych ludzi na ów ring, gdzie porażka kończy się tylko śmiercią, to znaczy, że perspektywy przed nami są gorsze niż beznadziejne.
Proszę zwrócić uwagę na ciąg zdarzeń, jakiego niedawno byliśmy świadkami. Najpierw towarzystwo zwane „autorami niepokornymi”, zostało skutecznie rozpędzone, w pierwszej chwili oni wszyscy unieśli się honorem i postanowili pokazać, że obejdą się bez wsparcia Systemu i pokażą światu, że oni potrafią się dorobić samodzielnie. Kiedy jednak System bardzo delikatnie przecież pokazał im, że te ich fochy są głupie i niepotrzebne, grzecznie wrócili, jak się okazało, tylko po to, by przekonać się jeszcze o jednym – że wolność traci się tylko raz. Na zawsze.
Aby te refleksje już jednak jakoś zakończyć, muszę wrócić jeszcze do swojej historii. Ktoś mi powie, że skoro sam przyznałem, że moja i ich sytuacja – a mianowicie to strasznie upokarzające skoncentrowanie się na przeżyciu – są w gruncie rzeczy bardzo podobne, to mógłbym dziś nie przychodzić i nie popisywać się tymi swoimi naukami. I oczywiście, ja to mogę potwierdzić raz jeszcze – załatwili ich i załatwili mnie. I ja i oni – jeśli ktoś tak akurat woli – daliśmy się fatalnie załatwić. Jest jednak między nami pewna bardzo istotna różnica. Przede wszystkim, ja w odróżnieniu od nich, wiem, że mój sukces zależy tylko ode mnie, i że w osiągnięciu go nie pomoże mi ani żaden przyczółek, ani nikt, kto ów przyczółek zamieszkuję. Ja wiem, że ja ów sukces osiągnę i osiągnę go właśnie dlatego, że na drodze do niego nikomu nie pozwoliłem sobą kręcić. Ale też myślę, że tę różnicę wręcz fantastycznie opisuje motto tego bloga, które pochodzi prosto od tego komunisty Marqueza, a które już od dłuższego czasu figuruje na samym szczycie tej strony. Pozwolę je sobie tu powtórzyć: "- Powiedz mi, co będziemy jedli? - Trzeba było siedemdziesięciu pięciu lat - siedemdziesięciu pięciu lat życia, minuty za minutą, żeby pułkownik doczekał tej chwili. Poczuł się czysty, kategoryczny, niepokonany, gdy odpowiedział: - Gówno".
Otóż to. Jak dojdzie co do czego, będę jadł gówno, ale nie pozwolę sobą pomiatać. Nawet jeśli ktoś mi przyniesie jakiś fantastycznie sprawdzony sposób, jak się można przed sobą skutecznie usprawiedliwić.

Oczywiście, będzie mi bardzo miło, jeśli komuś ten tekst się tak spodoba, że zechce ten blog wspomóc pod podanym obok numerem konta. Dziękuję.

niedziela, 10 stycznia 2010

O kopaniu dołków

Przez trzy lata pracowałem w instytucji, którą z mojego punktu widzenia mogę nazwać potężną. Z początku prowadziłem tam kursy dla zwykłych pracowników, a następnie już tylko dla tzw. kadry zarządzającej. Przez cały więc rok, codziennie, uczyłem jeżyka angielskiego ludzi, na których u mnie na wsi mówi się „dyrektorzy”. Z tego okresu mam dwa ważne wspomnienia, a tym samym dwie liczące się dla mnie refleksje. Nie dwie. Trzy. Pierwsza jest taka, że właściwie każda z osob, z którymi miałem okazję pracować, była niezwykle uprzejma, sympatyczna, wesoła i otwarta. Każda z tych osób, swoim charakterem i ogólnym obyciem, sprawiała, że te lekcje zapamiętam jako bardzo miły okres w mojej pracy. Druga refleksja byłaby taka, że wielu z tych „dyrektorów”, chociaż formalnie uczyli się na poziomie zaawansowanym, bardzo źle znało język angielski i, z pewnością znacznie lepiej by się czuli na poziomie niższym średnio-zaawansowanym. To właśnie wtedy odkryłem, że jest niczym innym jak mitem przekonanie, ze żyjemy dziś w kraju, gdzie bez znajomości języka obcego nie ma mowy o jakiejkolwiek karierze powyżej rozdawania ulotek. Trzecie co mnie uderzyło i co będę już zawsze pamiętał, jest tak, moim zdaniem, ciekawe i ważne, że wymaga osobnego akapitu.
Otóż moi „dyrektorzy”, z jednej strony byli najlepszymi kompanami i każda godzina z nimi spędzona, była czystą i żywą przyjemnością. Z drugiej jednej strony czułem przez cały czas, pewne napięcie, którego źródła w żaden sposób nie potrafiłem ustalić, ale które było na tyle intensywne, że po pewnym czasie jednak przeszkadzało. Po pewnym czasie, przebywanie z tymi miłymi ludźmi robiło się męczące z tego względu, że wyglądało jakby te dziewięćdziesiąt minut lekcji było dla nich jedynym punktem dnia – i to nie tylko dnia pracy, ale w ogóle dnia – kiedy oni się czują naprawdę w domu.
Któregoś dnia, znalazłem ciekawy bardzo tekst o organizacji, która działa w Stanach Zjednoczonych i nosi nazwę Forty Plus. Owo Forty Plus ma na celu pomoc ludziom, którzy nie są już młodzi, ale wciąż w tzw. wieku produkcyjnym, którzy przez wiele lat byli zatrudnieni przez duże firmy na stanowiskach kierowniczych, a którzy nagle zostali z pracy wyrzuceni. Artykuł, o którym mówię, pokazywał problem nie tylko z punktu widzenia ekonomii, lecz może przede wszystkim nawet, pod kątem psychologii człowieka, który przez całe lata decydował o tym, co się będzie działo i nagle widzi, że nie ma jakiejkolwiek kontroli ani nad przyszłością, ani nawet nad dniem dzisiejszym. Ale też człowieka, którego przez całe lata rodzina traktowała jako coś pewnego i stałego, a dziś widzi, że akurat pod tym względem już na niego liczyć nie może.
To był bardzo ciekawy tekst. Świetnie napisany, językowo bardzo bogaty, niezwykle przy tym wzruszający, a jednocześnie – jak się już wkrótce okazało –jedyny, którego moi dyrektorzy” zdecydowanie nie lubili. Czytaliśmy go, a oni oczywiście byli bardzo mili i nawet pozwalali sobie na drobne, autoironiczne żarty, ale ja świetnie wiedziałem, że oni by akurat woleli co innego. Na przykład afrykańskie wspomnienia Roalda Dahla. Oczywiście trudno mi było rozmawiać z nimi o sprawach tak osobistych jak strach przed utratą pracy, i to pracy – jak wszystko na to wskazywało – bardzo dobrej. Mogłem jednak porozmawiać z innymi, równie może dobrze poinformowanymi osobami, tyle że z zewnątrz i ich spytać, co tam się może takiego dziać. A więc dowiedziałem się po pierwsze, że każdy z tych moich „dyrektorów” zarabia z całą pewnością bardzo dużo pieniędzy, a po drugie, że te pieniądze są najczęściej w ogromnej części albo już wydane na domy, samochody, wakacje w Nowej Zelandii, i inne fajne atrakcje, albo przeznaczone na najróżniejsze zobowiązania kredytowe. A więc, ci mili ludzie są oczywiście bardzo zadowoleni ze swojej pracy i ze swojego życia i z tego, jak ta praca potrafiła to ich życie przystroić, tyle że ich szczęście, całkiem niefortunnie, przybrało taki kształt, że zarówno ten dom, jak i ten samochód, jak i ta praca i ta pensja są tak ze sobą powiązane, że jeśli którekolwiek z nich się posypie, pociągnie za sobą całą resztę. A kłopot w tym oni poza tym, naprawdę nie mają wiele więcej. I właśnie dlatego, kiedy się uczą języka angielskiego, to się czują spokojnie i bezpiecznie, bo tu ich nic ani nie uwiera ani nie straszy, i też właśnie stąd wolą czytać o Afryce, niż o Polsce. Szczególnie w kontekście, który im może przypominać o tych kredytach.
I część tej diagnozy mogę potwierdzić. Trzech z moich uczniów-dyrektorów codziennie traciło na dojazdy do pracy do Katowic co najmniej trzy godziny, bo te nowe domy, które oni sobie istotnie dopiero co pobudowali były od Katowic bardzo daleko, a oni w tych domach mieszkali na codzień. A tu pracowali. Jeden z nich mieszkał aż w Poznaniu. Mieszkał w Poznaniu i pracował w Katowicach, i tego układu trzymał się tak kurczowo, bo prawdopodobnie każdy ruch w tę czy drugą stronę zagrażał jego ekonomicznemu bezpieczeństwu.
Przypomniałem sobie swoich uczniów już z przeszłości, z tej przyczyny, że ostatnio tu, na tym blogu pojawił się problem szczególnych zachowań pewnej grupy polityków, związanych głównie z partią rządzącą. Kilka razy i ja osobiście, jak również kilku z komentujących, dumaliśmy nad tajemnicą taką mianowicie, jak to się stało, że wielu pod każdym możliwym pozorem porządnych i ideowych ludzi, w ciągu zaledwie dwóch lat, potrafiło doprowadzić się do takiego upadku, że ci którzy ich znają sprzed lat dziesięciu, czy dwudziestu, zwyczajnie nie są w stanie ich poznać. Ale nie tylko to. Jak to się stało, że z pozoru zwykli ludzie, mający domy, rodziny, żony, dzieci, do których to dzieci wracają zawsze z radością, że widzą ich całych i w zdrowiu, na co dzień potrafią tak bardzo być zwykłymi – proszę wybaczyć język, ale trzeba to powiedzieć – skurwysynami?
I jeśli teraz ktoś z czytelników tego bloga zakrzyknie: „Wiem! To te kredyty!”, będzie to prawda, choć jednak niepełna, bo tylko zamykająca całość tego wywodu. A my jeszcze potrzebujemy początek. Otóż moim zdaniem początek jest w tym, z czym mieliśmy do czynienia w Polsce przez dwa lata rządów PiS-u. Rząd PiS-u był – jak każdy normalny człowiek wie – rządem dobrym, mądrym i skutecznym. A ponadto uczciwym. Rząd PiS-u był skupiony nie na doraźnym ratowaniu się przed utratą publicznego zaufania i niszczeniu politycznej konkurencji, lecz na ciężkiej pracy dla dobra kraju. I w tej pracy był jak najbardziej skuteczny. I ta skuteczność, najpierw ta pierwsza, z jaką PiS wygrał wybory w 2005 roku, a później z jaką reformował kraj, stanowiła dla polityków Platformy Obywatelskiej zarówno zagadkę jak i nieustający ból. Przeciętny polityk Platformy, nie mogąc zwyczajnie uznać, że ma do czynienia z tryumfem prostego politycznego talentu i praktycznie realizowanej uczciwości, skonstruował sobie swego rodzaju widmo, w którym PiS jawił mu się, jako banda kłamców, przestępców, wyrachowanych kombinatorów, którzy jeśli potrafią wygrywać i z tej swojej wygranej skutecznie korzystać, to wyłącznie dlatego, że tam panuje wyłącznie kłamstwo, korupcja i bezwzględność. Konsekwentnie, polityk Platformy uznał, że to co zgubiło i jego i jego kolegów, a wcześniej najpierw Unię Demokratyczną, a po niej Unię Wolności, i ich wybitnych przedstawicieli, to to, że oni wszyscy byli zbyt porządni. I doszedł ów symboliczny polityk PO do jedynego logicznego wniosku. Ze polityczny sukces można osiągnąć wyłącznie postępując jak PiS, czyli kłamiąc, kradnąc i bezwzględnie niszcząc wszystko co nam zagraża. Przyjęli za fakt, że czasy są takie, że polityka może być tylko obłudna i pozbawiona zasad innych niż zasada skuteczności. Najpierw więc nazwali to co będą uprawiać post-polityką, a potem tym swoim chorym fantazjom nadali kształt realny.
Sam się tu zastanawiałem nieraz, dlaczego PiS, a z PiS-em cały tamten rząd, od samego początku tworzyli tak niepewny wewnętrznie układ. Dlaczego koalicja PiS-u, Samoobrony i LPR-u była nieustannie rozrywana wewnętrzną niestabilnością. Jako pierwsza, odpowiedź znalazła oczywiście Platforma Obywatelska. Otóż jej twórcy i szefowie wymyślili, że PiS, choć w istocie, złożony z ludzi podłych i bezwzględnych, nie był wystarczająco podły i bezwzględny. Że oni tego błędu już nie popełnią. Że polityka swoim torem, a życie swoim. Bo oni już wiedzą, że dla skutecznego i jak najdłuższego utrzymania władzy (a przecież wiadomo, że zawsze o to tylko chodzi) trzeba wszystkie istotne elementy tego układu w taki sposób uzależnić od siebie całym systemem najrozmaitszych powiązań, że jeśli ktoś będzie chciał się z niego wyrwać, trafi w niebyt zarówno polityczny, jak i osobisty. A skoro osobisty, to w momencie wystąpienia z układu, każdy kto to zrobi, razem ze swoją rodziną, stracą wszystko. Samochody, domy, baseny, wakacje w Egipcie, ogrody – każdy według swoich ambicji – ale wszystko. A więc od samego początku rządów, prawdopodobnie każdy liczący się członek Platformy i w ogóle rządowej koalicji został doprowadzony do podobnej sytuacji, w jakiej znajdowali się moi „dyrektorzy”.
Kiedy więc dziś patrzę na zawzięte twarze posłów Karpiniuka, Sekuły, Nitrasa, Grasia, Niesiołowskiego, tej posłanki Muchy, czy szanownego pana ministra Nowaka i słyszę jak oni są gotowi skompromitować się w stopniu takim, w jakim normalny człowiek nie jest w stanie sobie siebie wyobrazić nawet w najgorszych koszmarach, to wiem, że oni walczą o przetrwanie. Ja nie mam oczywiście pojęcia, ile każdy z nich ma miesięcznie najróżniejszych zobowiązań, włączając w to przede wszystkim bankowe kredyty. Ale wiem na przykład, ile ja ich mam i w związku z tą wiedzą i w ogóle moją ogólną wiedzą, mogę się domyślić, że oni mogą mieć nawet dużo gorzej ode mnie. I w pewnym sensie zaczynam im nawet współczuć. Bo sam widzę, co się dzieje, i jak w związku z tym co się dzieje, układa się przyszły los tych ludzi. I myślę sobie, że może by oni chcieli pouczyć się ze mną angielskiego. Raz, że im się z całą pewnością to przyda jeśli idzie o sam język, a dwa, że może uda im się choć na chwilę oderwać od tych złych mysli. Obiecuję, że będziemy czytali wyłącznie pełne żywego szczęścia wspomnienia Dahla z Afryki.
A ja też może coś dla siebie z tego ugram. Choćby przestanę ich tak nienawidzić. I będę miał jeden grzech mniej.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...