Nasz kolega Coryllus już dziś o tym wspomniał, ale ponieważ wiadomość tę otrzymaliśmy właściwie jednocześnie, a przemyślenia mamy już swoje własne, chciałbym zwrócić uwagę na coś, czego u Coryllusa akurat nie ma. Mam tu mianowicie na myśli nie to, czego z informacji tej dowiadujemy się na temat losu pojedynczych osób, ale na temat losu nas wszystkich. No i jeszcze coś, o czym Coryllus jakoś nie wspomniał: tym razem żartów już nie ma.
O co poszło? Otóż, jak podają Wirtualne Media, Presspublica, a więc koncern medialny przejęty parę lat temu przez rząd, w celu otoczenia jeszcze ściślejszą państwową kontrolą przekazu prowadzonego przede wszystkim przez dziennik „Rzeczpospolita” i tygodnik „Uważam Rze”, autorom piszącym do „Rzeczpospolitej” obniżył autorskie honoraria o 20 do 40 procent. Cytowany przez Wirtualne Media anonimowy pracownik „Presspubliki”, komentuje sytuację w ten sposób:
„Budżet działu krajowego się nie zmniejszył, ale 20 proc. z niego przeznaczono na teksty do wydania online. Teraz dziennikarze nie chcąc zarabiać mniej niż dotąd muszą pisać dodatkowo do internetu, ale i tak nie starcza im na to czasu”.
Czytam więc ów opis sytuacji, w jakiej znalazła się znaczna grupa najwybitniejszych polskich dziennikarzy, i naturalnie zastanawiam się, jak musi wyglądać ich życie, prywatne i zawodowe, skoro oni najprawdopodobniej nie znajdą czasu, by pisać dodatkowo do elektronicznego wydania Rzepy? Co taki Piotr Semka na przykład robi ze swoim dniem, że sytuacja, w której, jeśli tylko chce zachować dotychczasowy poziom życia, musi tego właśnie dnia napisać jeden czy dwa teksty więcej, jest dla niego zwyczajnie nie do udźwignięcia? Jak ci ludzie żyją?
Jak idzie o mnie, znaczna część komentatorów jest przekonana, i wciąż to tu to tam owemu przekonaniu dają publiczny wyraz, że ja, aby utrzymać rodzinę, każdego dnia loguję się na blogspot.com i żebrzę. A więc, że zachowuję się, nie przymierzając, jak jakaś biedna rumuńska kobieta zmuszana przez swojego męża-Rumuna do przesiadywania od rana do wieczora na mrozie i wyciągania od ludzi, którym się lepiej powodzi, albo którzy mają dobre serca, pieniędzy. Niedawno wręcz pewna komentatorka pożegnała się ze swoimi przyjaciółmi uwagą, że ona musi iść już spać, bo w odróżnieniu ode mnie, następnego dnia rano musi wstawać do pracy.
Otóż jest tak, że mój dzień wygląda nieco inaczej, niż się tej dziwnej kobiecie i jej znajomym wydaje. Ja codziennie wstaję wczesnym rankiem – w poniedziałek na przykład o 5.30 – ponieważ zawsze rano właśnie mam jakąś jedną, czy dwie lekcje, wracam do domu i muszę napisać czasem jeden czasem dwa, a niekiedy nawet trzy teksty. Za ten trzeci z reguły dostaję wspomniane wyżej honorarium, jak idzie o dwa wcześniejsze – w grę wchodzi wyłącznie owo „co łaska”, które przez niektórych jest traktowane jako żebranina. Niekiedy zabiera mi to parę godzin, czasem więcej. Po południu też mam zwykle lekcje – jedną lub dwie. W międzyczasie muszę spełniać wymagania mojej żony, a więc albo zrobić coś w domu, albo pójść po coś do sklepu.
Ponieważ tak zakreślony czas biegnie niezwykle szybko, ani nie prowadzimy życia towarzyskiego, ani nie chodzimy do kina, ani nie wychodzimy na spacer. Gdyby jednak ktoś mi zaproponował jakąkolwiek dodatkową pracę, ja bym ja wziął bez mrugnięcia okiem. Proszę sobie wyobrazić, że mam znajomego, który życzy sobie, by uczyć angielskiego jego synów, ale ponieważ oni w ciągu tygodnia są bardzo zawaleni pracą, lekcje te mamy w sobotę i niedzielę. Ja wiem, że praca w niedzielę to temat delikatny, ale gdybym miał w niedzielę pracować cały dzień, też bym na to poszedł. I nawet bym nie pisnął. Dlaczego? Bo mam taką sytuację i ona przez najbliższe jeszcze dwa lata się chyba jednak nie zmieni.
I teraz czytam, że Rafał Ziemkiewicz, Piotr Semka, Piotr Gociek i niewykluczone, że Łukasz Warzecha też, zaczną lada chwila klepać biedę, bo Hajdarowicz im obciął honoraria o 40%, a oni już nie mają siły i czasu, by pisać więcej. Chciałbym zatem wiedzieć, jak wygląda ich życie. O której oni wstają każdego ranka, o której kładą się spać, i co robią między jednym a drugim? Ile taki Rafał Ziemkiewicz ma do napisania tekstów dziennie? No i przede wszystkim, co on poza ich pisaniem robi? Na pewno musi uczestniczyć w spotkaniach z czytelnikami jego artykułów, albo powieści, które systematycznie wydaje; zapewne pisze kolejną książkę i to mu też zżera nieco czasu; o ile się nie mylę, w odróżnieniu od Piotra Semki czy Łukasza Warzechy, w telewizjach, poza „Superstacją”, go nie chcą, więc tu ma spokój – w zaoszczędzonym w ten sposób czasie, może się udzielić w jakimś patriotycznym projekcie.
Czy on spędza dużo czasu w domu? Czy musi chodzić na zakupy, czy musi sprzątać, i układać ciuchy w szafie? Nie wiem, ale domyślam się, że niekoniecznie. Z drugiej strony, jeśli on faktycznie nie ma już czasu na pisanie kolejnych tekstów – przypominam, że za ciężkie pieniądze – to kto wie, co się tam dzieje?
Jeśli ktoś uznał, że ja sobie tu stroję żarty, to chciałbym go bardzo w tym momencie wyprowadzić z błędu. Wbrew prawdopodobnym podejrzeniom, ja sobie wcale nie kpię ani z Ziemkiewicza, ani z któregokolwiek z jego kolegów. Wbrew temu, co się może wydawać, ja jestem gotów bardzo chętnie założyć, że oni faktycznie są już w tej chwili tak obciążeni walką o przetrwanie, że ten jeszcze jeden kolejny tekst ich zwyczajnie zabije. Bo, proszę zwrócić uwagę na to, że pod pewnym szczególnym względem, sytuacja, w której ja się znajduję, nijak się ma do sytuacji, w której zmuszeni są działać oni. Przez to, że oni są osobami publicznymi, zapewne nie ma takiego ruchu, czy choćby gestu, w ciągu każdego kolejnego dnia, który oni mogliby uznać za nic nie znaczący. I gdyby im zależało tylko na tym, by pięknie wyglądać i być rozpoznawanymi, to jeszcze pół biedy. Wystarczyłoby się od rana do wieczora ładnie nosić, uśmiechać do kamer i jak najczęściej pokazywać w korzystnym świetle. Tymczasem, jeśli moje podejrzenia są słuszne, problemem Warzechy i Ziemkiewicza wcale nie jest zbyt mała popularność, czy brak ludzkiego szacunku; ich kłopot ma charakter ściśle finansowy. Oni najzwyczajniej na świecie są bez pieniędzy i wiele wskazuje na to, że tych pieniędzy na razie więcej nie będzie. A w tej sytuacji, jedyne co im pozostaje, to o te pieniądze się nieustannie użerać. A zatem, jak się domyślam, tak jak jakiś Daniel Passent już tylko się zajmuje tym, żeby się mu puder nie starł i żeby Polacy nie zapomnieli jego twarzy, a o stan jego konta dbają ci, którzy mu zawdzięczają znacznie więcej niż jakieś tam nikomu niepotrzebne emocje, Rafał Ziemkiewicz – ale też i pozostali tak fatalnie potraktowani właśnie przez Hajdarowicza autorzy – wszystko co robią, robią z myślą o tych pieniądzach. Czy idą z kimś na wódkę, czy na jakieś spotkanie w Klubie Ronina, czy nagrywają program dla internetowej telewizji, czy wreszcie, kompromitują się występami w „Superstacji”, wiedzą doskonale, że po pierwsze z żadnego z tych eventów nie mogą zrezygnować, bo to jest ich być może jedyna szansa, ale też, że już naprawdę na więcej czasu nie mają. No, w końcu można by było zrezygnować ze spania, ale ile wtedy człowiek jest w stanie pociągnąć?
Ja naprawdę z nich sobie nie dworuję. I jeśli mi ktoś nie wierzy, ja mu to bardzo łatwo udowodnię. Otóż, ja uważam, że ich los i mój los są w pewnym sensie bardzo podobne. I ja i oni padliśmy ofiarą systemu – ja go często lubię pisać z dużej litery – który zmusił ogromną część polskiego społeczeństwa do tego, by skupiać się wyłącznie na kwestii przeżycia. Oni i ja, ale przecież nie tylko my; podobnie jak my znalazła się znaczna część polityków: przede wszystkim tych, którzy w ten czy inny sposób uzależnieni są od tego, czy ten rząd przetrwa, ale również tych, którzy dziś są w opozycji, ale mają prawo się obawiać, że przy jakiejkolwiek zmianie politycznej sytuacji, oni mogą bardzo stracić. Stracić wręcz ostatecznie. Ale nie tylko oni. Nie tylko my. Również różnego rodzaju biznesmeni, sędziowie, profesorowie wyższych uczelni, pasożytujący na obecnej sytuacji eksperci, wszyscy oni budzą się rano, a wieczorem zasypiają z ta jedną myślą – co będzie, jak to się nagle skończy. Albo, jeżeli nie uda się dokończyć najbliższego projektu.
I to, moim zdaniem, stanowi dla naszego kraju sytuację wręcz tragicznie niebezpieczną. Jeśli ja mam rację, i rzeczywiście Systemowi udało się całkowicie zneutralizować tak znaczną część społeczeństwa, zapędzając tych ludzi na ów ring, gdzie porażka kończy się tylko śmiercią, to znaczy, że perspektywy przed nami są gorsze niż beznadziejne.
Proszę zwrócić uwagę na ciąg zdarzeń, jakiego niedawno byliśmy świadkami. Najpierw towarzystwo zwane „autorami niepokornymi”, zostało skutecznie rozpędzone, w pierwszej chwili oni wszyscy unieśli się honorem i postanowili pokazać, że obejdą się bez wsparcia Systemu i pokażą światu, że oni potrafią się dorobić samodzielnie. Kiedy jednak System bardzo delikatnie przecież pokazał im, że te ich fochy są głupie i niepotrzebne, grzecznie wrócili, jak się okazało, tylko po to, by przekonać się jeszcze o jednym – że wolność traci się tylko raz. Na zawsze.
Aby te refleksje już jednak jakoś zakończyć, muszę wrócić jeszcze do swojej historii. Ktoś mi powie, że skoro sam przyznałem, że moja i ich sytuacja – a mianowicie to strasznie upokarzające skoncentrowanie się na przeżyciu – są w gruncie rzeczy bardzo podobne, to mógłbym dziś nie przychodzić i nie popisywać się tymi swoimi naukami. I oczywiście, ja to mogę potwierdzić raz jeszcze – załatwili ich i załatwili mnie. I ja i oni – jeśli ktoś tak akurat woli – daliśmy się fatalnie załatwić. Jest jednak między nami pewna bardzo istotna różnica. Przede wszystkim, ja w odróżnieniu od nich, wiem, że mój sukces zależy tylko ode mnie, i że w osiągnięciu go nie pomoże mi ani żaden przyczółek, ani nikt, kto ów przyczółek zamieszkuję. Ja wiem, że ja ów sukces osiągnę i osiągnę go właśnie dlatego, że na drodze do niego nikomu nie pozwoliłem sobą kręcić. Ale też myślę, że tę różnicę wręcz fantastycznie opisuje motto tego bloga, które pochodzi prosto od tego komunisty Marqueza, a które już od dłuższego czasu figuruje na samym szczycie tej strony. Pozwolę je sobie tu powtórzyć: "- Powiedz mi, co będziemy jedli? - Trzeba było siedemdziesięciu pięciu lat - siedemdziesięciu pięciu lat życia, minuty za minutą, żeby pułkownik doczekał tej chwili. Poczuł się czysty, kategoryczny, niepokonany, gdy odpowiedział: - Gówno".
Otóż to. Jak dojdzie co do czego, będę jadł gówno, ale nie pozwolę sobą pomiatać. Nawet jeśli ktoś mi przyniesie jakiś fantastycznie sprawdzony sposób, jak się można przed sobą skutecznie usprawiedliwić.
Oczywiście, będzie mi bardzo miło, jeśli komuś ten tekst się tak spodoba, że zechce ten blog wspomóc pod podanym obok numerem konta. Dziękuję.
Oczywiście, będzie mi bardzo miło, jeśli komuś ten tekst się tak spodoba, że zechce ten blog wspomóc pod podanym obok numerem konta. Dziękuję.