wtorek, 30 października 2012

O Służbach co nie próżnują

Oczywiście, dla nikogo z nas nie ulega wątpliwości, że dzisiejszy dzień jest dniem szczególnym. I to mimo tego, że najmłodsza Toyahówna z uporem maniaka powtarza swoją starą tezę, że a cóż to się stało takiego szczególnego? Przecież to było wiadomo od początku. Że oni wszyscy zostali zamordowani. Jest więc ten dzień szczególny, a ja mimo to, nie mam zbyt wielkiej ochoty, by to co się dzieje komentować, i powiem od razu szczerze, że gdyby nie poczucie obowiązku – pewnie bym dziś akurat w tej sprawie nie zabierał głosu.
Dlaczego? Przede wszystkim z tej przyczyny, ze ja bardzo mocno czuję, że wszystko co miałem do powiedzenia na temat Katastrofy Smoleńskiej i ludzi w nią zaangażowanych z jednej i drugiej strony, już wielokrotnie powiedziałem. Drugi jednak powód jest taki, że ja mam bardzo silne poczucie – i jeśli ktoś chce, może potraktować to jako moją osobistą obsesję – że kiedy jakiś temat robi się zbyt wystrzałowy, to ja powinienem się od niego odsunąć jak najdalej. Przyznaję, jest bezwzględnie jedną z moich ciężkich obsesji przekonanie, że w dzisiejszej politycznej, ale też i cywilizacyjnej atmosferze, tematy są nam podrzucane, i to podrzucane na najwyższym poziomie profesjonalizmu.
Czy przez to może chcę powiedzieć, że ja kwestionuję wyniki – wreszcie systemowo oficjalnych – ekspertyz wskazujących na to, że w Smoleńsku doszło do wielokrotnego morderstwa? Ależ skąd? Gdyby tak było, to ja, wręcz przeciwnie, pierwszy rzuciłbym się do skomentowania tego oszustwa. Tymczasem tu jestem szczerze przekonany, że tak – oni faktycznie znaleźli ślady tych materiałów, i tym samym nas jak najbardziej oficjalnie poinformowali, że od początku mieliśmy rację – w Smoleńsku doszło do klasycznego aktu terroru i Prezydent został zamordowany.
Ja tylko wcale nie jestem pewien, czy oni rzeczywiście te materiały znaleźli teraz, czy może już dawno, dawno temu, tyle że nagle uznali, że oto nastał odpowiedni moment, żeby o tym odkryciu poinformować publicznie. Po co? Nie wiem. Ale takie właśnie mam poczucie.
Proszę zwrócić uwagę na to co dziś powiedział rzecznik Graś. Że co by nie mówić, to własnie okazało się, że to nie była prawda, że myśmy oddali całe Smoleńskie śledztwo Rosji, że nasza prokuratura i w jakiś tam sposób nadzorująca ją władza jest zależna od swoich ruskich opiekunów. Wcale nie. Śledztwo trwa i wszystko dzieje się zgodnie z ustalonym porządkiem. Oczywiście ja wiem, ze taki Graś akurat stoi dziś nad przepaścią i musi coś tam wymyślić, tyle że akurat mówiąc to, on ma rację. Prokuratura działa niezależnie i jej odkrycia są oczywistym wynikiem owej niezależności.
Tymczasem ja uważam, że fakt ujawnienia tych faktów to fragment wojny służb, gdzie z jednej strony wieszają się ludzie, a z drugiej okazuje się, że rządowy tupolew 10 kwietnia 2010 roku został rozerwany w wyniku eksplozji. Nie oszukujmy się. To nie jest tak, że jeśli dziś telewizja TVN24 nie gada o niczym innym, jak o tym, że prezydent Kaczyński został zamordowany, to tylko dlatego, że oni własnie się o tym dowiedzieli, i zgodnie z zawodową pragmatyką o tym nas informują.
Nie oszukujmy się. Gdyby służbom – a o tym, że służby rządzą i to rządzą bardzo skutecznie, nam akurat przypominać nie trzeba – zależało, by wiedza o tych wybuchach pozostała w sferze plotek i spekulacji, ona by tam z całą pewnością pozostała. Gdyby służby nie uznały, że w ich interesie jest to, by prawda o Smoleńsku choć częściowo wyszła na wierzch, ona by na wierzch nie wyszła. I żaden choćby najbardziej dzielny ekspert, czy prokurator, by słowem na ten temat nie pisnął, bo by został w jednej chwili znaleziony w swoim garażu z kulą w czaszce. Lub ze sznurem na szyi.
A zatem, w naszym z kolei interesie – zamiast emocjonować się informacjami, które są z nami już od grubo ponad dwóch lat – jest spróbować dojść do tego, jakiż to interes mają owe służby. Niedawno zamieściłem najpierw w Salonie 24, a następnie, ponieważ tamtejsza publiczność okazała się zbyt mało wrażliwa na pewien poziom skomplikowania, przeniosłem go tutaj. Przedstawiłem tam w sumie bardzo smutną tezę – smutną, bo wskazująca na to, że w sumie my, zwykli obserwatorzy, mamy bardzo mało do gadania – że rozwój sytuacji politycznej w Polsce zależy od nas wyłącznie w takim stopniu w jakim nam się decydować pozwoli. A że akurat ów rozwój jest nam bardzo na rękę, i że w pewnym stopniu jest przez nasz upór i silną wiarę wymuszony, to inna sprawa. Napisałem w tamtym tekście, że moim zdaniem wszystkie tak zwane afery, z którymi mamy do czynienia w ciągu ostatnich miesięcy, poczynając od tak wielkich jak Amber Gold, a kończąc na tak pozornie drobnych, jak aresztowanie pewnej samotnej matki i jej drobnych dzieci, wiązał się bardzo ściśle z działalnością służb, które mają w tej chwili na głowie tylko jedno. Jak najszybciej odsunąć od władzy Donalda Tuska i jego ekipę. I muszę to znów powtórzyć – to że w tym momencie ich i nasz interes jest zbieżny, to zupełnie inna sprawa.
Jest więc tak, że trwa wojna. I to wojna na ostro. Jej wynik, przynajmniej ten pierwszy, jest dla mnie jasny. Donald Tusk niedługo odejdzie. Co dalej? Nie wiem. Pewnie jednak będą wybory i władzę obejmie Jarosław Kaczyński. I co dalej? Nie wiem. Myślę, że pojawi się pewna bardzo duża szansa dla nas wszystkich. Natomiast od tego, co się dzieje tam, gdzie nasza wyobraźnia nie sięga, siłą rzeczy jesteśmy gruntownie odcięci.
A więc, bądźmy cierpliwi, bądźmy czujni, i przede wszystkim nie dajmy się w nic wmanewrować. I stójmy – na jednej nodze, gotowi do skoku.

Tymczasem bardzo proszę o łaskawe wspieranie tego bloga, korzystając z podanego obok numeru konta. A ja ze swojej strony obiecuje, że będę zawsze na miejscu. Dziękuję.

poniedziałek, 29 października 2012

Uwaga: Fundacja Umysł zrobi nam dobroczynność

Stosunkowo niedawno miałem okazję najuczciwiej jak tylko potrafię wytłumaczyć się z zaciętości z jaką, zamiast kłuć ostrzem satyry Donalda Tuska, Bronisława Komorowskiego i Janinę Paradowską, spędzam czas na znęcaniu się nad Rafałem Ziemkiewiczem i innymi bohaterami naszej wspólnej walki o wolną Polskę. Krótko mówiąc, chodziło mi o to, by zasugerować tym wszystkim z nas, którzy zainteresowani są odsunięciem od władzy Systemu i jego ekspozytury w postaci Platformy Obywatelskiej, że w życiu tak to już najczęściej jest, że wszyscy kompromitujemy się sami. A więc że tak samo jak wszystkie nasze propagandowe wysiłki skierowane na pokazywanie zła palcem, okazały się niczym wobec tego, co to właśnie zło pokazało światu i bez naszego udziału, tak też do tego, by Polacy uznali, że prawica to banda durniów bez serc i bez ducha, nie trzeba aż Paradowskiej. Wystarczy Ziemkiewicz z Warzechą. A ponieważ, sam się zaliczam do tak zwanej prawicy i bardzo źle się czuję, gdy moja reputacja wystawiana jest na szwank, skupiam się nie na szarpaniu Paradowskiej za ten rozsypujący się kok, lecz na kopaniu Ziemkiewicza w jego tłusty tyłek. Bo to on – Polak pełną gębą –najbardziej mi szkodzi, a nie ta Żydówka.
I oto dziś mój kolega Gabriel Maciejewski zwrócił mi uwagę na jedną z notek człowieka podpisującego się „Józef Moneta”. Ów Moneta nie jest Polakiem i patriotą. Z tego co, jak idzie o niego, zdążyłem się zorientować, jest to – mówiąc krótko i symbolicznie – politycznie jeden z tych, co słysząc, że 10 kwietnia w Smoleńsku spadł samolot z prezydentem Kaczyńskim i jego żoną, i obaj zginęli, pierwsze co zrobili, to skoczyli do sklepu na rogu po flaszkę, natomiast filozoficznie ktoś kto się ogranicza do przekonania, że tych wszystkich, którzy płacą podatki poniżej pewnego minimum należy wytępić jak robactwo. A zatem, jak widzimy, ów Józef Moneta to wróg – wróg nasz, Rafała Ziemkiewicza i Łukasza Warzechy, no i jak najbardziej mój.
I proszę sobie wyobrazić, że dziś na blogu Monety odbywa się zakrapiana impreza, bo czy on sam, czy któryś z jego znajomych, odkryli że w tym tygodniu w Warszawie szykuje się wielki bal przez organizatorów zwany „Nocą Wolności”, i cały pomysł tego balu, skład jego uczestników, sposób jego organizacji, ale też tak zwana warstwa ideowa, kompromitują polską prawicę w sposób wręcz modelowy. Oczywiście sam Józef Moneta i zaprzyjaźnieni z nim komentatorzy to banda idiotów, którzy muszą przegrać z kimś nawet tak kiepskim jak Ziemkiewicz z Warzechą, więc tym co można było wręcz fantastycznie wykorzystać, oni się zwyczajnie zachłysnęli i, jak to się mówi, zmarnowali temat. Nie zmienia to jednak faktu, że sprawa istnieje, jest aktualna, i co gorsza została pokazana palcem przez nikogo innego jak przez nich. Nie przez nas. Przez nich.
A zatem ja skorzystam z tej darowanej mi okazji, i załatwię sprawę do końca w taki sposób, bym mógł zawsze powiedzieć, że my nie potrzebujemy obcych, by nam u nas robili porządki. Sprzątamy sami. Skutecznie. Otóż proszę sobie wyobrazić, że to na czym się skupił Józef Moneta w swoim – pewnie skutkiem zwykłego lenistwa, mikroskopijnym – tekście, to rzecz ciekawa uwagi, niemniej wcale nie najważniejsza. Bo owszem, te dwie sale, Sala A, i sala B, jedna za dwie i pół stówy od łba, druga za dwie, ten ekran na którym ci co siedzą w Sali B mogą oglądać to co się dzieje w Sali A, te 30 miejsc stojących dla prawicowych pariasów, no i z drugiej strony – miejsce przy stoliku obok Warzechy i Ziemkiewicza za czterysta zet – to wszystko robi wrażenie, natomiast ja zadałem sobie trud i wszedłem najpierw na stronę organizatora tego balu, a jednocześnie jego głównego beneficjenta, czyli organizacji pod nazwą dobroczynność.com.
Otóż jak się okazuje, zysk z owej Nocy Wolności ma w całości zasilić konto tych jakichś „dobroczynnych”. A jeśli ktoś sądzi, że ta akurat dobroczynność skierowana jest w stronę jakichś chorych dzieci, czy ludzi pozbawionych pracy lub środków do życia, czy może sportowców bez nóg, jest w głębokim błędzie. Dobroczynność.com to firma organizująca klasyczny, wielokrotnie tu już wspominany coaching, gdzieniegdzie funkcjonujący pod bardziej rodzinną nazwą „archipelagów polskości”, a jeśli ktoś nie wie o czym mówię, zapraszam. Oto zaledwie jeden z uczestników projektu dobroczynność.pl, „Fundacja Umysł”. Posłuchajmy:
„Fundacja UMYSŁ im. Alfreda Buttsa zajmuje się krzewieniem szeroko rozumianej kultury umysłowej. We współczesnym świecie obserwujemy kult sportu rozumianego jako rywalizacja mięśni i sprawności fizycznej idący w parze z oferowaniem rozrywek „kulturalnych” w których odbiorca jest biernym, statycznym uczestnikiem. Chcemy to zmienić, tak aby rozwój człowieka, zarówno w wieku dziecięcym jak i dojrzałym, był równomierny. Sprawny umysł pozwala nam cieszyć się pełnią życia do późnej starości. Organizujemy działania o charakterze edukacyjnym, rekreacyjnym i prozdrowotnym. Naszym patronem jest Alfred Butts – architekt -twórca idei gry scrabble. Człowiek nie tylko genialny ale również wytrwały i niepoddający się niepowodzeniom”.
A więc tak to wygląda. W przeddzień wielkiego Marszu Niepodległości, „w pięknych wnętrzach zabytkowego budynku Warszawskiego Domu Technika NOT, przy ul. Czackiego 3/5” odbędzie się impreza, której podstawowy pomysł polega na tym, że na centralnym miejscu posadzi się Rafała Ziemkiewicza i Łukasza Warzechę, następnie rozpocznie się sprzedaż biletów, których cena będzie uzależniona od tego jak blisko obu panów dany zwolennik polskiej prawicy ma życzenie siedzieć, a dalej to już jak wypadnie. Kto będzie chciał potańczyć – potańczy, kto będzie chciał sobie coś zjeść – zje, a i pewnie jakieś wino też się trafi. No i oczywiście będzie wielki ekran, na którym ci co będą siedzieć dalej, będą mieli możliwość zobaczyć, jak się bawią ci co zapłacili. No i wszystko to oczywiście odbędzie się dla dobra polskiej prawicy i myśli patriotycznej. Choćby w osobie towarzystwa edukacyjnego pod nazwą „Fundacja Umysł im. Alfreda Buttsa” i na rzecz rozwoju kultury umysłowej.
Myślę, że każdy kto ma choć odrobinę oleju w głowie wie jak straszne rzeczy się dzieją tuż pod naszym nosem, ale jeśli komuś za mało, to pozwolę sobie jeszcze jeden cytat tu dorzucić. Otóż w zaproszeniu na ową Noc Wolności czytamy co następuje:
Zaproszenie na bal nad bale. Na dzień przed Marszem Niepodległości, zapraszamy wolnych Polaków na zabawę w salach Warszawskiego Domu Technika NOT! Zapraszamy Polaków dumnych ze swego kraju, nie mających kompleksów wobec nikogo. Polaków, którzy nie są synami brzydkiej panny na wydaniu, tylko pięknej, choć zniewolonej damy!
A ja już się zastanawiam tylko nad jednym. Co to takiego owa „piękna, zniewolona dama”? Rozumiem, że to z całą pewnością nie jest „brzydka panna na wydaniu”. No bo jest przede wszystkim piękna, no i skoro zniewolona, to wydana już w jakiś tam sposób została? Bardzo mnie to interesuje. Polska, jako „piękna, zniewolona dama”. To jest naprawdę fantastyczne. I jakież intrygujące. Rozumiem, ze dobroczynność.pl mi na to pytanie nie odpowie, bo oni teraz są pewnie bardzo zajęci. Natomiast może uda się czegoś dowiedzieć od tak zwanych „partnerów” tej imprezy, czyli Marszu Niepodległości, Polityce.pl, Radia Wnet, Fundacji Republikańskiej i portalu rebelya.PL. Oni powinni coś na ten temat wiedzieć. W końcu inaczej chyba by się aż tak nie angażowali?
I już na sam koniec apeluje do wszystkich oburzonych. Ja tylko jestem listonoszem. Proszę na mnie nie wypuszczać psów.

Przy okazji informuję, że książki moje i Gabriela Maciejewskiego można już kupować i zamawiać w każdej księgarni w Polsce. No a poza tym tuż obok na blogu i na stronie www.coryllus.pl. Również przypominam o umieszczonym tu numerze konta, na które bardzo proszę wysyłać wszelkie "luźne" sumy. Bez tego zwyczajnie nie funkcjonuję. Dziękuję.

niedziela, 28 października 2012

Jak się robi politykę w wersji hardcore

Poniższy tekst - przyznam, że moim zdaniem jeden z najważniejszych tekstów politycznych, jakie ostatnio napisałem - umieściłem w Salonie24. Trochę dlatego, że liczyłem na to, że on tam trafi do szerszej niż tu grupy czytelników, a dwa, że tu planowałem dać coś zupełnie innego. Teraz jednak widzę, że istnieje pewien poziom nawet nie koniecznie intelektualnego napięcia, ale zwykłego skupienia, do którego czytelnicy tego bloga są jak najbardziej przyzwyczajeni, z którym natomiast nie ma co wychodzić na zewnątrz. Bo zwyczajnie nie ma do kogo. A zatem, szczerze wierząc, że poniższe refleksje są naprawdę warte uwagi, naprawiam swój błąd i umieszczam ów wpis tutaj. Tam nic po nim.
Powiem uczciwie, że w pierwszym momencie po otrzymaniu informacji, że Zbigniew Boniek został prezesem PZPN-u, poczułem jakby mi się świat zwalił na głowę. No może nie aż tak, ale owszem – zrobiło mi się trochę nieswojo. Otóż zaledwie chwilę wcześniej ułożyła mi się w głowie pewna teoria – zupełnie zresztą nie związana z Bońkiem i piłką nożną – która w sposób moim zdaniem idealny wyjaśniałaby wszystko to co się dzieje wręcz na naszych oczach, a mianowicie stopniowy upadek Platformy Obywatelskiej i osobiście Donalda Tuska.
Proszę się jednak nie martwić. Moja słynna intuicja ma się znakomicie, i kiedy mówię, że owa utrata wiary naszła mnie zaledwie w pierwszym momencie po miażdżącym przejęciu władzy w polskim przedstawicielstwie UEFA przez Zbigniewa Bońka, to chodzi mi dokładnie o ten pierwszy moment. Chwilę potem bowiem zobaczyłem tego samego Bońka w rozmowie z Mirosławem Drzewieckim, jak z spijają sobie z ust słowa wiecznej przyjaźni, a następnie, jak by tego było mało, na ekranie telewizora pojawiła się pewna poznańska dama, o której tu już swego czasu było, i zostało mi zapowiedziane, że to ona między innymi dopilnuje, by z tym Bońkiem wszystko poszło jak należy. No a po niej pokazała się już cała reszta owych opiekunów, i wtedy wreszcie poczułem ów stary dobry spokój.
A zatem, skoro można śmiało powiedzieć, że wszystko jest na swoim miejscu, proszę mi pozwolić na parę refleksji na temat rzeczonego miejsca. Jak już pisałem parę razy niedawno to tu to tam, wszystko wskazuje na to, że rządy Platformy Obywatelskiej zbliżają się do ostatecznego końca, a co więcej, każdy w miarę uważny obserwator widzi jak na dłoni, że ów koniec jest wręcz oklaskiwany przez dotychczas bardzo przychylne Platformie media, a w ślad za nimi coraz większą część kultury popularnej. Czemu tak się dzieje? Odpowiedź na to pytanie też już została parokrotnie udzielona przez sam mainstream, że oto wycofane zostało tak zwane poparcie . Jak idzie o inne związane z tym kwestie, czyli przede wszystkim dlaczego, i co z tym wszystkim dalej – tym się już zajmować nie planuję, bo zwyczajnie nie mam pojęcia. Natomiast chciałbym zwrócić uwagę na coś, co jest jakby zupełnie lekceważone, a mianowicie to w jaki sposób owo poparcie jest wycofywane? Czy tylko na takiej zasadzie, że od dziś będziemy się wszyscy coraz częściej śmiać z Donalda Tuska, czy może też w taki sposób, że powody do śmiechu będą nam przez umyślnych posłańców regularnie i coraz częściej dostarczane?
Każdy z nas pewnie ma w swojej kolekcji złotych myśli coś takiego, co najbardziej chętnie w różnych krytycznych sytuacjach wyciąga, i co dla niego stanowi swego rodzaju klucz do większości dręczących go zagadek. Tu na tym blogu mieliśmy parę razy już okazję poznać jedną z moich ulubionych, natomiast nie zaszkodzi mi tu w tej chwili ją przypomnieć. Otóż kiedy jeszcze rząd Leszka Millera działał sobie dość zgrabnie, a afera Rywina zaledwie pączkowała gdzieś na trasie między Konstancinem a Czerską, mój kolega Michał Dembiński, którego swoją drogą podejrzewam o to, że na tematy, co do których my się zaledwie możemy domyślać, wie więcej i znacznie głębiej, przysłał mi esemesa tej mniej więcej treści: „Kołodko. Co za tragedia! Toż to oszust do potęgi dziesiątej. Miller jest skończony. Bracia już się za niego wezmą. Przez którą ze służb? Obojętne”. Czytałem te słowa i tylko wiedziałem, że coś musi być na rzeczy. Jednak już po paru miesiącach, kiedy poparcie dla rządu Leszka Millera zaczęło lawinowo spadać, dokładnie wiedziałem, co on mi próbował powiedzieć.
Mam nadzieję, że czytelnicy tego bloga doskonale rozumieją, do czego zmierzam. Chodzi mi o to, że jeśli przyjmiemy – a trudno to kwestionować – że otacza nas swego rodzaju System, który stara się mieć maksymalny – choć bardzo dyskretny – wpływ na nasze życie i sposób w jaki ono jest organizowane, to nie jest tak, że zatrudniane przez ów System służby ograniczają się jedynie do komentowania tego co się dzieje poza ich zasięgiem. One w sposób jak najbardziej oczywisty, muszą ową rzeczywistość tworzyć. I to tworzyć nie byle jak, ale na najwyższym poziomie profesjonalizmu. Każdy z nas pamięta świetnie, jak to się odbywało przez te dwa lata, kiedy władzę w Polsce sprawowało Prawo i Sprawiedliwość. Każdy dzień pokazywał nam, jak to się robi na poważnym poziomie. I do dziś mamy wystarczająco dużo materiału, by sobie interesująco wszystko powspominać.
Kiedy piszę ten tekst, mam w głowie cztery ostatnie tak zwane kryzysogenne wydarzenia. Pierwsze to oczywiście Amber Gold z przybudówkami, potem zwolnienie tego całego Pruszkowa, chwilę później sprawa dachu nad Stadionem Narodowym, no i wreszcie aresztowanie samotnej matki z dwojgiem dzieci. Otóż, przepraszam bardzo, ale tego jest zdecydowanie za dużo, a nawet jeśli nie za dużo, to ze zdecydowanie przesadną intensywnością. Ja rozumiem, że Donald Tusk i jego rząd to banda kretynów i nieudaczników, i że im się może zdarzyć wszystko, ale bez przesady. Na tego typu rzeczy nie pozwala zwykły rachunek prawdopodobieństwa. Weźmy ten dach. Oczywiście bardzo przyjemnie jest się z nich pośmiać, że patrzcie państwo co to za gapy, czy to nie można było przewidzieć, że jak pada deszcz, to woda się leje, a jak woda się leje, to albo się ją do czegoś zbierze, albo nie. No nie! To tylko ten rudy Niemiec musiał zrobić cos takiego! Otóż nic z tego. Nawet rudy Niemiec by czegoś takiego nie zrobił. Jemu to wszystko musiano odpowiednio wcześniej przygotować. Po co? Jak to po co? Żeby miał. No i żebyśmy przede wszystkim to mieli. I co? Nie mamy?
No i teraz ta biedna kobieta, wyciągnięta nocą z domu, i te jej dzieci w piżamach. Jarosław Kaczyński ogłasza, że oto mamy państwo Donalda Tuska. Państwo bez litości, bez zasad, wyposażone w czyste okrucieństwo. I zgoda. Kaczyński wie, co mówi. Oni, owszem, tacy są. Tyle że znów – bez przesady. Tam do tej kobiety nie przyszli Rafał Grupiński z ministrem Arabskim, wyposażeni w swoją desperację i bezwzględność. Tam przysłano zwykłych policjantów, którym włos z głowy by nie spadł, gdyby oni weszli, zobaczyli jaka jest sytuacja i powiedzieli tej kobiecie, by następnego dnia się stawiła na policji, bo sąd chce ja wsadzić do kozy. Tyle że oni tam przyszli wyposażeni w coś więcej niż nawet najczarniejszy brak litości. Oni tam przyszli z jednoznacznym rozkazem, że nawet jak te dzieci będą umierać z rozpaczy, to sprawa ma być załatwiona. Do końca. A kto wie, czy tak nawet nie będzie lepiej.
A później jeszcze mieliśmy tego zbolałego Tuska, który z zaciętą miną obiecywał, że „nawet nie w ciągu dni, ale godzin”, on sprawę wyjaśni, a winni zostaną ukarani. A dziś, po gruntownej i rzetelnej kontroli, okazuje się, że wszystko odbyło się zgodnie z prawem i zasadami, a nawet sam szef któregoś z sądów mówi Premierowi, żeby na przyszłość się nie wtrącał. Bo się nie zna i o niczym nie ma pojęcia. I tyle. I tylko tyle.
To jest już lawina. I tego będzie coraz więcej i to wszystko będzie się działo coraz szybciej. I wreszcie dojdzie do tego, że podobnie, jak to miało miejsce 10 lat temu, społeczne poparcie spadnie rządowi z blisko 50 procent do 8., a my będziemy myśleli, że no tak. Ludzie się wreszcie zorientowali. Zobaczyli co to za gamonie. I się zreflektowali.
No i nagle pojawił się przedwczoraj ten Boniek, i proszę zwrócić uwagę, że najwyraźniej tylko po to, by nagle cała Polska zobaczyła, że on jest od początku do końca tylko jednym z nich. Tak się składa, że wczoraj akurat dość uważnie oglądałem wieczorne programy TVN24, niemal w całości poświęcone wyborom w Związku. I jaki z tego nam ostatecznie pozostał przekaz? Że Kręcina jest jeszcze bardziej szczęśliwy niż Drzewiecki, a nową twarzą polskiej Piłki Nożnej będzie ta cizia z Poznania. A ja nie mogę przestać myśleć, że z tym Bońkiem to naprawdę niezły numer. Oni go musieli trzymać na ostatnią chwilę. Żeby go wyciągnąć w tym momencie, kiedy już się będzie musiało okazać, że nie ma żadnej nadziei. Że nawet on jest do dupy.
Ja nie wiem ile to jeszcze potrwa. Jak długo przyjdzie nam czekać, aż kibice zaczną krzyczeć do Bońka, żeby wypieprzał do tych swoich Włoch. Ale to już jest właściwie bez znaczenia. Bo on jest zaledwie początkiem. Tak jak ten dach, ten cały Amber Gold i ta biedna kobieta, wplątana któregoś dnia w wielką politykę. A ja mam tylko nadzieję, że jakoś jej tam to wszystko co przeżyła, System zrekompensuje. Przecież ona pewnie nawet nie rozróżnia Palikota od Pitery.
PS. Właśnie dotarła do nas wiadomość, że Poznań został od interesów odsunięty. Walka trwa.

Gabriel Maciejewski, kolega mój, a przy okazji wydawca obu moich książek, wciąż nalega, bym tu u siebie publikował listę miejsc, gdzie można kupować nasze książki. Z tego co obserwuje, to głównie działa na jego sprzedaż, niemniej, proszę uprzejmie, i wszystkich zachęcam do tego, by się tam zgłaszać. Również, informuję, że jak idzie o moje książki, obie można kupować też tutaj. Z dedykacją w bonusie i bez kosztów wysyłki. Ponieważ jednak życie idzie swoją ścieżką i zmienia się niechętnie, bardzo też namawiam do finansowego wspierania tego bloga pod podanym obok numerem konta. Dziękuję.

Księgarnia Wojskowa, Tuwima 34, Łódź
Księgarnia przy ul. 3 maja Lublin
Tarabuk – Browarna 6 w Warszawie
Ukryte Miasto – Noakowskiego 16 w Warszawie
W sklepie FOTO MAG przy stacji metra Stokłosy w Warszawie
U Karmelitów w Poznaniu, Działowa 25
W księgarni Gazety Polskiej w Ostrowie Wielkopolskim
W księgarni Biały Kruk w Kartuzach
W księgarni „Wolne Słowo” w Katowicach przy ul. 3 maja.
W księgarniach internetowych Multibook i „Książki przy herbacie” oraz w księgarni „Sanctus” w Wałbrzychu.

sobota, 27 października 2012

O prawie, sprawiedliwości i sytuacji bez wyjścia

Z socjologiem Markowskim miałem w swoim życiu tyle do czynienia, że ile razy on się pokazywał w TVN24, a ja akurat siedziałem przed telewizorem, to go, owszem, zauważałem. I od razu powiem uczciwie, że nigdy nie miałem okazji wysłuchać od początku do końca tego co on mówi, bo sam jego wygląd angażował moje zmysły tak bardzo, że na część merytoryczną już zwyczajnie nie miałem siły.
O co chodzi z tym wyglądem? Otóż tak jak nie bardzo lubię wpadać tu na tym blogu w nastrój zbyt metafizyczny, tak też nie mam możliwości nie zauważyć, że twarz tego Markowskiego jest tak karykaturalnie jednoznaczna, że gdybym ja akurat podlewał na balkonie kwiatki, i zobaczyłbym że ów Markowski podchodzi do któregoś z moich dzieci, choćby tylko po to, by zapytać, jak dojść do dworca, to bym zeskoczył z trzeciego piętra w taki sposób, by trafić dokładnie w punkt, gdzie on stoi.
A zatem, to już mamy załatwione. Ów Markowski, socjolog, a jak się dziś dowiaduje, również profesor, wygląda tak, że Jerzy Urban z Waldemarem Kuczyńskim i Stefanem Bratkowskim mogliby w szkolnym przedstawieniu o narodzeniu Pana Jezusa grać role Trzech Króli, a i tak wszyscy by uznali, że to przedstawienie jest zbyt przesłodzone. Jak mówię, kiedy on występował w telewizji, a więc oprócz głosu, mieliśmy też jego twarz, ja nie byłem w stanie go słuchać, i moje myśli szły tak daleko, że coś mnie powstrzymało przed tym, żeby nawet poświecić mu fragment swojego „Elementarza”. A daję słowo, że bardzo chciałem. Skąd mi jednak przyszło do głowy pisać o nim dziś? Otóż ów Markowski udzielił wywiadu dziennikowi „Polska – The Times” i w pewnym momencie powiedział co następuje:
Prawie trzykrotnie więcej ludzi z wyższym wykształceniem jest zazwyczaj w elektoracie Platformy w stosunku do PiS. Jest to elektorat wielkomiejski, dobrze sytuowany i zadowolony z własnych osiągnięć. Można na to spojrzeć jeszcze inaczej: zarówno rządzący, jak i opozycja budują dwie Polski. W dużym uproszczeniu – jedna Polska to kraj ludzi zapracowanych, wstających z rana i biegnących do roboty, zatroskanych o swe przedsiębiorstwa i ekonomiczne interesy.
Ludzie ci zarabiają, ale też płacą ogromne podatki. Oni mają swoje warsztaty, ciężarówki, restauracje, pracują po 16-18 godzin na dobę, a później ich ciężko zarobione pieniądze trafiają do budżetu. Naturalnie, mamy też elektorat opozycji, który składa się z ludzi starszych, żyjących z emerytur. W PiS jest też zawsze nadreprezentacja grupy rencistów. W Polsce – jak wiemy – w tej grupie są ludzie autentycznie schorowani, ale połowie nic nie dolega. Są tam ludzie niezwykle ‘zaradni’, którzy nie bardzo palą się do pracy, chociaż nie zawsze jest tak, że nie ma gdzie zarabiać. Kiedy PiS wychodzi z hasłem solidaryzmu, to tak naprawdę zwraca się do elektoratu PO, bo jej własny elektorat nie ma się czym solidaryzować z innymi; większość elektoratu PiS – poza wsparciem duchowym – nie może pomóc niedołężnym, schorowanym i pozostającym bez pracy, bo dość kiepsko zasila budżet”.
Ponieważ słowa te wypowiada socjolog, i to socjolog z tytułem profesorskim, wypada mi się w choćby podstawowym stopniu odnieść się do tego co on mówi, merytorycznie. A zatem chciałbym zwrócić uwagę na słowo „zazwyczaj”, tam gdzie on mówi o tym, że elektorat Prawa i Sprawiedliwości, to leniwa i bezużyteczna hołota. Ja się na socjologii, podobnie zresztą jak na niemal każdej innej dziedzinie zycia kompletnie nie znam, natomiast wydaje mi się, że jeśli pojawia się socjolog, który na pytanie o jakieś szacunki odpowiada, że coś się dzieje „zazwyczaj” to znaczy, że on gówno wie. A już na pewno on gówno wie, kiedy przy pomocy tego słowa chce określać socjologię poparcia dla partii politycznych. No bo co to znaczy, że coś jest prawdą zazwyczaj? Tylko tyle, że czasem jednak nie jest. A jeśli czasem nie jest, to równie dobrze może się już za chwilę okazać, że jest zupełnie na odwrót. A zatem, po co się w ogóle odzywać? Oto socjolog – kretyn.
Ale ja dziś nie chcę mówić o Markowskim jako o socjologu, ale jako o typowym przedstawicielu elektoratu Platformy Obywatelskiej, wydelegowanym przez System na pierwszą linię frontu propagandowego. Proszę mianowicie zwrócić uwagę, co on mówi. Otóż ów Markowski, chyba jako pierwszy z tamtej strony, zgodził się odkryć najgłębsze pokłady tej nienawiści, jaka stoi za tak zwaną „polityką miłości”. Wydaje mi się, że nikt inny przed Markowskim nie zaryzykował czegoś takiego, by zupełnie jednoznacznie, bez najmniejszych oporów i bez wstydu wyznać, że jego zdaniem, elektorat Prawa i Sprawiedliwości to śmierdząca bezużyteczna hołota, która gdyby nie pracowici i uczciwie płacący podatki wyborcy Platformy Obywatelskiej, dawno by zdechła w smrodzie, który sama sobie wyprodukowała.
Oczywiście dla kogoś kto wystarczająco dużo czasu spędza na blogach, tego typu opinie nie robią większego wrażenia, natomiast wydaje mi się, że jeśli przejrzeć wszystkie dotychczasowe wypowiedzi tak zwanych osób publicznych, czegoś takiego dotychczas-śmy nie mieli. Ani Sławomir Nowak, ani Rafał Grupiński, ani nawet Donald Tusk – choć zdarzały im się różne koncepty – tego akurat powiedzieć się nie odważyli. A tu – proszę bardzo. Przychodzi socjolog Markowski i wali równo to co mu serce każe: wyborcy PiS-u to ludzie w znaczniej części schorowani, jednak połowa z nich to zwykli symulanci, którym „nic nie dolega”, tyle że nie chce im się pracować, więc gniją przed telewizorami, które wyłudzili za jakieś kredyty, i żebrzą u wyborców Platformy Obywatelskiej o wsparcie. A później, zamiast choćby okazać im wdzięczność, głosując w wyborach jak należy, pyskują. Oto socjolog, kurwa jego mać.
I oto też sytuacja, w jakiej znalazła się Polska przed nieuniknioną – jak wszystko na to wskazuje – zmianą politycznej sytuacji. Z jednej strony mamy Naród, w znacznej części przez elity rządzące sprowadzony do pozycji ubogiego petenta, a drugiej władzę, patrząca na ów Naród z pogardą i obrzydzeniem. Bo nie oszukujmy się – kiedy socjolog Markowski mówi owej trzykrotnej przewadze, on doskonale wie, że kłamie jak bura suka. On świetnie wie, że jeśli już mówić o trzykrotnej przewadze, to ów wektor skierowany jest w przeciwna stronę. I on doskonale też wie, że jedyne co mu pozostaje, to się zesrać ze strachu. I jeśli on jako pierwszy ujawnił owe pokłady przerażenia, to wyłącznie dlatego, że mało kto z nich nie jest aż tak zdesperowany.
Markowski wie, co przed nim. Wie to bardzo dobrze. A ja myślę sobie, że ponieważ przed nami z kolei, jak by nie patrzeć, jeszcze pozostało jeszcze trochę czasu na ostateczne rozstrzygnięcia, wielu z jego kumpli szybko się zorientuje, że należy koniecznie zmienić ton myśli i wypowiedzi. I zostanie zaledwie paru tych najgłupszych. Wśród nich Markowski. Za niego więc weźmiemy się w pierwszej kolejności. Co wcale nie znaczy, że reszcie ujdzie na sucho.

Gabriel Maciejewski, kolega mój, a przy okazji wydawca obu moich książek, wciąż nalega, bym tu u siebie publikował listę miejsc, gdzie można kupować nasze książki. Z tego co obserwuje, to głównie działa na jego sprzedaż, niemniej, proszę uprzejmie, i wszystkich zachęcam do tego, by się tam zgłaszać. Również, informuję, że jak idzie o moje książki, obie można kupować też tutaj. Z dedykacją w bonusie i bez kosztów wysyłki. Ponieważ jednak życie idzie swoją ścieżką i zmienia się niechętnie, bardzo też namawiam do finansowego wspierania tego bloga pod podanym obok numerem konta. Dziękuję.

Księgarnia Wojskowa, Tuwima 34, Łódź
Księgarnia przy ul. 3 maja Lublin
Tarabuk – Browarna 6 w Warszawie
Ukryte Miasto – Noakowskiego 16 w Warszawie
W sklepie FOTO MAG przy stacji metra Stokłosy w Warszawie
U Karmelitów w Poznaniu, Działowa 25
W księgarni Gazety Polskiej w Ostrowie Wielkopolskim
W księgarni Biały Kruk w Kartuzach
W księgarni „Wolne Słowo” w Katowicach przy ul. 3 maja.
W księgarniach internetowych Multibook i „Książki przy herbacie” oraz w księgarni „Sanctus” w Wałbrzychu.

piątek, 26 października 2012

O ludziach którzy czekają na notariusza

Moja starsza córka – ta którą wydymali biotechnodzy z Krakowa – otrzymała wczoraj telefon. Kobieta z drugiej strony spytała: „Czy mogę mówić z notariuszem?” Dziecko moje powiedziało grzecznie, że ani nie jest notariuszem, ani żadnego w okolicy nie widzi, na co kobieta spytała: „A z kim rozmawiam?” Ponieważ ona – o ile oczywiście akurat nie kłóci się ze mną – jest chorobliwie grzeczna, tak samo grzecznie się przedstawiła, i – ponieważ też ma jeszcze bardziej niż ja wyostrzoną intuicję – zapytała nieśmiało: „A może chciała pani rozmawiać z wolontariuszem?” No i okazało się, że tak. Że owa kobieta chciała rozmawiać z wolontariuszem, lub notariuszem – wszystko jedno – w sprawie wizyty, która się miała odbyć następnego dnia. No i wcale się nie pomyliła. Dzwoniła na jak najbardziej właściwy numer i chciała prosić o przesunięcie terminu, bo po południu ona idzie gdzieś sprzątać, czy coś, natomiast obiecuje, że rano będzie też jej syn, bo z okazji tej wizyty on nie pójdzie do szkoły.
Rzecz w tym, że najstarsza Toyahówna, przez to, że tej pracy jak nie było, tak nie ma, i nawet jeśli się coś pojawia na horyzoncie, to czasu na zbijanie bąków szkoda, postanowiła wziąć udział w projekcie dobroczynnym o nazwie „Szlachetna paczka”, a którego celem jest niesienie bardzo doraźnej pomocy ludziom w potrzebie. Pomysł jest bardzo standardowy: jeśli ktoś znalazł się na granicy nędzy, nie chce żebrać, i jego jedynym sposobem na przeżycie jest zwrócenie się o pomoc do jednostek tę pomoc organizujących, może aplikować do owej „Szlachetnej Paczki” i jeśli się okaże, że spełnia podstawowe warunki, ową pomoc otrzyma. Zadaniem wspomnianych wolontariuszy jest odwiedzanie owych rodzin i odebranie bardzo precyzyjnych informacji, które mają pomóc wyeliminować osoby, które nie gwarantują, że pomoc jaką otrzymają dobrze wykorzystają. Jednym z nich jest moje dziecko.
Pani która zadzwoniła do Toyahówny była niezwykle miła i bardzo wystraszona. Oczywiście, możliwe jest, że jej słowa „woluntariusz” i „notariusz” się pomyliły tylko dlatego, że całą sytuacja była bardzo skrępowana. Może tez być jednak tak, że ona nie wie, że to są dwie różne rzeczy i gdyby na przykład znała jeszcze słowo „kwestionariusz”, to by poprosiła o rozmowę z owym kwestionariuszem. I mam wielką nadzieje, że wśród czytelników tego bloga nie ma nikogo, komu by przyszło do głowy sądzić, że ja sobie w tej chwili stroję żarty. Bo w tym co ja piszę nie ma śladu nie dość że drwiny, to nawet humoru. Tak się składa, że jestem w nastroju do tego stopnia poważnym, że za chwilę się pobeczę.
W swoim „Elementarzu” jedno z haseł poświęciłem liberalizmowi. Pozwolę sobie zacytować:
System, który każe człowiekowi wierzyć, że jego powodzenie jest zasługą systemu właśnie, natomiast jego porażka, jego osobistą winą. Z tego właśnie powodu, jedni liberałowie, kiedy słyszą głos ‘poniżonych i bitych’, zatykają sobie uszy, a inni nachylają się nad tymi co proszą o zmiłowanie z zaciekawieniem i pytają: ‘A dlaczego wy uważacie, że wasze problemy są moimi problemami?’ Oczywiście, liberałowie twierdzą, że to nieprawda, że oni chcą tylko ludziom dać wędkę, i takie tam. Tyle że ja akurat nie widziałem jednego z nich, który by szedł z wędką. Może dlatego, że sami łowią na prąd”.
I oto teraz tak sobie myślę, że jeśli kiedyś dojdzie do procesu, gdzie na ławie oskarżonych usiądzie paru dziś najbardziej aktywnych polskich liberałów, i ja tam zostanę wezwany na świadka, to opowiem tę historię, i oni wszyscy pójdą siedzieć. A jeśli któryś spróbuje pyskować, to klucz od jego celi wyrzuci się do kibla.

Gabriel Maciejewski, kolega mój, a przy okazji wydawca obu moich książek, prosił mnie, żebym tu u siebie publikował listę miejsc, gdzie można kupować nasze książki. A więc proszę uprzejmie, i wszystkich zachęcam do tego, by tam się zgłaszać. Również, informuję, że i tu można kupić obie moje książki. Z dedykacją w bonusie i bez kosztów wysyłki. Ponieważ jednak życie idzie swoją ścieżką i zmienia się niechętnie, bardzo też namawiam do finansowego wspierania tego bloga pod podanym obok numerem konta. Dziękuję.

Księgarnia Wojskowa, Tuwima 34, Łódź
Księgarnia przy ul. 3 maja Lublin
Tarabuk – Browarna 6 w Warszawie
Ukryte Miasto – Noakowskiego 16 w Warszawie
W sklepie FOTO MAG przy stacji metra Stokłosy w Warszawie
U Karmelitów w Poznaniu, Działowa 25
W księgarni Gazety Polskiej w Ostrowie Wielkopolskim
W księgarni Biały Kruk w Kartuzach
W księgarni „Wolne Słowo” w Katowicach przy ul. 3 maja.
W księgarniach internetowych Multibook i „Książki przy herbacie” oraz w księgarni „Sanctus” w Wałbrzychu.

I oczywiście na stronie www.coryllus.pl

czwartek, 25 października 2012

O potrzebie ścisłości (gdyby ktoś nie wiedział)

Jak niezwyciężone przekleństwo wraca sprawa Smoleńska. Oto okazuje się, że i grób prezydenta Kaczorowskiego został – przez tego, co w te wskazówki nieustannie wpycha swój kosmaty ogon – zbezczeszczony, zanim jeszcze w ogóle myśl o nim nawiedziła ludzi mu bliskich. Wpatrujemy się w to co się znów produkuje przed naszymi oczami, i wiemy, ze tego już się zatrzymać nie da. Że to już jest fala, której nic nie zatrzyma. To fala, która najpierw zaleje ich domy, ich obejścia i w końcu dopadnie ich samych. By ostatecznie zgnili w tym szlamie.
Sformułowałem już tu na blogu, i pośrednio też w innych dostępnych mi miejscach, apel, by po tych wszystkich latach przestać się zabawiać Smoleńskiem, jako kolejną okazją do wzbudzania w sobie uczuć patriotycznych, lecz skupić się na czujnym wyczekiwaniu dnia, kiedy, jak to lubią mówić nasi bracia rastafarianie – Babilon upadnie. Czas biegnie szybciej niż jesteśmy w stanie sobie to uświadomić. Pewnie wielu z nas zna to świadectwo rozumu i ciepłej ludzkiej wrażliwości, ale skoro już jesteśmy w temacie, to proszę sobie odświeżyć serca i dusze. Choćby po to, by na dobre darować sobie nowy film Gadowskiego – czy kogokolwiek tam jeszcze mamy – o Smoleńsku.


1.
Pana Cogito
niepokoi problem
z dziedziny matematyki stosowanej

trudności na jakie napotyka
przy prostych operacjach arytmetycznych

dzieci mają dobrze
dodają jabłko do jabłka
odejmują ziarnko od ziarnka
rachunek się zgadza
przedszkole świata
pulsuje bezpiecznym ciepłem

zmierzono cząstki materii
zważono ciała niebieskie
i tylko w sprawach ludzkich
panoszy się karygodne niedbalstwo
brak ścisłych danych

po bezkresach historii
krąży widmo
widmo nieokreśloności

ilu Greków zginęło pod Troją
- nie wiemy

podać dokładne straty
po obu stronach
w bitwie pod Gaugamelą
Azincourt
Lipskiem
Kutnem

a także liczbą ofiar
białego
czerwonego
brunatnego
- ach kolory niewinne kolory -
terroru

- nie wiemy
naprawdę nie wiemy

Pan Cogito odrzuca sensowne wyjaśnienie
że było to dawno
wiatr przemieszał popioły
krew spłynęła do morza

sensowne wyjaśnienia
potęgują niepokój
Pana Cogito

bo nawet to
co dzieje się na naszych oczach
wymyka się cyfrom
traci wymiar człowieczy

gdzieś musi tkwić błąd
fatalny defekt narzędzi
albo grzech pamięci

2.
kilka prostych przykładów
z rachunkowości ofiar

dokładną ilość zabitych
w katastrofie lotniczej
łatwo jest ustalić

ważne dla spadkobierców
i pogrążonych w żalu
towarzystw asekuracyjnych
bierzemy listę pasażerów
i załogi
przy każdym nazwisku
stawiamy krzyżyk

nieco trudniej
w przypadku
katastrof kolejowych

trzeba złożyć na powrót
rozszarpane ciała
aby żadna głowa
nie została bezpańska

w czasie klęsk
elementarnych
rachunek
staje się
skomplikowany

liczymy ocalałych
a niewiadomą resztę
która nie jest ani żywa
ani definitywnie martwa
określa się dziwacznym mianem
zaginionych

mają jeszcze szanse
aby powrócić do nas
z ognia
wody
wnętrza ziemi

jeśli wrócą - to dobrze
jeśli nie wrócą - trudno

3.
teraz Pan Cogito
wchodzi
na najwyższy chwiejny
stopień nieokreśloności
jak trudno ustalić imiona
wszystkich tych co zginęli
w walce z władzą nieludzką

dane oficjalne
pomniejszają ich liczbę
raz jeszcze bezlitośnie
dziesiątkują poległych

a ciała ich znikają
w przepastnych piwnicach
wielkich gmachów policji

świadkowie naoczni
oślepieni gazem
ogłuszeni salwami
strachem i rozpaczą
skłonni są do przesady

postronni obserwatorzy
podają cyfry wątpliwe
opatrzone haniebnym
słówkiem "około"

a przecież w tych sprawach
konieczna jest akuratność
nie wolno się pomylić
nawet o jednego

jesteśmy mimo wszystko
stróżami naszych braci

niewiedza o zaginionych
podważa realność świata
wtrąca w piekło pozorów
diabelską sieć dialektyki
głoszącej że nie ma różnicy
między substancją a widmem

musimy zatem wiedzieć
policzyć dokładnie
zawołać po imieniu
opatrzyć na drogę

w miseczkę z gliny
proso mak
kościany grzebień
groty strzał
pierścień wierności

amulety

Nie mam pewności, czy tu akurat wypada, ale ponieważ jest jak jest, zaryzykuję. Proszę wspierać ten blog w miarę swoich możliwości - a choćby i poniżej - pod podanym obok numerem konta. Dziękuję.

środa, 24 października 2012

Jeszcze raz o zabawie w straszny ból

Nie bardzo wiem, jak się rozkładają proporcje między tymi czytelnikami mojego bloga, którzy znają mnie tylko z Salonu24, a tymi, którzy trzymają się tylko toyah.pl, i wreszcie tymi, którzy czytają mnie i tu i tu. A zatem, nie mam bladego pojęcia, czy jeśli ja umieszczę jakiś tekst w Salonie24, to czy wszyscy ci, którzy lubią przychodzić tutaj, o nim wiedzą. Właśnie ten kierunek mnie najbardziej interesuje, bo jak idzie o ruch w kierunku odwrotnym, jestem dość obojętny.
No i ten właśnie dylemat sprawia, że ja na przykład nie wiem też, czy wszyscy ci, którzy przychodzą tu codziennie, żeby zobaczyć, jak mi się układa, mieli okazję zapoznać się z tekstem, jaki napisałem właśnie w Salonie24 o tym, jak to dziennikarz Witold Gadowski, w reakcji na śmierć Przemysława Gintrowskiego postanowił zorganizować sobie swoją dalsza karierę. Jakkolwiek się sprawy mają, nie będę go tu powtarzał, natomiast zdecydowanie zachęcam do zajrzenia do owego tekstu pod adresem http://osiejuk.salon24.pl/457033,gadowski-ptak-nie-do-konca-niebieski i zapoznanie się z faktami, w moim odczuciu niezwykle inspirującymi do przemyśleń.
Krótko mówiąc, wszystko wskazuje na to, że swego czasu Witold Gadowski – dziennikarz „niepokorny” pełną gębą – uznał, że nie byłoby źle napisać parę patriotycznych piosenek – najlepiej poświęconych Smoleńskiej Katastrofie – i zachęcić samego Gintrowskiego, by do tych tekstów napisał muzykę. A wszystko to po to, by z okazji trzeciej rocznicy Katastrofy niejako odtworzyć słynny poetycko-muzyczny duet Gintrowski-Herbert. Jak się dalej ów szczególny projekt rozwijał, nie wiemy do końca, bo tak się nieszczęśliwie dla nas wszystkich stało, że Przemysław Gintrowski najpierw ciężko się pochorował, potem od nas odszedł, Gadowski został na lodzie i praktycznie tylko on dziś może występować w roli świadka. Z tego jednak co wiem, i czego się mogę domyślać, było tak, że Gintrowski – czy to przez swoją chorobę, czy zwyczajnie niechętny owej inicjatywie – Gadowskiego zbył, i rolę kompozytora wzięła na siebie jakaś pannica z Wrocławia, i teraz to ona z Gadowskim planują tworzyć duet Gintrowski-Herbert. Problem tylko w tym, że wszystko wskazuje na to, że owa inicjatywa będzie się już realizowała pod patronatem Przemysława Gintrowskiego i pod nazwą „Niedokończone dzieło Przemka”.
Bezczelna dezynwoltura z jaką Gadowski zabrał się do roboty poszła tak daleko, że w pewnym momencie, zapytany o to, kto to jego gówno będzie teraz śpiewał, Gadowski odpowiedział, że o tym zadecyduje on, Konstancja Kochaniec z Wrocławia i… sam Przemek.
Napisałem więc komentarz do tych wydarzeń, zamieściłem go na blogu w Salonie24, wywołał on pewną dość żywą reakcję i oto nagle pojawił się zarzut, że ja w ogóle nie rozumiem o co chodzi i przez to moje niezrozumienie, Gadowskiego osądzam niesprawiedliwie. Bo otóż Gadowski wcale tych dwóch „smoleńskich” wierszy nie pisał z myślą o swoim lansie, a z Gintrowskim się też nie zadawał dla swojej próżności, tylko te dwa wybitne utwory miały powstać z myślą o filmie, jaki Gadowski planuje nakręcić na temat Katastrofy Smoleńskiej. Film Gadowskiego ma być niezwykle poruszający i patriotyczny, a te piosenki miały owe dzieło wyłącznie zilustrować. A zatem, jeśli Gadowski postanowił zostać poetą i autorem pieśni, to tylko dla sztuki, a nie z powodu jakiegoś przykrego debetu.
Ja już mam tak uformowane spojrzenie na to co się w Polsce dzieje od wielu, wielu lat, że dla mnie ta informacja stanowiła ostatni gwóźdź do trumny Witolda Gadowskiego. O ile wcześniej myślałem, że Gadowski pomyślał sobie tylko, że zbliża się ta trzecia rocznica i fajnie by było z tej okazji sobie patriotycznie pośpiewać, a skoro Kukiz jest do bani, a inni mało zainteresowani, to on coś przygotuje wspólnie z Gintrowskim, to teraz już wiem, że chodziło wyłącznie o biznes. Że te piosenki były dla niego taką samą częścią planu, jak – dajmy na to – zamówienie ilustracji muzycznej do tego filmu u jakiegoś Rubika, czy Preisnera. A więc tu już naprawdę, jak idzie o Gadowskiego, nie ma o czym gadać.
Jest natomiast problem kolejnego filmu o Smoleńsku. Na ten tamten nakręcono już dokładnie wszystko, co można było nakręcić. Mieliśmy Gargas, mieliśmy Lichocką, mieliśmy Pospieszalskiego i Stankiewicz; mieliśmy wreszcie całą kupę jakiś pomniejszych projektów. Patriotycznie zorientowane media od ponad dwóch lat powiedziały o tej zbrodni wszystko, co powiedzieć trzeba było, ale też wszystko, czego mówić nawet nie było warto. Bloger Free Your Mind opublikował w Sieci ponad 1000 stronicowe dzieło, o tym, że żadnej katastrofy nie było, lecz doszło do zwykłej egzekucji. Doszło więc do sytuacji, że temat – jak idzie o jego walor publicystyczny – się zwyczajnie skończył, i w tej chwili cały wysiłek można skierować już wyłącznie na prace tak zwanej Komisji Macierewicza, na doprowadzanie do wyjaśnienia wszystkich szczegółów, wskazanie winnych, wygranie zbliżających się wyborów i postawienie morderców przed sądem. O czym bowiem może być film, który nagle, wręcz rzutem na taśmę, chce robić Gadowski? Czy on może dla nas przygotował jakieś szczególnie nowe rewelacje? Czy może on ma jakieś informacje, których Komisja Macierewicza przegapiła? A może on chce to wszystko tylko pokazać raz jeszcze, tyle że piękniej i jaśniej, niż jakaś Lichocka, czy Stankiewicz? A może chodzi tylko o wzruszenia? Może plan jest taki, żebyśmy my – ludzie przeżywający tę posmoleńską traumę jeszcze raz się popłakali, tyle że mocniej i szczerzej? A do tego przydałby się duet Gintrowski-Gadowski.
Jak mówię, każdy kto dziś planuje kręcić kolejny tak zwany „film o Smoleńsku”, robi to wyłącznie z tego powodu, że wcześniej albo się spóźnił do kolejki, albo dał się z niej wypchnąć, i ma jeszcze nadzieję, że jeszcze nie jest za późno. A jedynym efektem tego typu zachowania nawet nie będzie to, że powstanie coś, co na nikim nie zrobi żadnego wrażenia poza ściśle terapeutycznym, ale coś znacznie, znacznie gorszego. Każdy kolejny bowiem film na temat Smoleńska, każda kolejna książka, każdy kolejny projekt artystyczny, każda kolejna hipoteza mogą już tylko zaszkodzić Sprawie w taki sposób, że ów chaos, który ludzi zwyczajnie powoli zaczyna męczyć, się już tylko pogłębi. Bo każda kolejna dyskusja na temat Smoleńska, która wychodzi poza to, czym się zajmuje komisja Macierewicza nie służy niczemu dobremu. Nawet jeśli ma ona na celu wyłącznie podtrzymywanie nastroju.
Niedawno, jak wszyscy wiemy, w Sieci ukazała się seria profesjonalnie zrobionych zdjęć przedstawiających zmasakrowane w Smoleńskiej Katastrofie ciało Prezydenta. W reakcji na ową profanację, niemal cały cywilizowany świat zaapelował o to, by nie wchodzić na strony na których owe zdjęcia są zamieszczane, i w ten przynajmniej sposób zaprotestować przeciwko temu zbydlęceniu. I oto wybitny bloger – jak najbardziej „nasz” – niejaki Seawolf pochwalił się, że on do tych zdjęć dotarł bez najmniejszego problemu „w dwie minuty” i „oczywiście” sobie je pooglądał. Dlaczego? Bo on jeszcze raz chciał przeżyć to okrucieństwo i jeszcze raz wzbudzić w sobie tę nienawiść do ruskich morderców. Jeśli ktoś myśli, że ja żartuję, lub przesadzam, proszę posłuchać:
„Znalezienie ich zajęło mi dwie minuty, oczywiście zajrzałem, po to, by w strasznym bólu jeszcze raz obejrzeć sobie, w jakim stanie były ciała naszej elity w tym smoleńskim błocie. I myślę, że po to je nam znowu podrzucono, by w tą ciągle niezagojoną ranę wcisnąć ruski bucior. Może ktoś chce nam jednak coś nimi pokazać? Albo na coś zwrócić uwagę?”
A więc to jest właśnie tego rodzaju sport. Chodzi o to, komu się uda pokazać „straszniejszy ból”. A że przy okazji można coś zgarnąć dla siebie, to w końcu czemu nie? Różnica jest tylko taka, że jedni wykorzystują do tego swoje talenty artystyczne, a inni tylko sprawność w googlowaniu. Osobiście, jednych i drugich zachęcam do zrobienia porządków. Przede wszystkim w swoich głowach. W końcu idą Święta.

Gabriel Maciejewski, kolega mój, a przy okazji wydawca obu moich książek, prosił mnie, żebym tu u siebie publikował listę miejsc, gdzie można kupować nasze książki. A więc proszę uprzejmie, i wszystkich zachęcam do tego, by tam się zgłaszać. Również, informuję, że i tu można kupić obie moje książki. Z dedykacją w bonusie i bez kosztów wysyłki. Ponieważ jednak życie idzie swoją ścieżką i zmienia się niechętnie, bardzo też namawiam do finansowego wspierania tego bloga pod podanym obok numerem konta. Dziękuję.

Księgarnia Wojskowa, Tuwima 34, Łódź
Księgarnia przy ul. 3 maja Lublin
Tarabuk – Browarna 6 w Warszawie
Ukryte Miasto – Noakowskiego 16 w Warszawie
W sklepie FOTO MAG przy stacji metra Stokłosy w Warszawie
U Karmelitów w Poznaniu, Działowa 25
W księgarni Gazety Polskiej w Ostrowie Wielkopolskim
W księgarni Biały Kruk w Kartuzach
W księgarni „Wolne Słowo” w Katowicach przy ul. 3 maja.
W księgarniach internetowych Multibook i „Książki przy herbacie” oraz w księgarni „Sanctus” w Wałbrzychu.

I oczywiście na stronie www.coryllus.pl

wtorek, 23 października 2012

O ludziach poturbowanych przez świat

W ostatnich dniach, tak się niefortunnie złożyło, że znacznie więcej czasu spędzałem w Salonie24, niż tutaj i, powiem szczerze, że refleksje jakie mnie naszły są niewesołe bardzo. Otóż mam wrażenie, że znaczna część tej przestrzeni, jaka jest wyznaczana przez tak zwaną blogosferę, to – pomijając osoby na służbie – to głupcy i wariaci. Głównie chyba jednak wariaci. W dodatku, oni się wszyscy świetnie znają i w ten sposób tworzą swego rodzaju klub.
Ktoś się mnie spyta, co mnie to w ogóle obchodzi. Mam przecież swoje zadania, swoje problemy, więc szlag ich z ich szaleństwem trafił. No więc, tak by się to pozornie mogło wydawać, jednak rzecz w tym, że ja – jak by nie patrzeć, również jestem częścią tego środowiska, więc ich obłęd siłą rzeczy wpływa na moją reputację. Proszę mi więc pozwolić na pewną refleksję, która, mam nadzieję, pozwoli mi zrzucić z siebie choćby część tego brudu.
Otóż kiedy jeszcze pracowałem w szkole na zwykłych, tradycyjnych zasadach, gdzie ja jestem nauczycielem i wychowawcą z dziennikiem i całą kupą obowiązków w żaden sposób nie związanych z samym uczeniem, obowiązywała jeszcze tak zwana stara matura. Polegała ona głównie na tym, że ci, których nauczyciele z jakiegoś powodu nienawidzili, oblewali ją, albo dostawali złe oceny, natomiast cala reszta była albo wyciągana z kłopotów za uszy, albo na siłę awansowana do pozycji prymusów. Wszystko oczywiście odbywało się na terenie szkoły, o wszystkim decydowali dyrekcja i nauczyciele, i nie było takiego sposobu, by ktoś do kogoś miał o cokolwiek pretensje.
Ponieważ egzaminy ustne były w całości przygotowywane i przeprowadzane przez lokalnych nauczycieli, pewnego dnia dostałem zlecenie od dyrektora na przygotowanie 35 zestawów maturalnych z języka angielskiego. Zabrałem się do tej roboty z autentyczną pasją i po pewnym czasie zestawy były gotowe. Do dziś nie mogę wyjść z podziwu dla tego co zrobiłem. Otóż najpierw przygotowałem 35 fantastycznych zupełnie tekstów, albo wziętych z fragmentów jakichś książek, czy z gazet, albo napisanych osobiście, napisałem do każdego z nich po pięć pytań sprawdzających rozumienie tekstu pisanego, umieściłem to na stronie pierwszej, a następnie, na drugiej stronie powymyślałem po trzy zadania do każdego z podstawowych zagadnień gramatycznych, no i na koniec po pięć tematów do dyskusji, z możliwością wyboru jednego.
Bez fałszywej skromności, nawet po latach muszę stwierdzić, że to były najlepsze zestawy maturalne jakie znam. System jednak był taki, że nie można było wykorzystywać na maturze zestawów szkolnych, o ile nie zostały one wcześniej zatwierdzone przez specjalnego doradcę metodycznego z tak zwanego Wojewódzkiego Ośrodka Metodycznego. Wziąłem więc swoje zestawy i poszedłem z nimi do tego WOM-u, a tam zostałem skierowany do człowieka, który się zajmował językiem angielskim. Człowiek rzucił na te papiery okiem, powiedział, że je musi przejrzeć, i kazał wrócić za tydzień. Wróciłem za tydzień, on mi oświadczył, że wszystko jest okay i dał odpowiedni papier z podpisem i pieczątką. Poprosiłem go, by mi jeszcze oddał moje zestawy, na co on zrobił fałszywą jak jasna cholera minę i poinformował mnie że sądząc, że ja mam swoją kopie, te moje kartki normalnie… wyrzucił.
Ja oczywiście już wtedy świetnie widziałem, że on ich wcale nie wyrzucił, ale bardzo starannie zachował dla siebie, by je wykorzystywać przez najbliższe lata na prowadzonych niewątpliwie przez siebie korkach, albo ewentualnie je komuś sprzedał. Wiem to, bo, jak już powiedziałem, to były naprawdę fantastycznie dobre zestawy i nawet ktoś taki jak on nie mógł tego nie widzieć.
Dosyć marna jest ta historia, jednak w tym całym swoim smutku, ma ona coś bardzo pocieszającego. Okrutnego, ale pocieszającego. Mianowicie epilog. Otóż proszę sobie wyobrazić, że ja tego metodyka niekiedy spotykam. On już jest – podobnie zresztą jak ja – odpowiednio starszy, ale nie ma możliwości, bym go pomylił. To jest oczywiście on. Chodzi po mieście, podobnie jak ja, tyle że zawsze z takim małym plecaczkiem na ramieniu, i przede wszystkim robi wrażenie, jakby przemieszczał się z lekcji na lekcję, a z drugiej strony, nie ulega wątpliwości, że on jest psychicznie chory. Nie wiem, jak to jest u innych, ale ja mam bardzo mocne przekonanie, że człowieka psychicznie chorego, można bardzo szybko rozpoznać. I ja wcale nie mówię tu o tych, którzy coś wrzeszczą, machając rekami i robiąc dziwne miny. Ja mówię o ludziach, którzy to mają w oczach. Tę straszną chorobę, która tak naprawdę w pełni ujawnia się wtedy, gdy oni wracają do domu. I są tam już zupełnie sami. Otóż, jak idzie o „mojego” metodyka – on ma to zdecydowanie w oczach. Ten obłęd.
Mam bardzo bliską koleżankę, która kiedyś, skutkiem całej serii bardzo niefortunnych zdarzeń, na pewien czas wpadła w bardzo poważną psychiczną chorobę. Choroba ta była tak okropna, że sam czuje lęk, by o niej opowiadać. Powiem więc tylko, że to była choroba wyjątkowo ponura, a ona sama opowiedziała mi kiedyś – już po wielu latach – że nie ma nic straszniejszego, niż zachorować psychicznie. Że to jest coś absolutnie najgorszego. I że ona nikomu doświadczenia czegoś podobnego nie życzy.
A więc jakoś mi głupio. Spotykam tego człowieka stosunkowo często – częściej niż miałbym na to ochotę – widzę ów obłęd zarówno w jego spojrzeniu, jak i nawet w sposobie, w jaki chodzi, i myślę sobie, że ja już wiem, o co chodzi w tych ulotkach, które wyprodukowała ostatnio jedna ze szkół języka angielskiego w Katowicach. Że oto u nich mianowicie „nie uczą kosmici”. Trochę zastanawiałem się, o co może chodzić z tymi kosmitami. Jak może wyglądać nauczyciel-kosmita? Co oni, w tym swoim żartobliwie-młodzieńczym żargonie mogli mieć na myśli, przechwalając się tym, że u nich kosmici nie pracują? I od razu myślę o tym metodyku, który ukradł mi moje zestawy maturalne. To on musi być owym nauczycielem-kosmitą.
Z drugiej jednak strony, nie wiem, czy mam tak zupełnie do końca rację. Bo kto wie? Może to nie chodzi o wariatów? Może autorom tego grepsu chodziło o zwykłych, starych nauczycieli, takich jak ja, którzy są już za starzy by grać rock’n’rolla, ale zbyt młodzi by umrzeć. Może to my jesteśmy tymi kosmitami, dla których w tym zawodzie pracy już raczej nie ma. Może to tak faktycznie poszło tylko o mnie, a on jest tu wyłącznie pewnym bonusem. Żebyśmy się do końca nie zanudzili.
Tak czy inaczej, żal mi go jak cholera. Gdybym wiedział, co go czeka, dał bym mu te zestawy, i dołączył do nich osobistą dedykację, z równie osobistym upoważnieniem do tego, by je wykorzystał w dowolny sposób. Byle nie musiał oszaleć. A – mam co do tego bardzo mocne przekonanie – również dziś nie wrzucać swoich komentarzy, a kto wie czy też nie dłuższych notek, w takim choćby Salonie24.

Gabriel Maciejewski, kolega mój, a przy okazji wydawca obu moich książek, prosił mnie, żebym tu u siebie publikował listę miejsc, gdzie można kupować nasze książki. A więc proszę uprzejmie, i wszystkich zachęcam do tego, by tam się zgłaszać. Również, informuję, że i tu można kupić obie moje książki. Z dedykacją w bonusie i bez kosztów wysyłki. Ponieważ jednak życie idzie swoją ścieżką i zmienia się niechętnie, bardzo też namawiam do finansowego wspierania tego bloga pod podanym obok numerem konta. Dziękuję.

Księgarnia Wojskowa, Tuwima 34, Łódź
Księgarnia przy ul. 3 maja Lublin
Tarabuk – Browarna 6 w Warszawie
Ukryte Miasto – Noakowskiego 16 w Warszawie
W sklepie FOTO MAG przy stacji metra Stokłosy w Warszawie
U Karmelitów w Poznaniu, Działowa 25
W księgarni Gazety Polskiej w Ostrowie Wielkopolskim
W księgarni Biały Kruk w Kartuzach
W księgarni „Wolne Słowo” w Katowicach przy ul. 3 maja.
W księgarniach internetowych Multibook i „Książki przy herbacie” oraz w księgarni „Sanctus” w Wałbrzychu.

I oczywiście na stronie www.coryllus.pl.

niedziela, 21 października 2012

Jeszcze o ostatecznym rozwiązaniu kwestii niemieckiej

Wydaje mi się, że Niemcom jako Niemcom poświęciłem tu dwie, albo trzy notki. Jedna z nich nawet nosiła najbardziej jednoznaczny z możliwych tytuł, czyli „Niemiectwo”, a opisałem w niej historię opowiedzianą mi kiedyś przez mojego dziś już świętej pamięci wujka, który w czasie wojny był małym dzieckiem i pewnego dnia został dostał od jakiegoś Niemca pięścią w twarz, tylko przez to, że się kręcił po okolicy i mu zasłaniał świat. To co mnie w tej historii poruszyło najbardziej, to nie tyle to, że mój wujek od tego Niemca oberwał, ale, że on do końca swojego życia pamiętał, jak wtedy pobiegł z płaczem do swojego ojca, i jak ten go przytulił, i jak mu drżały te jego wielkie, spracowane wiejskie dłonie. Opowiedziałem tę historię i zakończyłem wszystko refleksją, że może dla świata – no bo przecież ani dla całej naszej rodziny, ani nawet dla mnie, dziś tu piszącego ten tekst – lepiej by było, gdyby on temu szwabowi zwyczajnie poderżnął gardło. Tymi swoimi trzęsącymi się rękoma wziął nóż i poderżnął mu gardło od jego jednego szwabskiego ucha do drugiego.
Kiedy pisałem tamten swój tekst o Niemcach, chyba jeszcze nie znałem innej historii, której chyba jednak wciąż nie miałem okazji opowiadać, a która stanowi fragment wspomnień Roalda Dahla ze jego pobytu w Afryce, natomiast jak najbardziej dotyczy znanego nam już Mdisho z plemienia Muanumuezi. Otóż, jak niektórzy pewnie pamiętają, ostatni raz jak spotkaliśmy się z owym Mdisho, mieszkający w Afryce Anglicy szykowali się do wojny z Niemcami, a sam Mdisho tłumaczył Dahlowi, że to właśnie teraz, kiedy jeszcze wojna się nie zaczęła, jest najlepszy moment do tego, by wszystkich kręcących się po okolicy Niemców wymordować, i będzie spokój. Póki oni się niczego nie spodziewają i są całkowicie bezbronni, tylko ktoś kompletnie naiwny nie skorzystałby z okazji. Dahl tłumaczył Mdisho, że w cywilizowanym świecie tak się nie postępuje, a Mdisho mu z kolei objaśniał, że jego ojcowie zawsze uderzali pierwsi. I że on akurat o wiele lepiej rozumie to, niż jakieś bezsensowne czekanie.
No i wreszcie wojna została wypowiedziana, jak to ładnie ujął Dahl, rozległ się gwizdek i mecz się rozpoczął. Sam Dahl został natychmiast powołany do wojska, mianowany oficerem i wysłany z grupą czarnych żołnierzy na drogę z Tanganiki do dzisiejszego Mozambiku, by tam zatrzymać i internować wszystkich uciekających z miasta Niemców. Kiedy on tam stał na tej drodze i czekał na rozwój wypadków, Mdisho nie czekał na nic. Przybrał strój wojenny, porwał ze ściany należącą do Dahla pamiątkową muzułmańską szablę, pięknie grawerowaną scenami z życia Proroka, i popędził do domu najbliższego znanego sobie Niemca, miejscowego plantatora sisalu. Niezwykła jest owa opisywana przez Dahla scena, kiedy to Mdisho biegnie przez chyląca się ku wieczorowi, a następnie już nocną Afrykę, z tą szablą w dłoni, godziny mijają, a on ma w głowie tylko to jedno – trzeba zabić Niemca, zanim Niemiec zabije ciebie.
No i wpada do tego domu, biegnie przez jeden pokój, potem drugi, wreszcie wpada do ogrodu, a tam stoi ten Niemiec i pali w ognisku jakieś papiery. No i oczywiście, jak się domyślamy, nie ma żadnych negocjacji, żadnych deklaracji, ani nawet żadnych zaklęć. Mdisho robi najpierw jeden zamach potem poprawia drugim, i obcina Niemcowi głowę. A potem, tak samo szybko i tą samą drogą, wraca do swojego domu.
Bardzo znamienna jest natomiast rozmowa, do jakiej w tej sprawie dochodzi między Dahlem a Mdisho. Mdisho w bezgranicznym uniesieniu opowiada mu o swoim zwycięstwie, a Dahl, zmartwiony jak cholera, musi go wręcz błagać, by nikomu pod żadnym pozorem nie wspominał o tym, co zrobił, bo zostanie aresztowany i pewnie surowo ukarany. „Dobrze postąpiłeś. Zachowałeś się jak bohater”, mówi mu Dahl. „Tylko, pamiętaj, nie mów o tym nikomu”.
Przypomniała mi się tamta scena kiedy wpadł mi w ręce któryś z ostatnich numerów „Warszawskiej Gazety”. Na samym dole strony tytułowej widnieje tytuł: „Hekatomba dokonana przez ‘szlachetny’ Wehrmacht”, a obok jest to zdjęcie. Malutkie skromne zdjęcie, jedno z tych starych, przymglonych historią czarno-białych zdjęć, które Niemcy podczas okupacji lubili pstrykać wszędzie tam, gdzie się pojawili. Oto jakiś budynek, na ziemi leży parę ciał świeżo rozstrzelanych mężczyzn, a nad tymi ciałami stoi dwóch innych, i czeka na swoją śmierć. Jeden z nich to chyba jeszcze młody chłopak. Drugi jest już zdecydowanie starszy. No i proszę sobie wyobrazić, że ten chłopak ma złożone na piersiach dłonie i płacze. Ale płacze nie tak, jak to czasem jedni ludzie płaczą, a drudzy na to patrzą i stwierdzają, że oto ktoś płacze. On płacze tak jak człowiek, który za chwile umrze i nie pozostaje mu nic innego jak właśnie się rozpłakać.
Ten co stoi obok niego już nie płacze. On wygląda trochę tak jak wyglądają pojedynkujący się na westernach kowboje. A więc stoi wyprostowany, z dzielnie wysuniętą do przodu piersią, nawet ręce trzyma tak jakby miał za chwilę sięgnąć po rewolwer. I wszystko wyglądałoby właśnie w ten sposób, gdyby nie to, że kiedy się przyjrzeć uważniej, to widać, że on nie czeka na swoją szansę, ale wyłącznie na śmierć. W całej jego postawie nie ma śladu skupienia, śladu niepewności. No i ma głowę uniesioną zbyt wysoko, i te dłonie są otwarte zbyt szeroko. Tego już akurat nie widać, ale mam wrażenie, że nawet jeśli on ma oczy otwarte, to patrzy gdzieś w dal, nad głowami tych Niemców, którzy przyjechali do jego miasta, by go zabić.
Co to za scena? Nieważne. Jedna z wielu wojennych scen z okupowanej Polski, której bohaterami nie byli ani polscy żołnierze, ani partyzanci, tylko zwykli Bogu ducha winni cywile. Każdego dnia zabijani przez Niemców. Patrzę więc na to z jednej strony ponure, a z drugiej tak podniośle uroczyste zdjęcie, i myślę sobie, że ci Niemcy to jednak nie byle jaki naród. Taka historia, taka kultura, takie aspiracje – a jak idzie o stronę emocjonalną, to wyłazi coś tak pomiędzy Muanumuezi a najbardziej spedalonym kozactwem, z tym może tylko zastrzeżeniem, że opcja kozacka byłaby tu zdecydowanie bardziej wyeksponowana. I powiem uczciwie, że ponieważ mamy wojnę i musimy dokonać jakiegoś wyboru, to ja bym zdecydowanie był za tym, żeby tam wpadł jakiś Murzyn z bogato inkrustowaną scenami z życia Proroka szablą, i im wszystkim poobcinał te szwabskie łby. I nawet nie po to, by było kulturalniej, ale zwyczajnie przyjemniej. Dla zwykłej ludzkiej satysfakcji.
Niemcy. Jasna cholera! Że się to jakimś cudem na tej naszej Ziemi uchowało. I nawet z tymi kartoflami nic nie wyszło. Ciekawe tylko czy to już naprawdę jest tylko melodia przeszłości? Bardzo liczę na to, że jednak nie.

Wszystkich, którzy podzielają moje emocje i uważają, że mają z tych tekstów jakikolwiek pożytek, zachęcam do wspierania tego bloga. W dowolny sposób, a więc przez kupowanie książek, wysyłanie na podany obok numer konta pieniędzy, lub wreszcie spędzanie tu każdego wolnego czasu. Dziękuję i obiecuję nie nawalić.

sobota, 20 października 2012

Przemo

Czytał tego bloga, lubił go, wspierał i komentował dość chętnie i często. Myślę, że wszyscy pamiętamy te jego komentarze z charakterystycznym podpisem:

Pozdr.
-------------------
GW nie kupuję.
TVN nie oglądam.
TOK FM nie słucham.
Na Rysiów, Zbysiów i Mira nie głosuję.

Byliśmy kolegami. Nie kumplami, bo znaliśmy się tylko stąd. Ale kolegami – owszem. Na tyle kolegami, że mieliśmy kontakt telefoniczny, że kiedyś zaprosił mnie, bym przyjechał do Krakowa na jego koncert, no a ja przyjechałem, uściskaliśmy się, a on mnie, na tyle na ile miał czas, ugościł.
Kiedy dowiedział się, że będę kandydował do Sejmu, zadzwonił do mnie i powiedział, że żałuje, że nie mieszka w Katowicach, bo głosowałby właśnie na mnie. Później go poprosiłem, by wymyślił dla mnie jakieś hasło wyborcze i zgodził się, bym je wykorzystał, podpisując jego imieniem i nazwiskiem. A on przysłał mi parę propozycji, powiedział, żebym sobie wybrał, co mi pasuje, no i że ja akurat z jego imieniem i nazwiskiem mogę robić co chcę. No i skończyło się tak, ze ta kampania była prowadzona pod jego patronatem. Powiem szczerze, że niczego nie żałuję.
Byliśmy kolegami, choć nie kumplami, więc o tym że umarł, dowiedziałem się przed chwileczką od pani Toyahowej, która z kolei usłyszała o tym przez radio. Nie wiem, czy był chory, czy może spotkał go jakiś wypadek. Wiem jednak, że już go z nami nie ma, i że to jest jeden z tych przypadków, kiedy pozostał mi ten cholerny numer telefonu w komórce, z którego już nigdy nie skorzystam. Wcześniej w ten sam sposób straciłem Annę Walentynowicz, a dziś jego. Bardzo to dziwny zbieg okoliczności.
Zły się ucieszył. Na szczęście, już w tym samym momencie zrozumiał, że z tego akurat nic nie dostanie. Zero. Nic.
Co za dzień! Niech spoczywa w pokoju.



O prawicy z gumowymi kaczuszkami

Ledwo co wczoraj opublikowałem w Salonie24 tekst poświęcony moralnej i intelektualnej sytuacji w jakiej znajdują się dziś tak zwane elity prawicowe. Temat ten przyszedł mi do głowy po tym, jak nagle sobie uświadomiłem, że po zbliżającym się nieuchronnie wyborczym zwycięstwie Prawa i Sprawiedliwości i ponownym objęciu stanowiska premiera przez Jarosława Kaczyńskiego, będzie musiała nastąpić jakaś, mniejsza czy większa, wymiana elit, i znaczna większość tych, którzy dziś występują to tu to tam jako tak zwani „nasi” opuści swoją niszę i utworzy najzwyklejszy mainstream. I od tego momentu to oni właśnie będą nas reprezentować w przekazie oficjalnym i o nas świadczyć. I w ten sposób rozpoczną ów proces stopniowej kompromitacji tego, co popularnie jest nazywane obozem patriotycznym.
Kiedy pisałem ten tekst, wydawało mi się, że problem jest tak ponury i tak dramatycznie wołający o zastanowienie się, że w ten sposób uda się mi rozpocząć jakąś dyskusję. Zwłaszcza po stronie tych z nas, którzy owszem, widzą, że nie jest najlepiej, ale wolą nie panikować i wierzyć, że jakoś to będzie. Niestety, tak jak to już niestety bywało wielokrotnie wcześniej, okazało się, że wszystko to rozpłynęło się albo w jakichś beztroskich żartach, albo w głupich złośliwościach, lub wręcz w przesunięciu tematu na boczny zupełnie tor. Sam zresztą się w znacznej mierze do tego przyczyniłem, sugerując dowcipnie jak cholera, że po zwycięstwie Prawa i Sprawiedliwości, kiedy już dojdzie do odpowiednich zmian w TVP, „Wiadomości” otrzymają nazwę „Uważamy Rze”, a główną prowadzącą zostanie żona pana redaktora Rafała Ziemkiewicza.
Mam do siebie o ten żart pretensje, ponieważ przede wszystkim on jest bardzo prostacki w tym sensie, że gdybym tylko zechciał, mógłbym w ten sposób ciągnąć przez kilka bitych akapitów i z każdym nowym nazwiskiem byłoby jeszcze zabawniej. Ale też uważam, że lepiej było z nim nie wyskakiwać, bo widok pani Ziemkiewiczowej czytającej wiadomości dnia jest głównie zabawny, a temat zabawny przecież w żaden sposób nie jest. Ta zmiana jest bowiem nie do uniknięcia, a jej efekt może być dramatycznie nasze wysiłki i pragnienia unieważniający.
Wydaje mi się zatem, że powinienem sprowadzić ten temat na oryginalny tor, i skoro tak, to również zacząć z pułapu najbardziej poważnego. Myślę tu mianowicie o blogerze i działaczu patriotycznym Sowińcu. Jak wiemy, opinie na temat Sowińca są bardzo różne. Wiem, że przez wielu jest on traktowany jako człowiek jak najbardziej godny szacunku, jako bohater – wprawdzie głównie na szczeblu lokalnym – ale jednak naszej wspólnej walki, w dodatku człowiek nauki, a więc ktoś, kto już przez to tylko, jest kimś kogo lekceważyć nie należy. Są też jednak i tacy, którzy uważają, że Sowiniec to, nawet jeśli nie agent, to z całą pewnością człowiek chory. I świetnie. I niech tak zostanie. Niech będzie sobie Sowiniec do końca świata postacią kontrowersyjną i tajemniczą jak jasna cholera, problemem natomiast jest to, że w przypadku politycznego zwycięstwa Prawa i Sprawiedliwości to on prawdopodobnie zastąpi Pawła Śpiewaka, czy Jana Hartmana w programach TVN24, lub co gorsza, będzie wystawiany do dyskusji z nimi w kolejnych programach. To on – co bardzo przecież prawdopodobne – trafi do notatnika asystenta Moniki Olejnik. I to on będzie opowiadał światu, jaka ta polska prawica jest fantastyczna.
Czemu się czepiłem akurat Sowińca? Żeby to wyjaśnić, pozwolę sobie wrócić do czasów zamierzchłych. Otóż kiedy jeszcze ten blog był wyłącznie w Salonie24, Sowiniec należał do największych jego fanów i wiernych czytelników. Relacje więc między mną a nim przez długie miesiące układały się tak, że ja wstawiałem kolejny tekst, Administracja dawała go jako swój Numer Jeden, a jednym z pierwszych komentatorów był Sowiniec właśnie, który mi wpisywał swoje „bingo”, albo coś nieco bardziej konkretnego, lecz w równie entuzjastycznym nastroju. I to był standard. Raz chyba się zdarzyło, że on mi zasugerował, żebym pisał krócej, ale generalnie, jak mówię – „bingo”. No i pewnego dnia stało się tak, że ja przy jakiejś okazji nazwałem Jerzego Skoczylasa, krakowskiego dziennikarza, „ruskim bucem”, a on wlazł na mój blog i zażądał moich danych, bo mnie będzie za tego buca skarżył. Na to przyszedł Sowiniec i zaczynając od „a co ty tu Jurku porabiasz”, zaczął mu pić z ust. Ja Sowińca najpierw skląłem, a później zbanowałem, no i on od tego czasu, gdzie i kiedy ma tylko okazję, głosi, że ja jestem grafomanem i kabotynem, a moje teksty są gówno warte.
Ktoś powie, że jego twarz, jego sumienie, jego sprawa. A ja sobie myślę, że nie do końca. Proszę sobie wyobrazić, że wczoraj też, w reakcji na mój tekst o elitach, pewien bloger o nicku Pantryota poświęcił mi osobny tekst, po to by tak jak tylko potrafi, mnie powykpiwać. Ja tego Pantryoty wcześniej akurat nie znałem, ale ponieważ lubię wiedzieć, z kim mam do czynienia, trochę sobie go poczytałem i już wiem. Otóż jest to jeden z przedstawicieli tego szczególnego gatunku ludzi, dla których szczytem intelektualnego kunsztu jest napisać, że z tej Marty Kaczyńskiej to niezła dupa, i że ponieważ podobno ona właśnie rozeszła się z mężem, jest do wzięcia. To w ramach doraźnej publicystyki. Pantryota jest jednak nie tylko publicystą, ale również pisarzem. Przeczytałem kawałek jego prozy. Otóż jest to historia o pewnej niezbyt ładnej dziewczynie, która sterroryzowana przez swoich ultra-konserwatywnych rodziców, nie dość że nie zgoliła sobie włosów łonowych, to jeszcze zrezygnowała z życia seksualnego i ogranicza się do onanizmu przy pomocy gumowej kaczuszki. Kluczowa scena jest taka, jak ona leży w wannie i się onanizuje, a do łazienki się dobija jej ojciec, któremu się chce bardzo kupę i zaraz eksploduje.
Ktoś powie, że ten Pantryota to jakiś wariat. Otóż nie. Na ile mogę sytuację ocenić po tym co przeczytałem wczoraj, to jest przede wszystkim człowiek dość dobrze wykształcony, o pewnej chyba dość znacznej pozycji towarzyskiej i zawodowej, no i bloger przynajmniej w Salonie24 niezwykle popularny. Jego teksty mają pewną dość znaczną czytalność, a wśród jego stałych czytelników są takie gwiazdy Salonu jak pewien ustosunkowany Żyd nazwiskiem Eli Barbur i właśnie Sowiniec. I proszę sobie wyobrazić, że to nie jest tak, że Sowiniec tam siedzi tylko po to, by się na mnie mścić za ów nieprzyjazny gest sprzed lat. On tego Pantryotę autentycznie ceni, a kolejne odcinki jego powieści o gumowej kaczce i o trupie Lecha Kaczyńskiego po chamsku podrzuconemu Piłsudskiemu na Wawel (tak, tak – to też tam mamy) recenzuje w tonie maksymalnie entuzjastycznym.
Sowiniec – człowiek dla pewnych krakowskich patriotycznych środowisk wręcz symbolizujący polską walkę o prawdę i narodową niepodległość. Jak mówię, ja nie wiem, jak naprawdę wygląda pozycja Sowińca w tamtych rejonach i jak on jest postrzegany przez ludzi, którzy go znają. Może on jest tam traktowany jak jakieś dziwadło? Nie wiem też, czy ten typ postawy, jaki on prezentuje na blogach, jest czymś wyjątkowym, czy może te nasze elity są wręcz przesiąknięte tym czymś co on ma tak wyraźnie w sobie, a czego ja nawet nie potrafię nazwać. Mając jednak już pewne doświadczenie, obawiam się, że może być znacznie gorzej niż się nam wydaje. I jeśli mam rację, jeśli Prawo i Sprawiedliwość wygra te wybory i obejmie władzę, to siłą rzeczy tacy ludzie jak Sowiniec się najzwyczajniej w świecie rozpanoszą po całej publicznej przestrzeni. A jeśli oni, to również ich kumple, z otrzymanymi od nowej władzy certyfikatami lojalności. I wtedy nas już nic nie uratuje.
Dlatego bardzo wszystkich proszę, nie dajmy się zwieść tej atmosferze karnawału, która już gdzieniegdzie dziś występuje, a z całą pewnością ogarnie nas już bardzo niedługo z całą swoją mocą. Bo jeśli moje obawy są choć w dziesięciu procentach słuszne, to co Sowiniec z kumplami nam szykują dopiero nam pokaże, jak to kiedyś było fantastycznie.

Przypominam o obu moich książkach, które od pewnego czasu można kupować równiez bezpośrednio u mnie. Jeśli ktoś ma ochotę, polecam. Wystarczy przesłać na konto umieszczone obok odpowiednio – 40, albo 30 złotych, a ja natychmiast wszystko ładnie zadedykuje, i wyślę na wskazany adres. No i oczywiście, zawsze liczę na dodatkową pomoc. Ostatnio znów bardziej niż zwykle. Dziękuję.

czwartek, 18 października 2012

O zemście czystej jak śnieg

Jakoś tak w tych dniach pewien czytelnik tekstów, które zamieszczam to tu to tam zaproponował mi, żebym może się trochę uspokoił, poczytał jaką książkę, i napisał coś na przykład o tej książce. Prośba ta, wbrew pozorom, nie miała w sobie cienia złośliwości, lecz wręcz przeciwnie, była wyrazem dbałości o moje samopoczucie i komfort tej części mojego życia. Ponieważ do owego czytelnika mam poważny i szacunek i zobowiązania, przy pierwszej nadarzającej się okazji, powtórzyłem na swoim blogu w Salonie24 pewien dość już stary tekst, który napisałem wyłącznie dzięki temu, że jakimś cudem wciąż czasem zdarza mi się coś przeczytać. Mam na myśli tekst o Mdisho z Muanumuezi – afrykańskim wojowniku, który kierował się jedną zasadą: Wroga należy zabić zanim on zabije nas.
O Mdisho przeczytałem u Roalda Dahla, jednego z moich ulubionych autorów, i choć wydaje mi się, że owe teksty – i Dahla i mój – były bardzo dobre, mam wciąż poczucie, że nie o to chodziło mojemu czytelnikowi. Że kiedy on mnie zachęcał do zanurzenia się w lekturze, jemu chodziło o to, żebym przestał się denerwować, a z Dahlem akurat sytuacja jest taka, że z pewnego punktu widzenia, zamiast niego lepiej już jest czytać Psalmy. No ale co ja mam zrobić? Poszukać gdzieś Harasymowicza? No, nie bardzo.
Myślę i myślę, a tu mi ciągle chodzi po głowie Dahl. Niedawno na lekcjach czytaliśmy po raz nie wiem już który jego opowiadanie zatytułowane „Way Up to Heaven”, czyli „Droga do nieba”. Opowiem może, i mam nadzieję chociaż w ten sposób wyjaśnić, w czym rzecz. Otóż jest sobie pewne starsze już małżeństwo państwa Fosterów. Mieszkają oni w Nowym Jorku, a ponieważ pan Foster to bardzo bogaty człowiek, w przeszłości prowadzący wiele bardzo fantastycznych interesów, mieszkają oni sami w wielkim pięciopiętrowym domu na Manhattanie. Jak idzie o pana Fostera, to jest typowy stary skurwysyn z pieniędzmi, natomiast pani Foster jest miłą starszą panią, której jedyną ambicją jest służyć wiernie swojemu mężowi, a kiedy on nie daj Boże kiedyś umrze, przeprowadzić się do Paryża do swojej córki i trojga wnucząt.
Z tego co wiemy, podczas gdy pan Foster, jak już wspomniałem, jest klasycznym skurwysynem, pani Foster właściwie wad nie ma… z wyjątkiem jednej. Otóż ona ma chorobliwą obsesję na punkcie takim oto, że któregoś dnia się gdzieś spóźni. A zatem, ile razy oni mają gdzieś wyjść, czy tym bardziej wyjechać, ona już na pół godziny wcześniej czeka na dole w płaszczu i kapeluszu i umiera ze strachu. Ona umiera, a pan Foster wręcz przeciwnie, robi wszystko, żeby ją maksymalnie długo przetrzymać. Jest jeszcze tak, że pani Foster, w związku z tą swoją obsesją ma nerwowy tik. Kiedy pan Foster wciąż nie pojawia się na dole, i sytuacja zaczyna się robić niebezpieczna, jej zaczyna nerwowo drgać kącik lewego oka. I, jak się już można sprytnie domyślić, kiedy on się wreszcie pojawia, pierwsze co robi, to demonstracyjnie patrzy jej prosto w to oko i mówi: „Może byśmy się już tak zaczęli zbierać?” A ona płacze.
I oto pewnego dnia on wyraża zgodę na to, by ona poleciała na sześć miesięcy sama do Paryża odwiedzić córkę i te dzieci, które zna jedynie z fotografii i kocha nad życie. Pan Foster w tym czasie – myślę, że jest jakimś masonem – ma mieszkać w jakimś klubie z kumplami, a dom ma stać pusty. Ponad połowa tego opowiadania to wręcz apokaliptyczny obraz pani Foster wybierającej się na to lotnisko i pana Fostera stającego na głowie, by ona się jednak spóźniła, albo żeby przynajmniej zanim tam dotrze, on odebrał swoją porcje uciechy. Najpierw więc on się spóźnia, potem jadą w jakiejś koszmarnej mgle na to lotnisko, potem okazuje się, że lot jest odwołany, więc ona znów wraca do domu, potem mamy kolejny poranek i kolejne próby pana Fostera, by tę biedną kobietę rozbić na strzępy i wreszcie dochodzi do tej sceny.
Siedzą już w samochodzie, czasu jest naprawdę bardzo mało, kiedy on nagle sobie przypomina, że zostawił u siebie w pokoju na górze prezent dla córki – grzebień. Każe więc swojej żonie czekać w samochodzie, a sam wraca do domu. Ona czeka i czeka, oko jej drży jak należy, i w pewnym momencie widzi, że ten grzebień jest w samochodzie, wciśnięty w przerwę między siedzeniami. Najpierw każe szoferowi pędzić po pana Fostera, ale ostatecznie decyduje się iść sama. Wbiega na schody… ale zamiast otworzyć drzwi zaczyna nasłuchiwać. Słucha, słucha, słucha… i wreszcie krzyczy do szofera: „Nie mamy czasu. Jedźmy już. Poradzi sobie bez nas”. I leci do Paryża.
Po powrocie wraca do domu. Pana Fostera nigdzie nie widać, natomiast ona już od samego wejścia czuje zapach, jakiego nigdy wcześniej nie czuła. Jednak ów zapach jej w żaden sposób ani nie martwi, ani nawet nie zastanawia. Swoje pierwsze kroki kieruje bowiem do gabinetu pana Fostera, odnajduje notatnik z numerami telefonów i dzwoni na tak zwane pogotowie dźwigowe, aby poprosić, by ktoś może przyjechał, bo ona właśnie wróciła z Paryża, a tu winda stoi między piętrami. A jej, staruszce naprawdę trudno jest chodzić tak wysoko po schodach.
Taka to historia. No i co ja mam sobie myśleć? Co ja mam myśleć, i jaki mam mieć nastrój, jeśli wszędzie gdzie spojrzę widzę walkę dobrego ze złem, i to nieposkromione pragnienie, by kara była szybka i bardzo konkretna. A tu jest jeszcze coś. Mam na myśli kwestię owej miarki, która się w końcu przebrała. O tak! Bywa tak, że muszą upłynąć długie lata, zanim ludzka bezczelność osiągnie takie rozmiary i takie poczucie bezkarności, że nie pozostaje już nic innego, jak ją zmusić do tego, by zdychała w męczarniach.
No i masz ci los. Miałem wyluzować, a tu wciąż ten sam stary psalm:

Sprawiedliwy się cieszy, kiedy widzi karę,
myje swoje nogi we krwi niegodziwca
”.

Przepraszam, ale wygląda na to, że jeszcze przez jakiś czas ten nastrój mnie potrzyma.

Przypominam, że wciąż są do kupienia obie moje książki. Mam ich w domu pewną dość znaczną ilość. Jeśli ktoś ma ochotę, polecam. Wystarczy przesłać na konto umieszczone obok odpowiedni – 40, albo 30 złotych, a ja natychmiast wszystko ładnie zadedykuje, i wyślę na wskazany adres. No i oczywiście, zawsze liczę na dodatkową pomoc. Dziękuję

wtorek, 16 października 2012

I ty zostaniesz spawaczem

Głupio się przyznawać, ale jakoś przegapiłem niedawną wypowiedź Donalda Tuska, w której to zachęcał on młodych ludzi, by jeśli chodzą im po głowie jakieś ambitne plany zawodowe, i gdzieś tam szumi im myśl o robieniu kariery, porzucali te dyrdymały i brali się za co popadnie, zwłaszcza że podobno akurat jest zapotrzebowanie na spawaczy. Gdybym chciał z Donaldem Tuskiem wejść w debatę, powiedziałbym mu pewnie, że z tego co wiem, rynek spawania jest już dość szczelnie obłożony, natomiast podobno w Coventry poszukują operatorów wózków widłowych, no i w Warszawie niedługo ma się zwolnić stanowisko premiera, ale, jak idzie akurat o niego, to jedyne na co mam ochotę, to kiedy będzie schodził po schodach, zwyczajnie mu podstawić nogę, i liczyć na pomyślny rozwój wypadków, a poza tym ten akurat temat jest tak smutny, że nawet ta noga nie gwarantuje choćby minimalnej satysfakcji.
No ale owszem, w końcu dowiedziałem się, że Donald Tusk każe moim obu córkom i synowi brać się za spawanie. Co więcej, okazuje się, że jemu ten pomyśl strzelił do głowy nie na zasadzie wypadku, ale on go najwidoczniej teraz będzie się lansował regularnie. Ostatnio powtórzył go w „Kropce nad i” u Olejnikowej. I to wrażenie było tak mocne, że ja praktycznie do dziś nie potrafię się z tego wygrzebać. Otóż proszę sobie wyobrazić, że mamy tę Polskę, te Europę, mamy ten rząd, mamy tę minister Kudrycką, która dba o rozwój tak zwanego szkolnictwa wyższego, mamy w tej chwili już chyba tysiące wyższych uczelni, na których studiują grube miliony maturzystów, mamy te najróżniejsze kierunki studiów, których liczba i różnorodność zwiększa się w postępie geometrycznym, mamy wreszcie tę naszą dumę, że Polska staje się krajem ludzi wykształconych, a na to przychodzi ten piłkarz i mówi: „A spawać już umiecie?”
Mało tego. Oto przed nami stoi magister historii bez minimalnej choćby zawodowej praktyki, typowy przedstawiciel tak zwanej klasy pasożytniczej, a więc ktoś kto w normalnej sytuacji mógłby faktycznie już tylko aplikować na stanowisko spawacza gdzieś u niemieckiego bauera, i poucza tych wszystkich naiwnie jeszcze liczących na to, że ta nasza Polska podniesie się z tego błota, że on akurat wie najlepiej, jak to jest i być bez pracy i pracować, no bo i był nauczycielem, i wykładowcą na uczelni, a spawaczem jak najbardziej też. I on szczerze ten typ kariery wszystkim poleca. W końcu mamy kurwa kryzys, nie?
To co mnie jednak w tym wszystkim porusza najbardziej to fakt, że namawiając moje dzieci do tego, by spróbowały się przekwalifikować i zapisać na kurs spawacza, on ma jak najbardziej właściwy ogląd sytuacji. Tak się bowiem składa, że ja w ostatnich tygodniach i miesiącach odbyłem na temat tak zwanych perspektyw z moimi dziećmi bardzo dużo rozmów i powiedziałem im mniej więcej to samo. Że prawdopodobnie przyjdzie im w końcu machnąć ręką na te swoje ambicje i marzenia, wsiąść w samolot i wiać stąd gdzie pieprz rośnie, i liczyć na to, że ktoś gdzieś ich zechce zatrudnić jak człowieka, płacąc przy okazji tyle, by gdy przyjdzie weekend mogli sobie gdzieś pójść i pospędzać czas. Tyle że moje gadanie i ich lęki to są nasze osobiste sprawy, do których mamy prawo, i na które możemy sobie pozwolić. Jeśli jednak pojawia się człowiek, który – właśnie przez to, że nie nadawał się do żadnej pracy, a którego wykształcenie też nie bardzo dawało mu jakikolwiek wybór, a miał w sobie wystarczająco dużo bezwzględności – postanowił swego czasu zostać premierem rządu i w ten sposób wziął na siebie nie byle jaką odpowiedzialność, i dziś informuje ludzi, że nie ma już nic – to znaczy, ze mamy do czynienia z bezczelnością wręcz kosmiczną. A bezczelność ta jest tym większa, że ten tak zwany premier przedstawia swój raport wręcz z szyderstwem w głosie skierowanym wobec tych, którzy nie chcą zrozumieć, że odpowiedzialne życie wymaga elastyczności. I żeby, jak o to idzie, brać przykład właśnie z niego, który, kiedy było ciężko, się nie opierdalał.
Czytam to tu to tam, że Donald Tusk jest w stanie bliskim obłędu. Że on jest już na krawędzi. A ja się zastanawiam, co dalej? I jedyne co mi przychodzi do głowy, to to, że on już niedługo ogłosi, że z punktu widzenia interesów Polski i Europy te 10 procent Polaków mający jakiś tam fach w ręku tak naprawdę całkowicie wystarczą. Reszcie wystarczyć powinna umiejętność rachowania i czytania. I w ten sposób jakiś wariat w końcu nie wytrzyma i mu zrobi jakąś krzywdę, a Angela Merkel, w dowód tradycyjnej niemieckiej wdzięczności, odznaczy go pośmiertnym medalem za zasługi dla polityki Rzeszy w stosunku do Państwa i Narodu Polskiego.

Niezmiennie proszę o wspieranie tego bloga. Czy to przez kupowanie obu książek, czy też przez bezpośrednie wpłaty na podany obok numer konta. Pozostaję z wdzięcznością.

poniedziałek, 15 października 2012

Janusz Krasiński - z punktu widzenia psa

Powiem uczciwie, że po raz pierwszy o Januszu Krasińskim usłyszałem dopiero w sierpniu tego roku. Z jednej strony jest mi oczywiście głupio, a z drugiej zdążyłem się jednak też już przyzwyczaić do tego, że moje nieoczytanie aż nazbyt często pozostawia mnie w miejscu gdzie być zwyczajnie nie wypada. Nie on więc pewnie pierwszy i nie ostatni.
Dowiedziałem się więc o tym, że ktoś taki jak Janusz Krasiński tworzy naszą historię, po raz pierwszy zaledwie parę miesięcy temu, za to wiadomość ta dotarła do mnie z siłą dzwonu. W sierpniu właśnie mieliśmy z Gabrielem spotkanie pod namiotem Solidarnych w Warszawie, a ponieważ nasza wybitna koleżanka Eliza wraz ze swoim równie wybitnym mężem Grzegorzem zaprosili mnie do swojego wypasionego domu w Konstancinie, żebym tam u nich przenocował, ów weekend zupełnie niechcąco zapisał się w mojej pamięci jako przede wszystkim odkrycie Janusza Krasińskiego.
Ponieważ Janusz Krasiński zmarł wczoraj nad ranem, i w związku z tym tu i ówdzie ukazały się już odpowiednie informacje na temat tego, kim on był i jakie miał życie, tę akurat część zostawię komuś innemu. Ja natomiast zostanę już tylko przy tym spotkaniu. Otóż moja wizyta u Elizy i Grzegorza miała dwie przyczyny. Jedna to ta, że myśmy faktycznie chcieli się wreszcie poznać, a to oznaczało spędzenie w Warszawie jednej nocy, a druga była już bezpośrednio związana z Januszem Krasińskim. On miał ich w tamtą sobotę odwiedzić, no i Elizie zależało bardzo, żebym i ja tam podczas tamtego spotkania się pojawił.
No więc byliśmy tam wszyscy – i Gospodarze, i parę osób z Solidarnych i okolic, i ja, no i wreszcie Janusz Krasiński z absolutnie niezwykłą żoną. Kiedy piszę o niej „niezwykła”, nie mam na myśli nic bardzo szczególnego, poza tym właśnie, że ona pod każdym względem robiła wrażenie osoby wyjątkowej. I tyle, bo inaczej jej opisać nie potrafię. No i on. Siedział sobie przy stole, pił wino, trochę opowiadał, trochę słuchał, a później poproszono go o to, by przeczytał fragment swojej najnowszej książki, więc nam też trochę poczytał. Trochę porozmawialiśmy, i on się w pewnym momencie na mnie zirytował, bo mu zadałem jakieś pytanie, które on uznał za zupełnie zbędne, i świadczące tylko o tym, że go wcześniej nie dość uważnie słuchałem… i wtedy poczułem, jak jest mi on bardzo bliski. W końcu cóż może być bardziej irytującego, niż rozmowa z kimś, kto nie słucha, czyż nie?
Podarował mi swoją książkę, napisał uprzejmą dedykację, gdzieś w środku poprawił jakiś błąd, ja mu podarowałem „Liścia”, i też go starannie podpisałem, jeszcześmy się trochę pokręcili wokół najróżniejszych tematów, a potem pożegnali i tyle wszystkiego. Na drugi dzień jeszcze raz udało mi się spotkać panią Krasińską, która przyszła na nasze spotkanie na Krakowskim Przedmieściu, ale ona była bardzo dyskretna, stała sobie z boku, więc tylkośmy się przywitali, a potem myśmy poszliśmy handlować książkami, a ona chyba wróciła do domu, do swojego męża.
Jak mówię, o życiu i pracy Janusza Krasińskiego napiszą inni. Ja tylko opowiem coś, czego tam z całą pewnością nie znajdziemy. Otóż państwo Krasińscy przyszli na to spotkanie z pieskiem. Małym, bardzo sympatycznym, kudłatym pieskiem rasy nieokreślonej. No i pan Krasiński opowiedział mi, jak oni się odnaleźli. A stało się tak, że szedł on sobie któregoś dnia ulicą i ujrzał scenę, gdzie policjanci pakowali do radiowozu jakąś kobietę, która wedle wszelkich pozorów była osobą… no, jak by to powiedzieć – bardziej poturbowaną psychicznie, niż duża część z nas. Wsadzili ją więc do tego swojego auta, zatrzasnęli drzwi, sami wsiedli z przodu i odjechali, a na chodniku został ten piesek. Pan Krasiński postał chwilę, podumał, w pewnej chwili chciał go zabrać ze sobą, no ale najbardziej rozsądnie doszedł do wniosku, że co on, staruszek, zrobi z kolejnym psem, no i smutny wrócił do domu.
Wrócił do domu, jednak nie potrafił przestać myśleć o tym porzuconym przed drzwiami radiowozu piesku. Ubrał się więc i wrócił tam, na to miejsce pożegnania-niepożegnania. Pies tam wciąż był. Dokładnie w tym samym miejscu, gdzie go jego pani zostawiła. Poszedł więc pan Krasiński na policję i powiedział policjantom, co go gryzie. Oni wszystko odpowiednio posprawdzali i powiedzieli mu, że ponieważ ta kobieta była w bardzo złym stanie psychicznym, została umieszczona w szpitalu, i jak idzie o nich, to oni już nie bardzo wiedzą, co z tym psem można zrobić.
Janusz Krasiński wrócił więc na to miejsce kaźni, przez chwilę jeszcze porozmyślał sobie nad swoim i tego pieska losem, i go stamtąd zabrał. I go ugościł i zatrzymał. A już po latach, tamtej niezapomnianej soboty przyszedł z nim na tamto spotkanie. Dla mnie pierwsze i ostatnie.
Janusz Krasiński – człowiek z psem. Było mi bardzo miło. Nigdy tego nie zapomnę.

Wciąż są książki. Tym razem moje. Mam ich w domu pewną dość znaczną ilość. Jeśli ktoś ma ochotę, polecam. Wystarczy przesłać na konto umieszczone obok odpowiedni – 40, albo 30 złotych, a ja natychmiast wszystko ładnie zadedykuje, i wyślę na wskazany adres. No i oczywiście, zawsze liczę na dodatkową pomoc. Dziękuję.

niedziela, 14 października 2012

Komu kredyt - gdy demokracja dopada każdego

Ostatnio parę razy zdarzyło mi się, czy to tu, czy tam, zajmować czystym popem – wczoraj na przykład w Salonie24 zamieściłem dość prosty paszkwil na piosenkarkę Marię Peszek – a, jak wiemy, niewiele trzeba, by temat uruchamiał temat, a potem temat kolejny, no i w ten sposób pomyślałem sobie, że podzielę się tu pewną refleksją, która tak naprawdę pozbawiona jest większej głębi, ale ponieważ może mieć pewną wartość terapeutyczną, więc czemu miałbym się powstrzymywać, prawda?
Otóż niedawno starsza Toyahówna zmusiła mnie, bym wysłuchał gdzieś w Sieci zapisu czegoś co swego czasu w BBC zainicjował niejaki Victor Lewis-Smith, co dziś w Polsce pospolicie nazywa „wkręcaniem”, i co z najwyższym upodobaniem praktykowane jest przez różnych radiowych przygłupów, którym się wydaje, że znaleźli prawdziwy samograj, do którego nie trzeba mieć ani inteligencji, ani talentu, a wystarczy jeden cudzy stary pomysł. Ponieważ jedyne radio jakie mamy, znajduje się w kuchni i jest stale ustawione na tak zwaną „radiową dwójkę”, osobiście raczej nie korzystam, a więc o tym, że owo „wkręcanie” to prawdziwa plaga wiem z relacji dzieci i znajomych. Kiedyś nawet zastanawiałem się, czy gdyby trafiło na mnie, dałbym się nabrać i od razu zdecydowałem, że w żadnym wypadku, i to wcale niekoniecznie dlatego, że ja wszystkie obce połączenia – a jak wiemy, ostatnio one się mnożą – natychmiast, głównie z braku czasu, rozłączam, ale przez to, że to naprawdę nie jest duży kłopot poznać, że ktoś sobie z nas robi jaja, zwłaszcza gdy owym jajcarzem jest jakiś bałwan z radia. No ale ponieważ moje dziecko kazało mi słuchać, to i słuchałem.
Nie wiem, co to było za radio natomiast telefony były dwa, oba w dość podobnej sprawie, z tym samym „dowcipnym” pomysłem – pierwszy do aktora Cezarego Pazury, a drugi do celebryty Kuby Wojewódzkiego. Chodziło o to, że dziennikarz, udając – na tyle na ile sobie tę sztukę wyobrażał i na ile ją potrafił wykonać – kobiecy głos, kazał obu po kolei odpowiadać na jakieś kompletnie absurdalne urzędowe pytania.
I oto proszę sobie wyobrazić, że Pazura w pierwszej chwili przede wszystkim starał się być grzeczny, jednak już po chwili idiotyzm tych pytań zaczął go najwyraźniej bawić. Rozmowa więc wyglądała trochę tak, że on na zmianę albo tłumaczył tej „kobiecie”, że ona ma jakąś kompletnie bezsensowną pracę, gdzie jej każą się kompromitować, i żeby mu dała spokój, albo pytał, czy to nie jest przypadkiem jakiś żart. W końcu, cały czas bardzo rozbawiony, powiedział, że to jest coś tak głupiego, że on musi to opowiedzieć znajomym, no i zabawa się skończyła.
Z Wojewódzkim, proszę sobie wyobrazić, było już zupełnie inaczej. Wojewódzki od początku do samego końca trzymał bardzo poważny fason, typu „to co pani robi to skandal” i „jak pani śmie w ten sposób ze mną rozmawiać?”. Bardzo chciałbym być dobrze zrozumiany. Do Wojewódzkiego dzwoni facet, piszczącym głosem – takim jak mogą robić mali chłopcy, kiedy ich się poprosi, by udawali kobietę – przedstawia się jako pracownica jakiegoś towarzystwa kredytowego, i zadaje mu jedno jedyne pytanie: „Jakie pan ma wykształcenie”, a on się zachowuje, jakby świadomość tego, że jest wielką telewizyjną gwiazdą tak go paraliżowała, że ani przez chwilę nie dopuszcza do siebie myśli, że ktoś śmie z niego sobie żartować. Mało tego. On nie dość, że udowadnia, że zwyczajnie nie odbiera już rzeczywistości, to z tą „kobietą” rozmawia tak jakby dla niego liczyło się tylko jedno: żeby ludzie nie traktowali go w taki sposób, jakby on był nikim.
Powiem szczerze, że te pięć może minut zrobiło na mnie bardzo duże wrażenie, a to głównie przez to, że w pewnym momencie owa rozmowa zaczęła się układać w taki sposób, że już naprawdę trudno było się zorientować, kto tu jest prowokatorem, a kto ofiarą. Ta „pani od kredytów” cały czas mówiła: „Ależ proszę pana, ja chcę tylko wiedzieć, jakie pan ma wykształcenie, bo ja to muszę wysłać do banku”, a ten bałwan wciąż się tak nadymał, że jeszcze tylko brakowało, żeby „jej” powiedział, że „ona” nie wie, z kim rozmawia, i że wyśle na „nią” swoich adwokatów. A z drugiej strony, coś go powstrzymywało przed tym, by wyłączyć telefon.
W pewnym momencie doszło do czegoś takiego: „Powiem pani tak, jako człowiek, który zajmuje się komunikacją… jestem dziennikarzem” „O! Dziennikarzem, to jakie to będzie wykształcenie?” „Proszę pani, sposób prowadzenia tej rozmowy jest kategorycznie zły i ja nie życzę sobie tego tonu egzekwowania pytań”. Dokładnie tak.
Czas na jakieś podsumowanie. Otóż moim zdaniem, w tym wszystkim sa same dobre wieści. Miło jest oczywiście widzieć, że nawet w tym środowisku są jakieś różnice w poziomie. Gdyby miało się okazać, że to wszystko jest syf, który jest wyznaczany przez ludzi takich jak Wojewódzki, byłoby naprawdę marnie. Druga sympatyczna wiadomość jest taka, że, jak wiemy, telefon do Wojewódzkiego był w sprawie kredytu, który Wojewódzki dostanie, jeśli się okaże, że ma odpowiednie wykształcenie. I proszę sobie wyobrazić, że on nie zrobił tego co zrobiłbym – i wciąż robię – ja, a więc nie odpowiedział: „Dziękuję, nie jestem zainteresowany” i nie odłożył słuchawki, tylko się oburzał, że oni mu proponują jakiś kredyt i robią to bez odpowiedniego szacunku.
Powiem więc, że to jest coś. To jest coś bardzo, ale to bardzo fantastycznego. Reakcja Kuby Wojewódzkiego na to, że bank chce mu dać jeszcze jeden kredyt, jednak robi to jakby rozmawiał z jeszcze jedną, kolejną szmatą. Czemu on się tak wyłożył? Myślę, że tu by się przydał jakiś psycholog. Mam swoją teorię na ten temat, ale się nie będę wysuwał przed szereg.

Serdecznie namawiam do wspierania tego bloga. Czy to przez kupowanie książek - można nawet bezpośrednio u mnie, ale za to z osobistą dedykacją - czy przez zwykłe wsparcie finansowe. A ja zapewniam, że tego nie zmarnuję. Dziękuję.

Gdy Ruch Ośmiu Gwiazdek zamawia świeżą dostawę pieluch

      Pewnie nie tylko ja to zauważyłem, ale gdybym to jednak tylko ja był taki spostrzegawczy, pragnąłbym zwrócić naszą uwagę na pewien zup...