Podczas z jednych dyskusji, która miałem zaszczyt obserwować na moim blogu, któryś z komentatorów poprosił mnie o ekspertyzę na temat najnowszego filmu Tarantino ‘Inglourious Basterds’. Do dziś nie wiem, o co tak naprawdę chodziło. Jestem już od pewnego czasu przyzwyczajony do tego, że tu się często ze mną rozmawia na okrągło, zamiast walić prosto między oczy. Jeśli ktoś chce mi powiedziec, że jestem idiotą, to nie powie mi tego, jak normalnemu, średnio inteligentnemu wieśniakowi,. Ale zacznie odwoływać się do literatury, czy jakichś anegdot, które ani mi nic nie mówią, ani do mnie, siłą rzeczy, nie docierają. Więc nie wiem, o co chodziło z tym filmem. Ale, niewykluczone też, że jestem przewrażliwiony i sprawa była czysta jak złoto. Ktoś chciał po prostu wiedzieć, co sądzę o nowym filmie Tarantino. Więc, właściwie, powinienem być zadowolony, prawda?
Byłem na tym filmie z żoną w minioną sobotę i – powiem szczerze – że już wcześniej chodziła mi po głowie myśl, żeby coś szczególnego na ten temat napisać. I wcale nie dlatego, że ten film mną aż tak poruszył, że uznałem, że należy mu się z mojej strony recenzja. Ja mam do Tarantino najszczersze uznanie, ale zdecydowanie bardziej od niego wolę choćby braci Coen, czy Shyamalana, o którym tu już kiedyś pisałem. Więc nie chodzi o to, że uznałem tych Bękartów wojny (co za debilny przekład!) za film wybitny, ale o to, że po obejrzeniu go, po raz nie wiem już który, doszedłem do wniosku, że filmowi krytycy, to banda niekompetentnych bubków. I wcale nie mam na myśli tylko polskich recenzentów. Oni zresztą i tak nie są w żaden sposób samodzielni, lecz zwyczajnie powielają opinie, które przeczytali w zagranicznych branżowych magazynach. Pamiętam na przykład, jak kiedyś przed laty, jednym z naszych poważniejszych speców od filmu był nie kto inny, jak Bartosz Węglarczyk (sic!). Wówczas jeszcze Bartek.
Uważam, że problem z Tarantino krytycy mają już od dłuższego czasu. Oni jeszcze jakoś znieśli Wściekłe psy i Pulp Fiction, lekko zgłupieli przy Jackie Brown, natomiast wszystko co już nastąpiło później, to wyłącznie ciąg nieustannych kompromitacji, wynikających z dwóch wyłącznie rzeczy. Przede wszystkim z tchórzostwa, a poza tym z czegoś co osobiście lubię nazywać mamtowdupizmem. O co chodzi z tym tchórzostwem? To akurat jest sprawa prosta. Każdy z tych niedzielnych redaktorów prędzej strzeli sobie w łeb, niż zaryzykuje opinię, co do której nie ma pewności, że zostanie dobrze przyjęta przez jego kolegów. W przypadku filmów Tarantino, wygląda to tak, że każdy z nich oczywiście wie, że Tarantino to już w tej chwili klasyk i nie wolno absolutnie napisać, że on nakręcił film do bani. Jednak, z drugiej strony, oni nie są absolutnie w stanie – ze względu na swoje intelektualne ograniczenia – ani pojąć sensu tych filmów, ani choćby spojrzeć na nie czystym, amatorskim okiem kogoś, kto po prostu kocha kino. W związku z tym, piszą jakieś dyrdymały o tym, że owszem, to oczywiście jest Tarantino, a jak wiemy, Tarantino to nie byle kto, i że, jak to zwykle u Tarantino jest dużo krwi i tzw. jaj, ale że… i tu następuję długo wyczekiwana ulga… wciąż nie ma to jak Pulp Fiction. Ostatnio nawet, oni doszli do tego, żeby sugerować, że Tarantino to wariat. Myśl, że wariat dokładnie taki sam jak Bill Gates, na razie jeszcze jest przed nimi.
Co więc zatem z tym mamtowdupizmem? To już jest sprawa o tyle skomplikowana, że na jej początku jest mnóstwo najróżniejszych przyczyn. Trochę przypadek, jaki spowodował, że ci eksperci znaleźli się tam, gdzie się znaleźli. Trochę ich naturalny brak zainteresowania czymkolwiek, co wykracza poza nalepkę na butelce. Trochę zwykłym lenistwem. Oni w gruncie rzeczy nie interesują się tymi filmami. Podejrzewam, że nawet ich nie oglądają, jeśli to oglądanie nie wiąże się z jakąś towarzyską imprezą, gdzie się można za darmo nażreć, napić i, przede wszystkim, pokazać. Efekt jednak jest podobny do tego, co wyżej. Żaden z nich nie jest w stanie napisać na temat recenzowanego filmu jednego sensownego słowa. Mimo że już od dawna doskonale wiem, że to co czytam na temat filmu, który ma wejść na nasze ekrany i na który mam zamiar pójść, nie ma najmniejszego znaczenia i że jeśli te informacje w jakikolwiek sposób mogą mnie do niego przygotować, to wyłącznie negatywnie, niestety znów się dałem podejść, i idąc na tych nieszczęsnych Bękartów, miałem w głowie pewien obraz, który później, przez 90 procent trwania spektaklu, musiałem wyłącznie odkręcać. Dziś wiem, że muszę pójść na ten film raz jeszcze, bo to co mnie spotkało w minioną sobotę, to było coś, co można porównać do emocji, jakie człowiek odczuwa, gdy znajomi każą nam iść na komedię, a później okazuje się, że tam nie ma żadnej komedii, ale – wręcz przeciwnie – czysta rozpacz, a myśmy przez pół filmu siedzieli i gapili się w ekran jak dwoje zagubionych w mieście wieśniaków.
Z Inglourious Basterds Tarantino, sytuacja jest taka, że, według wszelkich zapowiedzi, ma to być typowo tarantinowska opowieść o oddziale zdesperowanych, fantastycznie przygotowanych Żydów, którzy zostają desantowani w Europie z jednym zadaniem. Z najwyższym okrucieństwem mordować Niemców. I cóż się więc dzieje? Niewinny widz siada w fotelu i pierwsze co widzi, to długą, niezwykle mocną sekwencje o tym, jak na spokojną farmę przyjeżdża oddział SS i wymusza na miejscowym rolniku wydanie ukrywanych przez niego Żydów. Ów fragment – nie wiem, może dwudziestominutowy, może półgodzinny – mógłby być osobnym filmowym arcydziełem, zasługującym na oczywistego Oscara, jako krótka forma filmowa. Tam nie ma żartów, przemoc jest ukryta wyłącznie w domyśle i jedyne z czym mamy do czynienia, to filmowe piękno i czysty ludzki niepokój, przechodzący pod koniec w strach i zimną rozpacz. Oczywiście, że to jest Tarantino. Ale wyłącznie w tym sensie, że jest zaledwie parę reżyserów, którzy potrafiliby nakręcić coś równie wybitnego i przejmującego. ‘Zielona’ sekwencja się kończy, i nagle, od tego momentu zaczyna się coś, co można nazwać wyłącznie kompletnym idiotyzmem. Zupełnie tak, jakby Tarantino chciał nam powiedzieć, coś mniej więcej takiego: „Skoro już wiecie, że ja umiem robić filmy, to teraz popatrzcie, jaki ze mnie kozak”.
Nie będę opisywał szczegółów, bo z mojej strony byłoby to przestępstwem. Jedyne co mam teraz do dodania, to wiadomość dla tych, którzy jeszcze filmu nie widzieli, a obejrzeć go planują. Film Tarantino, to nie jest ani film o wojnie, ani tym bardziej o grupie fantastycznych żydowskich bojowników, lecz trochę komedia, a trochę farsa PRZEDE WSZYSTKIM O KINIE, ukazana trochę na tle grupy kompletnych, całkowicie nieudacznych, choć wesołych, idiotów, których jedyną zauważalną cechą jest to, że zabijają z bardzo zabawnym okrucieństwem. Niezrozumienie najnowszego dzieła Tarantino posunęło się do tego stopnia, że niektórzy nawet byli gotowi zapłonąć świętym oburzeniem, że on na starość wyczuł lepsze pieniądze i postanowił troszkę pograć typowym filosemityzmem. Ale i tu mogę uspokoić też naszych domorosłych patriotów. Żydzi nie mają najmniejszego powodu, żeby czuć satysfakcję z tego, jak ich sportretował Tarantino. Ja przynajmniej, na ich miejscu, raczej bym się wściekł.
I dalej już sza! Ani słowa. Bo nie chcę psuć zabawy. A zabawa jest na tysiąc fajerek. To trzeba obejrzeć. Od czasu Pulp Fiction, Tarantino nie zrobił nic równie wspaniałego. I jeszcze raz wrócę do moich wcześniejszych refleksji. Jeśli ktoś chce iść do kina, żeby popatrzeć na Brada Pitta, to niech machnie ręką. Jego tam prawie nie ma. A jeśli ktoś nie lubi sytuacji, kiedy się robi tak głupio, że aż nie wiadomo, czy to jest rzeczywiście tylko głupie, czy może coś się za tym jeszcze kryje, niech przyjdzie tak by się nie spóźnić na sam początek i wyjdzie z kina w momencie jak ten skurwysyn krzyczy „Au revoir, Shoshanna!” I wtedy z całą pewnością będzie mógł powiedzieć, że właśnie obejrzał najlepszy film w życiu.