Teraz, gdy nasze Orły zgotowały sobie
swój los, przyznać muszę, że przez cały ten czas narodowej histerii
pozostawałem w stanie nieustannego rozdarcia. Z jednej strony mianowicie bardzo
chciałem by polska drużyna jakimś niezbadanym cudem przyrody pokazała, jeśli już
nie piłkarski poziom, to przynajmniej prawdziwą wolę walki, i przeszła przez te
mistrzostwa jak burza, zdobywając dla nas wszystkich ten tytuł, a z drugiej
wręcz marzyłem o tym, by oni z tych mistrzostw odpadli i żebyśmy nie musieli
brać udziału w cyrku przygotowywanym dla nas dzień w dzień przez, głównie
państwowe, media. Momentem decydującym ostatecznie okazał się mecz z Hiszpanią,
kiedy to chyba żaden uczciwie go obserwujacy kibic nie był w stanie stwierdzić,
kto w tym pojedynku był bardziej beznadziejny – nasi czy Hiszpanie, a tymczasem
ogólna atmosfera wokół tego spotkania była taka, że ów remis to niemal
przepustka dla polskiej piłki nożnej do przyszłych międzynarodowych sukcesów. A
kiedy usłyszałem gdzieś zdanie, że aby wygrać ze Szwedami, wystarczy że rozegramy
równie „kapitalne” spotkanie jak z
Hiszpanią, to, mogę to teraz na spokojnie przyznać, do ogladania wczorajszego
spotkania, w którym Polacy zagrali znacznie lepiej niż z Hiszpanią, a mimo to
dostali w skórę od Szwedów, zasiadłem w nastroju wakacyjnym i dziś, kiedy piszę
ten tekst, o wiele większym dla mnie zmartwieniem jest to, że do kolejnej rundy
nie awansowali Węgrzy.
Co zatem z „naszymi”? Otóż przede
wszystkim nie mam najmniejszych wątpliwości, że gdy chodzi o piłkarskie
umiejętności, polscy piłkarze należą do najlepszych na świecie. I nie mam tu oczywiście
na myśli tylko Roberta Lewandowskiego – bo on nie należy, ale zwyczajnie jest –
ale choćby Piotra Zielińskiego, o którym wielki Bruno Fernandes powiedział, że
technicznie jest od niego lepszy. Nie mam też najmniejszych wątpliwości, że
jeśli wczoraj po przegranym przez siebie meczu Węgrzy płakali – podobnie jak
wcześniej choćby Słowacy – a nasi piłkarze nawet nie robili wrażenia
szczególnie poruszonych, to ów fakt nie wynika z tego, że tamci są bardziej
emocjonalni, ale zwyczajnie z tej jak dobrze znanej nam prawdy, że dla nas Polaków
filozofia, wedle której nawet jeśli na helikopter nigdy nie będziemy mogli
sobie pozwolić, to bez problemu wystarczy by starczyło na flaszkę, stanowi
podstawę wszelkich planów na przyszłość.
Zawsze bardzo mocno sprzeciwiałem się – a
przy okazji sam trzymałem się od nich bardzo z daleka – próbom klasyfikowania
nas Polaków w sposób, gdzie głównym argumentem staje się zdanie „bo my Polacy”.
Mimo to wciąż, jak zły sen wraca do mnie wspomnienie pewnego mojego szkolnego
kolegi, którego spotkawszy po latach spytałem, co porabia by żyć, on mi
odpowiedział, że prowadzi usługi fotograficzne, ja go zapytałem, czy jest
dobry, a on mi odpowiedział (tu cytat): „A niby czemu mam być dobry?”
Jak wiemy, ja aby żyć, robie dwie
rzeczy: uczę i piszę. Ja wiem, że w tym momencie – nie pierwszy zresztą raz w
życiu – ktoś mi wspomni moje przerosnięte ego, ale daję słowo, że gdyby nie
moje przekonanie, że jestem zarówno najlepszym nauczycielem języka
angielskiego, jak i najlepszym pisarzem, to na jedno i drugie machnąłbym ręką i
poszedł pracować do „Żabki”. Na szczęście, tu akrat nie mam sobie nic do
zarzucenia i jakoś ciągnę. To czego się obawiam, to to, że gdy chodzi o piłkę
nożną, ale przecież nie tylko, bo tu może jeszcze bardziej wymownym przykładem
jest to co się dzieje w polskiej literaturze, muzyce, czy filmie, to mamy do
czynienia z tym co wspomniany znajomy przyznał przede mną swego czasu bez
cienia wstydu: „A niby czemu mam być najlepszy?”
Otóż, włączając się w dzisiejszą
piłkarską dyskusję, chciałbym powiedzieć, że moim zdaniem piłkarze tacy jak
wspomniany Zieliński, Glik, Klich, Moder, czy Bednarek to są piłkarze naprawdę znakomici,
ale żaden z nich, choćby niewiadomo jak dobry, ani przez chwilę nie przeżywa
ambicji typu: „Chcę byc najlepszy na świecie”. A już z całą pewnoscią żaden z
nich nie ma w sobie tego pragnienia, by najlepsza na świecie była Polska.
Jedynym tu prawdopodobnie wyjątkiem jest Robert Lewandowski, ale tu ja mam z
kolei do opowiedzenia pewną moim zdaniem bardzo ciekawą historię. Otóż niedawno
bardzo czytałem rozmowę z którymś z polskich piłkarzy, który wspomniał, jak to
kilka lat temu polska reprezentacja piłkarska odbywała gdzieś jakieś przedmeczowe
przygotowania i któregoś wieczoru trener powiedział piłkarzom, że następnego
dnia będą mogli spać do 10. Piłkarz ów – nie pamietam akurat, który to z nich –
opowiadał jak to jemu akurat się zdarzyło wstać o 8.30, wyszedł więc na
zewnątrz, by trochę poćwiczyć na boisku, i kiedy zastanawiał się, czy będzie
pierwszy, spotkał Lewandowskiego, który właśnie wrócił z siłowni.
A zatem, skoro powiedzielismy sobie już
tyle, niech nikt mi nie zaprzecza, że tak naprawdę liczą się dwie kwestie:
chodzi o to bym to ja był tym pierwszym na świecie, albo by tym najlepszym na
świecie był mój kraj. A najlepiej jedno i drugie. Niestety, gdy chodzi o nas
Polaków, to jest wyjatkowo słabo. Czemu? Diabli wiedzą. Nawet nie chcę o tym
myśleć. Może to faktycznie nasz narodowy charakter?
Całe szczęście, że mamy Marcina
Patrzałka. Swoją drogą, ciekawe czemu akurat on nie znalazł w zasięgu wzroku
prezydenta Dudy, czy premiera Morawieckiego.