niedziela, 30 lipca 2023

Rapapara, czyli o świecie który dopiero eksploduje

 

       Tak sobie ułożyłem program tego lata, że końcówkę lipca spędzam u siebie na wsi w Sławatyczach nad Bugiem. Przez większość czasu byłem, ku swej radości, całkowicie sam, spędzając dzień za dniem na ganku przed domem i gapiąc się w zauroczeniu na przesuwający sie przede mną świat, ale wczoraj odwiedziło mnie kuzynowstwo i spotkanie uczciliśmy tradycyjnym wieczornym grillem. W tym momencie jednak muszę wspomnieć, że ten właśnie weekend, czyli wczorajsza sobota i dzisiejsza niedziela, w moich Sławatyczach upływa pod znakiem dorocznego festynu pod nazwą „Dni Sławatycz”. Choć wioska jest mała i wszędzie jest blisko, w wydarzeniach owego festiwalu z zasady nie uczestniczę, natomiast, owszem, z miejsca gdzie jest mój dom, ganek i podwórko wszystko słychać tak, jakby dźwięki dochodziły tuż z za ściany. Siedzieliśmy więc sobie wcinając zgrillowane mięso, zapijając je czym tam kto chciał, wieczór robił się coraz późniejszy, a na sławatyckiej scenie występowała gwiazda festiwalu i wśród śpiewów publiczności dostarczała i nam tu rozrywki. 

      Tak się w moim życiu złożyło, że ja od urodzenia cierpię na wadę polegającą na tym, że jeśli wokół jest choćby niewielki zgiełk, a ktoś do mnie nie mówi powoli i wyraźnie, jest duża szansa, że z danego przekazu ja nie zrozumiem większości zdań. Przekłada się to więc i na to, że generalnie nie dość, że tekstów słuchanych piosenek, czy to polskich, czy angielskich, za bardzo nie rozumiem, to w efekcie nawet nie próbuję je zauważać. Głos więc zasadniczo traktuję, jak dodatkowy instrument. Wynik tego jest taki, że z tekstów moich ulubionych artystów znam jedynie Beatlesów, Boba Dylana, zespołu The Smiths, a z muzyki polskiej Wojciecha Młynarskiego i Skaldów. Tak mam i nic już tego nie zmieni.

       Siedzieliśmy sobie więc miło w ów sobotni wieczór, muzyka grała, gdy nagle Tomek zapytał: „Słyszeliście, co on śpiewa? ‘Rapapara, rapapara, miała ryja jak kopara’”.

       Oczywiście nie uwierzyłem, więc najpierw powiedziałem mu, że on chyba robi sobie tak zwane jaja, a gdy zaprzeczył, zapytałem, czy jest tego pewien, na co Tomek odpowiedział, że jest pewien jak najbardziej i nawet zawołał: „No słuchaj, wujek, przecież on śpiewa dokładnie to: ‘Rapapara, rapapara, miała ryja jak kopara’”. Mimo że ów refren powracał jak zły sen, ja nic nie słyszałem, a wątpliwości wciąż miałem, skorzystałem z Google’a, a tam jak byk link do youtuba, do piosenki pod tytułem „Raparara” w wykonaniu zespołu o nazwie Łydka Grubasa, i liczba... 130 milionów odtworzeń. Proszę bardzo:

 


       W obawie, że za chwilę się uduszę, szybko zajrzałem do Wikipedii, a tam, jak kolejny byk, informacja, że zespół Łydka Grubasa, grając „mieszaninę rocka, rocka alternatywnegoheavy metalu i folku, wyróżnia się (często wulgarnymi), humorystycznymi i satyrycznymi tekstami”, wydała już sześć albumów, w tym jeden koncertowy, dokumentujący jej występ na organizowanym przez Jerzego Owsiaka festiwalu Pol’and’rock.

        Ponieważ, jak wszyscy wiemy, youtube jest tak ustawiony, że obok wyszukiwanego przez nas tytułu, polecane zostają tytuły zbliżone, pod piosenką „Raparara” pojawiło sie coś takiego i trzy miliony odtworzeń bez mała:


      Obejrzałem, wysłuchałem i oczywiście się zamyśliłem nad tym, jak zupełnie niepostrzeżenie znaczna część nowej polskiej piosenki ukryła się już nie w strażackich remizach i wiejskich domach weselnych, jak to było w czasach największego triumfu telewizji Polsat, ale w Internecie, przy czym, jak słyszę, i tu, popularni, znani z telewizji i radia artyści, gdy chodzi o rzeczywistą popularność i rzeczywiste dochody, nie mają do owych ludowych artystów tak zwanego startu. Co więcej, do nich startu nie mają nawet autorzy niegdysiejszej piosenki o majteczkach w kropeczki; to Internet dziś generuje zyski o jakich nie słyszano dotychczas na ziemi i w niebie. Mało tego, prawdopodobnie dla nich nie jest konkurencją nawet Dawid Podsiadło, by nie wspomnieć o Ralphie Kamińskim. Jeśli wierzyć w liczbę 130 milionów odtworzeń piosenki „Raparara”, to najprawdopodobniej członkowie zespołu Łydka Grubasa są wielokrotnymi milionerami, i to niewykluczone że dolarowymi.

         Ale już chwilę później znajduję też na youtubie coś bardziej ambitnego, czyli zespół o nazwie Letni i tam, choć kształt podobny, już nie ma nic o ryju jak kopara, czy jebaniu wszystkiego, ale o dziewczynie, która weszła do Biedronki, kupiła sobie ogórki i klapki i wydała na to całą swoją pensję, czy o człowieku, który nie ma jak dojechać do domu, bo ma pusty bak, a benzyna już po sześć złotych, inflacja dwucyfrowa, i w ogóle  pozostaje już tylko kraść. Czytam o zespole Letni i oni też wydali dobrych kilka płyt, ale sprzedają je wyłącznie w stramingach, bez pośredników, bez użerania się z rynkiem i branżą i oto niemal 10 mln odsłon. Zupełnie jak Marcin Patrzałek:


       Na koniec refleksja. Moim zdaniem, to co się tu dzieje, to coś znacznie poważniejszego niż cała ta sztuczna inteligencja, czy ów szatański wręcz deep fake. Jeśli siły prawa i sprawiedliwości tego nie ogarną, to już jest po nas.

 

środa, 19 lipca 2023

Sthach zżeha sehce

Właśnie obejrzeliśmy kolejny odcinek filmu "Reset" i, podobnie jak w każdym wcześniejszym przypadku, zachodzimy w głowę, czemu, jak to kiedyś pięknie tu na tym blogu sformułował nieodzałowany Przemysław Gintrowski, skóra na twarzy Donalda Tuska stała się tak strasznie ziemista. A ja zupełnym przypadkiem sięgnąłem do pewnego swojego tekstu jeszcze z września 2010 roku i sobie pomyślałem, że przy drobnej korekcie on mogłby powstać dziś. Bardzo proszę:

     


       Gdyby ktoś mi kiedyś powiedział, że przyjdzie dzień, kiedy Monika Olejnik zainspiruje mnie do refleksji pozytywnych, nawet jeślibym wziął taka możliwość pod uwagę, to bardzo bym się przy tym zafrapował. A tu nagle dziś wieczorem patrzę jak rozmawia ta kobieta z premierem Tuskiem i widzę coś takiego: pyta red. Olejnik Donalda Tuska, czy on być może widział, jak na smoleńskim lotnisku leżą i niszczeją szczątki polskiego rządowego samolotu, a jeśli tak, to czy nie przyszło mu do głowy, ze coś tu jest nie tak. Tusk jak to Tusk, wali utartym tropem: „amatohsko gham w piłkę nożną, a po 10 kwietnia wszyscy ciehpimy thaumę”. Olejnik na to, że może by tak polski rząd zdecydował się powiedzieć Rosjanom, żeby zechcieli ten samolot choćby przykryć brezentem? „Amatohsko gham w piłkę nożną, a po 10 kwietnia wszyscy ciehpimy thaumę”. Niezmordowana pani redaktor drąży dalej: „To niech pan zorganizuje konferencję prasową, stanie przed kamerami i powie publicznie i wyraźnie, że to skandal, że nie można się doprosić o taki drobiazg. Tak choćby jak dziś zrobili Rosjanie, kiedy to publicznie opieprzyli nas za to, że organizujemy Kongres Czeczeński”. Premier Tusk trzyma sprawdzoną postawę: „Amatohsko gham w piłkę nożną, a po 10 kwietnia wszyscy ciehpimy thaumę”. Olejnik wali dalej: „No to niech pan weźmie za telefon, zadzwoni do premiera Putina i mu powie. Zwyczajnie niech pan mu powie, że to jest kwestia naszej godności i że niech on do jasnej cholery przykryje ten samolot brezentem!” Premierowi nawet nie drży powieka: „Amatohsko gham w piłkę nożną, a po 10 kwietnia wszyscy ciehpimy thaumę”.

Najmłodsza Toyahówna pyta mnie, co ja bym mu powiedział? O co bym ja zapytał Tuska? Mówię więc jej, że pewnie dokładnie o to samo, o co go pyta Olejnik, tyle że pod sam koniec bym mu powiedział, że skoro on nie chce na ten temat gadać, to ja rozumiem jego trudną sytuację i nie będę go dalej dręczył. I zapytałbym, co tam ciekawego w domu? Jak się miewa żona i co słychać u dzieci? A gdyby zaczął pyskować, to bym mu powiedział, że to ja już dziękuję i skończył tę rozmowę po dziesięciu minutach.
No ale każdy wie, że nie ma o czym gadać. To jest towarzystwo, które się sobą wzajemnie żywi i tak się to będzie ciągnęło aż do momentu, gdy nagle wszystko runie. Natomiast nic nie stoi na przeszkodzie, żebyśmy tu zastanowili się, dlaczego to Donald Tusk tak bardzo nie chce poprosić Putina, żeby choćby przykrył te zwłoki brezentem. Dlaczego on się tak zaparł, że jest gotów robić z siebie idiotę, zamiast wziąć i wykonać pozornie przecież bardzo prosty i nicnieszkodzący gest. Putin przecież nie jest beksą, więc by się nie obraził, samemu Tuskowi od razu by skoczyło w sondażach, a te nieszczęsne resztki naszych rodaków, którzy jakimś cudem jeszcze go lubią i szanują, mieliby dobre alibi, żeby się swoich obsesji w dalszym ciągu bezpiecznie trzymać. Czemu on tego nie robi?
Jeśli ktoś sądzi, że ja mam na to pytanie jakąś konkretną i skuteczną odpowiedź, jest niestety w błędzie. Ja nie mam pojęcia, dlaczego Donald Tusk się fajda na dźwięk słowa ‘Rosja’, ‘Putin’, czy ‘Smoleńsk’. Autentycznie nie wiem, jak dokładnie wyglądają dziś relacje między sumieniem Donalda Tuska, a ruską pięścią, natomiast nie mam najmniejszych wątpliwości, że relacje te są jak najbardziej napięte. Jestem absolutnie przekonany, ze Donald Tusk, nawet jeśli Rosjanie dla czystej frajdy podrzucą mu pod drzwi tego jego nędznego mieszkania w Sopocie worek zgniłych ziemniaków, on nie dość że nie piśnie, to nawet nie mrugnie. Przecież jest oczywiste, ze Rosjanie nie mogą mieć jakichkolwiek problemów z przykryciem naszego samolotu bylejaką szmatą. Że to nie jest tak, że wykonanie tego gestu wymagałoby od nich jakichś szczególnych logistycznych przedsięwzięć, a sam premier Putin któregoś dnia musiałby na tę okazję zerwać się godzinę wcześniej. Jeśli oni tego nie robią, to dla nich to musi być wyłącznie kaprys i taka zwykły dziecięcy chichot, że głupi Polacy potrafią być aż tak komiczni. A z kolei, jeśli Donald Tusk tu z takim zawzięciem milczy, to znaczy, że on świetnie wie, że jemu zwyczajnie tej zabawy Rosjanom zakłócić nie wolno. Bo w momencie jak im się tam wkręci, to dostanie w nos tak, że się nie pozbiera.
Czego on się boi? Właśnie mówię, że nie wiem. Faktem jest jednak to, że oni się nie boją. On się boi. Oni nie. To on się boi.. A bać może się wszystkiego. Tego na przykład, że oni jednak przyślą te skrzynki. Albo że do tych dokumentów wsadzą jeszcze jakieś inne, których wcześniej obiecywali nie wsadzać. Albo że nagle zrobią jakąś konferencje prasową i powiedzą, że oto własnie odnaleziono pewne dowody wskazujące…
Aaaaaaaaaaaaaaa!!!
Co za życie!

niedziela, 16 lipca 2023

Gdy wieje wiatr historii


      Był rok 1989, komuniści podjęli kroki na rzecz sprywatyzowania Polski i jednocześnie została podjęta pierwsza próba skolonizowania polityki w taki sposób, by władzę w Kraju na najbliższe sto, a może i więcej, lat objęli jego nowi właściciele. Jacy szatani stali na samym początku tego strasznego planu, ale możemy się domyslać, że nie mówili oni ani po polsku, ani po rosyjsku, ani chyba nawet po niemiecku.  I oto w maju 1990 ową straszną inicjatywę zablokował jeden skromny człowiek, Jarosław Kaczyński.

      Jak mówię, trudno jest bardzo ustalić, kto był głównym autorem owego planu, czy choćby jaką nazwę nosił ów współczesny Grupenfuhrer, ale też nie wiemy jak poważnie był traktowany ów plan zmiany światowego porządku, obserwując jednak to w jaki sposób, z jakim rozmachem i determinacją urochomiono kampanię nienawiści wobec tego jednego wspomnianego wcześniej człowiek. Pamiętam tamten czas bardzo dobrze i pamiętam nadzwyczaj skuteczny profesjonalizm akcji stworzenia z Jarosława Kaczyńskiego potwora na miarę Adolfa Hitlera, Józefa Stalina, czy Kim Ir Sena. To nie były jeszcze czasy gdy firmy pijarowskie rządziły umysłami tłumów, Internet nie istniał, nowe media były zaledwie w budowie, "Gazeta Wyborcza" to było zaledwie kilka smutnych stron, a o TVN-ie czy Onecie jeszcze nawet nikt chyba nie myślał. A mimo to pamiętam, jak marzenie o tym by zobaczyć Jarosława Kaczyńskiego na szubienicy, było marzeniem wielu. Nie Urbana, nie Kiszczaka, nie Jaruzelskiego - jego.

      Pamiętam tamten rok i lata następne, ale również pamiętam jak władzę w Kraju odzyskali starzy komuniści, i to w stylu imponującym, samodzielnie, bez udziału swoich dawnych sojuszników, a Jarosław Kaczyński i jego brat Lech opuścili polityczną scenę, wydawałoby się na dobre. Ale pamiętam też jak przyszło nowe tysiąclecie i wrócił pomysł powrotu do planu stworzenia permanentnych rządów partii już nie o nazwie "Solidarność", ale POPiS, no i ostatecznego "odstrzelenia" zdrajców z dawnego PZPR.

      I tu znów nie mam pojęcia, kto w pierwszej kolejności podjął decyzję o tym że neo-komuna już nigdy nie przekroczy w wyborach poziomu 10 procent, ale nie mam wątpliwości, że tzw. Afera Rywina stanowiła zagranie mistrzowskie. Powołano więc do życia partię o nazwie Platforma Obywatelska, na kolejnego po Aleksandrze Kwaśniewskim prezydentem wyznaczono Donalda Tuska, kolejnym premierem obwołano Jana Marię Rokitę... i tu znów pojawili się Jarosław i Lech Kaczyński i cały plan wziął w łeb. 

      Tym razem, z trzema silnymi ośrodkami antypolskiej propagandy, czyli TVN-em, "Gazetą Wyborczą", Onetem, lokalnymi mediami, oraz popkulturą niszczenie wizerunku osiągnęło apogeum najpierw w postaci najpierw obalenia koalicyjnego rządu, następnie zabójstwa urzędującego prezydenta i zastąpieniu go, dzięki misternej wyborczej prowokacji, rosyjską marionetką.

       Od roku 2015 mija już osiem lat, Polska ma silny i nadzwyczaj sprawny rząd, niemiecko-rosyjska agentura, która przez tyle lat kontrolowała i niszczyła Polskę życie publiczne wydaje się być pozbawiona zębów. Wsciekłość z jaką jest atakowany Jarosław Kaczyński, choć ani trochę mniejsza od tego, czego on, a my solidarnie wraz z nim doświadczamy, wydaje się być już wyłącznie echem dawnych intryg. Wróciliśmy właśnie z tygodniowego pobytu nad polskim morzem. Wśród tłumów jakie przez te wszystkie dni mijałem nie zauważyłem ani jednej koszulki z antyrządowym hasłem, nie usłyszałem ani jednej rozmowy, gdzie ktokolwiek by narzekał na rząd. Ani jednej. 

        Wczoraj jechałem taksówką i proszę sobie wyobrazić, że w pewnym momencie kierowca, około 30-letni człowiek, niczym przez nas niesprowokowany, komentując te nasze upały, powiedział że są ludzie, którzy, gdy im się powie, że leje i jest zimno, założą ciepłe ubrania i rozłożą parasole, a o Jarosławie Kaczyńskim powiedział "Pan Jarosław". 

         Idzie wiatr.



piątek, 7 lipca 2023

Jeszcze raz o tych co niosą swiatło

Znów długo nie pisałem, w dodatku od dwóch już prawie tygodni jestem na wakacjach, jednak dzięki temu, że zaglądam sobie do internetu, spadłą na mnie jak grom z jasnego nieba wiadomość, że żyje i to żyje na pełnym gazie człowiek nazwiskiem Wielomski. Ja tego Wielomskiego zauważyłem już wiele lat temu, przyjrzałem mu się uważnie, a zatem zupełnie mnie nie zdziwiło, że dziś on zajmuje miejsce popularnie określane mianem "szuria". Rzuciłem więc na niego znów okiem i przypomniałęm sobie, że jeszcze w roku 2009 poświęciłem mu bardzo ładny tekst o ludziach niosących światło, któy chciałby dziś, w ten piękny nadmorski dzień, przypomnieć. Bardzo proszę. 



Pamiętam jak dawno, dawno temu, kiedy sam miałem dwadzieścia parę lat, a wokół panowała atmosfera, którą pewien – dziś już nie żyjący, niestety – Wojtek określił jako stan, w którym dla prawdziwie ambitnego człowieka, to co się tak naprawdę liczy, to „rower i stówa do jutra”, pojechałem z innym moim kolegą do Warszawy. Udałem się w tę podróż z powodów bardzo szczególnych. Kolega, choć dopiero na samym progu swojej uniwersyteckiej kariery, był już wtedy niezwykle zdolnym i bardzo szybko awansującym naukowcem i – o ile dobrze pamiętam – przy okazji swojej pracy doktorskiej, konstruował jakieś literacko-artystyczne wydarzenie na poziomie Instytutu Badań Literackich, czy jakoś tak. Więc zaprosił mnie, żebym przyjechał i wziął w tym czymś udział. Pamiętam, że tamtej nocy nie spałem, ponieważ – już po imprezie – do bladego świtu przesiedziałem w jakimś zadymionym pokoju z jego koleżankami i kolegami, nudząc się jak pies i nie będąc w stanie zrozumieć choćby jednego zdania z tego, o czym oni tam rozprawiali i ostatecznie mając już tylko ochotę najpierw im powiedzieć, co o nich wszystkich myślę, a później wyjść i się kulturalnie wyrzygać w jakiejś bramie.

Innym razem, trochę nawet później w latach, pojechałem z przyjaciółmi ze studiów w góry, ale tak się jakoś złożyło, że po drodze ktoś zaproponował, żeby zahaczyć o Bielsko-Białą, więc poszliśmy do jakiegoś mieszkania, gdzie funkcjonował tak zwany ‘otwarty dom’ i już tam zostaliśmy na cały dzień i następnie na całą noc. Też wtedy nie spałem, bo raz że się nie dało, a dwa, że to były takie czasy, że się nie spało. Więc zamiast spać, siedziałem w jednym pokoju z małą kuchnią z bandą jakiś intelektualistów, którzy znów ględzili o kompletnie absurdalnych sprawach, o kórych wcześniej przeczytali w tysiącu jakichś nikomu niepotrzebnych książek. A wszyscy byli mądrzy jak cholera. Wtedy jednak przynajmniej była wódka, więc można się było upić.

Ktoś mnie spyta, czemu ja się zadawałem z ludźmi, którzy mnie tak bardzo irytowali, a ja być może tylko to pytanie trochę zmodyfikował i sformułował je tak: Dlaczego ja się zadawałem z ludźmi mądrzejszymi od siebie? No, własnie nie wiem. Tak się jakoś złożyło, że gdziekolwiek mnie dni rzuciły, wśród wielu wspaniałych, pięknych ludzi, którzy zostali moimi cudownymi przyjaciółmi, raz po raz trafiałem na miejsca, gdzie nie było ani rowerów, ani stów na przeżycie, ani normalnej, ludzkiej rozmowy, ale wyłącznie książki i tabuny mądrali, wydzierających sobie te książki z rąk. I ile razy na nich trafiałem, to okazywało się, że im z jakiegoś powodu bardzo zależy, żebym z nimi trochę pobył i posłuchał, jak oni mówią. Nawet zupełnie niedawno, rozmawiałem z pewnym bardzo słynnym profesorem, takim co to się mówi, że nie w kij dmuchał, i on mi długo opowiadał o czymś, czego ja kompletnie nie rozumiałem, a on później wszystkich informował, jak to on lubi ze mną rozmawiać, bo ja należę do tych nielicznych w mojej rodzinie, z którymi się rozmawiać da. Kosmos.

No więc nie wiem, czemu przez tyle lat nie udało mi się wokół siebie stworzyć takiej skorupy, która by mnie od intelektualistów – bo to przecież o nich jest tu mowa – skutecznie odgrodziła. Ale myślę, że to nie jest naprawdę istotne. To co dla mnie dziś ważne, to fakt, że ja od czasu, gdy poszedłem do liceum – a w tej sytuacji, można powiedzieć, że od zawsze – miałem bardzo silnie rozwinięty kompleks niechęci w stosunku do wykształcenia i wykształconych intelektualistów. Kompleks, który mnie doprowadził do tego, że ostatnia rzecz, na jakiej mi zależy, to ta, by ktokolwiek o mnie myślał, że jestem mądry, oczytany i wykształcony. Jeśli mogę wybierać, to zawsze wolę być idiotą. Ja tu jestem trochę jak Mr. Anus z duetu Happy Flowers, który śpiewa (jeśli to co on robi w ogóle nazwiemy śpiewaniem), jak to w jego rodzinie wszyscy są mądrzy i piękni, siostra tańczy w balecie, brat skończył studia, etc., a o sobie z dumą powtarza tylko jedno zdanie: „I’m the stupid one”.

Więc prawda jest właśnie taka. Ja nie znoszę świata ludzi wykształconych, a już do szału doprowadza mnie sytuacja, gdzie bycie intelektualistą jest stawiane mi za wzór i argument. No i wiem przy tym, oczywiście, że to jest kwestia jakiegoś mojego kompleksu, którego już chyba do końca życia nie wyjaśnię. Kompleksu, na dodatek, z którego wprawdzie jestem bardzo dumny, ale co do którego jednocześnie, z drugiej strony, zawsze się obawiałem jest coś zdecydowanie nie w porządku. Który, przez swoją całkowitą irracjonalność, znosi mnie w stronę wręcz jakiejś psychicznej skazy.

O czym już miałem okazję tu poinformować, wczoraj i przedwczoraj byłem w górach na góralskim weselu, ponieważ mój syn chrzestny żenił się z dziewczyną z tychże gór. Kiedy tylko okazja pozwalała wchodziłem przez moją komórkę do Internetu i patrzyłem, co słychać w Salonie. Wczoraj przed południem, wyszedłem na pole, znalazłem ten jednometrowy punkt, gdzie był jakikolwiek zasięg, napisałem parę komentarzy i na głównej stronie znalazłem tekst Adama Wielomskiego, zatytułowany Profesorowi Bartyzelowi w odpowiedzi http://adamwielomski.salon24.pl/.

Zszedłem z pola, siadłem na ławce przed chałupą, między koniem, traktorem, a dwoma baranami i zacząłem Wielomskiego czytać. Dlaczego? Ze względu na nazwisko Bartyzela. Mam w domu jedną starą książkę z jego felietonami. Ksiązka napisana jest prosto, jasnym językiem, mądrze i nawet kilka fragmentów z niej znam na pamięć. A więc chciałem sobie w ten niedzielny poranek w górach poczytać, co Wielomski (jakby ktoś nie pamiętał, to ten od Jaruzelskiego) może mieć do powiedzenia Bartyzelowi.

Nie przeczytałem tekstu Wielomskiego z dwóch powodów. Pierwszy to taki, że był dla mnie zdecydowanie za długi i nudny, a drugi to ten, że ja w ogóle nie rozumiałem tego, co on tam pisze. Zawartość tego tekstu, pomijając tych parę fragmentów, gdzie Wielomski się chwali, że, podobnie jak Bartyzel jest profesorem i że kiedyś jechał z nim pociągiem… no i że jak jeszcze był głupi jak inni, to jeździł na sankach z górki, z mojego punktu widzenia stanowi tak niemiłosierny bełkot, że gdyby to ode mnie zależało, to ja bym Wielomskiego pokazywał w cyrku. A kto wie, czy nawet nie w zoo. Jak już wspomniałem, w moim życiu nasłuchałem się intelektualistów wszelkiego autoramentu, ale pod pewnym względem – o którym za chwilę – Wielomski jest tu zjawiskiem wyjątkowym. Jeśli ktoś ma ochotę, niech rzuci okiem na blog tego człeka. Tam na samej górze jest napisane „W oczekiwaniu na Katechon”, a jakby komuś było mało, to obok jeszcze znajdzie informację, że Wielomski uważa się za „ultramontanina”.

Jeśli już to nie zrobiło na kimś wrażenia, niech poszuka trochę niżej, już wewnątrz samego tekstu, i tam znajdzie całe stosy zdań typu: „Czy Jacek Bartyzel jest uczniem Richera i Febroniusza?”, albo „Tak by się też mogło wydawać, że prof. Bartyzel jest ultramontaninem, tak jak tradycjonaliści francuscy na czele z Josephem de Maistre’m, nie wspominając już o hiszpańskich karlistach”,albo „Niestety, w praktyce prof. Jacek Bartyzel okazuje się zwolennikiem gallikanizmu, richeryzmu, józefinizmu i febroniaryzmu”, albo „Postawa prof. Bartyzela jest typowa dla tzw. konserwatyzmu radykalnego /Guénon, Strauss, Voegelin, Gómez Davila”, albo „Tak, z punktu konserwatystów radykalnych, taki Carl Schmitt, Oliveira Salazar, Francisco Franco czy Charles Maurras – podobnie jak i Adam Wielomski – to konserwatyści ‘kauczukowi’”, czy dalej „Bardzo dobrze pisze o tym Jaime Balmes, sugerując, że legitymizm był tylko sztandarem pod którym zbierali się wrogowie liberalnej monarchii.” I proszę sobie teraz pomyśleć. Siedzi sobie taki Wielomski przy swoim biurku, obłożony tymi wszystkim dziwnymi książkami, które przeczytał od czasu, gdy zlazł z sanek, pisze ten śmieszny tekst, a następnie wkleja go w Internecie na stronie Salonu24, obok Mireksa, gw1990, toyaha, czy Galopującego Majora. Czy to jest normalne?

Mało tego. On ten tekst wkleja, obok zdjęcia prezydenta Kaczyńskiego, które między jedną a drugą przeczytaną książką, tak sprytnie zrobił, że kiedy się na nie najedzie myszą, to pokazuje się, ile jeszcze dni musimy czekać aż tę prezydenturę szlag trafi na zawsze. Takie jaja na poziomie Voegelina i Febroniusza. Kiedyś, kiedy pierwszy raz w życiu dowiedziałem się, że ktoś taki jak Wielomski w ogóle istnieje, znalazłem w necie zdjęcie, jak on stoi obok Jaruzelskiego i się z dumą napina, wsadziłem mu to zdjęcie jako komentarz, a on to kompletnie zlekceważył. Dziś jest mi wyłącznie wstyd, ze sobie w ogóle pomyślałem, że to będzie sprytny gest. Że w ogóle przyszło mi do głowy odzywać się do Wielomskiego na poziomie ludzkim. No ale, jak już wspominałem, ja zbyt mądry nigdy nie byłem.

Niezbyt mądry, ale tez nie na tyle głupi, żeby nie móc sobie pozwolić na refleksję na temat zjawiska, z którym mamy do czynienia w osobie Adama Wielomskiego. Otóż dziś, kiedy myślę o swojej obsesyjnej niechęci do intelektualistów, mam wrażenie, że tu jednak coś musi być na rzeczy. I to już nawet nie chodzi tylko o intelektualistów, ale w ogóle o ludzi z obsesjami. Myślę więc sobie, że jeśli obsesja pozostaje na poziomie tylko instynktów, to większego niebezpieczeństwa w tym nie ma. Na przykład ktoś, kto jest zagorzałym kibicem piłkarskim, jak Galopujący Major na przykład, czy Grześ, jeśli będzie chciał swoje teorie wprowadzić w życie, to w najgorszym wypadku pójdzie i będzie się prał z policją i innymi kibicami. Jeśli ktoś ma obsesję na punkcie czytania książek, to – w najgorszym dla siebie przypadku – kiedyś, w czasie przemeblowania, za dużo tych książek podniesie i coś mu się urwie w kręgosłupie. Jeśli ktoś się uzależni od seksu lub alkoholu, to też najwyżej go okradną inni pijacy, czy prostytutki. Co najważniejsze jednak, każdy z nich zawsze może od czasu do czasu pójść z dzieckiem na rower, albo pokłócić się z żoną. Gorzej jest właśnie w przypadku intelektualistów działających na poziomie idei. Oni, kiedy już przeczytają wszystko co jest do przeczytania i przemyślą wszystko, co im zostało podane do przemyślenia, to stamtąd nie mają już dokąd iść. Oczywiście, mogą, jak dziś Wielomski, wydawać jakieś pismo dla podobnych sobie wariatów, albo prowadzić bloga. A w przerwie pogadać z jakimś innym intelektualistą. Poza tym, taki Wielomski (bo o nim przecież dziś myślę) ani nie napije się wódki, ani nie pójdzie do kina, ani nie uda się na koncert, bo w jego łbie wyłącznie kotłują się jakieś obco brzmiące nazwiska i terminy, które jeśli go gdzieś prowadzą, to tylko do kompletnego zatracenia.

Najgorzej jest, kiedy te idee są tak straszliwie egzotyczne i nikomu niepotrzebne, że można nimi żyć wyłącznie na poziomie własnych myśli, a jedyne zainteresowania związane z realnym światem i innymi ludźmi, jakie dany intelektualista ma poza nimi. Jak na przykład polityka. Co taki więc Wielomski może robić w polityce? Oczywiście, może prowadzić blog, na którym wklei animację z prezydentem Kaczyńskim i będzie tam coś przestawiał. Może też napisać o tym tekst. No ale co dalej? Przecież się od tego nie oderwie, bo nie ma się w którą stronę odrywać. A do sanek też już przecież nie wróci. I stąd już mu pozostaje tylko oszaleć i dać się zamknąć, albo oszaleć i zacząć strzelać. I może to najszybciej, bo w końcu okaże się, że to jest jedyny praktycznie dostępny gest, jaki mu pozostał.

I tu już będę kończył, a jednocześnie powiem, o co mi tak naprawdę od początku chodzi. Zawsze wydawało się, że jeśli ktoś miał kiedykolwiek kompletnego fioła na punkcie wiedzy, to byli albo jacyś marksiści, albo masoni, czy inni okultyści. Ci którzy uznali, jak – za podszeptem szatana – nasi pierwsi rodzice, że wiedza jest czymś absolutnie pięknym. Nigdy by mi nie przyszło do głowy, że ktoś kto się uważa za konserwatystę da się zaczadzić do tego stopnia czymś tak fałszywym jak wiedza. A tu proszę, mamy takiego Wielomskiego. I co on zrobi z tym wszystkim, co przeczytał w tych swoich głupkowatych książkach? Jeśli idzie o dzień dzisiejszy, może najwyżej przestać chodzić do kościoła, albo sobie otworzyć inny. A w dalszej perspektywie, to już faktycznie pozostaje mu kupić sobie ten pistolet.

Uważam mianowicie, że jest coś bardzo szczególnego w imieniu Lucyfer. Ten Który Niesie Światło. Zaznaczmy – światło zupełnie niepotrzebne, zupełnie zbędne, światło nie oświetlające niczego innego, jak tylko siebie. Światło z którego wyniknąć może wyłącznie grzech. Po co? Od tak, dla zabawy. Dla diabelskiej uciechy. Żeby zaliczyć kolejne opętanie. Bo tak to właśnie jest. Wielomski jest najzwyczajniej w świecie opętany. Siedziałem sobie wczoraj pod tą góralską chałupą, patrzyłem na lekko zamglone góry, czułem jak leciutko deszcz mi kapie na głowę i wiedziałem, że inaczej mój biedny rozum tego opisać nie da rady.



 


niedziela, 2 lipca 2023

Mars napada

 

Od czasu gdy prowadzę ten blog zdarzyło mi się trzy razy, że grożono mi sądem i to grożono nie tak jak to się zwykle dzieje w przestrzeni internetowej, że ktoś komuś nagle powie, że pójdzie siedzieć, albo że zajmie się nim prokurator i na tym koniec, ale mam na myśli jakąś tam jednak procedurę. Pierwszy raz, pamiętam jak jeszcze w czasach Salonu24, krakowski dziennikarz Jerzy Skoczylas za to, że użyłem pod jego adresem określenia „ruski buc” zażądał ode mnie moich danych, które on pragnie przekazać swojemu prawnikowi. Wymiana powyższa odbyła się publicznie, więc Skoczylas została natychmiast wykpiony i się zamknął.

Drugi raz już było nieco poważniej. Otóż po tym, jak wspólnie z moimi dziećmi doprowadziliśmy do upadku satanistyczny projekt pod nazwą Unsound, dwoje nieznanych mi osób wysłało do mnie pismo przedprocesowe, w którym w związku z poniesionymi  przez nich stratami moralnymi i finansowymi kazali mu wpłacić na niejaką Fundację im. ks. Józefa Tischnera 11 tys. zł. W odpowiedzi na pismo wysłałem im, bez jakiegokolwiek komentarza, łaciński tekst egzorcyzmu Świętego Michała Archanioła i owa modlitwa zadziałała tak, że owym państwu język ugrzązł w paszczy.

Za trzecim razem, jak grom z jasnego nieba dotarło do mnie pismo, tym razem już z prawdziwej kancelarii, obsługującej niesławnego Artura Zawiszę, z bardzo skomplikowanym choć prezyzyjnie nakreślonym żądaniem opublikowania przeprosin za tekst, który ukazał się na naszym blogu niespełna 10 lat wcześniej, a dotyczącym pewnego oszustwa, w które Zawisza był osobiście zaangażowany. Ponieważ sprawa wyglądała bardzo poważnie skonsultowałem się z zaprzyjaźnionym prawnikiem i po krótkiej naradzie postanowiliśmy wspólnie, by pismo zlekceważyć. Jak się okazało skutecznie.

I oto, proszę sobie wyobrazić nastąpił atak kolejny, tym razem ze strony dziennikarza, publicysty, pisarza,  nagrodzonego przez prezydenta Bronisława Komorowskiego Krzyżem Wolności i Solidarności, Cezarego Łazarewicza, który obraził się za mój tekst opublikowany na portalu i.pl, a dotyczący filmu „Żeby nie było śladów”. Jak mnie informuje biuro prawne Portalu, Łazarewicz skierował zarówno do samego Portalu, jak i do mnie osobiście, pismo przedprocesowe w którym żąda od nas solidarnej wpłaty po 5 tys. zł. na biznesy prowadzone przez znanego nam wszystkim aż nazbyt dobrze Jerzego Owsiaka. Reprezentująca i.pl pani prawnik poprosiła mnie o odniesienie się do pisma Łazarewicza, ja się odniosłem, no i w tej chwili czekam z najwyższą ekscytacją na rozwój zdarzeń, a żona moja juz dziś mnie uprzedziła, że jeśli zapłacę, to ona się również, tak jak Łazarewicz, obrazi.

Mam oczywiście nadzieję, że pismo Łazarewicza zostanie przez prawników Portalu odesłane bez rozpatrzenia i nastąpi cisza. Jeśli jednak oni dla świętego spokoju owe pięć patyków Owsiakowi wyślą, to przyznaję, że jestem w kropce. Podobnie, jestem w kropce, jeśli oni pójdą z Łazarewiczem na wojnę, natomiast mnie poinfomują, że mam sobie radzić sam. No ale zobaczymy. Póki co, informując wszystkich Państwa, z myślą o których od blisko już 15 lat prowadzę ten blog, że to czego się dopuścił dziennikarz, pisarz i wielki bojownik o wolność i solidarność Cezary Łazarewicz, uważam za niewyobrażalną hucpę i pozwalam sobie zamieścić inkryminowany tekst również tutaj. Bardzo proszę. Żeby każdy z nas wiedział, co się tu,  że użyję, jak sądzę, bliskiej Łazarewiczowi estetyki, **********.



Niniejsza publikacja jest przedmiotem postępowania

sądowego przeciwko  Krzysztofowi Osiejukowi i PL24

spółka z o.o. z siedzibą w Warszawie o naruszenie

dóbr osobistych Cezarego Łazarewicza 

      


      Minęła 40. rocznica pamiętnego majowego dnia, kiedy to warszawski maturzysta Grzegorz Przemyk, został bez żadnego dobrego powodu zatłuczony na śmierć przez obywatelskich milicjantów. Z tej okazji Telewizja Polska wyemitowała mający przypominać tamte wydarzenia film „Żeby nie było śladów”. Osobiście naszej współczesnej produkcji staram się unikać jak ognia, tym razem jednak, ze względu na fakt, że sprawa Grzegorza Przemyka siedzi we mnie od lat jak kamień w bucie, zrobiłem wyjątek. Film, owszem, obejrzałem i muszę przyznać, że jestem w prawdziwym szoku.

      W czym rzecz? Otóż chodzi o to, że biorąc pod uwagę to, w jaki sposób w owym filmie pokazany jest nie tylko sam Przemyk i jego kolega Cezary Filozof, ale całe to warszawskie towarzystwo, którego częścią była Barbara Sadowska, można mieć pewność. Że przynajmniej ci z nas, którzy są zbyt młodzi, by to - co się wówczas wydarzyło - pamiętać, albo na tyle starzy, by owe emocje już dawno wyrzucić z pamięci, dziś mogą dojść wyłącznie do wniosku, że ci wszyscy dawni bohaterowie nie zasługują na najmniejszą z naszej strony sympatię.

Owszem, cierpienie Przemyka jest prawdziwe, jego śmierć jak najbardziej realna, okrucieństwo funkcjonariuszy takie, jak je sobie zawsze wyobrażaliśmy, podobnie działania aparatu komunistycznej władzy. Natomiast pomijając to wszystko – wedle zamierzeń autorów scenariusza i reżysera – mamy z jednej strony do czynienia z dwoma kompletnie zepsutymi dzieciakami, a z drugiej, całą kupą jakichś równie bardzo zdziwaczałych dorosłych. Którzy dzień po dniu, od rana do wieczora, w kłębach dymu i oparach wódy, tłoczą się na dwóch pokojach z kuchnią i diabeł jeden wie, czym się zajmują. Konspirowaniem, jak głosi historia.

      Już sam początek tego czegoś nie pozostawia zbyt wiele nadziei. Przemyk ze swoim kumplem Cezarym Filozofem budzą się rano na jakichś jakby wyciągniętych ze śmietnika materacach, zapalają papierosy i nawet nie myjąc się, przechodzą do pokoju obok, gdzie już na nich czeka owo knujące przeciwko władzy ludowej towarzystwo. Coś tam przegryzają i ruszają w miasto, gdzie oczywiście zachowują się jakby byli kompletnie pijani.

      Pojawia się milicyjny patrol i żąda od nich dowodów osobistych, a oni zamiast – w końcu żyli w tamtych czasach i powinni zachowywać jako taką przytomność wobec otaczającego ich świata – zaczynają się awanturować i z tym milicjantami przepychać. Przyjeżdża radiowóz, oczywiście ich – wciąż awanturujących się – zgarnia na komisariat. A co było dalej, my już wiemy, a jak nie wiemy, to się możemy domyślić.

      A ja już tylko, po raz kolejny, zadaję sobie pytanie - kto i jaki miał interes w tym, by Polakom, a przy okazji kto wie, czy nie całemu zainteresowanemu światu, pokazać, że peerelowska patologia funkcjonowała po obu stronach tego nieszczęścia? No i w tym momencie dowiaduję się, że wspomniany film został nakręcony na podstawie książki człowieka nazwiskiem Cezary Łazarewicz, powszechnie kojarzonego ze współpracą, z – kolejno – „Gazetą Wyborczą”, Polityką”, „Newsweekiem” i wreszcie „Wirtualną Polską”.

      Jakby tego było mało, ów Łazarewicz zapisał się niesławnie w historii polskiego dziennikarstwa reportażem na temat rzekomych relacji Lecha i Jarosława Kaczyńskich z ich ojcem Rajmundem. I w konsekwencji nominacją do przyznawanej przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich nagrody „Hieny Roku”, a przy tej okazji prawomocnie przegranym procesem, który w swojej bezczelności wytoczył Stowarzyszeniu.

      A zatem, jak się okazuje, cała opowiedziana w filmie historia męczeństwa i śmierci Grzegorza Przemyka jest oparta na tym co na ten temat wiedział Cezary Łazarewicz, i na tym, co mu na ten temat opowiedzieli... no kto? Biorąc pod uwagę towarzyskie relacje łączące zawodowe środowisko Łazarewicza z ludźmi pokroju Jerzego Urbana, Czesława Kiszczaka, czy Wojciecha Jaruzelskiego, to rozumiem, że jego konsultantem był któryś z nich.

      A my z tego wszystkiego dostajemy obraz, wedle którego Przemyk, jego koledzy, jego mama i jej znajomi to była oczywista i jednoznaczna patologia. Nasze podziękowania należą się nie dość, że Łazarewiczowi, to jeszcze, co gorsza, Telewizji Polskiej, w której władzach nie znalazł się nikt, kto by tę chucpę powstrzymał.

      Nie wiem, jak to naprawdę było z udręczeniem Grzegorza Przemyka, z jego przyczyną i jego katami. Nie wiem też oczywiście, jakimi ludźmi byli Przemyk, jego znajomi i towarzystwo, w jakim funkcjonował. Nie wiem, kim tak naprawdę był Cezary Filozof, czemu SB go nie wywiozła do lasu, by zostawić go tam na pastwę losu, tylko pozwalało mu, jako jedynemu świadkowi, zeznawać przeciwko komunistycznemu aparatowi represji. Nie wiem też, jakie były Filozofa dalsze dzieje i co u niego słychać dziś, po latach. Nie wiem też naturalnie, czy obraz przedstawiony przez Łazarewicza jest prawdziwy, czy wynika wyłącznie z dawnej esbeckiej propagandy.

      Wiem natomiast coś innego, a to mianowicie, że wszystkie narody mają swoich bohaterów i do tego, by o świadomość ich bohaterstwa walczyć, potrafią wykorzystywać wszystkie możliwe drogi, nie wyłączając z tego kultury popularnej. I nie jest ważne, co historycy mówią na temat takiego Che Guevary, czy - z drugiej strony - choćby szkockiego wojownika znanego całemu światu pod imieniem Braveheart. Legenda żyje niezależnie od historycznej prawdy i to ona umacnia pozycję danego narodu w powszechnej świadomości.

      Ja, ponieważ mam swój rozum i swoje doświadczenie, biorę mocno pod uwagę, że Łazarewicz kłamie, tak jak choćby w tej części gdzie się dowiadujemy, że milicyjny patrol zdjął Przemyka z ulicy podczas gdy ten, zamiast się przygotowywać do matury, rozrabiał z kolegami po mieście, podczas gdy, jak wiemy z oficjalnych wspomnień, on tego dnia świętował zdaną już maturę. Domyślam się, że relacja Łazarewicza jest nic nie warta, ale też biorę pod uwagę taka możliwość, że tam jest więcej prawdy, niż osobiście bym sobie życzył.

      Ale to co ja sądzę i jak wyglądała prawda nie na takiego znaczenia jak fakt, że już i wtedy, a później wiele jeszcze więcej razy, mieliśmy wielką szansę, by wykroić ze swojej współczesnej historii na rzecz popularnej kultury prawdziwych bohaterów, których wizerunki dzisiejsza młodzież nosiłaby na koszulkach, zamiast wspomnianego bandyty Che Guevary. Mieliśmy takich okazji wiele, a choćby to jedno, być może najbardziej znane zdjęcie Przemyka, na którym on wygląda nie przymierzając jak Jim Morrison, stanowiłoby przykład najbardziej dźwięczny. Tymczasem, jak się okazuje, jest w nas coś takiego, że zamiast kreować bohaterów, tak jak to robią Brytyjczycy, Amerykanie, Francuzi, czy choćby dziś Ukraińcy, czujemy obowiązek, by ich niszczyć. I to jest wiadomość fatalna.



 

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...