Możliwe bardzo, że są osoby, które mi w to co mówię nie uwierzą, ale, jak idzie o moje dotychczasowe i obecne życie, nie ma nic takiego, co pragnąłbym zachować w głębokiej tajemnicy. Mam tu na myśli jakiekolwiek swoje zachowanie, dzisiejsze, czy przeszłe, które mogłoby na przykład stać się celem szantażu, czy jakiejś brudnej prowokacji. Oczywiście nie będę ukrywał, że są rzeczy, których się mocno wstydzę i wolałbym ich na sumieniu nie mieć, jednak żadna z nich nie ma takiej rangi, bym mógł tu odczuwać jakikolwiek większy niepokój. Na tyle duży, bym dla ukrycia tego czy owego gotów był do jakichś większych poświęceń.
Mam jednak oczywiście swoją wyobraźnię i ona pozwala mi czasami pofantazjować, jakbym się zachowywał, gdyby moje życie ułożyło się w taki sposób, że każdy dzień stanowiłby walkę o to, by się nie wydało. By to co robię, z jednej strony, trwało jak najdłużej i przynosiło mi odpowiednie korzyści, a z drugiej, żebym zachował ten spryt, tę ostrożność, te przebiegłość, a jednocześnie tę trzeźwość umysłu, by to moje zło miało się jak najlepiej i najbezpieczniej.
Załóżmy że moja pozycja, moje pieniądze, moje towarzyskie powiązania, no i wreszcie osobiste zepsucie pozwalają mi uprawiać biznes stręczycielski na najwyższym poziomie. Wyobraźmy sobie, że ja żyję – i to żyję bardzo dobrze – dzięki temu, że starym dziadom z pieniędzmi na całym świecie dostarczam młodych dziewcząt, i że jestem w tym na tyle dobry, że nie muszę się ani ogłaszać, ani nawet jakoś szczególnie starać, by moja oferta była w odpowiednich kręgach znana i uznana.
Jak taki biznes może działać? No, mogę sobie wyobrazić. Dzwoni do mnie mój kumpel Gabriel Maciejewski i mówi: „Słuchaj. Jutro o 16.30 zgłosi się do ciebie pewna Kaśka, powoła się na mnie, jest sprawdzona. Bierz ją”. Jutro o 16.30 dostaję esemesa od jakiejś Kaśki. Co robię? Jestem ostrożny, boję się prowokacji, więc nie reaguję. Za chwilę dzwoni do mnie Gabriel i mówi: „No co jest?” Ja mu na to: „Okay. Powiedz jej, żeby jutro o 19 spotkała się ze mną w Spencerze”. Następnego dnia czekam w Spencerze, wchodzi jakaś dziewczyna, ja ją starannie oglądam, potem pytam, skąd zna Gabriela i takie tam… nieważne. Chodzi o to, że ponieważ to co robię jest nielegalne i potencjalnie dla mnie zabójcze, uważam jak cholera. Żeby nikt mnie broń Boże nie wystawił. No i tak się ten mój biznes kręci.
I oto dziś dowiaduje się ja, że Wojciech Fibak, człowiek, o którym w środowisku już podobno od pewnego czasu krążyły plotki, że on się zajmuje sutenerstwem na może nie szeroką, ale bardzo wysoką skalę, otrzymał jakiś czas temu esemesa od nieznanej sobie kobiety, że ona ma ochotę się puścić z jakimś bogatym – przepraszam przy okazji wszystkich kibiców Legii Warszawa i przede wszystkim osobiście samego zainteresowanego – staruchem, i że słyszałam, że Fibak jest jej to w stanie zorganizować, on ją zaprasza do siebie do galerii na Krakowskim Przedmieściu, w dodatku zachęca, by zechciała wpaść z koleżanką, prowadzi z nimi swobodną rozmowę, podczas której wprowadza je w najgłębsze szczegóły swojego biznesu, pozwala się od początku do końca nagrać, a kiedy się dowiaduje, że spotkała go najbardziej prymitywna dziennikarska prowokacja, zaczyna beczeć, że on prosi o litość, i że w zamian obiecuje współpracę do końca życia.
Przepraszam bardzo, ale ja tego co się stało nie rozumiem ni w ząb. Oczywiście może być tak, że Wojciech Fibak to wieczny idiota, który ostatnio, z nadmiaru pieniędzy i przez przebywanie w towarzystwie sobie podobnych, zgłupiał jeszcze bardziej i stąd to wszystko. Może się też okazać, że ta prowokacja była przygotowana na tak wysokim poziomie, że na nią dałby się nabrać nie tylko Fibak, ale nawet ktoś od niego nieskończenie bardziej inteligentny i ostrożny. Może wreszcie się niedługo dowiemy, że to wszystko jest zwykły dziennikarski humbug, nie wart nawet splunięcia i to, że ja dziś to wszystko tak starannie rozważam, to wstyd przede wszystkim dla mnie. I, powiem uczciwie, że tę ostatnią opcję biorę pod uwagę szczególnie mocno. Zwłaszcza gdy sobie uświadomię, kto jest redaktorem naczelnym „Wprostu”, który to wszystko przeprowadził.
Myślę jednak, że oni go faktycznie przyłapali, a w związku z tym, wciąż powraca pytanie, czemu on się dał tak fatalnie podejść. Czy to przez to, że on durny, czy że ten Latkowski taki sprytny? Otóż mam na ten temat pewną teorię, którą chciałem się tu podzielić. Moim zdaniem, ani Fibak nie jest taki głupi, ani Latkowski taki chytry. Rzecz najprawdopodobniej polega na tym, że Wojciech Fibak, kiedyś wybitny tenisista, a dziś tak zwany alfons, padł ofiarą świata, w którym przyszło mu żyć, a więc świata, gdzie zarówno występek, jak i bezkarność są na tyle codziennością, że nikt nawet się na jednym i nad drugim nie ma czasu zastanawiać. Mam bardzo mocne przeświadczenie, że gdyby Fibakowi ktoś jeszcze pół roku temu powiedział, że to jego alfonsowanie jest złe i niemoralne, on by najpierw nie zrozumiał, o co chodzi, a potem zacząłby ziewać. A gdyby ktoś, z czyim zdaniem on się liczy, bo przecież nie ja, go przestrzegł, że to się może dla niego źle skończyć, on by najpierw wybuchnął śmiechem, a potem zadzwonił do swojego kumpla Kulczyka i mu to wszystko opowiedział, jako bardzo zabawną anegdotę.
Rzecz w tym, że jakkolwiek osobiście durny i pozbawiony zarówno wyobraźni, jak i instynktu samozachowawczego, jest Wojciech Fibak, to nie on jest tu największym winowajcą. To dzisiejsza Polska, a więc kraj, gdzie pewnej ściśle określonej części społeczeństwa wolno wszystko i nikomu nic do tego, ponosi jako pierwsza odpowiedzialność za ten wstyd. A piszę to wszystko, skromnie przyznając, że prawdopodobnie to, co mi się w tej chwili w głowie zaczyna układać, to i tak nawet nie ułamek tego, z czym mamy do czynienia w rzeczywistości.
Na koniec pozostaje jeszcze jedno pytanie. Czemu oni postanowili się wziąć akurat za Fibaka? Cóż on im takiego złego zrobił, że oni nagle okazali się tacy złośliwi i bezwzględni? W końcu, nie oszukujmy się – kim jest, ewentualnie, kim nie jest, ten Latkowski, byśmy mieli go podejrzewać o to, że on robi to, co mu przyjdzie do jego pustej głowy? Otóż tego prawdopodobnie się nie dowiemy nigdy. I nie musimy się tym jakoś szczególnie martwić. Jest mnóstwo zagadek znacznie ciekawszych. Próbujmy sobie radzić z nimi.
Nie wiem, czy świadomość tego faktu jest tu powszechna, czy jej akurat nie ma w ogóle, ale faktem jest, że od dłuższego czasu wsparcie dla tego bloga z jakiegoś powodu ostatnio praktycznie ustało. Jeśli ktoś sądzi, że my sobie bez niego radzimy, ma tylko częściowo rację. Owszem, radzimy sobie w tym sensie, że – jak widać – żyjemy. Ale na tym koniec. Bardzo więc proszę o to wsparcie. Jeszcze może przez przyszły rok. To powinno wystarczyć. Przepraszam za obcesowość i dziękuję.
Nie wiem, czy świadomość tego faktu jest tu powszechna, czy jej akurat nie ma w ogóle, ale faktem jest, że od dłuższego czasu wsparcie dla tego bloga z jakiegoś powodu ostatnio praktycznie ustało. Jeśli ktoś sądzi, że my sobie bez niego radzimy, ma tylko częściowo rację. Owszem, radzimy sobie w tym sensie, że – jak widać – żyjemy. Ale na tym koniec. Bardzo więc proszę o to wsparcie. Jeszcze może przez przyszły rok. To powinno wystarczyć. Przepraszam za obcesowość i dziękuję.