Jednym
z najbardziej dla mnie interesujących, a jednocześnie
niezapomnianych akcentów, wypełniających czas moich studiów, była
codzienna możliwość kontaktu z tak zwanymi „nejtiwami”.
„Natiwi” to byli często ludzie w naszym wieku, lub nieco
zaledwie starsi, którzy przyjechali do Polski ze Stanów
Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, czy Australii – to były jeszcze
czasy, gdy nie można było być „nejtiwem”, pochodząc z
Brazylii, czy Afryki – żeby nam pomagać w nauce języka, no a
przede wszystkim, jak się już wkrótce miało okazać, zabawiać
nas swoją niezwykłą wprost egzotyką. Pamiętać bowiem musimy, że
moje studia przypadły na czas kwitnącego PRL-u i to, że ja miałem
stałą i niemal niczym nieskrępowaną okazję spędzać czas z
ludźmi z tamtego świata, miało dla mnie wartość nie do
przecenienia. Przez wszystkie lata, jakie spędziłem na
uniwersytecie, a tak się złożyło, że było ich znacznie więcej,
niż zakładał standard, wśród swoich najbliższych kumpli miałem
ich może dziesięciu, a kto wie, czy nawet nie więcej. I
oczywiście, przyznaję, że ów kontakt przydawał nam się bardzo,
gdy chodzi o znajomość języka, natomiast nie wolno też nie
docenić wspomnianego wymiaru cywilizacyjnego, a więc, w naszym
akurat wypadku, również możliwości przekazania światu, którego
oni byli dla nas oczywistym przedstawicielem, prawdy o Polsce i jej
historii.
Z tego co
pamiętam dziś jednak, nasze kontakty w tym akurat wymiarze
zakończyły się kompletną porażką i już po kilku pierwszych
próbach doszedłem do wniosku, że tłumaczenie im czegokolwiek, i
to nawet przy założeniu, że oni są naprawdę bardzo ciekawi moich
opowieści i otwarci na wszelkie argumenty, nie ma najmniejszego
sensu z dwóch względów. Trochę dlatego, że ów potwór, którego
tak bardzo pragnąłem im opisać, był dla nich czymś zdecydowanie
zbyt abstrakcyjnym, no ale może przede wszystkim, moja znajomość
języka była zbyt mała, bym mógł im precyzyjnie – a niekiedy
owa precyzja była wręcz niezbędna – nie tylko wyjaśnić
wszelkie niuanse, ale niekiedy też prowadzić skuteczną polemikę.
To właśnie głównie bariera językowa, w połączeniu ze zbyt
silnym zaangażowaniem emocjonalnym, sprawiła, że oni, owszem,
słuchali, kiwali ze zrozumieniem głowami, ale w efekcie i tak nic z
tego, co ja im przekazywałem nie rozumieli. Kiedy o tym dziś myślę,
jest mi zwyczajnie wstyd, że byłem tak bardzo niemądry i
pozbawiony wyobraźni.
Skąd,
ktoś zapyta, dziś te myśli? Otóż wczoraj znalazłem w sieci
wywiad, jakiego na żywo brytyjskiej telewizji Sky News udzielił z
Warszawy Janusz Korwin-Mikke. Zdaję sobie sprawę z tego, że
większość czytelników może mieć problem z docenieniem tego, co
się tam wyprawia, kto więc chce, proszę bardzo, ale ja i tak chętnie opowiem. Otóż
rzecz polega na tym, że z okazji Dnia Kobiet redakcja Sky News
postanowiła przepytać Korwina na okoliczność jego rzekomej
wypowiedzi, że kobiety, jako stworzenia mniej inteligentne od
mężczyzn, powinny też od mężczyzn mniej zarabiać. Po
brytyjskiej stronie siedzieli pan i pani, po stronie polskiej, na tle
Stadionu Narodowego, Korwin, a widzowie na całym świecie mieli
przez pełne 15 minut obserwować coś, co na swój własny użytek
nazwałem „reaktywacją Borata”, a więc znanego bohatera
komediowego cyklu Sashy Barona Cohena, gdzie przedmiotem wyjątkowo
brutalnego szyderstwa jest przybyła do Anglii z Kazachstanu
karykatura kompletnie zdziczałego cywilizacyjnie durnia, który
Brytyjczykom przedstawia swój pogląd na życie i w ogóle świat.
Owa parka dziennikarzy zadawała Korwinowi pytania o jego stosunek do
kobiet, a on z ową niepowtarzalnie arogancką pewnością siebie,
próbował im przedstawić swoje spojrzenie na sprawy życia i
śmierci i pewnie mimo znanej powszechnie dziwaczności owego
spojrzenia, wyszedłby z tego starcia obronną ręka, gdyby nie
wspomniane wcześniej problemy z komunikacją. Jestem pewien, że
większość z nas znakomicie sobie potrafi wyobrazić dramatyzm
sytuacji. Dziennikarz Sky News pyta Korwina ile ma wzrostu – Korwin
nie rozumie pytania. Dziennikarz pyta go ponownie, tym razem powoli i
wyraźnie – Korwin prosi o powtórzenie, tłumacząc się, że on
słyszy dwa głosy. Dziennikarz, tym już razem, jakby mówił do
rocznego dziecka, czy wręcz do psa, powtarza swoje pytanie po raz
trzeci, no i wreszcie Korwin odpowiada: „łan miter ejty najn
sentimiters”. I niech nikt nie myśli, że ja się z Korwina
śmieję. Jeśli zwracam uwagę na jego podłe umiejętności
językowe, to tylko po to, by pokazać, jak on bardzo był od samego
początku bez szans w starciu z tymi dwoma – pamiętajmy, że
ludźmi przede wszystkim mu skrajnie nieżyczliwymi, a w dodatku
realizującym z góry zaplanowaną akcję skompromitowania zarówno
jego, jak i kraju, który reprezentuje. Tam nie było nawet mowy o
tym, żeby Korwin się przez to straszne szyderstwo zdołał przebić
ze swoimi, przecież wcale nie tak bardzo głupimi, argumentami i
kiedy wreszcie prowadzący rozmowę dziennikarz rzucił, że jeden
Janusz Korwin Mike, jako poseł do europarlamentu stanowi najlepszy
argument za Brexitem, nie pozostało nikomu nic innego, jak ryknąć
śmiechem.
I tu
chciałbym przejść do sedna, a więc tego, co tak naprawdę stało
się 8 marca na linii Londyn – Warszawa. Bo nie oszukujmy się, tu
wcale nie chodzi o to, że Korwin przez sam ten fakt, że ze swoją
znajomością języka zgodził się wziąć udział w tej okrutnej
antypolskiej prowokacji, dowiódł, że jest – i to w najlepszym
dla siebie wypadku – półprzytomnym staruszkiem, który nie
rozróżnia dupy od łokcia, ale też przede wszystkim osobą bez
porównania mniej inteligentną od wszystkich publicznie znanych
kobiet, ani też o to, że tych dwoje przez cały ten wywiad
bezczelnie manipulowało i kłamało, a Korwin na tyle na ile
potrafił próbował im wyjaśnić, jak to jest z tą inteligencją,
rozumem i równouprawnieniem, Dniem Kobiet, komunizmem i wolnym
rynkiem pracy. Rzecz w tym, że oni się zdecydowanie za nas wzięli
i w tym wywiadzie było to widać jak na dłoni. Kiedy oni już
Korwina wyłączyli i zaczęli się z niego nabijać już na całego,
że taki idiota jak świat światem po ziemi nie chodził, nagle
sobie uświadomiłem, że kto jak kto, ale Anglicy na tym polu nie
powinni mieć żadnych kompleksów. Żaden bowiem chyba naród nie
może się pochwalić taką ilością freaków, jak Anglicy, z
których niejeden to jakiś książę, baron, czy król . I nie mam
tu tylko na myśli owego szczególnego rodzaju usankcjonowanego
wariactwa, które tworzy Imperium od wieków, by wspomnieć choćby
króla Jerzego III, ale całkiem nam współczesnych obywateli
Wielkiej Brytanii, takich jak na przykład Jeffrey Archer, czy, może
jeszcze bardziej, sam książę Filip.
I co? Tych
dwoje mądrali nie może się nadziwić, że gdzieś na świecie jest
ktoś tak szokująco głupi, jak Janusz Korwin Mike? Czy oni nie już
pamiętają, jak sam Sean Connery chodził po mediach i opowiadał,
że kobiety należy bić, zwłaszcza gdy się robią zbyt bezczelne?
Czy żeby się przestali z Korwina śmiać, musieliby mu najpierw
ufundować Order Brytyjskiego Imperium? A może trzeba by im było z
okazji Dnia Kobiet zaprosić do studia europosła z Niemiec, Daniela
Cohn Bendita, i też go poprosić, by się z nimi podzielił swoimi
spostrzeżeniami na temat kobiet, tyle że tych znacznie młodszych,
co dopiero się uczą? Otóż dla mnie sprawa jest jasna, i tu wrócę
do uwagi, którą poczyniłem już nieco wcześniej. Rzecz polega mianowicie na tym, że to iż oni zaprosili Korwina na rozmowę
akurat w minioną środę, nie było spowodowane jakimś tam Dniem
Kobiet, który oni akurat mają głęboko w nosie, lecz tym, że następnego dnia miało dojść do
rozstrzygnięć w sprawie ewentualnej zmiany przewodniczącego Rady
Europejskiej, i ktoś tam, czy to ze środowisk zbliżonych do
„Gazety Wyborczej”, czy może rejonów jeszcze bardziej
wpływowych, podrzucił im go, jako przedstawiciela obecnej
władzy w Polsce, po to, by się mu dać wygadać i w ten sposób załatwić za nich sprawę dla wspólnej korzyści i dobra wspólnego.
No a co z
Korwinem? Tu sprawa jest już nudna do porzygania. On oczywiście jak
zawsze okazał się i chętny i gotowy.
Bardzo
serdecznie wszystkich zapraszam do księgarni pod adresem
www.coryllus.pl,
gdzie są do kupienia moje książki.