Znów długo nie pisałem, w dodatku od dwóch już prawie tygodni jestem na wakacjach, jednak dzięki temu, że zaglądam sobie do internetu, spadłą na mnie jak grom z jasnego nieba wiadomość, że żyje i to żyje na pełnym gazie człowiek nazwiskiem Wielomski. Ja tego Wielomskiego zauważyłem już wiele lat temu, przyjrzałem mu się uważnie, a zatem zupełnie mnie nie zdziwiło, że dziś on zajmuje miejsce popularnie określane mianem "szuria". Rzuciłem więc na niego znów okiem i przypomniałęm sobie, że jeszcze w roku 2009 poświęciłem mu bardzo ładny tekst o ludziach niosących światło, któy chciałby dziś, w ten piękny nadmorski dzień, przypomnieć. Bardzo proszę.
Pamiętam jak dawno, dawno temu, kiedy sam miałem
dwadzieścia parę lat, a wokół panowała atmosfera, którą pewien – dziś już nie
żyjący, niestety – Wojtek określił jako stan, w którym dla prawdziwie ambitnego
człowieka, to co się tak naprawdę liczy, to „rower i stówa do jutra”,
pojechałem z innym moim kolegą do Warszawy. Udałem się w tę podróż z powodów
bardzo szczególnych. Kolega, choć dopiero na samym progu swojej uniwersyteckiej
kariery, był już wtedy niezwykle zdolnym i bardzo szybko awansującym naukowcem
i – o ile dobrze pamiętam – przy okazji swojej pracy doktorskiej, konstruował
jakieś literacko-artystyczne wydarzenie na poziomie Instytutu Badań
Literackich, czy jakoś tak. Więc zaprosił mnie, żebym przyjechał i wziął w tym
czymś udział. Pamiętam, że tamtej nocy nie spałem, ponieważ – już po imprezie –
do bladego świtu przesiedziałem w jakimś zadymionym pokoju z jego koleżankami i
kolegami, nudząc się jak pies i nie będąc w stanie zrozumieć choćby jednego
zdania z tego, o czym oni tam rozprawiali i ostatecznie mając już tylko ochotę
najpierw im powiedzieć, co o nich wszystkich myślę, a później wyjść i się
kulturalnie wyrzygać w jakiejś bramie.
Innym razem, trochę nawet później w latach, pojechałem
z przyjaciółmi ze studiów w góry, ale tak się jakoś złożyło, że po drodze ktoś
zaproponował, żeby zahaczyć o Bielsko-Białą, więc poszliśmy do jakiegoś
mieszkania, gdzie funkcjonował tak zwany ‘otwarty dom’ i już tam zostaliśmy na
cały dzień i następnie na całą noc. Też wtedy nie spałem, bo raz że się nie
dało, a dwa, że to były takie czasy, że się nie spało. Więc zamiast spać,
siedziałem w jednym pokoju z małą kuchnią z bandą jakiś intelektualistów,
którzy znów ględzili o kompletnie absurdalnych sprawach, o kórych wcześniej
przeczytali w tysiącu jakichś nikomu niepotrzebnych książek. A wszyscy byli
mądrzy jak cholera. Wtedy jednak przynajmniej była wódka, więc można się było
upić.
Ktoś mnie spyta, czemu ja się zadawałem z ludźmi,
którzy mnie tak bardzo irytowali, a ja być może tylko to pytanie trochę
zmodyfikował i sformułował je tak: Dlaczego ja się zadawałem z ludźmi
mądrzejszymi od siebie? No, własnie nie wiem. Tak się jakoś złożyło, że
gdziekolwiek mnie dni rzuciły, wśród wielu wspaniałych, pięknych ludzi, którzy
zostali moimi cudownymi przyjaciółmi, raz po raz trafiałem na miejsca, gdzie
nie było ani rowerów, ani stów na przeżycie, ani normalnej, ludzkiej rozmowy,
ale wyłącznie książki i tabuny mądrali, wydzierających sobie te książki z rąk.
I ile razy na nich trafiałem, to okazywało się, że im z jakiegoś powodu bardzo
zależy, żebym z nimi trochę pobył i posłuchał, jak oni mówią. Nawet zupełnie
niedawno, rozmawiałem z pewnym bardzo słynnym profesorem, takim co to się mówi,
że nie w kij dmuchał, i on mi długo opowiadał o czymś, czego ja kompletnie nie
rozumiałem, a on później wszystkich informował, jak to on lubi ze mną
rozmawiać, bo ja należę do tych nielicznych w mojej rodzinie, z którymi się
rozmawiać da. Kosmos.
No więc nie wiem, czemu przez tyle lat nie udało mi
się wokół siebie stworzyć takiej skorupy, która by mnie od intelektualistów –
bo to przecież o nich jest tu mowa – skutecznie odgrodziła. Ale myślę, że to
nie jest naprawdę istotne. To co dla mnie dziś ważne, to fakt, że ja od czasu,
gdy poszedłem do liceum – a w tej sytuacji, można powiedzieć, że od zawsze –
miałem bardzo silnie rozwinięty kompleks niechęci w stosunku do wykształcenia i
wykształconych intelektualistów. Kompleks, który mnie doprowadził do tego, że
ostatnia rzecz, na jakiej mi zależy, to ta, by ktokolwiek o mnie myślał, że
jestem mądry, oczytany i wykształcony. Jeśli mogę wybierać, to zawsze wolę być
idiotą. Ja tu jestem trochę jak Mr. Anus z duetu Happy Flowers, który śpiewa
(jeśli to co on robi w ogóle nazwiemy śpiewaniem), jak to w jego rodzinie
wszyscy są mądrzy i piękni, siostra tańczy w balecie, brat skończył studia,
etc., a o sobie z dumą powtarza tylko jedno zdanie: „I’m the stupid one”.
Więc prawda jest właśnie taka. Ja nie znoszę świata
ludzi wykształconych, a już do szału doprowadza mnie sytuacja, gdzie bycie
intelektualistą jest stawiane mi za wzór i argument. No i wiem przy tym,
oczywiście, że to jest kwestia jakiegoś mojego kompleksu, którego już chyba do
końca życia nie wyjaśnię. Kompleksu, na dodatek, z którego wprawdzie jestem
bardzo dumny, ale co do którego jednocześnie, z drugiej strony, zawsze się
obawiałem jest coś zdecydowanie nie w porządku. Który, przez swoją całkowitą
irracjonalność, znosi mnie w stronę wręcz jakiejś psychicznej skazy.
O czym już miałem okazję tu poinformować, wczoraj i
przedwczoraj byłem w górach na góralskim weselu, ponieważ mój syn chrzestny
żenił się z dziewczyną z tychże gór. Kiedy tylko okazja pozwalała wchodziłem
przez moją komórkę do Internetu i patrzyłem, co słychać w Salonie. Wczoraj
przed południem, wyszedłem na pole, znalazłem ten jednometrowy punkt, gdzie był
jakikolwiek zasięg, napisałem parę komentarzy i na głównej stronie znalazłem
tekst Adama Wielomskiego, zatytułowany Profesorowi Bartyzelowi w odpowiedzi
http://adamwielomski.salon24.pl/.
Zszedłem z pola, siadłem na ławce przed chałupą, między
koniem, traktorem, a dwoma baranami i zacząłem Wielomskiego czytać. Dlaczego?
Ze względu na nazwisko Bartyzela. Mam w domu jedną starą książkę z jego
felietonami. Ksiązka napisana jest prosto, jasnym językiem, mądrze i nawet
kilka fragmentów z niej znam na pamięć. A więc chciałem sobie w ten niedzielny
poranek w górach poczytać, co Wielomski (jakby ktoś nie pamiętał, to ten od
Jaruzelskiego) może mieć do powiedzenia Bartyzelowi.
Nie przeczytałem tekstu Wielomskiego z dwóch powodów.
Pierwszy to taki, że był dla mnie zdecydowanie za długi i nudny, a drugi to
ten, że ja w ogóle nie rozumiałem tego, co on tam pisze. Zawartość tego tekstu,
pomijając tych parę fragmentów, gdzie Wielomski się chwali, że, podobnie jak
Bartyzel jest profesorem i że kiedyś jechał z nim pociągiem… no i że jak
jeszcze był głupi jak inni, to jeździł na sankach z górki, z mojego punktu
widzenia stanowi tak niemiłosierny bełkot, że gdyby to ode mnie zależało, to ja
bym Wielomskiego pokazywał w cyrku. A kto wie, czy nawet nie w zoo. Jak już
wspomniałem, w moim życiu nasłuchałem się intelektualistów wszelkiego
autoramentu, ale pod pewnym względem – o którym za chwilę – Wielomski jest tu
zjawiskiem wyjątkowym. Jeśli ktoś ma ochotę, niech rzuci okiem na blog tego
człeka. Tam na samej górze jest napisane „W oczekiwaniu na Katechon”, a jakby
komuś było mało, to obok jeszcze znajdzie informację, że Wielomski uważa się za
„ultramontanina”.
Jeśli już to nie zrobiło na kimś wrażenia, niech
poszuka trochę niżej, już wewnątrz samego tekstu, i tam znajdzie całe stosy
zdań typu: „Czy Jacek Bartyzel jest uczniem Richera i Febroniusza?”,
albo „Tak by się też mogło wydawać, że prof. Bartyzel jest ultramontaninem,
tak jak tradycjonaliści francuscy na czele z Josephem de Maistre’m, nie
wspominając już o hiszpańskich karlistach”,albo „Niestety, w praktyce
prof. Jacek Bartyzel okazuje się zwolennikiem gallikanizmu, richeryzmu,
józefinizmu i febroniaryzmu”, albo „Postawa prof. Bartyzela jest typowa
dla tzw. konserwatyzmu radykalnego /Guénon, Strauss, Voegelin, Gómez Davila”,
albo „Tak, z punktu konserwatystów radykalnych, taki Carl Schmitt,
Oliveira Salazar, Francisco Franco czy Charles Maurras – podobnie jak i Adam
Wielomski – to konserwatyści ‘kauczukowi’”, czy dalej „Bardzo dobrze
pisze o tym Jaime Balmes, sugerując, że legitymizm był tylko sztandarem pod
którym zbierali się wrogowie liberalnej monarchii.” I proszę sobie teraz
pomyśleć. Siedzi sobie taki Wielomski przy swoim biurku, obłożony tymi
wszystkim dziwnymi książkami, które przeczytał od czasu, gdy zlazł z sanek,
pisze ten śmieszny tekst, a następnie wkleja go w Internecie na stronie
Salonu24, obok Mireksa, gw1990, toyaha, czy Galopującego Majora. Czy to jest
normalne?
Mało tego. On ten tekst wkleja, obok zdjęcia
prezydenta Kaczyńskiego, które między jedną a drugą przeczytaną książką, tak
sprytnie zrobił, że kiedy się na nie najedzie myszą, to pokazuje się, ile
jeszcze dni musimy czekać aż tę prezydenturę szlag trafi na zawsze. Takie jaja
na poziomie Voegelina i Febroniusza. Kiedyś, kiedy pierwszy raz w życiu
dowiedziałem się, że ktoś taki jak Wielomski w ogóle istnieje, znalazłem w
necie zdjęcie, jak on stoi obok Jaruzelskiego i się z dumą napina, wsadziłem mu
to zdjęcie jako komentarz, a on to kompletnie zlekceważył. Dziś jest mi
wyłącznie wstyd, ze sobie w ogóle pomyślałem, że to będzie sprytny gest. Że w
ogóle przyszło mi do głowy odzywać się do Wielomskiego na poziomie ludzkim. No
ale, jak już wspominałem, ja zbyt mądry nigdy nie byłem.
Niezbyt mądry, ale tez nie na tyle głupi, żeby nie móc
sobie pozwolić na refleksję na temat zjawiska, z którym mamy do czynienia w
osobie Adama Wielomskiego. Otóż dziś, kiedy myślę o swojej obsesyjnej niechęci
do intelektualistów, mam wrażenie, że tu jednak coś musi być na rzeczy. I to
już nawet nie chodzi tylko o intelektualistów, ale w ogóle o ludzi z obsesjami.
Myślę więc sobie, że jeśli obsesja pozostaje na poziomie tylko instynktów, to
większego niebezpieczeństwa w tym nie ma. Na przykład ktoś, kto jest zagorzałym
kibicem piłkarskim, jak Galopujący Major na przykład, czy Grześ, jeśli będzie
chciał swoje teorie wprowadzić w życie, to w najgorszym wypadku pójdzie i
będzie się prał z policją i innymi kibicami. Jeśli ktoś ma obsesję na punkcie
czytania książek, to – w najgorszym dla siebie przypadku – kiedyś, w czasie przemeblowania,
za dużo tych książek podniesie i coś mu się urwie w kręgosłupie. Jeśli ktoś się
uzależni od seksu lub alkoholu, to też najwyżej go okradną inni pijacy, czy
prostytutki. Co najważniejsze jednak, każdy z nich zawsze może od czasu do
czasu pójść z dzieckiem na rower, albo pokłócić się z żoną. Gorzej jest właśnie
w przypadku intelektualistów działających na poziomie idei. Oni, kiedy już
przeczytają wszystko co jest do przeczytania i przemyślą wszystko, co im
zostało podane do przemyślenia, to stamtąd nie mają już dokąd iść. Oczywiście,
mogą, jak dziś Wielomski, wydawać jakieś pismo dla podobnych sobie wariatów,
albo prowadzić bloga. A w przerwie pogadać z jakimś innym intelektualistą. Poza
tym, taki Wielomski (bo o nim przecież dziś myślę) ani nie napije się wódki,
ani nie pójdzie do kina, ani nie uda się na koncert, bo w jego łbie wyłącznie
kotłują się jakieś obco brzmiące nazwiska i terminy, które jeśli go gdzieś
prowadzą, to tylko do kompletnego zatracenia.
Najgorzej jest, kiedy te idee są tak straszliwie
egzotyczne i nikomu niepotrzebne, że można nimi żyć wyłącznie na poziomie
własnych myśli, a jedyne zainteresowania związane z realnym światem i innymi
ludźmi, jakie dany intelektualista ma poza nimi. Jak na przykład polityka. Co
taki więc Wielomski może robić w polityce? Oczywiście, może prowadzić blog, na
którym wklei animację z prezydentem Kaczyńskim i będzie tam coś przestawiał.
Może też napisać o tym tekst. No ale co dalej? Przecież się od tego nie
oderwie, bo nie ma się w którą stronę odrywać. A do sanek też już przecież nie
wróci. I stąd już mu pozostaje tylko oszaleć i dać się zamknąć, albo oszaleć i
zacząć strzelać. I może to najszybciej, bo w końcu okaże się, że to jest jedyny
praktycznie dostępny gest, jaki mu pozostał.
I tu już będę kończył, a jednocześnie powiem, o co mi
tak naprawdę od początku chodzi. Zawsze wydawało się, że jeśli ktoś miał
kiedykolwiek kompletnego fioła na punkcie wiedzy, to byli albo jacyś marksiści,
albo masoni, czy inni okultyści. Ci którzy uznali, jak – za podszeptem szatana
– nasi pierwsi rodzice, że wiedza jest czymś absolutnie pięknym. Nigdy by mi
nie przyszło do głowy, że ktoś kto się uważa za konserwatystę da się zaczadzić
do tego stopnia czymś tak fałszywym jak wiedza. A tu proszę, mamy takiego
Wielomskiego. I co on zrobi z tym wszystkim, co przeczytał w tych swoich
głupkowatych książkach? Jeśli idzie o dzień dzisiejszy, może najwyżej przestać
chodzić do kościoła, albo sobie otworzyć inny. A w dalszej perspektywie, to już
faktycznie pozostaje mu kupić sobie ten pistolet.
Uważam mianowicie, że jest coś bardzo szczególnego w
imieniu Lucyfer. Ten Który Niesie Światło. Zaznaczmy – światło zupełnie
niepotrzebne, zupełnie zbędne, światło nie oświetlające niczego innego, jak
tylko siebie. Światło z którego wyniknąć może wyłącznie grzech. Po co? Od tak,
dla zabawy. Dla diabelskiej uciechy. Żeby zaliczyć kolejne opętanie. Bo tak to
właśnie jest. Wielomski jest najzwyczajniej w świecie opętany. Siedziałem sobie
wczoraj pod tą góralską chałupą, patrzyłem na lekko zamglone góry, czułem jak
leciutko deszcz mi kapie na głowę i wiedziałem, że inaczej mój biedny rozum
tego opisać nie da rady.