Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Sejm. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Sejm. Pokaż wszystkie posty

piątek, 27 marca 2020

O liskach chytruskach i drobnych cwaniakach ze sztamajzą


      Wczoraj na Twitterze któryś z komentatorów zadał mi, w jego opinii, jak sądzę, nadzwyczaj przebiegłe pytanie, dlaczego to Prawo i Sprawiedliwość tym razem, wbrew wszelkim będącym w bezpośrednim zasięgu możliwościom, ale też wcześniejszej praktyce, w momencie gdy Platforma Obywatelska wraz z Konfederacją zażądały by bieżąca sesja Sejmu odbyła się tradycyjnie w Sali Plenarnej, a nie w systemie on-line, bez wahania owemu szantażowi się podporządkowało, zamiast normalnie stanąć okoniem i pokazać kto tu rządzi. Nie chciało mi się drążyć intencji owego ciekawego internauty, jakkolwiek by one jednak były, sądzę, że dokładnie to samo pytanie zadawał sobie przez cały wczorajszy dzień nie tylko on: dlaczego PiS w sytuacji, gdy praktycznie wszystkie racje stały po stronie władzy, ale też zwykłego zdrowego rozsądku, wycofał się zupełnie bez walki?
      Zanim postaram się odpowiedzieć na to pytanie, chciałbym je nieco rozszerzyć. Otóż myślę, że dziś również bardzo wielu z nas zastanawia się nie tylko nad tym czemu PiS, ale czemu oni. A zwłaszcza tym drugim –  czemu oni? Jaka niezwykła strategia stała za pomysłem, by w sytuacji gdy cały praktycznie naród, na apel ministra Szumowskiego, premiera Morawieckiego, prezydenta Dudy, oraz wszystkich zaangażowanych w walkę z epidemią służb, siedzi potulnie w domach, znaczna jego część, kiedy tylko wyjdzie z domu, zakłada antywirusowe maski oraz rękawiczki, a nasze miasta i wsie gromadzą się przed telewizorem, by nerwowo czekać na dalsze instrukcje, zwalić się w komplecie do Warszawy i tam urządzić debatę na temat błędów popełnionych przez rząd w obliczu pandemii? Jaki to wybitny umysł w imieniu tego towarzystwa uznał, że jeśli oni założą na siebie te antywirusowe gadżety i po kolei będą wchodzić na mównicę by pieprzyć coś na temat opieszałości rządu w walce z koronawirusem i jego odpowiedzialności za śmierć milionów, to obserwujący to ludzie nie wpadną na pomysł, że ta Platforma to jednak banda bezczelnych idiotów?
         To są pytania – mam na myśli to oryginalne i to, moim zdaniem znakomicie je uzupełniające – na które pierwsza narzucająca się odpowiedź brzmi: „Nie wiem. Tu mamy do czynienia z kompletnym brakiem logiki”. I choć w pierwszej chwili i ja sobie w ten sposób próbowałem z ową przedziwną sytuacją radzić, dziś już właściwie mam pewność, że i jedni i drudzy wykazali się tu dość dużym sprytem, by nie powiedzieć cwaniactwem, tyle że, jak to często bywa, cwaniactwo jest dobre pod warunkiem, że nie biorą się za nie amatorzy. A tu tymczasem było tak, że najprawdopodobniej władze Platformy, podobnie jak wspomniany na samym początku internauta, uznały, że jeśli cała opozycja zagrozi rządowi, że wbrew zakazowi jej posłowie pojawią się w Sejmie i będą tam obradować, jak im każe Konstytucja i troska o interesy milionów wyborców, ów rząd użyje siły, żeby zgodnie z nowym z obowiązującym w kraju prawem ich stamtąd wyprowadzić, i w tym momencie dojdzie do takiego skandalu, że świat przynajmniej na kilka dni przestanie mówić o koronawirusie, a zajmie się znów Polską i faszystowskim reżimem, o którego istnieniu wszyscy wiedzą, ale który ostatnio jakby się ukrył pod tymi respiratorami. Uważam, że oni już widzieli oczami duszy, jak Premier ogłasza, że każda próba zorganizowania nielegalnego zgromadzenia spotka się ze zdecydowaną reakcją organów porządkowych, a wszyscy, którzy ów zakaz zlekceważą zostaną potraktowani z całą surowością prawa, a już następnego dnia Sejm zostaje otoczony zbrojnym kordonem policji, a ze wszystkich stron nadchodzą broniący Konstytucji posłowie i cała ta zbieranina, która już od kilku tygodni tylko przebiera nogami, by zrobić gdzieś jakąś kolejną antypisowską rozpierduchę.
       Oni w moim przekonaniu na to bardzo liczyli, a ja sam dodatkowo widziałem, co – bez względu na to, jak by się ta konfrontacja zakończyła – będzie musiało nastąpić później. I jestem pewien, że w całym ciągu kolejnych zdarzeń wcale nie najbardziej spektakularnym byłoby wprowadzenie stanu wyjątkowego, w tym też aresztowań normalnie chronionych immunitetem posłów. Oczywiście o żadnych prezydenckich wyborach w maju mowy by być już nie mogło, a kiedy by już po tej całej epidemii opadł kurz, okazałoby się, że Prawo i Sprawiedliwość wyszło z tego starcia tak poobijane, że jedyne o czym można by było myśleć, to o dymisji rządu oraz przyspieszonych wyborach.
        Czy ktoś powie, że to był głupi plan? Owszem, on był głupi, ale naprawdę niewiele brakowało, byśmy się o tym nawet nie dowiedzieli. Na szczęście w tym momencie rząd zachował się wręcz wzorowo, powiedział: „Chcecie ryzykować zdrowiem i życiem ludzi, stosujecie wobec Polaków ten swój podły szantaż? Prosimy bardzo. Pamiętajcie jednak, że wszystko będzie policzone” i całą tę bandę wpuścił do Sejmu, a ci z tej wdzięczności do swojej i tak już potężnej kompromitacji dorzucili to pajacowanie w maseczkach przed obiektywami swoich smartfonów. Mało tego, okazało się na dodatek, że od Borysa Budki et consortes więcej zwykłej ludzkiej przytomności wykazują nie tylko komuniści, ale nawet peeselowcy z Kukizem, w sposób modelowy rzucili ich na pożarcie, i dziś wszystko na to wskazuje, że nawet jeśli ta zaraza okaże się bardziej agresywna niż się nam zdawało i wybory 10 maja odbyć się jednak nie będą mogły, to zanim zostanie wyznaczony ich nowy termin, po Kidawie, Bosaku, Kierwińskim, Winnickim, Giertychu, czy Nitrasie nie pozostanie nawet wspomnienie i na placu boju pozostanie już tylko Biedroń, Hołownia i Ukochany Przywódca Narodu Jarosław Kaczyński i każdy kogo on nam wskaże.



sobota, 7 stycznia 2017

Dlaczego czerwone pająki są niewyuczalne?

      Słowo daję, że w żaden sposób nie planowałem zajmować się tu dłużej owym, ciągnącym się od dobrych już kilku tygodni, szaleństwem, jakie nam zgotowała tak zwana „zjednoczona opozycja”, wygląda jednak na to, że ponieważ za nami i przed nami parę naprawdę ciekawych wydarzeń, i nawet posłanka Nowoczesnej Scheuring-Wielgus ogłosiła, że Ryszard Petru to „twardy facet” i on nam na 11 stycznia szykuje prawdziwą niespodziankę, nie mam tu sensownego pola manewru i muszę zabrać głos. Otóż, jak już tu wcześniej wspomniałem, sytuacja aktualnie jest taka, że Platforma z Nowoczesną okupują Sejm i przed sobą mają już tylko dwie drogi: albo pójdą po rozum do głowy i uznając, że każdy kolejny dzień ich tylko publicznie coraz bardziej kompromituje, ogłoszą, że dla dobra Polski oni postanowili tę salę zwolnić, albo się uprą i będą siedzieć tam tak długo, aż na wspomnienie o nich Polacy już tylko będą rzygać i wtedy minister Błaszczak będzie mógł bez większego ryzyka wysłać na nich policję, która ich stamtąd wyniesie. Oba rozwiązania są w sposób oczywisty złe i w tym momencie pojawia się coś, co pojawić się musi, a więc wybór – z ich punktu widzenia –  zła mniejszego, a mianowicie pozostania na miejscu. Dlaczego? A to z tej prostej przyczyny, że jeśli oni przerwą ten protest, już jest po nich, natomiast jeśli go będą kontynuować do samego końca, czyli do policyjnej interwencji, zawsze mogą liczyć na jakiś cud, który oczywiście nigdy nie nastąpi, ale przynajmniej przedłuży to ich święto. Dla Polski to będzie oczywiście pewien kłopot, bo te wszystkie panie plus jednego Murzyna, jak już wspomnieliśmy, trzeba będzie stamtąd wynosić przy pomocy policji, one będą histeryzować, nie daj Boże któraś z nich zejdzie na zawał serca, świat ogłosi, że oto Polska osiągnęła poziom Korei Północnej, no i trzeba będzie kolejnych miesięcy, żeby to wszystko spokojnie odkręcić. No ale, jak mówię, wyjścia z tej sytuacji nie widać.
       Ktoś powie, że to nieprawda. Wystarczyłoby, żeby Prawo i Sprawiedliwość, jako ten silniejszy i bardziej rozsądny, najpierw przywróciło posłowi Szczerbie możliwość udziału w posiedzeniu Sejmu, następnie zgodziło się na powtórzenie głosowania budżetu, a potem, mając tę swoją przewagę, budżet przegłosowało i w ten sposób ów kryzys się zakończy. Otóż moim zdaniem, takie rozwiązanie jest absolutnie najgorsze z tego względu, że propagandowo PiS-owi wyłącznie zaszkodzi, a w praktyce wyłącznie doprowadzi do eskalacji konfliktu. W jaki sposób? W taki mianowicie, że w momencie gdy rozpocznie się owo trzecie czytanie, a następnie głosowanie poprawek opozycji, natychmiast na mównicę wejdzie poseł Szczerba i ze swoim słynnym wesołym błyskiem w oku powie: „Ja mam pytanie do pana prezesa Kaczyńskiego. Czy przed rozpoczęciem dzisiejszego posiedzenia on się konsultował ze swoim kotem, czy może pojechał specjalnie na Wawel, by nawiązać kontakt ze swoim zmarłym bratem?” W tym momencie marszałek Kuchciński, po raz pewnie dwunasty w tej kadencji Sejmu, udzieli posłowi Szczerbie napomnienia, na co, przy akompaniamencie rechotu posłów opozycji, poseł Szczerba, powie: „Widzę, że pan marszałek też lubi koty, co świadczy tylko o tym…”, w efekcie czego Kuchciński wyłączy Szczerbie mikrofon. Szczerba oczywiście odmówi opuszczenia mównicy, do niego dołączy posłanka Mucha i zaintonuje piosenkę zespołu „Perfect” „Nie bój się tego Jaruzelskiego”, a kiedy Kuchciński wykluczy oboje z obrad, cała ta banda ponownie wedrze się na mównicę i ogłosi, że tam będzie siedzieć tak długo, jak w Polsce nie będzie demokracji.
      Bo nie oszukujmy się. Celem tego zamieszania nie jest troska o demokrację, choćby i rozumianą w najbardziej perwersyjny sposób, lecz doprowadzenie do awantury, której Prawo i Sprawiedliwość nie wytrzyma i zrobi błąd, przez który straci dotychczasowe poparcie i będzie można zaryzykować nowe wybory. Mam oczywiście nadzieję, że Jarosław Kaczyński jest na taki rozwój zdarzeń przygotowany i potrafi się w nim odnaleźć. No ale przede wszystkim bardzo liczę na to, że on też nie potraktuje poważnie głosów tych, którzy mu tłumaczą, że „przecież macie wystarczającą przewagę, by przegłosować wszystko” i w tym wypadku pod żadnym pozorem nie ustąpi. Oni są dziś bowiem już tak słabi, że naprawdę niewiele trzeba, żeby się rozpierzchli jak pamiętne czerwone pająki Lecha Wałęsy. Każde ustępstwo matomiast to dla nich dodatkowy zastrzyk energii. A nam zależy, by oni nadal zdychali w pokoju, co aktualnie zresztą z prawdziwą satysfakcją obserwujemy.


Przypominam, że moje książki są do kupienia w księgarni pod adresem www.coryllus.pl. Polecam na każdy dzień, deszcz czy śnieg. 

czwartek, 29 grudnia 2016

Kto szczuje, kto kłamie, a kto pakuje rękę do cudzej kieszeni?

       Dopóki nie pojawi się oficjalne sprostowanie w kwestii świeczki-penisa znajdującej się na ustawionym przez zjednoczoną opozycję przed Sejmem wigilijnym stole, my skromni obserwatorzy pozostaniemy jedynie w domysłach krążących między pytaniem, czy ów penis został do interesującego nas zdjęcia dorysowany, czy może z niego wygumowany. Jakikolwiek jednak byłby wynik owego dochodzenia, fakt pozostaje faktem, że kłamstwo, jako podstawowy instrument prowadzenia politycznego – a przecież i nie tylko politycznego – sporu stało się czymś, do czego wszyscy się już powoli przyzwyczajamy. Oczywiście nikt z nas, nawet ci, którzy pamiętają lata PRL-u, nie jest w stanie wskazać palcem momentu, kiedy owo bezczelne kłamstwo, gdzie oczywiste dobro staje się złem, a równie oczywiste zło dobrem, miało swój debiut. O wiele prościej będzie nam sięgnąć do czasów współczesnych i tak zwanego „Borubara”. Jestem pewien, że wszyscy wiemy, w czym rzecz. Podczas pamiętnych mistrzostw Europy w piłce nożnej, po przegranym przez polskich piłkarzy meczu z Austrią, obecny na trybunach prezydent Lech Kaczyński powiedział: „Dobry był Boruc bardzo” i w tym momencie pojawił się do dziś niezidentyfikowany poeta, który uznał, że byłoby o wiele zabawniej, gdyby zamiast mówić „Boruc bardzo”, znienawidzony przez elity prezydent zapomniał nazwiska polskiego bramkarza i powiedział „Borubar”. Pomysł ten w określonych środowiskach sprowokował taki entuzjazm, że gdzieniegdzie jeszcze nawet dziś o zmarłym w Smoleńsku prezydencie nie mówi się inaczej, jak „Borubar” właśnie. Tak by nikt nie zapomniał, że z tego Kaczyńskiego to jednak był niezły kawał durnia.
     Nie wydaje mi się, by od tamtego kłamstwa pojawiło się coś równie drastycznego, a więc z jednej strony tak bezczelnie niesprawiedliwego, a z drugiej aż tak nośnego. Ktoś powie, że dokładnie  to samo zostało powtórzone całkiem niedawno, kiedy to ktoś sobie zażartował z Ryszarda Petru i jego rzekomego Rubikonia i do dziś znaczna część opinii publicznej jest przekonana, że on faktycznie sądził, że Rubikon to koń. Różnica jednak jest taka, że przede wszystkim sam Petru dał naprawdę dużo autentycznych powodów, by tę plotkę potraktować poważnie, no a poza tym ona tak naprawdę nie ma faktycznego wpływu na jego publiczny status. Bez względu na to, czy Ryszard Petru od jutra stanie się czołowym rozgrywającym na politycznej scenie, czy przestanie praktycznie istnieć, przyczyną z całą pewnością nie będzie ów Rubikoń. Ów Rubikoń pozostanie zaledwie jeszcze jednym kłamstwem świadczącym o napięciu, jakie towarzyszy ciągnącej się od lat politycznej walce. Gdy chodzi jednak o Lecha Kaczyńskiego, był moment, i ja go znakomicie pamiętam, kiedy to nic go równie skutecznie nie kompromitowało, jak ów Borubar, i co moim zdaniem mocno przyczyniło się do tego, że on w końcu musiał umrzeć.
      I oto wygląda na to, że i nam udało się stworzyć kłamstwo, które, gdyby tylko atmosfera medialna była bardziej sprzyjająca, a jego ofiara wystarczająco słaba i pozbawiona jakiejkolwiek ochrony, mogłoby mieć siłę rażenia podobną do ówczesnego „Borubara”, a mam tu oczywiście na myśli ów penis prawdopodobnie doklejony przez jakiegoś idiotę do wigilijnego stołu, przy którym zebrali się Szczerba z Petru i Kijowskim. Czemu akurat to kłamstwo mogłoby ich zniszczyć bardziej niż cokolwiek innego? Otóż moim zdaniem, gdyby dzisiejsza władza posiadała choćby część tej kontroli nad propagandą, jaka przez osiem lat, a tak naprawdę znacznie przecież dłużej, była w posiadaniu Platformy Obywatelskiej, i gdyby z owej kontroli chciała korzystać z podobną determinacją, jaka miała miejsce w stosunku do tamtej opozycji, gdyby dziś System postanowił z tej świeczki uczynić symbol podobny do pamiętnego „Borubara”, już dziś byłoby po Szczerbie, Kijowskim, Petru i całej tej menażerii. Ta świeczka by ich rozerwała na strzępy. I nie pomogłoby tłumaczenie, prezentowanie oryginalnego zdjęcia, zapewnienia świadków – połowa Polski, poczynając od kabaretów, przez uniwersyteckie aule, a kończąc na poważnych politycznych dyskusjach przed telewizyjnymi kamerami, z radością waliłaby tą świeczką po łbach biednej i zaszczutej opozycji.
     Ale nie trzeba by było nawet sięgać aż do społecznej atmosfery tamtych dni. Wystarczyłyby choćby te strzępy dawnej agresji, jakie dziś możemy obserwować w telewizji TVN24, by owa świeczka wypełniła swoje zadanie z nie mniejszą skutecznością, niż ta, jaka wciąż święci triumfy w przypadku choćby słynnego „gorszego sortu”.
      Jak mówię jednak, dopóki nie pojawi się oficjalny komunikat wskazujący na ewentualną manipulację, wiemy to co wiemy, czyli to, że wedle przekazanej przez „Wiadomości” TVP informacji, na udekorowanym przez opozycję wigilijnym stole znalazła się świeczka w kształcie penisa, a w tym samym czasie poseł Nitras przeszukiwał torebki posłanek PiS-u. Osobiście mam poważne podejrzenia, że doszło do ciężkiego nadużycia i ta banda idiotów ograniczyła się wyłącznie do zwykłego nagrobnego znicza. A jeśli mam rację, to znaczy, że my się od nich nie różnimy już niczym. Jeśli natomiast faktycznie wśród tej całej hałastry pojawił się w pewnym momencie ktoś, kto uznał, że tę atmosferę można by było nieco rozruszać i postawił im tam tę świeczkę, a oni go stamtąd natychmiast nie wynieśli na butach, to znaczy, że nie ma takiej kary, na jaką oni nie zasługują.
      Czekam z niecierpliwością.


Moje książki są do kupienia w księgarni na stronie www.coryllus.pl. Szczerze zachęcam.

niedziela, 18 grudnia 2016

Jak zrzucić pilota boeinga z traktora


       Protest przeciwko dławieniu przez rząd premier Szydło niezależnych mediów, oraz osobiście i indywidualnie posła Michała Szczerby, na poziomie ściśle intelektualnym wkroczył w fazę, wobec której ja osobiście stoję bezradny. Pierwsze jaskółki owego obłędu mieliśmy okazję zaobserwować już w piątkową noc, kiedy to demonstrujący mieszkańcy Warszawy, dopingowani przez polityków opozycji, postanowili nie dopuścić do tego, by posłowie mogli opuścić budynek Sejmu, i ustami swoich przedstawicieli ogłosili, że oni przed tym Sejmem będą tak siedzieć aż do Wigilii. Dziś poprzeczka poszła jeszcze wyżej, bo mimo iż policja pisowskich polityków z Sejmu już dawno ewakuowała, a na miejscu została już tylko jedząca zamówione, jak się okazało, już parę dni temu na tę okoliczność kanapki, niewielka grupa posłów Platformy Obywatelskiej i Nowoczesnej, wzniesione zostało hasło: „Przestańcie lepić pierogi, chodźcie pod Sejm”.
      A ja się zastanawiam, jaki jest sens tej akcji? Rozumiem, że można pójść pod Pałac Prezydencki i drzeć mordę, że prezydent to wysługujący się Kaczyńskiemu szmaciarz, czy w Aleje Ujazdowskie, ciskać pomidorami i zgniłymi kartoflami w okna i wznosić okrzyki przeciwko premier Szydło. Ma też nawet swój głęboki sens udanie się pod siedzibę Prawa i Sprawiedliwości na Nowogrodzką i trąbienie Kaczyńskiemu gumowymi kaczkami. Natomiast sytuacja, w której jedna grupa demonstrujących okupuje salę posiedzeń Sejmu, a druga blokuje drogi wyjścia z budynku w sytuacji, gdy przez najbliższy miesiąc żaden przedstawiciel PiS-u nie ma żadnego interesu, by tam zachodzić, świadczy o tym, że organizatorzy tego eventu zwyczajnie zwariowali. A ja, jak mówię, nie jestem w stanie tego komentować.
       W tej sytuacji chciałbym się skupić na tym, co stało się pierwszym powodem wspomnianej demonstracji, a mianowicie na podjętej przez marszałka Kuchcińskiego próbie ograniczenia owego rozpasania, jakiemu przez wszystkie te lata demokracji ulegli nasi dziennikarze. Otóż ja wciąż pamiętam scenę sprzed lat, kiedy to do Sejmu wszedł Jarosław Kaczyński, został natychmiast otoczony przez parudziesięciu z nich z mikrofonami, fotoreporterów i kamerzystów i w pewnym momencie zamieszanie zrobiło się tak wielkie, że znajdująca się w samym środku tego bydła red. Kolenda z TVN-u, mimo, że jak wiemy jest osobą podobnie słusznej postury, jak jej koleżanka Werner, została przez swoich kolegów przewrócona i podeptana. Oczywiście natychmiast pojawiły się komentarze, że tak naprawdę to Kaczyński Kolendę rozdeptał, a już po chwili napięcie zaczęło tak eskalować, że wspomniany Kaczyński poczuł się zmuszony Kolendzie kupić kwiaty i ją osobiście przeprosić.
      To było coś, co mogliśmy zobaczyć wszyscy niejako z góry i przy tym zrozumieć, jak to wygląda, kiedy oni wszyscy zejdą się do kupy. Na co dzień jednak to, co nam zostaje podane pod nos, wygląda znacznie czyściej i porządniej. Na co dzień widzimy zaledwie któregoś polityka i parę eleganckich pań z mikrofonami i nawet nam do głowy nie przyjdzie to, że tam jest jeszcze ktoś, kto trzyma tę kamerę, by nie wspomnieć, że najczęściej tych kamer jest tam kilka. I to jest dziś Sejm w dniu obrad: hordy dziennikarzy z mikrofonami, za którymi się snują ci nieogoleni szmaciarze z kamerami, na każdym możliwym kwadracie, o każdej możliwej porze. A po korytarzach dodatkowo tam i z powrotem ich koleżanki i koledzy ganiają się z innymi posłami, próbując ich naciągnąć na komentarz, i tam oczywiście też znaczną część przestrzeni zajmują ci nudziarze z kamerami.
      To jest więc od lat życie zarówno posłów, jak i owych pracowników mediów, z których nie ma żadnego pożytku poza jednym, tym mianowicie, że jedni i drudzy mogą się pokazać na ekranie telewizora i zaliczyć kolejny publiczny występ. Co z tego mamy my? Dokładnie nic, a nawet jeśli jakimś cudem ktoś z nich powie coś ciekawego, w sposób naturalny już po paru minutach to coś zostaje unieważnione.
       Ale jest jeszcze coś, co sprawia, że z mojego punktu widzenia, a więc kogoś, w czyim rzekomo imieniu ukazały się ostatnio te czarne ekrany z informacją, że od 1 stycznia nie będę poinformowany, stała obecność dziennikarzy w Sejmie jest całkowicie zbędna. Powiem więcej. Ona jest wręcz szkodliwa, bo służy wyłącznie manipulacji i dezinformacji, a nie informacji. Niedawno trafiłem na bardzo ładną wypowiedź aktora Denzela Washingtona, w której ten powiedział mniej więcej tak: „Kiedy nie czytasz gazet, jesteś niepoinformowany; kiedy czytasz, jesteś dezinformowany. Dziś chodzi przede wszystkim o to, by być pierwszy z informacją, a tam już prawda nie ma żadnego znaczenia”.
      Ale jest jeszcze coś, moim zdaniem znacznie ważniejszego niż informacja, czy dezinformacja, a co sprawia, że ja bym nie miał nic przeciwko temu, by dziennikarzy w ogóle nie wpuszczać do budynku Sejmu, z kamerą, czy bez, a znakomicie ten punkt widzenia zaprezentował przed laty red. Maciej Knapik z TVN24. Pisałem o tym wtedy, ale przypomnę. Otóż pewnego dnia żyjący jeszcze Aleksander Szczygło odpowiadał na pytania dziennikarzy i podczas tej konferencji z jakiegoś powodu Knapik nieustannie i głośno gadał. Był tak hałaśliwy, że jego buczenie słychać było wyraźnie nawet z tej strony szkła. Minister Szczygło w pewnym momencie poprosił redaktora Knapika, żeby mu nie przeszkadzał, bo nie wypada, a poza tym to go rozprasza. Reakcja była mniej więcej taka, jaką można zaobserwować w szkole, gdy nauczyciel prosi klasę, by nie rozmawiała, a dzieci albo gadają jeszcze głośniej po to, by zademonstrować nauczycielowi swoją autonomię, albo dlatego, że się zagapili i uwagę nauczyciela traktują jako szum, który ich zagłusza. Faktem jest więc, że buczenie Knapika nie ustało ani na moment. Inna sprawa, że Aleksander Szczygło już więcej nie interweniował. Może dlatego, że nie chciał się awanturować, albo po prostu było mu wstyd, że musi się aż tak zniżyć.
       Jak wspomniałem, Szczygły już nie ma, ani w Sejmie, ani w ogóle, Knapika zresztą też jest mniej, natomiast wciąż tam są jego koledzy i koleżanki, a większość z nich, jeśli się od niego różni, to w tę gorsza stronę, co mogliśmy skutecznie zaobserwować w tych dniach.
      W tej sytuacji jeszcze raz oświadczam. Tu akurat zdecydowanie trzymam stronę Kuchcińskiego i proszę o więcej.


Niezmiennie zachęcam do odwiedzania księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie można kupować moje książki. 

sobota, 9 marca 2013

O hierarchiach na drugą stronę i tyłem na przód

O najpierw kandydatce na posła, a następnie już pełną gębą posłance Platformy Obywatelskiej pisałem tu parokrotnie. Pierwszy raz jeszcze przy okazji kampanii wyborczej do Parlamentu tu u nas w mieście i okolicach, w której sam brałem udział, a powodem, dla którego się tą dziwną osobą zająłem było to, że ona, startując z dziesiątego miejsca, a więc praktycznie bez szans na mandat, zorganizowała sobie kampanię, na moje oko i wedle mojej wiedzy, za ciężkie setki tysięcy złotych i jednoznacznie wbrew przepisom ordynacji, no i ją wygrała. Całe Katowice, oraz okoliczne miejscowości – każda ulica, każdy miejski plac, niemal każda latarnia, od początku września były obwieszone niemal wyłącznie plakatami z wizerunkiem tej Kołodziej, co w rezultacie doprowadziło do sytuacji, że jeśli ktoś nie wiedział na kogo głosować, podobnie jak obojętne mu było, kto tym posłem zostanie, głosował na nią, uważając, że tam tak naprawdę nikogo więcej nie ma. No i Kołodziej weszła do Parlamentu.
Napisałem o niej i o tym jej sukcesie notkę, bo wedle informacji, jakie otrzymałem samemu kandydując, ilość przeznaczonych na kampanię funduszy jest ściśle ograniczona prawem, a więc ktoś kto otrzymał pierwsze miejsce na liście, może wydać powiedzmy 20 tysięcy złotych, dwóch kolejnych po 15, dwóch następnych, dajmy na to już tylko 10, a numery od 6 do 10 niech będzie że po 5 tysięcy. Moja kampania, a więc kogoś kto miał przydzielone miejsce 23 chyba, nie mogła kosztować więcej niż 1000 złotych, o ile ktoś z wyższych miejsc nie zechciałby mi części swojego przydziału odstąpić. Tak jak ja cały swój przydział oddałem pewnemu Piotrowi Pietraszowi, który tu w Katowicach jest od wielu już lat bardzo zasłużonym działaczem. I ta zasada jest tak twardo stanowiona, że ja nawet gdybym wygrał w totolotka, też nie mógłbym na siebie wydać tych moich pieniędzy. Dlaczego? Chyba chodziło o to, by nam składu Sejmu nie układały jakieś biznesy. Wedle więc mojej wiedzy, Ewa Kołodziej na tę swoją kampanię musiała wydać, jak mówię, grube setki tysięcy złotych, a osobiście nie sądzę, by to były jej prywatne pieniądze.
Ktoś się zapyta, co mnie obchodzi jakaś Kołodziej i jej kanty? Czemu to akurat było na tyle moim problemem, że postanowiłem się pobawić w małego donosiciela? Otóż wcale nie chodziło ani o Kołodziej, ani o jeden z wielu przekrętów. Ja miałem w głowie tylko tę szczególną sytuację, że oto jak zawsze przy okazji kolejnych wyborów do Sejmu mocno uaktywniają się jacyś lokalnie geszefciarze, którzy na to by mieć tego jednego swojego posła gotowi są wyłożyć naprawdę bardzo duże pieniądze, a brak jakiejkolwiek reakcji na aż tak wielką bezczelność, świadczyć musi wyłącznie o tym, że tego typu proceder jest czymś absolutnie powszechnym i w gruncie rzeczy oficjalnie akceptowanym.
Po raz drugi przypomniałem sobie o Ewie Kołodziej, kiedy nagle któregoś dnia zauważyłem, że na ulicy Krzywej, w której sąsiedztwie mieszkam, pojawiło się naprawdę bardzo wystawnie wyszykowane owej Kołodziej poselskie biuro, a niemal naprzeciwko tego biura salon firmowy Pierre Cardin, czy czegoś takiego. Dlaczego to akurat z kolei mnie tak bardzo zainteresowało? Żeby to zrozumieć, trzeba wiedzieć, co to takiego ta ulica Krzywa. Otóż to miejsce od wielu już lat jest w Katowicach synonimem najgorszej żulowni i menelowni. Nie chcę przez to powiedzieć, że tam nie mieszkają też ludzie normalni i porządni, tyle że oni albo się nie rzucają w oczy, albo ja z jakiegoś powodu nigdy na nich nie trafiłem. No i tak się składa, że okna mojego mieszkania wychodzą na dwie kamienice znajdujące się przy ulicy Krzywej, sąsiadujące z trzecią, dopiero co fantastycznie odnowioną, w której znajduje się wspomniane biuro. Od pewnego czasu oba te budynki zostały całkowicie wyeksmitowane i rozpoczął się w nich kapitalny remont, który w tej chwili znajduje się w fazie takiej, że wszystko co się znajduje w środku, włącznie ze ścianami i stropami zostało zwalone, i jesteśmy w trakcie przygotowań do tego, by je stawiać na nowo. Praca wre, a ja się zastanawiam, kto te kamienice kupił i kto wydaje z całą pewnością nie byle jakie pieniądze, by je od dołu do góry stawiać na nowo. No i czy ten ktoś ma coś wspólnego z tym, że tam stanęło biuro poselskie Ewy Kołodziej? Albo czy jest możliwe, że to Ewa Kołodziej ma coś wspólnego z tym, że najwyraźniej wszystko idzie w tym kierunku, by ulica Krzywa stała się czymś w rodzaju wystawy?
No i znów pewnie ktoś mi powie, że czego ja się czepiam? Czy ja może wolałbym, żeby na ulicy Krzywej dalej mieszkała ta bandyterka wyprowadzająca na pobliski plac swoje amstafy? Czy mi może jest żal widoku tych pijaczków, który powoli zaczyna przechodzić do historii? Otóż nie. Uważam, że to bardzo dobrze, że już niedługo z mojej kuchni będzie się roztaczał widok znacznie przyjemniejszy niż dotychczas. Ja tylko chce wiedzieć, kim jest Ewa Kołodziej, i co ona ma z tym wszystkim wspólnego? Po co mi to wiedzieć? Po nic. Zwyczajnie, chcę wiedzieć, co się dzieje w Polsce w tych jakże bardzo przełomowych latach. No i, co może najważniejsze, chciałbym poznać prawdziwą hierarchię. Mamy bowiem tę Ewę Kołodziej, a więc osobę z kręgów władzy, o której istnieniu pies z kulawą noga nie słyszał. My, owszem, wiemy kto to taki posłowie Olszewski, czy Halicki, znamy świetnie Stefana Niesiołowskiego, a nawet słyszeliśmy o tym, jak to on jadł z głodu szczaw. Wiemy, kto to minister Arabski, słyszeliśmy nawet, że on już przestał być ministrem, a został ambasadorem, wciąż pamiętamy takie tuzy reżimu, jak minister Drzewiecki… ba, niektórzy z nas nawet już wiedzą, jak wygląda jego żona, i to bez makijażu. Ewa Kołodziej praktycznie nie istnieje. A ja się zastanawiam, ilu jeszcze takich, o których z kolei ja nigdy nie słyszałem, ale moi koledzy w Kielcach, Lublinie, czy Otwocku słyszeli jak najbardziej? I czy przypadkiem nie jest tak, że ci wszyscy Niesiołowscy, te Palikoty, nawet ten Donald Tusk są tylko po to, by nam zwrócić w głowie i nie dać nam jednej chwili na zastanowienie się, w czym rzecz.
Ewa Kołodziej. Ciekawa naprawdę jest ta pani. Wróciłem dziś z fantastycznego pod każdym względem dwudniowego pobytu w Warszawie, o którym można by było opowiadać w nieskończoność, i od razu od wejścia moje dzieci poinformowały mnie, że posłanka Kołodziej pokazała się publicznie, i to aż dwukrotnie – pierwszy raz w Sejmie, apelując o to by jedną z katowickich ulicy nazwać imieniem Gieksy, a więc lokalnego klubu piłkarskiego, a drugi raz podczas, nazwijmy to, językowego testu. Mnie akurat bardzo zainteresował ten test. Obejrzałem już go dwa razy i wciąż nie mogę dojść do siebie. No i wciąż wraca to moje oryginalne pytanie: czy ta Kołodziej, to jest ktoś, czy może wręcz przeciwnie – nikt. Czy tu się dzieje coś ważnego, czy może weszliśmy w czasy, gdzie ważne nie jest tylko to co dotyczy nas bezpośrednio, a więc jednak ten szczaw. Ciekawy jestem Waszego zdania.


sobota, 2 kwietnia 2011

Sława bohaterom pracy socjalistycznej!

Właśnie dotarła do mnie informacja, że w zeszłym roku, w trzech kolejnych ratach, Prezydium Sejmu przyznało sobie nagrody pieniężne za, jak to się wyraził marszałek Schetyna, „ciężką pracę po smoleńskiej katastrofie”. O nagrodach, jak się właśnie dowiaduję, kilka dni temu poinformował Super Express, a po Super Expressie, wieść tę powtórzyła Gazeta Wyborcza i inne media. Zaglądam do Sieci i czytam, że pieniądze zostały podzielone w następujący sposób: ówczesny marszałek Komorowski otrzymał 22 tys. złotych, obecny marszałek Schetyna, oraz wicemarszałkowie Wenderlich i Kuchciński po 36 tys. złotych, natomiast wicemarszałkowie Niesiołowski i Kierzkowska po 50 tys.
W artykule, który wyświetla się na moich oczach, nie jest wyjaśnione, skąd się wziął akurat taki podział. Mogę się jednak domyślać, że ponieważ Niesiołowski i Kierzkowska byli tymi jedynymi wicemarszałkami, którzy nie zginęli w Smoleńsku i swoje funkcje pełnili nieprzerwanie przez 12 miesięcy, należała im się cała suma. W wyniku śmierci prezydenta Kaczyńskiego, Komorowski wymienił się funkcjami ze Schetyną, a ponieważ przez znaczną część roku był i marszałkiem i prezydentem, i musiał otrzymywać jakieś dodatki z innej puli, więc stąd dla niego tylko 22 tys. Schetyna z kolei był marszałkiem Sejmu tylko przez pół roku, ale za to aż marszałkiem, więc dostał tyle samo co Wenderlich i Kuchciński, którzy wicemarszałkami byli nieco chyba od niego dłużej, ale za to tylko wicemarszałkami. Innego wyjaśnienia znaleźć nie potrafię, ale to mnie jak najbardziej satysfakcjonuje.
Jest jednak coś jeszcze, co może mieć znaczenie dla takiego, a nie innego podziału premii. Otóż, jak słyszę, na ten temat wypowiedział się również Stefan Niesiołowski i opowiedział, jak to przez to, że w Smoleńsku zginęli Szmajdziński i Putra, on z Kierzkowską i Komorowskim musieli przez bardzo długie tygodnie harować też za tych dwóch. A więc, to prawda, że Komorowski od lipca już był prezydentem, natomiast tego co on musiał przeżywać w dniach, gdy nie dość że szykował się do prezydenckiej kampanii, następnie w tej kampanii brał udział, w międzyczasie oczywiście musiał marszałkować w Sejmie, no i jakoś tam starał się odciążyć Kierzkowską i Niesiołowskiego, możemy się jedynie domyślać. A wszystko przez to, że nagle dwóch wicemarszałków – owszem, nie do końca z własnej winy, ale jednak – nie stawiło się do pracy. I prawdą jest też to, że Niesiołowski i Kierzkowska, ponieważ wreszcie podesłano im Kuchcińskiego i Wenderlicha, już po paru miesiącach mogli trochę wyprostować kości. Jednak co się namęczyli w trójkę, to tego im odebrać nie sposób.
Żona moja, której właśnie o tych premiach powiedziałem, wyraziła opinię, że jej akurat sposób w jaki tę całą operację przeprowadzono, nie do końca się podoba. Bo jak gdyby za mało została tu uwzględniona destrukcyjna rola wicemarszałków Putry i Szmajdzińskiego, a przy okazji zdecydowanie niepotrzebnie nagrodzono posłów Kuchcińskiego i Wenderlicha. Zwłaszcza Kuchcińskiego, który wicemarszałkiem Sejmu był zaledwie od sierpnia, a więc przyszedł na gotowe wtedy, gdy było już spokojnie i fajnie. Głównie jednak oburza ją to, że polskie państwo nie obciążyło w jakiś sposób za to zamieszanie rodzin zmarłych w Smoleńsku wicemarszałków Putry i Szmajdzińskiego. Ona uważa, że koalicja powinna była przegłosować jakąś ustawę – albo nakazującą obu rodzinom złożenie się na nagrody dla Kuchcińskiego i Wenderlicha, albo ci dwaj akurat nie powinni dostać nic, a to co by się na tej operacji zaoszczędziło, równo rozdzielić między Komorowskiego, Niesiołowskiego i Kierzkowską. Jak idzie natomiast o Schetynę można mu zostawić to co dostał, nawet nie tylko ze względu na to, że od lipca jest tym marszałkiem, ale choćby biorąc pod uwagę fakt, jak on się musi użerać z Donaldem Tuskiem i gangiem ministra Grabarczyka.
A ja sobie myślę, że jest jak zawsze. Stefan Niesiołowski ze swoim gangiem ofiarują Polsce i Europie swój codzienny trud, ja się na ten temat na bieżąco mądrzę, a pani Toyahowa – również na bieżąco – zbija punkty. No i jest jeszcze coś w miarę stałego. Media informują. Sprawa premii wprawdzie przez grube miesiące leżała sobie cichutko pod dywanem, ale w końcu stało się coś, że Super Express zauważył te pieniądze i podniósł rwetes. Ciekawe w tym wszystkim jest jednak to, że ja nawet tego rwetesu nie spostrzegłem. Ani nie zwróciłem uwagi na to, że napisał o tym Super Express, ani nie doszły do mnie odgłosy ze strony Gazety Wyborczej, ani nie znalazłem tej informacji na wp.pl, który to portal staram się w miarę regularnie sprawdzać, ani też moje dzieci nie przyniosły mi tego newsa z Onetu, ani nie dowiedziałem się o owej jakże szczególnej wypowiedzi Stefana Niesiołowskiego. Nic. Zero. Wokół mnie panowała przez ten czas kompletna cisza.
A przecież nie było tak, że nikt o tym nie wspomniał. Z pewnością jednak też nie stało się tak, że ja przez kilka ostatnich dni jakoś mniej uważnie śledziłem to wszystko, co się w Polsce dzieje. News zatem z całą pewnością poszedł, tyle że jakoś zniknął pod ciężarem innych, społecznie prawdopodobnie znacznie ważniejszych zdarzeń i wypowiedzi. Tak właśnie musiało się podziać. Instytucje i ludzie odpowiedzialni za informowanie społeczeństwa nas temat tego, co się dzieje, z całą pewnością poinformowali i o tych premiach, tyle że jakimś niezwykłym cudem zrobili to tak, byśmy – ani ja, ani tym bardziej większość z nas – się o nich, broń Boże, nie dowiedzieli. A jeśli ja dziś o tym wszystkim piszę, to wyłącznie dlatego, że nasz kolega Kazef usłyszał o tych premiach od Antoniego Macierewicza, i dał znać nam, tu na tym blogu.
O czym to może świadczyć? Tylko o jednym. Oto istnieją już bardzo wyraźnie dwa osobne obiegi informacji. Obieg oficjalny i podziemny. Jak za starej komuny. Dokładnie, jak za starej komuny. I jedyną różnicę, jaką możemy tu dostrzec, stanowi to, że to wszystko organizowane jest dziś znacznie bardziej perfidnie i profesjonalnie. O ile bowiem kiedyś informacje zakazane były dostępne jedynie w podziemnej prasie i w zagranicznych radiostacjach – a tym samym nosiły z dumą miano zakazanych – dziś są one dostępne jak najbardziej i oficjalnie. Tyle że przez cały system ich reglamentacji, współczesny obywatel, nie mając do niech dostępu, żyje w przekonaniu, że i tak wszystko co ma wiedzieć – wie. Natomiast nawet jeśli czegoś nie wie, to wiedzieć ani nie musi, ani nie potrzebuje. I to działa idealnie, nawet jeśli ceną za to musi być to, że społeczeństwo nie dowie się, jaką to premię przyznał sobie w zeszłym roku poseł Kuchciński (PiS).
Niby nic nowego, ale jakoś zawsze, za każdym razem, i znów od nowa, to kłamstwo robi wrażenie wciąż tak bardzo świeżego. Jak syberyjski wiatr.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...