sobota, 30 stycznia 2016

Gdy zwycięzcy się bawią

Przed nami kolejny felieton dla "Warszawskiej Gazety". W sam raz na koniec tygodnia. Polecam i felieton i tygodnik.

Kiedy dziś spojrzymy na polityczny rozkład sił w naszej Polsce, musimy dojść do wniosku, że po tym jak Prawo i Sprawiedliwość przejęło kontrolę nad publiczną telewizją, przy naszej dotychczasowej jednoznacznej dominacji w tak zwanej Sieci, najbliższe kilkanaście lat to dla polskiej prawicy czasy miodem i lekiem płynące. Proszę bowiem zwrócić uwagę, jak wygląda dziś polityczna scena w kraju. Z jednej strony mamy Prawo i Sprawiedliwość z prezydentem Dudą, premier Beatą Szydło, no i, o czym pod żadnym pozorem nie wolno zapominać, Jarosławem Kaczyńskim, a z drugiej, autentycznie gnijącą Platformę Obywatelską, jakąś kompletną fikcję, po której już za chwilę nie pozostanie wspomnienie, pod nazwą „Nowoczesna”, jakieś drobiazgi w postaci PSL-u i Kukiza z tą jego smutną zbieraniną jakichś pionków… a dalej już nic. Po prostu nic.
A zatem, zwyciężyliśmy. Po tych wszystkich latach upokorzenia, znaleźliśmy się w miejscu, gdzie nie ma takiej siły, włącznie z tak zwaną Unią Europejską, która byłaby w stanie odebrać nam tę władzę i, jak wiele na to wskazuje, coraz więcej z nas zdaje sobie z tego sprawę. I tu właśnie zaczyna się problem. Owo poczucie ostatecznego triumfu sprawiło, że wielu z nas uznało, że skoro tak sobie Pan Bóg zaplanował, my nie musimy już nic. Skoro to Pan Bóg powiedział tu ostatnie słowo, nam już nie pozostaje niż, jak tylko zbierać to, co zasialiśmy.
Dla, jak się domyślam, uczczenia owej okazji, w ciągu ostatnich tygodni mieliśmy okazję obserwować dwa niezwykłe wydarzenia pod nazwą twit-up, zorganizowane przez triumfującą władzę, a jednocześnie mające na celu zademonstrowanie wspomnianego wcześnie triumfu. Gdyby ktoś nie wiedział, chodzi o to, że kancelarie pani premier Szydło, oraz prezydenta Dudy zwołują całe owe wspierające polską prawicę internetowe towarzystwo, by się stawiło w umówionym miejscu i zgodziło się odstawić oczywistą klakę dla obecnie panującej nam z bożej łaski władzy. Efekt jest oczywiście taki, że na miejscu pojawiają się, z jednej strony, aspirujący, acz nie do końca uszanowani przez zwyciężców, dziennikarze, którzy liczą na to, że dzięki owej towarzyskiej autoryzacji, będą mieli na przyszłość lepszą pozycję przetargową, a z drugiej, owa internetowa nędza, która z kolei liczy na to, że jeśli zamieści na Twitterze swoje selfie z Prezydentem, lub z panią Premier, ci, którzy z najróżniejszych powodów nie mieli okazji znaleźć się „tam i teraz” zobaczą, jacy są mali.
I taka to jest sytuacja. Tak właśnie oto wszyscy walczymy o sukces rządu Prawa i Sprawiedliwości. Podczas gdy rząd rządzi a Prezydent tworzy tak zwany wizerunek kraju, jeden i drugi jednocześnie walczą z zewnętrzną reakcją, my się bawimy i przede wszystkim uważamy, by nie stracić ani jednej okazji do tego, by na tym wszystkim się wylansować, jako ewentualni uczestnicy owej imprezy, gdzie na środku stoi bardzo duży i niezwykle smakowity tort.

Wszystkich zapraszam do księgarni pod adrsem www.coryllus.pl, gdzie czekają książki moje i nie tylko. Polecam z serca.

piątek, 29 stycznia 2016

Hubert H - reaktywacja

Muszę – po raz nie wiem już, który – przyznać się do ciężkiej naiwności. Otóż, kiedy zobaczyłem na youtubie film pod tytułem „Pijany Duda kradnie kwiaty spod Pomnika Nieznanego Żołnierza”, którego pomysł opierał się, owszem, na pokazaniu filmu z Prezydentem składającym kwiaty, tyle że puszczonego od tyłu, uznałem to za bardzo dowcipną satyrę na medialne manipulacje, które od niemal już dziesięciu lat są nam serwowane ze strony najróżniejszych ośrodków propagandowych światowej władzy. Skoro już znalazłem tego „pijanego Dudę”, nie miałem też najmniejszych kłopotów, by obejrzeć kolejny żart, zrobiony według tego samego pomysłu, a zatytułowany „pijana Szydło kradnie znicz spod Ambasady Francuskiej w Warszawie”, i tu też pomyślałem sobie, że jacyś ambitni prawicowi internauci postanowili w kabaretowy sposób zademonstrować techniki medialnej manipulacji, i, owszem, przyznaję, że spodobał mi się ten pomysł. Bierzemy premier Szydło, jak zapala znicz pod Ambasadą Francji i za pomocą bardzo prostego tricku robimy z niej tak zwaną „bekę”.
Kiedy zdążyłem zapomnieć o całej sprawie, okazało się, że internauta, który wymyślił numer z prezydentem kradnącym kwiaty, wcale nie był dowcipnym prawicowym internautą, szydzącym z medialnych manipulacji, lecz szczerą bardzo owych manipulacji ofiarą, zwykłym idiotą, który uznał, że wrzucając do sieci ten filmik, skutecznie wyszydzi znienawidzonego przez siebie polityka, a tym samym doprowadzi do tego, że cały świat na jego widok będzie już tylko ze świętą nienawiścią rechotał.
W jaki sposób dotarła do nas wiadomość, że akcja „pijany Duda” stanowiła szyderstwo nie z medialnej propagandy, lecz z samego Dudy? Otóż zakomunikowano nam to w sposób, którego, gdybym nie był taki naiwny, mógłbym się spokojnie spodziewać od pierwszego momentu, jak na nią w padłem na youtubie. Otóż do mieszkania autora filmiku wkroczyło ABW, skonfiskowało mu komputer, prokuratura postawiła zarzuty znieważenia Głowy Państwa, a sprawa została natychmiast pochwycona przez główne media. Oczywiście, w jednej chwili zareagował też rząd, ale przede wszystkim Prezydent, wydając oświadczenie, że lokalne służby zrobiły z siebie durniów i że w ogóle nie ma o czym gadać, główna wieść jednak poszła: Prawo i Sprawiedliwość wzięło się za Internet.
I wszystko mielibyśmy oczywiście załatwione, gdyby nie fakt, że ja, mimo że, owszem, jestem naiwny, mam swoją pamięć i pamiętam owo niezwykłe wprost zdjęcie:


Oto wybitny lewicowy dziennikarz Piotr Najsztub, przeprowadzający dla telewizji rozmowę z niejakim Hubertem H. dworcowym menelem, którego swego czasu System kupił po to, by ten najpierw publicznie zwymyślał prezydenta Kaczyńskiego, by następnie został zaciągnięty przed sąd i by w końcu stał się częścią kampanii nienawiści przeciwko Prezydentowi, który w tej akurat sprawie był Bogu ducha winien i, podobnie jak dziś Andrzej Duda zapewniał, że nie ma o nic pretensji – niestety bez skutku. Pamiętam tamto zdjęcie i pamiętam tamten czas, pamiętam też samego Huberta H., który, jako nieomal mój sąsiad, przez jakiś zadawał szyku w okolicy, wśród lokalnych pijaczków, w wypasionych ciuchach, które prawdopodobnie otrzymał od telewizji TVN w nagrodę za dobre sprawowanie. Pamiętam wszystko i nikt mi nie powie, że ja nie wiem, jak to działa. Bierze się jakiegoś przypadkowego nieszczęśnika, każe mu się wykonać jeden odpowiedni numer, a potem już wszystko się dzieje zgodnie z procedurami.
Patrzę na ich bezradną wściekłość, widzę, jak im z tych wyszczerzonych w naszą stronę zębów spływa zatruta piana i wiem świetnie, co za teatr się tu odbywa, ale jednaocześnie zaczynam się obawiać, że jeśli numer z internautą Zabawnym Kucem nie wypali, trzeba będzie się wziąć za coś innego. Mocniejszego. I kto wie, czy oni w swojej desperacji nie posuną się na tyle daleko, by wziąć i zamordować jakąś Kopacz, czy inną Kidawę-Błońską. Mieliśmy już Cybę i tego biedaka, działacza PiS-u, ale, jak już to zapowiadał stary Marks, historia zawsze wraca w formie autoparodii.
Uważajmy na nich bardzo i śpijmy z jednym okiem otwartym, bo nie znamy dnia ani godziny.

Zapraszam jak zawsze do księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie można kupić moje książki. Do wyboru do koloru.

czwartek, 28 stycznia 2016

Abe Vigoda, czyli gdy biznes stał się sprawą czysto osobistą

Zmarł Abe Vigoda. Tym razem naprawdę. Wedle doniesień mediów, na przestrzeni kilkunastu ostatnich lat, Vigoda umierał parokrotnie, tym razem jednak odszedł od nas ostatecznie. W wieku 95 lat Abe Vigoda zmarł i to jest już koniec.
Trudno doprawdy powiedzieć, jak to się stało, że plotki o jego śmierci krążyły praktycznie od początku lat 80., czyli od czasu gdy jego wielka rola Salvatore Tessio, w równie wielkiej produkcji Francisa Forda Copolli „The Godfather”, wciąż jeszcze poruszała serca wielu. Tak się jednak stało, że on wciąż umierał i z martwych powstawał, i to do tego stopnia systematycznie, że w końcu on sam autoryzował powstanie internetowej strony, której jedynym praktycznie celem było informowanie, że Abe Vigoda jeszcze żyje. Tym razem jednak, jak się okazuje, te 95 lat okazało się wszystkim, na co kogoś nawet tak wielkiego jak on było stać.
Dla każdego, kto zna i lubi film Coppoli, jest jasne, że tam pierwszą postacią jest naturalnie sam Don Vito Corleone, no i Michael, grany przez, debiutującego praktycznie, Ala Pacino. To są te dwie całkowicie bezdyskusyjne postaci i trudno dla nich tam znaleźć jakąkolwiek konkurencję. Reszta już jest rozdzielana całkowicie demokratycznie, a zatem dla kogoś rolą, której zapomnieć się nie da, będzie rola Hagena, dla kogoś innego Clemenzy, kto inny poczuje sentyment do Roberta De Niro, ktoś inny jeszcze może poczuć sympatię do samego Luki Brasi, któremu zdarzyło się zginąć jeszcze zanim się wszystko zaczęło, dla mnie jednak gwiazdą pierwszej wielkości był tam od zawsze Tessio, grany przez Abe’a Vigodę.
Nigdy nie zapomnę sceny, kiedy on pojawia się po raz pierwszy, jeszcze na weselu Connie, wysoki, łysiejący, okrutny morderca, tańczący z małą dziewczynką w taki sposób, że ona stoi na jego butach, a on ją w tym tańcu prowadzi. Miły, starszy pan, robiący wrażenie kochanego dziadziusia, który za chwilę powie „ho, ho, tak, tak”. Później jeszcze pamiętam, jak to Tessio właśnie rekomenduje Rodzinie lokal, w którym Michael ma zastrzelić komendanta policji i Virgila Sollozzo. On zna to miejsce i zapewnia, że tam będzie można obu sprzątnąć na czysto.
No i wreszcie pamiętam też scenę niemal finałową, kiedy to Tessio właśnie okazuje się zdrajcą, a potem, kiedy już jego podły czyn wychodzi na jaw, a on sam prowadzony jest na egzekucję, zwraca się do Hagena i mówi: „Powiedz Michaelowi, że to był tylko business. Zawsze go lubiłem”. I jest dokładnie taki sam, jak przed laty, wysoki, łysiejący dziadzio, tańczący z małą dziewczynką, tak, by jej było jak najwygodniej.
To jest zresztą coś bardzo szczególnego. Hasło „To był tylko biznes” stało się częścią naszego języka, naszej kultury, naszego codziennego stylu, a dla tych, którzy jakoś tam znają i lubią film „The Godfather”, jest czymś oczywistym, że ta sentencja pada z ust starego Corleone, ewentualnie Michaela. Tymczasem tak akurat nie jest. To jest owa niezwykła scena pod koniec drugiej części filmu, kiedy Tessio jest prowadzony na śmierć i mówi – on właśnie – „Powiedz Michaelowi, że to był tylko biznes. Zawsze go lubiłem”. Co za scena! Co za rola! Co za aktor! Abe Vigoda. Dziś kiedy go już nie ma, niech dostanie to od nas. Bez niego ten film nawet w połowie nie byłby tym, czym jest dziś.
Zobaczmy sobie tę scenę raz jeszcze. Niestety z tymi głupimi szwedzkimi napisami, no ale niczego lepszego nie znalazłem.



Wszystkich zapraszam gorąco do księgarni pod adresem www.coryllus.pl gdzie można kupować wszystkie moje książki.

środa, 27 stycznia 2016

Europa, czyli ściana

Tak się jakoś sprawy ułożyły, że minął cały tydzień, a ja nie miałem nawet kiedy przedstawić swojego ostatniego felietonu z „Warszawskiej Gazety”. No ale, na wszystko musi przyjść czas, więc bardzo proszę. Oto parę drobnych refleksji na temat Europy teraz i kiedyś.

Pierwszy raz wyjechałem za granicę dopiero kiedy skończyłem 25 lat. Znalazłem się pierwszy raz w życiu za granicą i pierwsze co poczułem, to zapach, którego nigdy wcześniej nie doświadczyłem. Dziś wiem, że to był zapach towarów w sklepach. Młodsi czytelnicy mogą tego nie wiedzieć, ale jest tak, że sklepy pachną.
Poczułem więc najpierw zapach, a następnie zauważyłem, że ludzie są mili, że sprzedawczynie w sklepach odzywają się do klientów śpiewnym tonem, że na ulicach nie widać pijaków i tzw. hołoty. No i oczywiście te samochody. Mnóstwo bardzo eleganckich samochodów. Spodobała mi się Europa. Do tego stopnia mi się spodobała, ze w pewnym momencie postanowiłem się tam przenieść, ale dzięki Bogu – czy ktoś z nas może wie, czym jest tak zwana „matematyka przypadku”? – wybuchł stan wojenny i szczęśliwie jestem tu gdzie jestem.
Europa mi się spodobała, choć muszę przyznać, nie potrafiłem ani na moment wyzbyć się pewnego napięcia. Na przykład bardzo byłem rozczarowany, że kiedy poszedłem do kina na film „Easy Rider”, który w Polsce z jakiegoś powodu był niedostępny, wszyscy na sali palili papierosy i gadali, a sam film oczywiście był zdubbingowany i nic z niego nie zrozumiałem. Uznałem wówczas, że w Polsce mi się podoba bardziej.
Nie podobało mi się też, że ludzie, choć owszem, byli bardzo sympatyczni, to dla mnie zachowywali się trochę, jak automaty. Pamiętam też pewnego studenta medycyny, który z przepracowania najzwyczajniej w świecie stracił zmysły, bo uznał, że dla kariery można zaryzykować. Ale i tak byłem pod wrażeniem. Bo to była Europa, a nie ruskie chamstwo.
Ponownie wyjechałem do Europy po 15 latach, do Anglii i do Walii. Było cudownie. Ale już – tym razem – do głowy mi nie przyszło, że chciałbym tam żyć. A przynajmniej nie tak do końca na poważnie. Później zdarzyło mi się być w Anglii parę razy, raz we Francji i zawsze byłem zachwycony. Nie zmienia to faktu, że z pięknego Avignonu pamiętam głownie te bandę kolorowych idiotów, drących mordy w samym środku tego cudownego miasta, wściekłych, pełnych nienawiści. Pamiętam, jak na nich patrzyłem i nie mogłem pojąć, jak to możliwe, że los pozwala człowiekowi żyć w takim miejscu, a ten odwraca się do niego ze wzgardą.
Wciąż ich widzę, a to między innymi dlatego, że dziś właśnie, kiedy piszę ten tekst, miałem po raz pierwszy okazję zobaczyć, czym jest naprawdę tak zwany Parlament Europejski, jeśli z niego choć na chwilę wyjąć te parę gwiazd, o których na co dzień dowiadujemy się z mediów. Zobaczyłem tę straszną nędzę na tle owej wstrząsającej fikcji i zrozumiałem, że ta ponura hołota w Avignionie już owe dziesięć lat temu musiała czuć to, czego ja się dowiedziałem właśnie dziś. Świat, do którego los ich rzucił, nie dał im wielkiego wyboru.

Wszystkich niezmiennie zapraszam do księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie są do kupienia moje wszystkie książki.

wtorek, 26 stycznia 2016

Czy dziennikarz niezłomny potrafi na trzeźwo obsłużyć smartfona?

Wczoraj w ciągu dnia córka moja przyniosła mi informację, że Polskie Radio – dziś już pod nowym zarządem – opublikowało informację, że Polska to kraj, który, z punktu widzenia psychopatycznego mordercy Brejvika, zajmuje miejsce jedno z pierwszych pod kątem cywilizacyjnego rozwoju. Dokładnie rzecz biorąc, poszło o to, że ów Brejvik, planując podobno swoje dzieło likwidacji wszystkiego co złe i z jego perspektywy zbędne, Polski nie uwzględnił, no i któryś z wciąż jeszcze pracowników Polskiego Radia uznał za stosowne poinformować o tym Polaków.
Moje dziecko przekazało mi tę informację, ja je poprosiłem o odpowiedni obrazek, wrzuciłem go na Twittera… i, pomijając parę osób, które są zawsze czujne, okazało się, że ów twit nikogo nie zainteresował. Okazało się, że to iż Polskie Radio – w dodatku to odnowione – uznało za stosowne poinformować nas, że Anders Brejvik uważa Polskę za kraj swoich marzeń, nie stanowi dla większości z nas żadnego problemu. A w tej sytuacji, ja bym bardzo chciał wiedzieć, czy ta wiadomość stanowiłaby problem dla nowych władz Polskiego Radia. Czy gdybym ja na przykład o tym, co się właśnie stało w zarządzanej przez nią firmie, poinformował Barbarę Stanisławczyk, ona by się przejęła, czy może wzruszyła ramionami i powiedziała, że nie wie, o co mi chodzi. News to news.
Moje myśli niestety są w tej kwestii zdecydowanie ponure. Otóż moim zdaniem, Barbara Stanisławczyk najprawdopodobniej uznałaby, że nic szczególnego się nie stało, a gdyby w dodatku chciała być tu szczególnie wylewna, to jest bardzo prawdopodobne, że poinformowałaby mnie, że autor tego „brejvikowego” komentarza to wspaniały dziennikarz i jej osobisty przyjaciel, do którego ona ma bezwzględne zaufanie. Oczywiście mogę się mylić, ale zarówno doświadczenie, jak i instynkt podpowiada mi takie właśnie rozwiązanie.
Numer z Brejvikiem miał miejsce przy okazji czegoś równie niemal wstrząsającego. Oto nowy szef publicystyki w TVP Info, Michał Rachoń, wystąpił z absolutnie rewolucyjnym jak na nie tylko telewizyjne standardy apelem, by każdy z nas, który uważa, że polskie dziennikarstwo to syf i nędza, przystąpił do specjalnego konkursu, a jeśli go wygra, Rachoń go z prawdziwą przyjemnością zatrudni i pokaże na wizji. I to jest coś co, z jednej strony, jak już wspomniałem robi wrażenie czegoś prawdziwie wstrząsającego, a z drugiej budzi jak najgorsze podejrzenia, prowadzące do wniosku, że tu tak naprawdę wcale nie chodzi o podniesienie jakości telewizyjnej publicystyki, lecz wyłącznie o stworzenie tak zwanego alibi dla nowej władzy, która dzięki niemu będzie mogła ostatecznie powtórzyć po raz kolejny: sami widzicie, że nie mamy z czego wybierać, a wszystkich najlepszych i tak już mamy.
Dlaczego tak myślę? Otóż przyczyna jest prosta. Czy ktokolwiek z nas jest sobie w stanie wyobrazić, że Jürgen Klopp pewnego dnia ogłasza, że każdy, kto uważa, że jest lepszym piłkarzem od obecnych piłkarzy drużyny Liverpool F.C., ma wysyłać pod odpowiednim adresem minutowe spoty, w których przedstawi swoje umiejętności, no i wtedy ów Klopp, trener drużyny, je oceni i najlepszych weźmie do zespołu? Przecież to jest taki idiotyzm, że mi brak słów, by go w jakiś szczególny sposób skomentować. Każdy z nas bowiem wie, że system – i to każdy tego rodzaju system – zorganizowany jest w taki sposób, że firma zatrudnia tak zwanych headhunterów, których jedynym zadaniem jest wyławiać z tego oceanu talentów talenty największe i ich najzwyczajniej w świecie zatrudniać. Jeśli więc ostatnio dowiadujemy się, że wspomniany Liverpool F.C. ściągnął do siebie jakieś dziecko z Ruchu Chorzów, to wiemy też przecież, że to się odbyło nie na takiej zasadzie, że został ogłoszony konkurs na minutowy filmik i ktoś uznał, że Chorzów wygrał. Przecież to jest całkowicie jasne.
A zatem czemu Rachoń wykonał ten ruch? Odpowiedzi są dwie. On jest albo tak głupi, że to jest właśnie ten poziom, albo on tworzy zwykłą grę pozorów, która sprowadza się do tego, by urządzić ten cyrk, a potem zatrudnić paru znajomych znajomych znajomych, i to oczywiście nie na tak zwany pierwszy seans, ale do obsługi tych, którzy tam już są od pewnego czasu.
Jeden z nich, gwiazda prawicowego dziennikarstwa, Stanisław Janecki, ledwie wczoraj na Twitterze obnażył tę intrygę z naiwnością dziecka, pisząc coś takiego: „Tak, strasznie się boję, nie mogę spać po nocach i jeść, że mnie wykoszą z zawodu posiadacze smartfona potrafiący zrobić minutowy filmik”, w sensie, jak się domyślamy, takim, że on te konkursy ma głęboko w nosie, bo i tak wie, kto jest kim. No i dobrze. My wiemy, że Janecki to głupek i gada, co mu się akurat we łbie ulęgnie, no ale, jak wiemy, w pewnych sytuacjach instynkt to podstawa, a taki Janecki wręcz instynktownie musi czuć, że to co wymyślił Rachoń to jakaś kpina. W końcu oni nie po to przez ostatnie lat udawali patriotów, żeby teraz ich z tego interesu wymiksowali jacyś specjaliści od „minutowych filmików na smartfonie”.
Już kończę. Wczorajszy dzień przyniósł nam coś jeszcze, a mianowicie tak zwany „twit-up z Prezydentem”, gdzie Michał Karnowski, czyli bardziej „cywilizowana” odpowiedź na Tomasza Sakiewicza, schlał się jak świnia, co następnie zademonstrował w swoich komentarzach na Twitterze, które stanowiły tak dramatyczny bełkot, że stały sie miejscami niezrozumiałe. Dziś Paweł Sito zapewnia mnie, że to nie wóda, tylko co innego. Co? Nie wiem. Chętnie bym uznał, że palce zgrabiały od mrozu, gdyby nie to, że mamy odwilż.
Bardzo mi przykro, ale jest fatalnie. Tomasz Lis wprawdzie zakończył swoją karierę w TVP, ale idzie nowe, a ja już czuję dreszcz zwyczajnego wstydu.

Zupełnie nieoczekiwanie, Instytut Wolności zdjął cenzorski zapis z mojego bloga w Salonie24. Czyżby takie wrażenie zrobiła na nich wczorajsza cyrylica?Wracamy więc do punktu wyjścia i patrzymy uważnie, co się będzie działo. Oczywiście, książki, jak zawsze, są do nabycia w księgarni na stronie www.coryllus.pl

niedziela, 24 stycznia 2016

Między dżumą a cholerą, czyli jak to się robi na dziewiątym kręgu

Jak się dowiadujemy z mediów, w reakcji na wyjątkowo agresywną – i najwyraźniej niebezpiecznie skuteczną – kampanię Donalda Trumpa, przy raczej słabo rokującej pozycji Hillary Clinton, na szczeblu, do którego nie tylko my nie mamy dostępu, postanowiono, że trzeba błyskawicznie działać i swój start w wyścigu o prezydenturę Stanów Zjednoczonych zgłosił nie kto inny jak Michael Bloomberg, założyciel i właściciel agencji Bloomberg L.P., trzykrotny burmistrz Nowego Jorku, jeden z najbogatszych ludzi na świecie. Oczywiście wszystkiego ani nie wiemy, ani wiedzieć nie możemy, natomiast możemy się jak najbardziej domyślać, że skoro System postanowił sięgnąć po samego Bloomberga, a on sam, mimo że jeszcze do niedawna nawet mu do głowy nie przychodziło, by się wygłupiać i przenosić do Białego Domu, to znaczy, że sprawa zrobiła się naprawdę gardłowa.
To są zmartwienia przede wszystkim oczywiście Amerykanów, my jednak tu w Europie, ale i w Polsce zachodzimy w głowę, jakie to dla nas może mieć znaczenie, czy prezydentem kraju, na który tak bardzo liczymy, zostanie Donald Trump, czy Michael Bloomberg. Jeśli idzie o mnie, to, powiem szczerze, że zdania nie mam. Owszem, kiedy wydawało się, że stosunkowo duże szanse ma młody Bush, byłem gotowy jemu właśnie kibicować, choćby z tego powodu, że od pewnego czasu deklaruje się jako rzymski katolik. No ale kiedy okazało się, że to co dla mnie stanowiło argument pozytywny, Amerykanie potraktowali jako zagrożenie, to dziś, sam choćby fakt, że kandydatem Systemu najwidoczniej jest Bloomberg, kazałby mi raczej kibicować Trumpowi. Z drugiej jednak strony, nie mając najmniejszej wątpliwości, co do tego, że Trump to stuprocentowy wariat, po którym można się spodziewać wszystkiego najgorszego, czuję, że dla Polski akurat może lepiej byłoby mieć tam kogoś, kto jednak w jakiś sposób jest przez System kontrolowany, a więc jednak Bloomberg.
Ktoś powie, że przecież wybór jest prosty. Wystarczy przyjrzeć się obu kandydatom pod kątem wyznawanych przez nich poglądów i dowiemy się wszystkiego, co nam jest potrzebne. Który z nich jest bardziej człowiekiem Wiary, który jest bardziej oddany tradycyjnym wartościom, co jeden i drugi sądzą o aborcji, czy o małżeństwach homoseksualnych, jakie oni mają zdanie na temat eutanazji i nauk Jana Pawła II, i będziemy mieli właściwy obraz. Otóż nic z tego. Ronald Reagan, podobnie jak Margaret Thatcher już dawno w ciemnym grobie, a Viktor Orban, Beata Szydło i Jarosław Kaczyński to już naprawdę ostatni na tym świecie Mohikanie, a czasy są takie, że nie ma nawet pewności, czy z tego rodzaju pytaniami warto by było się zwracać do któregokolwiek – powtarzam, któregokolwiek – z polityków Prawa i Sprawiedliwości.
Jak niektórzy z czytelników tego bloga wiedzą, od pewnego czasu, z inicjatywy Piotra Bachurskiego, wysyłam raz na tydzień do „Gazety Finansowej” teksty na temat najbogatszych ludzi w historii świata. Pierwszą część owych refleksji zamieściłem w swojej książce pod tytułem „39 wypraw na dziewiąty krąg” i tam też znalazł się esej o Donaldzie Trumpie. Już po ukazaniu się owej książki, napisałem parę interesujących bardzo słów na temat Michaela Bloomberga. Abyśmy mieli tu jakieś, choćby ogólne pojęcie o tym, z kim mamy do czynienia i jaki dostaliśmy wybór, przedstawiam dwa fragmenty wyjęte z obu historii. Najpierw Trump:
Dziś, wedle przedstawianych przez siebie szacunków, Donald Trump posiada majątek w wysokości niemal 10 mld dolarów, według danych magazynu ‘Forbes’, znajduje się on na 391 miejscu z majątkiem 4 mld dolarów, a wedle ocen niezależnych komentatorów, tak naprawdę nie ma nic, poza nieustannymi występami telewizyjnymi, organizowanymi przez siebie walkami bokserskimi, lub turniejami wrestlingu i możliwie najbardziej intensywnym robieniem wokół siebie medialnego szumu, a ostatnio wręcz desperackiej próbie objęcia urzędu prezydenta USA.
Wydaje się, że bardzo dobrym podsumowaniem tych naszych refleksji na temat owej niezwykłej kariery będzie wspomnienie pewnej książki wydanej wspólnie przez Donalda Trumpa oraz człowieka nazwiskiem Robert Kiyosaki, zatytułowanej ‘Dlaczego chcemy, żebyś był bogaty’. Popatrzmy przez chwilę na owego Kiyosaki. Kim jest ów człowiek? Oficjalnie przedstawiany jest on, jako amerykański inwestor, przedsiębiorca, autor książek, motywacyjny spiker, finansowy komentator, oraz autor audycji radiowych, jeśli jednak przeanalizujemy całość jego dokonań, pozostaje nam wyłącznie informacja, że w latach 1970-tych i 80-tych brał Kiyosaki udział w kilku przedsięwzięciach biznesowych (w tym takim jak nylonowe portfele na rzepy), które upadły, czyniąc z niego w połowie lat 1980-tych praktycznego bankruta. W tym też czasie zaangażował się on w wielopoziomowy system marketingowy, znany i u nas w Polsce, jako Amway, i zaczął zabiegać o znajomości u jego najwyżej umieszczonych przedstawicieli. W roku 1985, Kiyosaki założył firmę Cashflow Technologies, nastawioną na sprzedaż serii książek i innych materiałów szkoleniowych, co zostało uwieńczone wydaniem jego najbardziej znanej pracy zatytułowanej ‘Bogaty ojciec, biedny ojciec’.
W połowie lat 1990-tych Kiyosaki miał więc już swoją książkę, która zaczęła natychmiast krążyć wśród członków organizacji Amway-Quixtar, skąd osoby wyżej usadowione w piramidzie polecały ją dalej łańcuszkiem. Kiyosaki zaprezentował te liczby ‘sprzedaży’ większym domom książki i zanim się spostrzegliśmy, ‘Bogaty ojciec’ znalazł się na wszystkich półkach, również u nas w Polsce, zapoczątkowawszy cały szereg podobnie skonstruowanych poradników dla inspirujących biznesmenów, gier planszowych itd.
Co to za dzieło? Filozofia Kiyosaki’ego głównie kręci się wokół generowania pasywnych dochodów poprzez serię kolejnych inwestycji, tak długo aż ów pasywny dochód pozwoli nam zarobić na nasze utrzymanie. Krótko mówiąc, zdaniem Kiyosakiego, powinniśmy wyszukiwać takie oferty inwestycyjne, które będą wytwarzać dla nas bezpośredni dochód. Kiyosaki uważa, że taka dźwignia finansowa stanowi metodę najbardziej podstawową, przy tym pomija rolę wykształcenia, twierdząc, iż formalna edukacja przeznaczona jest głównie dla tych, którzy chcą być pracownikami i robotnikami zatrudnianymi przez pracujących na własny rachunek, czyli ludźmi, określanymi przezeń jako tymi, którzy nigdy nie będą ‘bogaci’.
Często przedstawia swą filozofię w postaci schematu, dzieląc ludzi na cztery grupy:
- pracownicy i robotnicy – osoby pracujące na kogoś innego;
- pracujący na własny rachunek – tak zwani samozatrudnieni;
- właściciele firm, znający ‘system’ zdobywania pieniędzy;
- inwestorzy, którzy inwestują, by uzyskać większe zyski.
Oczywiście, według tej filozofii pracownicy i pracujący na własny rachunek sukcesu nie odniosą nigdy.
Na temat Kiyosakiego moglibyśmy rozmawiać znacznie dłużej, jednak wydaje się, że to co zostało przedstawione powyżej, wystarczy nam w pełni. Ale mamy tu jeszcze cel podstawowy. Oto ponieważ przedmiotem niniejszych refleksji jest Donald Trump – nieomal najbardziej znany biznesmen i przedsiębiorca współczesnego świata – wystarczy nam zadać już tylko jedno pytanie: Co ma wspólnego ktoś taki jak Trump z kimś takim jak Kiyosaki? Po tym wszystkim, co już to zostało powiedziane, możliwe, że pozostaje nam już tylko jedna odpowiedź: Amway. To jest ów punkt wspólny. Niewykluczone, że to jest zarówno początek, jak i koniec, nawet jeśli wyłącznie w sferze symbolu”.
No a teraz Bloomberg:
Dziś Michael Bloomberg zajmuje 14 miejsce na forbesowskiej liście najbogatszych ludzi na świecie, z majątkiem 35 miliardów dolarów, jednak biorąc pod uwagę fakt, że jeszcze w roku 2012 to było zaledwie 22 miliardów i miejsce 20., a w 2009 jeszcze mniej, bo 16 miliardów i pozycja jeszcze niższa, choć i tak ze wzrostem w stosunku do roku poprzedniego o 4,5 miliarda dolarów – w tamtym czasie największy wzrost na świecie – należy podejrzewać, że przed Bloombergiem perspektywy są naprawdę jasne i już niedługo Waltonowie ze swoimi sklepami, gdzie wszystko jest naprawdę tanie, wreszcie zrozumieją, że to nie oni rządzą światem. Fakt bowiem, że między marcem roku 2007 a marcem roku 2009 Bloomberg przesunął się na liście „Forbesa” z pozycji 142. na 17. mówi wystarczająco dużo każdemu.
Jest jednak w życiu i karierze Michaela Bloomberga coś jeszcze, co pozwala nam z jednej strony odetchnąć nieco od tych wszystkich informacji dotyczących czystego pieniądza, a z drugiej pokazuje jeszcze bardziej jego potęgę. Oto 1 stycznia roku 2002 z nominacji Partii Republikańskiej Michael Bloomberg objął urząd 108. burmistrza Nowego Jorku, a więc miasta historycznie typowo demokratycznego, w roku 2005 został wybrany ponownie, no a w roku 2009 znów dostąpił tego zaszczytu, choć dwa lata wcześniej, z przyczyn, których możemy się zaledwie domyślać, ogłosił autonomię i przez resztę kadencji działał jako polityk niezależny.
Jednak gdy chodzi o poglądy polityczne, można przyjąć, że Bloomberg to typowy przedstawiciel owego szczególnego gatunku właścicieli świata, dla których poglądy polityczne, czy moralne były zawsze podporządkowane wyborom stojącym z ich punktu widzenia znacznie wyżej w jakiejkolwiek hierarchii. Kiedy startował do walki o stanowisko burmistrza Nowego Jorku, przedstawiał się jako Republikanin, mimo że wcześniej przez wiele lat był członkiem Partii Demokratycznej. Kiedy w roku 2007 ogłaszał swoją niezależność od Republikanów, wprawdzie jeszcze nie składał jakichś bardzo wyraźnych deklaracji, jednak dziś, bez najmniejszych zastrzeżeń, przedstawia się jako zwolennik powszechnego prawa do aborcji, praw homoseksualistów, adopcji dzieci przez homoseksualne małżeństwa, finansowania badań nad komórkami macierzystymi, zakazu posiadania broni, oraz przyznawania obywatelstwa emigrantom, a więc tego wszystkiego czego też oczekuje od tej posłusznej masy współczesny świat. I jest czymś tylko pozornie paradoksalnym, że przy tych wszystkich swoich przekonaniach, gdy chodzi o kwestie gospodarcze i związane ze światowymi finansami, pozostaje Bloomberg zdeklarowanym konserwatystą”.
No a teraz, skoro już mamy jakieś tam pojęcie na temat tego, kto, co i jak, możemy głosować, prawda?

Zarówno książka o miliarderach, jak i wszystkie inne moje książki, można kupować w księgarni na stromnie www.coryllus.pl. Zapraszam.


sobota, 23 stycznia 2016

Opole, milicja i ja

Myślę, że część z nas zauważyła, że na plakacie zapowiadającym moją pogadankę na Uniwersytecie Opolskim na temat kultury satanistycznej pojawiła się nazwa: „Aula Stara Kowalczykowska”, a jednocześnie jestem boleśnie przekonany, że większość z nas, nawet jeśli owej informacji poświęciła chwilę zadumy, i tak ostatecznie uznała, że owa chwila z pewnością wystarczy. Proszę mi więc pozwolić, że opowiem, w czym rzecz.
Oto w roku 6 października 1971 roku, kiedy to dzisiejszy Uniwersytet Opolski funkcjonował jeszcze jako Wyższa Szkoła Pedagogiczna, pracownicy uczelni, bracia Jerzy i Ryszard Kowalczykowie, w uczelnianej auli podłożyli bombę. Ów gest, z jednej strony, stanowić miał protest przeciwko krwawemu stłumieniu protestów na Wybrzeżu z grudnia 1970 roku, z drugiej natomiast, dobitną demonstrację sprzeciwu wobec planowanej na następny dzień akademii z okazji tak zwanego Dnia Milicjanta, podczas której to uroczystości szczególnie zasłużeni dla grudniowej masakry funkcjonariusze mieli odebrać odpowiednie odznaczenia.
Ponieważ Kowalczykowie nie chcieli, by komukolwiek – choćby i tym najbardziej podłym milicjantom – stała się jakakolwiek krzywda, a zależało im wyłącznie na demonstracji, wybuch nastąpił głęboką nocą, kiedy w budynku nie było nikogo, niszcząc, poza aulą, fragment biblioteki plus bufet. Jedyną ofiarą wybuchu okazał się być Bogu ducha winny pracownik uniwersytetu, który po serii przesłuchań na milicji popełnił samobójstwo. Samych Kowalczyków aresztowano pół roku później i 8 września 1972 roku, z oskarżenia o terroryzm, sąd skazał Jerzego na karę śmierci, natomiast Ryszarda na 25 lat więzienia. W styczniu 1973 roku, czując, że nawet komuna powinna znać swoje ograniczenia, Rada Państwa zastosowała wobec Ryszarda Kowalczyka akt łaski i zamieniła mu karę śmierci na standardowe 25 lat więzienia.
Przez kolejne lata, wszelkiego rodzaju opozycyjne organizacje, przy bardzo znaczącym wsparciu Kościoła, prowadziły coraz to nowe akcje protestacyjne na rzecz uwolnienia braci Kowalczyków, co ostatecznie doprowadziło do tego, że najpierw, w roku 1983, na wolność wyszedł Ryszard, a po nim, dwa lata później, Jerzy.
W roku 1991, decyzją Lecha Wałęsy, Ryszard uzyskał tak zwane „zatarcie skazania”, dzięki czemu mógł wrócić do pracy na uczelni. Jednak dopiero 10 lat później, 8 czerwca 2001 roku, w ostatnim dniu swojego urzędowania na stanowisku Ministra Sprawiedliwości, Lech Kaczyński zwrócił się do Sądu Najwyższego o kasację wyroku w sprawie Jerzego Kowalczyka. Sąd Najwyższy jednak wniosek ministra odrzucił z adnotacją, że owa decyzja jest ostateczna, niezaskarżalna i wyklucza przyszłą „choćby i częściową rehabilitację skazanych”.
W roku 2003, Komisja Krajowa NZS wraz z grupą opolskich radnych wystąpiła z pomysłem nadania Jerzemu i Ryszardowi Kowalczykom honorowego obywatelstwa miasta Opola, jednak i tym razem bez odpowiedniego efektu. Dopiero ostatecznie w grudniu roku 2010, z inicjatywy Andrzeja Gwiazdy i Anny Walentynowicz, uhonorowano braci Kowalczyków tablicą na ścianie pamięci przy Pomniku Poległych Stoczniowców w Gdańsku. Gdy chodzi natomiast o Opole, skutkiem przede wszystkim zatwardziałości serc miasta, ale i uniwersytetu, Kowalczykowie do dziś nie otrzymali tego, co im się należy, a wspomniana na plakacie nazwa „Aula Kowalczykowska” to półoficjalna inicjatywa uczelnianej „Solidarności”, mająca znaczenie głównie symboliczne.
No i to tam właśnie, w tym dokładnie miejscu, gdzie niemal już 50 lat temu Jerzy i Ryszard Kowalczykowie postanowili wznieść do nieba swój, do dziś to tu to tam szczęśliwie słyszany, okrzyk przeciwko bezbożnemu systemowi, przyszło mi wczoraj – kompletnie nieadekwatnie i jakże bez sensu – opowiadać o czymś, co owe 50 lat temu stanowiłoby egzotykę dla przeciętnego obywatela wręcz niewyobrażalną. Pieniądz i kultura satanistyczna. Co za absurd! Co za bezczelność! No ale Bogu dzięki, jakoś mi się upiekło. Przyszło stosunkowo dużo ludzi, znacznie więcej, niż mogłem oczekiwać, no i co bardzo pocieszające, wśród nich widoczna bardzo grupa studentów. Nikt nie uciekł, nikt nie ziewał, nikt wreszcie nie poradził mi, bym się zajął czymś bardziej pożytecznym. Jakby tego było mało, sprzedało się też trochę książek.
A zatem, bracia Kowalczykowie okazali się dla mnie aż nazbyt wyrozumiali. Bardzo im za to wszystko dziękuję i mam nadzieję, że wreszcie nadszedł ich czas. Choć diabli wiedzą. Lepiej być ostrożnym.


Wszystkich zapraszam do księgarni pod adresem www.coryllus.pl.

piątek, 22 stycznia 2016

Rubikoń vs. Borubar, czyli Archipelagi Kłamstwa

Część z nas zapewne pamięta jeszcze, jak podczas Mistrzostw Europy w piłce nożnej w Austrii, komentując przegrany przez polski zespół mecz i oceniając grę naszych piłkarzy, prezydent Kaczyński powiedział „No i dobry był też Boruc bardzo” i wtedy, ktoś, kto już pewnie do końca świata pozostanie niezidentyfikowany, uznał, że zdaniem „tego durnia” polski bramkarz ma na nazwisko Borubar, ową wiadomość puścił w świat, a świat ją z wielką satysfakcją i radością przyjął. Od tego dnia owa przedziwna, i jakże absurdalna przecież, plotka, zaczęła robić zawrotną karierę we wszystkich możliwych środowiskach, do tego stopnia, że pewnego dnia podczas wakacji nad morzem byłem wręcz świadkiem, jak ojciec z dzieckiem grają w piłkę, a dziecko woła wesoło do taty: „Teraz ja kopię, a ty jesteś Borubar”. Mało tego. Ja do dziś pamiętam, jak w maju roku 2010, już po śmierci Prezydenta, występowałem w programie Jana Pospieszalskiego „Warto rozmawiać”, naprzeciwko siebie miałem Jana Hartmana, Eryka Mistewicza, jednego z braci Karnowskich, oraz Ludwika Dorna, próbowałem im zwrócić uwagę na ten typ jakże strasznej, niczym nieusprawiedliwionej manipulacji, a oni wszyscy uśmiechali się do mnie z pobłażaniem i apelowali, bym przestał bronić czegoś, czego obronić się nie da, bo Borubar był i kropka.
Ja to wszystko pamiętam i myślę, że, choć podobnych manipulacji i kłamstw, jakie zostały sprokurowane przez reżimową propagandę przeciwko Lechowi Kaczyńskiemu była cała masa, numer z Borubarem zachowałem we wspomnieniach, jako perfidny w sposób szczególny, gorszy nawet od pamiętnego rysunku Andrzeja Mleczki, przedstawiającego prezydencką limuzynę, ciągnącą za sobą budkę na kółkach z napisem „toi toi”. W końcu to akurat, że pewnego dnia prezydent Kaczyński odwołał jakieś swoje obowiązki ze względu na „kłopoty żołądkowe”, było faktem, a więc też ktoś o mentalności wyznaczanej przez umysł Andrzeja Mleczki, w istocie rzeczy mógł wpaść na pomysł, że mamy prezydenta, który cierpi na regularne ataki sraczki i że to jest bardzo śmieszne. W przypadku Borubara jednak, wszystko nie dość, że było wymyślone, to, jak już wspomniałem, opierało się na pomyśle wręcz obłąkanym. Każdy bowiem normalnie myślący człowiek wiedział, że nie tylko prezydent kraju, ale nawet głupia baba ze wsi, nie mogli uznać, że może istnieć coś tak kosmicznie nieprawdopodobnego, jak nazwisko Borubar. A mimo to niektórzy jeszcze dziś nawet z wielkim upodobaniem, wspominając Lecha Kaczyńskiego, używają owego szyderczego imienia.
Przypomniały mi się owe czasy nienawiści, jakiej świat nie znał i już chyba nie pozna, dziś właśnie, kiedy wszyscy szydzimy z Ryszarda Petru. Nie ulega wątpliwości, że on akurat sobie na ów parszywy los w całej rozciągłości zasłużył, zarówno swoim faktycznie niezbyt wyostrzonym intelektem, no ale również, i to może przede wszystkim, ową niezwykłą wręcz, nawet jak na standardy do których zostaliśmy przyzwyczajeni przez minione osiem lat, bezczelną butą. Zasłużył sobie, więc i jest dziś wyszydzany, czy to za pamiętnych „sześciu króli”, czy za Rzymskie Imperium, które upadło „w szczycie swej największej chwały”, czy za nazwanie „sejmu niemego” „sejmem głuchym”, czy wreszcie za sugestię, że zamach majowy miał miejsce już po śmierci Marszałka. Należy więc też zrozumieć, że internauci, którzy w swojej przeważającej liczbie Petru nie lubią, z najwyższą uwagą przysłuchują się jego wypowiedziom, by wyłapywać kolejne równie smakowite kąski. Można też rozumieć, że śmiejemy się wszyscy nawet z tego, czego on jeszcze nie powiedział, ale co z niekiedy fantastycznym wręcz poczuciem humoru antycypujemy, organizując akcje typu „historia według Petru”, czy „geografia według Petru”.
Nie widzę natomiast żadnego usprawiedliwienia dla sytuacji, gdy owa świadomość zwycięstwa doprowadziła nas do takiej pychy, że uznaliśmy, że cóż nam prawda i cóż nam przyzwoitość, skoro po drugiej stronie mamy jakiegoś śmiecia. A to się właśnie od paru dni dzieje na naszych oczach, gdy prawicowa część Internetu najpierw kolportuje żarty na temat Petru, jako prawdę, a następnie sama zaczyna w nie wierzyć. Doszło do tego, że na prowadzonym przez braci Karnowskich portalu wpolityce.pl ukazał się wielki tytuł: „Petru do dziennikarza: ‘Kaczyński przejechał się już na Rubikoniu’. Na czym? ‘No na Rubikoniu, tak jak Cezar’”, natomiast z samego już tekstu wynika, że ani Petru nic takiego nie powiedział, ani nawet nie było takiej rozmowy, natomiast owa „wpadka” została wyjęta z tekstu w „Rzeczpospolitej” właśnie na temat fali internetowych szyderstw z Petru, a wspomniany Rubikoń, to wyłącznie jedno z nich. Zabawnych, ale wyłącznie jako żart.
No i teraz mamy owego nieszczęsnego Borubara sprzed lat. Tam też na początku najprawdopodobniej mieliśmy tylko żart, który w pewnym momencie ktoś postanowił przedstawić jako fakt, a następnie ktoś inny rozpuścił go w formie okrutnej plotki, która stając się ostatecznie częścią czegoś, co dziś nazywamy „przemysłem nienawiści”, doprowadziła do 10 kwietnia. To było dawno, ktoś powie, a poza tym nie ma takiego zagrożenia, że ktoś z naszych będzie próbował, czy to Ryszarda Petru, czy któregoś z jego partyjnych kolegów, zamordować. Wrogowie, jakich miał Lech Kaczyński, to nie byli ci sami ludzie, którzy dziś powtarzają sobie nawzajem, jaki to ten Petru jest głupi. I to jest prawda. Petru może spać spokojnie. Wśród tych, którzy z niego szydzą, nie ma morderców. Tu są sami łagodni, pobożni ludzie. Nie zmienia to jednak faktu, że nie ma najmniejszego powodu, byśmy akurat my szukali wzorów po tamtej stronie, choćby tylko w ramach codziennej rozrywki dla rozluźnienia nagromadzonych przez lata emocji, bo to jest po prostu wstyd i żal. No a poza tym – o czym my prawicowi konserwatyści w odróżnieniu od nich dobrze wiemy – grzech.

O bardzo dobrym i inspirującym spotkaniu w Opolu napiszę jutro. Dziś musiałem załatwić to. Jak zawsze zapraszam do księgarni pod adresem www.coryllus.pl i do kupowania książek.

czwartek, 21 stycznia 2016

Kto nam pisze książki, kto nam robi dobrze?

Jestem pewien, że wielu z nas pamięta znakomity film Sydneya Pollacka pod tytułem „Trzy dni Kondora”. Otóż już na samym początku mamy tam ową scenę, kiedy to zatrudnieni przez Służby zabójcy wchodzą do firmy, w której pracuje Robert Redford i w sposób absolutnie bezlitosny mordują wszystkich obecnych, włącznie z panią z recepcji. Rzecz w tym, że wspomniana firma pozornie nie zajmuje się niczym na tyle szczególnym, by prowokować aż tak gwałtowne reakcje i to na aż tak wysokim szczeblu. Oni zaledwie czytają książki. Po co? Sami do końca tego nie wiedzą. Mają czytać książki, robić z tego notatki i tyle. Oczywiście intryga przedstawiona w powieści Jamesa Grady’ego, a później sfilmowana przez Pollocka, jest znacznie głębsza, natomiast książki te przypomniały mi się w tych dniach w następstwie doniesień na temat Wojciecha Sumlińskiego i jego ostatnich literackich osiągnięć.
Otóż kiedy po raz pierwszy zaczęły się pojawiać kolejne akapity z książek Sumlińskiego, w sposób najbardziej bezczelny splagiatowane z przeróżnych dzieł literatury światowej, poczułem lekkie rozbawienie, jednak kiedy już jak grzyby po deszczu zaczęły się pojawiać kolejne cytaty, i to w dodatku w formie już nie tylko zwykłej sensacyjnej narracji, ale również osobistych wspomnień, zacząłem się już tylko zastanawiać, jak on to sobie, pisząc swoje kolejne książki, w pierwszej kolejności zorganizował. Sumliński akurat twierdzi, że to wszystko jest kwestią oczytania i pamięci, no ale ja akurat w to wierzyć nie muszę. Pozostało więc mi już tylko się zastanowić, czy to było tak, że on, pisząc owe teksty, obłożony był stosami książek i co lepsze kawałki przepisywał, czy może całe życie miał takie hobby, że ile raz coś czytał, to wszystko, co mu się szczególnie podobało, zapisywał i odkładał do specjalnej szufladki do późniejszego ewentualnego wykorzystania. No ale tu też ani jedno, ani drugie, nie wydało mi się z różnych względów prawdopodobne.
Dziś, szczególnie po tym, jak sprawą bardzo dogłębnie zajął się Coryllus, możemy z dużą dozą pewności przyjąć, że Sumliński pełnił tu zaledwie funkcję pionka w grze, której on sam nawet nie musiał rozumieć. Z tego co odkrył Coryllus, można wnioskować, że cała ta rzekomo przeprowadzona przez Sumlińskiego demaskacja została mu położona na biurku przez kogoś, kto Sumlińskiego zatrudnia, a on sam tu wyłącznie posłużył do tego jako pośrednik.
No i tu z jednej strony pojawia się ów przedziwny wątek Służb, które zajmują się wyłącznie czytaniem książek, z drugiej dwa, moim zdaniem niezwykle ważne, pytania. Pierwsze z nich to oczywiście, po co? W jakim celu Służby potrzebowały wypuścić na rynek treści, które swoim nazwiskiem firmował Sumliński? Z jakiej to przedziwnej okazji Służby potrzebowały, by w gorącym okresie okołowyborczym na rynku książki ukazały się książki tego typu? Jaki interes wreszcie miały Służby, by ostatecznie skompromitować Bronisława Komorowskiego?
I to jest jedno pytanie. Drugie jest nie mniej ciekawe. Otóż ja bym bardzo chciał wiedzieć, czy, skoro wspomniane Służby utrzymują specjalny wydział, który zajmuje się kompilowaniem treści wziętych bezpośrednio z literatury światowej – ale też, jak się okazuje, z różnych drobiazgów ukazujących się na rynku wewnętrznym – na użytek ukazującej się w Polsce literatury, jest w ogóle możliwe, że one mają tylko jednego klienta, Wojciecha Sumlińskiego? Czy może jest tak, że przez nas wszystkich chyba ostatnio zanotowany wysyp literackich talentów wśród najbardziej niepokornego dziennikarstwa, został tak samo zainspirowany przez ludzi, których jedynym zadaniem jest czytać, czytać i czytać? Czy istnieje może taka możliwość, że gdyby zaszła taka potrzeba, jakiś dziennikarz „Gazety Wyborczej”, czy „Newsweeka”, dziś choćby, czy jutro, odkryłby sprytnie, że połowa każdej kolejnej książki takiego Witolda Gadowskiego jest bezczelnie zerżnięta z Alistaira MacLeane’a, z Toma Clancy, albo z jakiegoś skromnego wpisu na skromnym blogu? I że to nie Gadowski to przepisał, ale ktoś, kto Gadowskiego-pisarza wymyślił.
Ja zdaję sobie sprawę z tego, że trudno jest tak z dnia na dzień przyjąć, że świat, w którym żyjemy, w znaczniej swojej części jest fikcją – owym mitycznym matrixem – którą nam podano na talerzyku przyozdobionym ładnie wyciętą rzodkiewką i czymś zielonym. Przypadek Wojciecha Sumlińskiego jest tu bolesny w sposób szczególny. W zeszłym jeszcze roku, kiedy wyjeżdżałem do Warszawy na targi książki, córka moja, która jest w sprawy Ojczyny zaangażowana nie mniej serdecznie niż ja, poprosiła mnie, bym przywiózł jej książkę Sumlińskiego o Komorowskim, no i żeby tam był autograf autora. Znalazłem więc to stoisko, kupiłem książkę, stanąłem w półgodzinnej kolejce, Sumliński napisał mojemu dziecku dedykację i wróciłem do domu. Andrzej Duda wygrał wybory, wszyscyśmy się ucieszyli, a kto chciał, to dorzucił do tego myśl, że to wszystko też troszeczkę dzięki Sumlińskiemu i jego poświęceniu. Jak się dziś okazuje, nie koniecznie.
Prowadzę ten blog od ośmiu już lat i zawsze bardzo się staram, by pisząc to, co piszę, z jednej strony mieć oko na wszystko co się dzieje w Polsce i na świecie, a z drugiej, relacjonując to czego udało mi się nie przegapić, nie popaść w trywialność. Otóż mam wrażenie, że jednym z odkryć, którym będę się szczycił do końca życia, jest to, że jakieś trzy, czy cztery lata temu, kiedy Platforma Obywatelska wciąż jeszcze wprowadzała w życie przekonanie, że „nie ma z kim przegrać”, a wielu z nas czuło już tylko pogłębiającą się beznadzieję, zobaczyłem z przejmującą wyrazistością, a następnie opisałem, nieubłaganie nadchodzącą zmianę nie tylko władzy, ale również całego systemu. Oto w pewnym momencie zobaczyłem, że przygotowywany jest plan ostatecznego usunięcia z naszego życia politycznego zarówno Platformy Obywatelskiej, jaki jej przedstawiciela na Krakowskim Przedmieściu, Bronisława Komorowskiego. I że to jest plan, który realizowany jest – przy całym oczywiście szacunku dla naszych szczerych i dobrych bardzo emocji – poza naszą wiedzą, poza naszym wpływem i poza naszymi możliwościami. Platforma Obywatelska jest szykowana do pełnej anihilacji decyzją Systemu i nam akurat nic do tego. Gdyby nie to, oni wygrywaliby kolejne wybory, uzyskując choćby i marne 10 procent poparcia, a my nie bylibyśmy w stanie nic na to poradzić. Plan jednak był taki, że przede wszystkim z nimi już koniec, no a poza tym dobrze by było, żeby społeczeństwo jednak jakoś się w tym wszystkim zachowało. No i wtedy zaczęły się wysypywać te wszystkie niepokorne tygodniki, te archipelagi, te marsze i, jak się dziś okazuje, te książki, które – tak już na marginesie – kiedy już zrobiły swoje, leżą dziś sobie obok czekolady Milka w sklepach sieci „Żabka”.
Czy to mnie martwi? Otóż nawet jeśli jeszcze niedawno czułem z tego powodu pewien dyskomfort, muszę powiedzieć, że dziś nie mam z tym już żadnego problemu. Piszę jak pisałem, żyję jak żyję, mam coraz większe poczucie, że kończę to życie jakoś tam spełniony, moja partia Prawo i Sprawiedliwość rządzi, i z tego co widzę rządzi bardzo skutecznie, w dodatku, jak wszystko na to wskazuje, mamy już nie tylko Internet, ale i państwową telewizję, co nam daje władzę na długie lata, premier Szydło okazała się prawdziwym europejskim liderem… Czego mi więcej trzeba? Świadomości, że to ja sam, tymi rękoma wyprosiłem? Przepraszam bardzo, ale nie zależy mi. Tak jak jest, jest dobrze, jutro w dodatku jadę do Opola, gdzie o godzinie 18 na uniwersytecie mam wykład o Diable. Czego mi więcej trzeba? Kto może, niech wpadnie. A książki są, jak zawsze, w księgarni pod adresem www.coryllus.pl.


środa, 20 stycznia 2016

Europa: nie dla idiotów?

Dla każdego z nas, kto żyje wystarczająco długo i z w miarę otwartym sercem, jest jasne, że grzebanie w języku i w znaczeniach, może postawić wiele spraw na głowie, a jeśli komuś szczególnie zależy na tym, żeby to osiągnąć, to warto czasem powalczyć. Najwybitniejsi specjaliści z Ministerstwa Kłamstwa i Propagandy, znanego inaczej pod nazwą Ministerstwa Prawdy i Edukacji, doskonale wiedzieli, że kontrolując przeszłość, kontrolują przyszłość, ale – być może nawet i lepiej – że kontrolując język, kontrolują człowieka.
Jeśli mamy wystarczająco dużo lat, by pamiętać czasy, które nam było przeżyć pod komunistycznym butem, doskonale wiemy, jak słowo potrafiło stać się ciałem. I wcale tu nie szydzę. Jestem jak najbardziej poważny, ponieważ nigdy nie miałem wątpliwości, że to co nam wprowadzono, to była prawdziwa religia, z prawdziwymi rytuałami, prawdziwymi mszami, w czasie których modlono się do autentycznego Dzieciątka, tyle że o nazwisku Lenin. Ci co pamiętają to zdjęcie, to je pamiętają. Oni tak to sobie właśnie zaplanowali. Dać nam coś w zamian. I jeśli dzisiaj głupi ludzie śmieją się z kościelnych rytuałów, tych pieśni, tych szat, to ani im do głowy nie przychodzi, że padli ofiarą najbardziej perfidnego kłamstwa. I że jeśli któregoś dnia będą kpić z Pierwszej Komunii, że to zupełnie jak owo „pasowanie na młodzika”, to są jeszcze tacy, którzy będą z nich autentycznie dumni.
Bo jest właśnie tak, że – czasem w większym, czasem w mniejszym stopniu – najbardziej liczą się te słowa i znaczenia, które im nadamy. Proszę zwrócić uwagę, że najczęściej z manipulacją tego typu mamy do czynienia na poziomie ideologii, albo tego, co się ideologią stało. Od czasu jak ideologią stał się seks i generalnie robienie sobie dobrze, możemy zapomnieć o używaniu – we wszystkich językach świata – w tradycyjnym znaczeniu, słów takich jak gumka, impreza, trawa czy seks właśnie. A słowo miłość? Czy ono przypadkiem nie otrzymało nowego sensu? Jeśli któraś z czytających ten tekst pań myśli, że mi się pomieszało we łbie, niech spróbuje zwrócić się do swojego kolegi w pracy z pytaniem „czy masz gumkę?” Nie do wiary! Tak jakby ktoś bardzo sprytny doszedł do wniosku, że wystarczą zaklęcia, a wszystko nabierze odpowiedniego kształtu.
Pamiętam jak jeszcze wiele, wiele lat temu, pewien dobry kolega opowiadał mi, że wracał pociągiem z Niemiec i w przedziale siedziała jedna pani, która relacjonowała swojemu towarzyszowi wrażenia z pobytu w wielkim świecie i w pewnym momencie krzyknęła: „A tych taksówek to tam tyle, że aż strach wyjść na szosę!” Pamiętam, że bardzośmy się wszyscy śmiali z tej pani, ale z perspektywy lat, jeśli się dobrze zastanowić, to zobaczymy, że, jakkolwiek jej zachwyt by nie był komiczny, ona przynajmniej nazywała rzeczy po imieniu. Ona zwyczajnie opisała stan faktyczny. Stwierdziła fakt, że w Niemczech jest bardzo dużo samochodów, i że dla kogoś nie przyzwyczajonego, nie jest łatwo się w tym zgiełku poruszać. Jakkolwiek jednak byśmy byli rozbawieni zachwytem tej pani, jedno jej przyznać trzeba. Nie wrzasnęła: „Ależ tam jest Europa!”
Z punktu widzenia dzisiejszych czasów i emocji, jakie nam przyszło odczuwać, ta pani zachowała się jednak jak burak na widok tzw. cywilizacji. Dla niej ulica była szosą, a samochody taksówkami i wszystko działo się bardzo szybko. Ale ja bym bardzo chciał podkreślić raz jeszcze. Ona przynajmniej nie uznała, że właśnie miała kontakt z Europą. A nawet, jeśli gdzieś w głębi swojej świadomości czuła, że była w Europie, to z pewnością słowo Europa rozpoznała w jego dosłownym, zgodnym z prawdą, znaczeniu. A nie zrobiła tego, co niestety wielu z nas robi notorycznie, dzień w dzień, aż do tak zwanego „porzygania”.
Dziś, z wszystkim swoimi wspomnieniami, bardzo tęsknię za południem Francji, za Londynem, a nawet może i za Frankfurtem, a jednocześnie od czasu do czasu czytam na TVN-owskim pasku, że czy to w Kolonii czy Sztokholmie znów doszło do jakiś przykrych wydarzeń, i doskonale zdaję sobie sprawę z tego, co z tą naszą Europą zrobiła ta banda, ten obślizgły gang barbarzyńców.
Syn mój jakiś czas temu pewnego lata spędził ponad miesiąc w Hiszpanii. Chciał znaleźć jakąś pracę, a myśmy byli pewni, że nie będzie z tym najmniejszego kłopotu. On, według wszelkich, powszechnie obowiązujących standardów, wygląda bardzo dobrze, jest mądry, grzeczny, wykształcony, no i zna świetnie hiszpański. Niestety, Hiszpania przeżywa ciężki kryzys i tam gdzie on akurat był, bezrobocie sięga ponad 20%. Jak idzie o Hiszpanię, wiemy – jak już wspomniałem – też jednak coś znacznie więcej. To jest piekło i on tego piekła trochę doświadczył. Mimo to tęskni za Hiszpanią dzień w dzień. On tęskni za tymi ludźmi, za tą Europą. Za tym kościołem, z tym niezwykłym księdzem. Za ta prawdziwą Europą, która – mimo wszystko – wciąż jakoś sobie radzi.
I teraz trzeba nam wrócić do języka i do tego kłamstwa. Ja wiem, co to jest Europa. Ja wiem co to jest europejskość i co to jest dzicz. Jeśli dziś, po tych wszystkich latach moich doświadczeń, moich nadziei i moich zawodów, muszę słuchać z ust ludzi zakłamanych, fałszywych i złych jakieś niestworzone bzdury na temat Europy i buractwa, to ja bardzo dziękuję. Ja doskonale się orientuję, co jest wielkie w Europie i dlaczego należy do tej Europy niestrudzenie zmierzać. Ja doskonale wiem, jak nam bardzo ta Europa jest potrzebna. Ale ja też doskonale zdaję sobie sprawę z tego, do czego tę piękną Europę doprowadzili zwykli tandeciarze, najzwyklejsza sowiecka hołota. Jeśli ja dziś słyszę w mojej ulubionej telewizji o brytyjskich nożownikach, o tych rozbitych rodzinach, o tej wiecznie dostępnej aborcji, o tych bandach faszystów i zwykłych debili niszczących swoje piękne miasta, to ja doskonale wiem, co się w mojej Europie wyprawia. Jeśli ja dzień w dzień muszę słuchać, jak ta banda kretynów próbuje mnie naciągnąć na najbardziej tandetny numerek, to ja proszę, żeby mnie z tego wyłączyć. Bo ja wiem, czym jest Europa. I wiem, że to, co oni nam proponują, to nie jest żadna Europa. To zwykła ruska gra w trzy karty.
Na koniec, chciałbym jeszcze raz zwrócić uwagę na to towarzystwo, z którym mamy do czynienia. Oto ludzie, którzy nie mogą nam dać spokoju nawet na chwilę z tą swoją niby-Europą. Od rana do nocy, zawracają nam głowę, swoimi głupkowatymi uwagami na temat tego co europejskie, a co zaściankowe. No ale niech będzie. Może faktycznie im chodzi o Europę autentyczną, o Europę piękną, Europę szlachetną? Tyle że to akurat nie jest prawda. Wystarczy im się przyjrzeć. Wystarczy popatrzeć, jak się zachowują, posłuchać co mówią. Ja ich wczoraj miałem okazję przez parę godzin oglądać w telewizji, i powiem zupełnie szczerze, że byłem w szoku. Przy całej mojej wiedzy, przy moich uprzedzeniach i bardzo niedobrych podejrzeniach, to co zobaczyłem przerosło moje wszelkie dotychczasowe wyobrażenia. Zobaczyłem tych pajaców, jak jeden po drugim wchodzą na mównicę i próbują nas po raz kolejny wykiwać, ciągną nas i ciągną i ciągną do tej swojej „Europy”, i sobie uzmysłowiłem, że oni mają tu na myśli coś bardzo szczególnego. Oni, uznawszy, że Wielki Sowiet zdechł, obstawili coś, co im akurat wydało się interesujące. Ta banda ruskich chamów nie ma na uwadze Europy naszych marzeń. Im chodzi o coś dokładnie przeciwnego. Oni są jak te kompletnie obojętne, bezmyślne, ogłupione dzieci, spędzające swoje życie między siłownią a lekcjami angielskiego i wiecznie rozmyślające o tym wspaniałym świecie, który kiedyś będzie też ich.
Otóż nie. Przyszłość nie będzie taka. Bo ów niby-europejski incydent, to był w rzeczywistości tylko incydent. I teraz wreszcie przychodzi czas na to, żeby dać świadectwo. Żeby pokazać, żeśmy się nie dali nabrać na ten nowy język. Żeby pokazać, a przede wszystkim powiedzieć, że w tej sytuacji, przy tych akurat propozycjach, przy tym poziomie kłamstwa, my pozostaniemy wierni sobie. My postanawiamy zostać burakami.

Informuję, że w czwartek, czyli już jutro, w Opolu na Uniwersytecie, o godzinie 18, będę opowiadał o TymKtóryNiePrzepuszczaŻadnejOkazji. Zapraszam wszystkich, a tych, którzy mają zbyt daleko, do księgarni na stronie www.coryllus.pl, gdzie są do kupienia wszystkie moje książki. Do wyboru, do koloru.

poniedziałek, 18 stycznia 2016

O wężach i ludziach

Spotykam się ostatnio z pretensjami, że mniej piszę i, owszem, nie mam żadnego problemu z tym, żeby się do tego przyznać. To prawda. Od kilku dni piszę mniej niż wcześniej, a już zwłaszcza w roku minionym, kiedy to na tym blogu opublikowałem równe 315 tekstów, wyrównując niemal rekord pamiętnego roku 2010, kiedy to zamieszczonych notek było o całe pięć więcej. Przyczyną tego rozleniwienia jest jednak paradoksalnie to, że ja nigdy chyba w życiu nie byłem tak zarobiony, jak dziś. No i nigdy też nie miałem 60 lat, co, jak niektórzy tu może wiedzą, znacznie ogranicza ogólną aktywność.
Otóż jestem zarobiony jak jasna cholera. Przede wszystkim mam bardzo dużo lekcji, poza tym muszę przestrzegać narzuconych mi przez Piotra Bachurskiego terminów, a poza tym pozostaje oczywiście dom, który przez znaczną część dnia jest na mojej głowie.
Ale jest coś jeszcze. Otóż odnoszę wrażenie, że wszystko, co było do powiedzenia, zostało już wielokrotnie powiedziane i naprawdę nie ma sensu, by to wszystko powtarzać po raz kolejny, z tą różnicą, że w nieco innym politycznym pejzażu. Ja naprawdę nie mam przekonania, czy gdybym zaczął na nowo komentować polityczne wydarzenia, zachowując dotychczasowy poziom emocji, po pewnym czasie i tak większość z nas nie zareagowałaby pretensjami, że się zwyczajnie powtarzam. A proszę, nie zapominajmy, że pierwszy tekst na tym blogu został opublikowany w lutym 2008 roku i to jest czymś prawdziwie niepojętym, że udało się nam poruszyć aż tyle tematów.
Mijają więc te lata i pojawia się znów problem zdrady i zaprzaństwa. Parę dni temu jedna z wielkich agencji ratingowych o nazwie Standard & Poor’s przedstawiła najnowszą ocenę wiarygodności Polski jako członka społeczności międzynarodowej i wyszło na to, że pod rządami Prawa i Sprawiedliwości oraz przy prezydenturze Andrzeja Dudy, nasz kraj osiągnął najniższy jej poziom w swojej współczesnej historii. Standard & Poor’s opublikował swoją ocenę i w wielu miejscach Kraju zaczęły strzelać korki od szampana. Dlaczego? Bo oto okazało się, że ktoś o jakimś tam autorytecie dał Polsce w mordę, i to dal wielu z nich jest z pewnego punktu widzenia wiadomością wręcz fantastyczną.
Od paru dni przymierzam się do tego, by na ten temat napisać cały tekst i za każdym razem dochodzę do wniosku, że historia owej zdrady jest, z jednej strony, tak głęboka, a z drugiej, tak wiele razy skomentowana, że co tu można dodać? No ale przed nami jeden z nich, człowiek nazwiskiem Kuczyński, jego stosunek do kraju, który go wykarmił, i mój, nieco przeredagowany, tekst na temat narodowej zdrady jeszcze z roku 2009. I niech mi ktoś teraz powie, że on nie jest jak najbardziej aktualny.

Dzisiejsza „Rzeczpospolita” opublikowała podpisany przez Waldemara Kuczyńskiego tekst http://www.rp.pl/artykul/303426.html, do którego potrafię się – za względów mam nadzieję oczywistych – odnieść wyłącznie gdy chodzi o sam początek, za to w formie pogłębionej refleksji. Zanim jednak przejdę do rzeczy, parę słów o Kuczyńskim. Ja nie uważam, że Kuczyński jest idiotą. Nie twierdzę, że to co on myśli, mówi i pisze, to opinie niemądre i pozbawione wartości. Ja nawet nie będę się upierał, że Kuczyński to człowiek zarozumiały, leniwy i zły. To wszystko, jeśli idzie o Kuczyńskiego, z mojego punktu widzenia, jest absolutnie nieistotne. Durniem może być jakiś Wołek, czy Warzecha. Oni mogą być patentowanymi leniami, którzy popełniają błąd za błędem. Kuczyński stoi zupełnie w innym miejscu. On jest już tylko zdrajcą.
I jako zdrajca, Kuczyński zasługuje też na pewnego rodzaju zainteresowanie. Tak się złożyło, że był on już bohaterem moich refleksji. Poszło o jego wielokrotnie formułowaną wypowiedź, że jeśli efektem tego ma być unicestwienie Jarosława Kaczyńskiego i jego politycznego projektu, to Kuczyński jest gotów zgodzić się na to by Polska spłonęła. Oczywiście, ja sobie zdaję sprawę z tego, że przykłady tego typu zdziczenia można znaleźć w wielu miejscach. I to nie tylko na ulicy. W końcu emocje, jakie rozpalili koledzy między innymi Kuczyńskiego, nie poszły na marne. A więc wszystko co widzimy, wszystko czego słuchamy, to wszystko też zapamiętujemy. W przypadku Kuczyńskiego chodzi o to, że on jest po pierwsze osobą publiczną, a po drugie, on ten jad umie z siebie wylać w sposób wyjątkowo, że tak powiem, czysty. I przez to stanowi klasykę.
Dziś Waldemar Kuczyński pisze tekst w Rzeczpospolitej z jedną – jak się zdaje – tezą. W Polsce jest jak jest, ponieważ jedna czwarta społeczeństwa to urodzeni mordercy. I on nie ma na myśli jakiejś jednej czwartej. On tu jest bardzo precyzyjny. Nie wiem, jak Kuczyński rozwija swoją myśl i wiedzieć nie muszę. To co mnie interesuje, to początek jego tekstu, w którym z dumą przypomina tytuł swojego starego tekstu zatytułowanego „Boję się narodu”, oraz wybity fragment dzisiejszego artykułu: „Jedna czwarta Polaków chciałaby niezbyt brutalnego, za to opiekuńczego zamordyzmu, ubranego w orły, sztandary, defilady wojskowe i w politykę historyczną, jak w wierszyku ‘Kto ty jesteś? Polak mały.’
Kuczyński prezentuje swoje insynuacje akurat na tle odradzania się prawdziwego, komunistycznego zamordyzmu w postaci gazu pieprzowego, policyjnych pał, powracających dowcipnie życzeń dla obu Kaczyńskich – nie tylko na onetowym portalu – żeby zdechli szybko i skutecznie. Przy wtórze dopingu ze strony najbardziej zaangażowanej części społeczeństwa w temacie „zrobienia porządku z anarchią i bandytyzmem”, a wszystko w ramach najbardziej oczywistych działań pijarowskich na rzecz przedłużenia rządów Platformy Obywatelskiej. I ja go rozumiem, a raczej może w tym wszystkim rozpoznaję. To jest klasyka. Natomiast to co mnie tu szczególnie uderzyło, to owo wspomnienie wierszyka Władysława Bełzy, którego uczyli mnie, najpierw moja babcia i dziadek, a później Rodzice. Oto ten wierszyk w całej swojej okazałości: „Katechizm polskiego dziecka”:

- Kto ty jesteś?
- Polak mały.
- Jaki znak twój?
- Orzeł biały.
- Gdzie ty mieszkasz?
- Między swemi.
- W jakim kraju?
- W polskiej ziemi.
- Czem ta ziemia?
- Mą ojczyzną.
- Czem zdobyta?
- Krwią i blizną.
- Czy ją kochasz?
- Kocham szczerze.
- A w co wierzysz?
- W Polskę wierzę.
- Coś ty dla niej?
- Wdzięczne dziecię.
- Coś jej winien?
- Oddać życie.


To jest właśnie to, co Kuczyńskiemu skojarzyło się z brutalnym zamordyzmem. Wiersz Bełzy i te sztandary, te orły…
W tej sytuacji, ja też mam pewne skojarzenia. Otóż kiedyś jedna pani kupiła sobie pytona. Prawdziwego węża – pytona. I z nim mieszkała, bawiła się z nim, a nawet spała. Kiedyś z niepokojem zauważyła, że jej pyton, śpiąc nie zwija się ta jak dotychczas, ale śpi wyciągnięty. Ponieważ wystraszyła się, że pyton może być niezdrów, sprowadziła lekarza – specjalistę od gadów. I oto, czego się dowiedziała. Pyton jest jak najbardziej zdrowy, tyle, że zaczyna się przymierzać do ostatecznego zjedzenia swojej pani. I ćwiczy, czy jest w stanie ją skutecznie skonsumować. Dlatego tak się rozciąga. I sprawdza swoje możliwości. Powoli, cierpliwie. A ona biedna myślała, że jest chory.
Ta historia ma szczęśliwe zakończenie, a więc możemy się wszyscy zgodzić, że owa kobieta miała jednak szczęście. Prawda, panie Kuczyński? Na ile jednak potrafię ocenić sytuację, Pan się już nie wyślizgnie.
Od czasu gdy napisałem ten tekst, minęło dobrych sześć lat. Nie były to lata ani spokojne, ani szczególnie dla nas dobre, o czym wystarczy, że zaświadczy kwiecień roku 2010. Jednak nie da się ukryć, że te lata jakoś nam minęły i jesteśmy tu, gdzie jesteśmy. Z ratingiem Standard & Poor’s z jednej strony, a tym rechotem z drugiej. Wygląda na to, że ze mnie nie byle jaki prorok. Niektórzy się z całą pewnością już nie wyślizgną.

Przypominam, że moje książki można kupować przede wszystkim w księgarni na stronie www.coryllus.pl. Zapraszam serdecznie.

sobota, 16 stycznia 2016

Jerzy Owsiak, czyli człowiek z trąbą

Przedstawiam dziś tekst, który ukazał się we wczorajszej „Warszawskiej Gazecie” jako kolejny odcinek mojego cyklu „Posłuchaj to do Ciebie”:


Zakończył się kolejny festiwal kłamstwa, organizowany od lat przez Jerzego Owsiaka i zaprzyjaźnione instytucje, i wbrew nadziejom wielu z konfrontacji tej wyszliśmy na tarczy. To prawda, że z każdym rokiem przybywa tych, którzy coraz lepiej rozumieją szatański wręcz zamysł tego, czym jesteśmy zadręczani od tylu już lat, to jednak co się liczy na końcu i tak sprowadza się do ostatecznego komunikatu, że miłość i ludzka serdeczność zwyciężyły, Polska pokazała swą pozytywną twarz, a na konto Fundacji wpłynęła rekordowa suma.
Minęła ta straszna niedziela, a my znów zostajemy, z jednej strony, z tą wieczną prawdą, że każda próba traktowania dobroczynności nie jako indywidualnego gestu serca, lecz jako działalności biznesowej stanowi czyste zło, by nie powiedzieć – hołd złożony Szatanowi, a z drugiej z wciąż powtarzającym się argumentem: „Dzięki sprzętowi zakupionemu przez Jurka, żyje moja mała córeczka”. I tu znów stajemy wobec sytuacji, gdzie nie pozostaje nam jedynie zacisnąć bezradnie pięści i odejść w milczeniu.
A ja nagle sobie uświadamiam, że to jest coś naprawdę niezwykłego, że od tylu lat jesteśmy stawiani wobec owej nieprawdopodobnej wręcz hucpy, i w sytuacji, gdy zdawałoby się, że wszystkie argumenty są po naszej stronie, poddajemy się praktycznie bez walki. W każdej chwili pod ręką mamy owe kończące tu przecież wszelką dyskusję słowa Mateusza: „Kiedy więc dajesz jałmużnę, nie trąb przed sobą, jak obłudnicy czynią w synagogach i na ulicach, aby ich ludzie chwalili. Zaprawdę, powiadam: ci otrzymali już swoją nagrodę. Kiedy zaś ty dajesz jałmużnę, niech nie wie lewa twoja ręka co czyni prawa, aby twoja jałmużna pozostała w ukryciu. A Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda tobie”. I czy naprawdę tak trudno jest zrozumieć, że w obliczu owej niezwykłej prawdy, nie ma najmniejszego znaczenia fakt, że ów obłudnik właśnie uratował komu życie? I czy naprawdę z kolei tak łatwo przychodzi nam uznać, że Mateusz może w tym co mówił jakąś tam rację miał, jednak nie wziął pod uwagę prostego faktu, że jedno dobro zawsze stwarza dobro nowe?
Otóż rzecz w tym, że podczas gdy rzeczywiście jedno dobro zawsze tworzy dobro kolejne, to w przypadku obłudnego żerowania na ludzkiej dobroci – choćby nie wiadomo jak szczerej i naturalnej – głównie dla zapewnienia sobie życiowego komfortu, to z czym mamy do czynienia, to żadne dobro, lecz czyste Zło, i to zło pisane z wielkiej litery. Jeśli zatem przed naszym domem pojawia się człowiek, który ciągnie za sobą wózek z napisem „dobroczynność” i z kolorową puszką na pieniądze, to choćby przy tym zapewniał nas, że jest zwykłym Jurkiem, takim jak my wrażliwym na los potrzebujących, to my powinniśmy wiedzieć znakomicie, że jedyne co możemy zrobić, to przeżegnać się i splunąć trzy razy za ramię. Nawet jeśli w tym momencie usłyszymy płacz dziecka. Zwłaszcza wtedy.


Wszystkich czytelników zapraszam do księgarni na stronie www.coryllus.pl, gdzie – poza „Siedmiokilogramowym liściem”, którego nakład został już wyczerpany – można kupować wszystkie moje książki. Polecam z głębi serca.

piątek, 15 stycznia 2016

Gdy dzień taki ciemny, czyli Kędryna rulez

Tyle jest zdarzeń i tyle tematów, którymi warto by się było zająć, jednak stało się tak, że od początku grudnia przeniosłem się częściowo na Twitter i tam się dzieją rzeczy, które zwyczajnie nie dają szans na normalne komentowanie polityki. Oto znany nam już wcześniej Marcin Kędryna wrzucił na owym Twittterze następujące zdjęcie:


Tym sposobem więc z jednej strony pokazał nam wszystkim co znaczymy, z drugiej uruchomił jakąś tam debatę, moim zdaniem dużo za spokojną, na temat panującej w Kancelarii Prezydenta sytuacji i kontroli, jaką nad nią sprawuje sam Prezydent. Ponieważ osobiście ów Marcin Kędryna jest dla mnie niczym kolec w bucie, uznałem, że spróbuję pewną część swojej aktywności zarówno na Twitterze, jak i też tu na blogu, poświęcić właśnie jemu. Jestem bowiem przekonany, że jeśli nie uda nam się tej sprawy już wkrótce załatwić, dojdzie do autentycznej katastrofy i każdy z nas wówczas będzie się mógł poczuć winnym. W tej sytuacji zapraszam do ponownego czytania mojego tekstu jeszcze sprzed zaprzysiężenia Andrzeja Dudy, w którym wyrażałem jeszcze zaledwie obawy, by dziś już wyłącznie wołać o opamiętanie.

Od dnia gdy Coryllus wykazał na swoim blogu zaniepokojenie rzekomym pojawieniem się w otoczeniu prezydenta-elekta Andrzeja Dudy człowieka nazwiskiem Marcin Kędryna upłynęło trochę czasu i każdy kolejny dzień przynosi nam niestety informacje, że ów Kędryna faktycznie się tam kręci i to kręci w taki sposób, że można się autentycznie przestraszyć. Ja sam akurat, zarówno podczas naszych prywatnych rozmów, jak i w odpowiednim komentarzu pod wspomnianym tekstem, wyraziłem przekonanie, że nawet jeśli Kędryna jest w istocie rzeczy znajomym Prezydenta, to absolutnie nie można sobie wyobrazić sytuacji, by ten go zatrudnił choćby w charakterze nadwornego czyściciela klamek. Dlaczego? Z wielu powodów, ale wystarczy wspomnieć na fakt, jak ów Kędryna się nosi. Nie ma bowiem takiej możliwości, by Andrzej Duda, przeprowadziwszy tę nieprawdopodobną wręcz kampanię, która dała mu prezydenturę kraju, nagle postanowił to wszystko zniszczyć, zdając się na kogoś, kto wedle wszelkich znanych ludzkości kryteriów jest oczywistym freakiem. I to na pierwszy rzut oka.
A więc tym samym ogłosiłem bardzo jednoznacznie, że Kędryna to mitoman, który w jakiś niepojęty dla normalnego umysłu sposób zdołał przekonać połowę – niekiedy bardzo poważnych – komentatorów, że jego głos się liczy, i to do tego stopnia, że ile razy oni chcą się dowiedzieć, co się dzieje u Andrzeja Dudy, powinni dzwonić właśnie do niego, a tymczasem sam Kędryna, jak gdyby nigdy nic, odbiera te telefony i przekazuje oświadczenia, które następnie są relacjonowane jako głos z bezpośredniego otoczenia prezydenta-elekta, czy wręcz świadectwo jego „bliskiego przyjaciela”. W pewnym momencie doszło wręcz do tego, że ktoś zwyczajowo tak świetnie poinformowany jak Robert Mazurek, ogłosił w tygodniku „W Sieci”, że to Kędryna właśnie będzie przedstawicielem prasowym prezydenta Dudy.
Mijają więc dni, a każdy z nich przynosi kolejną wypowiedź tego dziwnego człowieka, kolejne wklejone przez niego na Twitterze zdjęcie i kolejne potwierdzenie, że jeśli chcemy dowiedzieć się, jak przebiegają przygotowania do wielkiej inauguracji, należy pytać jego – Marcina Kędrynę. A ja myślę, że to jest równie dobry moment jak każdy inny, by wyjaśnić, skąd to moje przekonanie, że mamy do czynienia z takim mniejszym Dyzmą. Otóż przede wszystkim stąd, że to, co stało za wspomnianym na początku tekstem Coryllusa, a więc informacja, że Kędryna to redaktor naczelny pisma „Male Men” i miłośnik samochodów BMW, mnie w żaden sposób nie zaniepokoiła, lecz jedynie zmobilizowała do tego, by go sprawdzić dokładniej. A stamtąd już była prosta droga przede wszystkim do serii jego portretów, ale też do prywatnego bloga pod adresem www.3neg.pl, który przedstawia nam "odjazd" w stanie czystym, a wręcz można by powiedzieć, że jego karykaturę. Z tego, co Marcin Kędryna każdego dnia notuje na swoim blogu otrzymujemy obraz kogoś, kogo nie są w stanie opisać żadne słowa, bo każde z nich jest natychmiast przesłaniane przez któreś z tych zdjęć, jakich wiele można znaleźć w Internecie.
Wczoraj w pewnym momencie prawicowe media zaczęły się ekscytować – jak się już wkrótce okazało, kompletnie fałszywą – informacją, że organizatorzy obchodów rocznicy Powstania Warszawskiego na warszawskie uroczystości nie zaprosiły Andrzeja Dudy, no i w pewnym momencie ktoś się oczywiście zwrócił z prośbą o komentarz do Marcina Kędryny, który oświadczył, że „sprawy nie komentujemy”. A ja już wiedziałem, że ja akurat ową sprawę skomentować będę musiał. Bo to czego jesteśmy świadkami, to nic innego jak kolejny – tym razem chyba najbardziej dźwięczny – dowód na skretynienie mainstreamowych mediów. Żeby się w ten sposób dać wystawić, tegośmy dotychczas obserwować nie mieli okazji. Do inauguracji zostało nam 6 dni. 7 sierpnia Andrzej Duda obiecał ogłosić nazwiska ludzi, którzy będą mu pomagać w jego służbie dla Ojczyzny. Jeśli w tym towarzystwie, jako specjalista od kontaktów Prezydenta z mediami, znajdzie się człowiek, którego obecność musi spowodować, że świat zacznie zadawać pytanie: „Co to za jeden?”, a jedyną odpowiedzią będzie pełna zażenowania informacja, że to podobno „kolega Dudy ze szkoły” , to, przepraszam bardzo, ale ja już teraz ogłaszam, że świat, który znaliśmy, w tych dniach się skończył, a ja głupi nawet tego nie zauważyłem.

Wszystkich zainteresowanych zapraszam do księgarni pod adresem www.coryllus.pl i do kupowania moich książek.

środa, 13 stycznia 2016

Dzień jest jasny, a noc ciemna, czyli czego nas uczy David Bowie

Po raz kolejny rozdane zostały tak zwane Paszporty Polityki i nagrodę w kategorii „pop” uzyskał jakiś Kuba Ziołek. Ja o tym Ziołku wcześniej nie słyszałem, ponieważ jednak otrzymał tę nagrodę, a w informacji w tvn24.pl podane było, że ona przyznana mu została za „wyjątkowe, autorskie i zawsze rozpoznawalne podejście do muzyki z kręgu rocka, folku czy elektroniki, za niebywałą pracowitość, konsekwencję i talent w łączeniu różnych muzycznych środowisk”, poczułem znany mi skądinąd swąd siarki i postanowiłem się Ziołkowi przyjrzeć nieco bliżej. Na youtubie nie ma jego pojedynczych utworów, natomiast są długie jak jasna cholera albumy: „Zamknęły się oczy ziemi” i „Cień chmury nad ukrytym polem”, z tego co dałem radę usłyszeć, zawierające wyłącznie bardzo nieudaną próbę skopiowania muzyki, którą od 30 już lat tworzy Michaela Gira, w dodatku tej jej części, do której wyprodukowania wystarczy jedno tanie urządzenie elektroniczne i palec, który będzie naciskał guziki. Tyle zatem, jeśli idzie o „wyjątkowość” i „autorskość” twórczość Kuby… o cholera, już zapomniałem – Ziołka.
Następne co zrobiłem, by zbadać, skąd tym razem dochodzi ów smród „kręgu folka i elektroniki”, to zobaczyłem jak Ziołek wygląda w akcji. No i tu zaskoczeń nie było. Jakaś odrapana piwnica, estrada trzy na pięć, stół mikserski, a za stołem jakiś typ z bródką i gitarą. Standard.
W końcu więc pomyślałem, że skoro Ziołek nie potrafi zagrać, zaśpiewać i zatańczyć, niech no może coś powie. I oto proszę, jest cały wywiad, a w nim takie smaki jak:
Oczywiście w tym utworze jest jawne nawiązanie do black metalu, a nie death metalu, który jest dla mnie w 99 % niestrawny. ‘Broń nas od złego’ to napis na kapliczce przy jednej z ulic w Tleniu – 6km od Starej Rzeki. Sam błąd w tej nazwie jest interesujący, mówi się raczej ‘chroń nas od złego’ lub ‘zbaw nas od złego’. Poezja Chalfi’ego niesie w sobie ogromny ładunek niepokoju, będąc jednocześnie daleką od klasycznej europejskiej poezji, nie ma w sobie nic z barwności, stylowości czy urody. Jest prymitywna i twarda… jak napis ‘Broń nas od złego’”.
Albo:„Nie wnikam w historię szaleństwa Hölderlina, nie jest ona istotna przy interpretacji jego poezji. Żałuję, że tak słabo znam język niemiecki i nie mogę czytać swobodnie w oryginale Hölderlina, ani tym bardziej Heideggera, którego twórczość jest właściwą inspiracją dla tego utworu, jak i dla całej płyty. Jestem wciąż pod wielkim wpływem myśli tego filozofa, chociaż brak znajomości języka niemieckiego bardzo mi przeszkadza. Dlatego zapewne nigdy nie pokuszę się o żaden teoretyczny tekst poświęcony Heideggerowi, choć kiedyś bardzo chciałem takowy popełnić”.
Czy wreszcie:
Dla mnie wieś to przeniknięte energią elektryczną i spalinami gospodarstwa, w których od czasu do czasu cichaczem ubija się świnie, żeby je potem w drugim obiegu nielegalnie wprowadzać do sprzedaży. Wieś to napisy ‘Smoleńsk to był zamach. Pamiętamy’ i Internet w co drugim domu. Współczesna wieś, tak jak ją widzę, to taka dziwna hybryda. I może tylko czasem jakiś mały demon zawieruszy się w trawie. Ale tylko taki mały demonek. No i gwiazdy widać… Daleki jestem od idealizacji i mitologizacji wsi, choć uwielbiam ‘Malowanego ptaka’, poezję Czechowicza, zbiory Haupta, opowieści Stasiuka. Nie ukrywam, że coś mnie ciągnie w tę stronę”.
A zatem mamy takiego Kubusia, który najpierw oświadcza, że nie death metal, ale black metal, by za chwilę się żalić, ze nie zna niemieckiego, więc mu jest trudniej siebie wyrażać. A ja już tylko sobie myślę, jak to wszystko się fantastycznie układa. Ledwie w Krakowie zakończył się – z różnymi perypetiami, ale jednak – festiwal Unsound, gdy okazuje się, że jest jeszcze kolejna, równie pojemna, nisza o nazwie „Brutaż” i tam się dzieją rzeczy równie ciekawe. Organizatorem przedsięwzięcia jest niejaki Jacek Plewicki i niech nikogo nie zwiedzie fakt, że ani o tym „Brutażu”, ani tym bardziej o Plewickim nikt nie słyszał. Ci co mieli słyszeć, słyszeli, choćby bywalcy świeżo zamkniętego i nowo otwartego w Katowicach muzycznego klubu o nazwie „Prepar”. Co ja się będę zresztą rozpisywał. Plewicki, choć od Kuby Ziołka jest znacznie młodszy, też, podobnie jak on, potrafi mądrze mówić:
Nazwa „Brutaż” pochodzi od francuskiego słowa bruitage i oznacza udźwiękowienie (przedstawienia, filmu) lub po prostu ‘efekty dźwiękowe’. Bruit to po francusku zarówno hałas, jak i dźwięk. Poza tym to słowo fajnie brzmi. Podobają mi się skojarzenia, które przywołuje w języku polskim. Jak praktyki sadomasochistyczne, które mogą mieć znaczenie uwalniające, w takim sensie, że teraz to człowiek może decydować o tym, kim chce być, jak chce być traktowany, czy chce być ‘panem’ czy ‘niewolnikiem’ – tak i ‘brudna’, i pozornie brutalna i odarta z uczuć muzyka może pomóc wyzwolić się od codziennych obyczajów i moralności, które nie wynikają z wewnętrznych potrzeb, tylko zostały narzucone. I bynajmniej nie chodzi tutaj o to, że obcowanie z taką czy inną muzyką elektroniczną jest doświadczeniem bolesnym”.
Ktoś mnie spyta, skąd ja to wszystko wiem i po jasną cholerę mi ta wiedza. Otóż ja to wszystko wiem z Internetu. Podobnie jak to miało miejsce w przypadku Unsound, żeby dowiedzieć się kim jest Kuba Ziołek, jak on wygląda, co robi i czego od nas chce, wystarczyło zapamiętać to nazwisko i klikać, klikać, klikać. Podobnie jest z tym gówniarzem kursującym między Berlinem i Warszawą. Jak on wygląda, czym się zajmuje i o co mu chodzi, można znaleźć w Internecie. Wystarczy parę kliknięć – tam wszystko jest. Kiedy zajmowaliśmy się festiwalem Unsound, wielu z nas się zastanawiało, jak to się stało, że oni przez siedem lat bezkarnie profanowali dwa krakowskie kościoły i nikt o tym nie wiedział. Jedyne co ludzie widzieli, to jakieś czarne, nic nikomu nie mówiące, plakaty. A to wszystko było takie proste. Wystarczyło wpisać w wyszukiwarkę Googla nazwę David Tibet, wejść w grafikę, a następnie na Facebooka, by zobaczyć wszystko jak na dłoni. I by przy okazji nagle trafić do maleńkiej wioski o nazwie Rakowiska pod Biała Podlaską i zobaczyć młodą, bardzo ambitną i niezwykle zdolną poetkę i jej chłopaka.
No i to jest odpowiedź na ewentualne drugie pytanie: po cholerę?
Zmarł David Bowie i pożegnał się z nami swoim ostatnim albumem pod jakże wymownym tytułem „Blackstar”, prawdopodobnie najwybitniejszym osiągnięciem we współczesnej historii muzyki popularnej. Słuchałem wczoraj Bowiego przez cały dzień i w pewnym momencie tego było już tak dużo, że się zwyczajnie zacząłem bać. Nie dość bowiem, że nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się wejść w stan, gdzie zwykła muzyka zaczyna przybierać wręcz fizyczne kształty, to w dodatku tak fizycznie poczuć to, co kiedyś tak pięknie określił słowami „tępy smród śmierci” Morrissey. Słuchałem tego Bowiego i nagle zrozumiałem, jak straszny go spotkał koniec. Osiągnął największy sukces artystyczny w życiu i umarł mając przy sobie wyłącznie Szatana. Kto ma odwagę, niech tego posłucha i zobaczy, w czym rzecz. Niech zrozumie, że mamy wojnę, w której nie istnieje jakakolwiek odmiana szarości i wszystko jest albo czarne, albo białe. Śmierć Davida Bowie pokazuje nam to najbardziej wyraźnie.



Zapraszam do księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie są do kupienia moje książki. Polecam z czystym sercem.

wtorek, 12 stycznia 2016

David Bowie, czyli perły przed popelinę

Zmarł David Bowie, wielu z nas ogarnęło odpowiednio duże poruszenie, które manifestowaliśmy w najbardziej różny sposób, gdy oto na Twitterze do mojego kolegi Dzierzby zwrócił się inny mój kolega Krzysztof Wołodźko z pytaniem, w jaki sposób on może sobie poczytać mój stary tekst o Bowiem. Chciał Wołodźko dokonać tego samodzielnie, ale ponieważ w Salonie24 otrzymuje niezmienną informację, że mój tekst ze względu na nieobyczajne treści został ukryty, zwraca się tą drogą do Dzierzby z nadzieją, że Dzierzba mu coś doradzi. Dzierzba, człowiek skromny i cichy, nie chcąc się wcinać między groszek, a marchewkę, poradził Wołodźce, żeby ten się może zwrócił bezpośrednio do mnie i na tym sprawa stanęła.
Znając Wołodźkę osobiście, uważając go za swojego kumpla, dedykując mu nawet przed laty jeden ze swoich pierwszych, i moim zdaniem lepszych, tekstów pod bardzo osobistym tytułem „Czy już nic tu po nas, Krzysztofie?”, napisałem dwa kolejne twitty do Wołodźki na temat tekstu o Bowiem, no ale on już się nie odezwał.
I to jest dla mnie przypadek niezwykle znaczący. Prowadzę tego bloga od 8 lat, biorąc pod uwagę, że dziś toyah.pl zalicza równe 2,5 mln odsłon, raczej z sukcesem, wydaję książki, wokół tego co robię udało mi się zgromadzić grupę bardzo oddanych czytelników i nagle spotykają mnie dwie… nie, trzy rzeczy zupełnie niespodziewane. Oto Igor Janke, pod zarzutem notorycznego łamania przeze mnie zasad, praktycznie wyrzuca mnie z Salonu24, grupa „naszych”, bez jednego słowa z mojej strony, blokuje moje komentarze na Twitterze, a Krzysztof Wołodźko, mój stary druh i kolega, traktuje mnie jak trędowatego. Nie moje teksty, ale mnie. Bardzo to ciekawe i prowokujące do wielu niezwykłych refleksji. W tej sytuacji może, ja teraz wezmę psa na spacer i się nad tym wszystkim zastanowię, a tu przypomnę swój stary tekst zatytułowany „David Bowie, czyli perły przed popelinę”.


Nie wiem, jak to się stało, ale piosenkarz David Bowie – zarówno jako piosenkarz, i jako kompozytor – nigdy nie znalazł się w polu mojego zainteresowania. Jak idzie o jego piosenki, nigdy ich nie słuchałem, znacznej większości z nich nawet nie znałem, a tym bardziej już nigdy w życiu nie przyszło mi do głowy, by kupić sobie jakąkolwiek jego płytę. Czy to wtedy, kiedy się stroił w te błyszczące kostiumy, czy później, kiedy postanowił, że będzie się już nosił, jak normalny człowiek.
Mimo to, David Bowie, miał dla mnie zawsze pewne znaczenie. Przede wszystkim, ja podskórnie czułem, że w historii jego kariery jest coś, co nie pozwala go lekceważyć tak do końca. Co? Nie mam pojęcia. Jak mówię, ja Davida Bowie nie słuchałem. Jednak go szanowałem. Druga rzecz, która mi u niego imponowała, to głos. Głos Davida Bowie to jest coś, co można tylko nazwać bożym darem. I nie chodzi mi o to, że jest to głos jakoś szczególnie mocny, czy głęboki. Nie. Chodzi mi wyłącznie o tę barwę i to jeszcze coś, co sprawia, że przez te wszystkie lata, kiedy on śpiewa, nikt nawet nie był w stanie się do niego zbliżyć. Pamiętam jak pewnego razu David Bowie, wspólnie z zespołem Placebo – który uwielbiam – wykonał piosenkę „Without You I’m Nothing” – którą wręcz ubóstwiam – i ja nagle zrozumiałem, że ona bez Bowiego jest zwyczajnie do dupy. Jej bez Bowiego nawet nie ma po co słuchać. Tyle że ja tego wcześniej nie wiedziałem. Wcześniej sądziłem, że Bowie nie jest jej do niczego potrzebny.
No i wreszcie, już na sam koniec, muszę się przyznać do jeszcze czegoś. Ja uważam, że Bowie jest najładniejszym mężczyzną na świecie. A te jego oczy o dwóch różnych kolorach dopełniają całości. Uważam, że gdybym był choć w połowie tak przystojny jak David Bowie, to najprawdopodobniej po śmierci trafiłbym prosto do piekła. Za co. Obojętne. No, ale to jest temat na osobny tekst.
Pamiętam jak kiedyś gruchnęła wiadomość, że David Bowie przyjeżdża do Polski, i będzie śpiewał gdzieś w Gdyni chyba. Nic mnie to nie obeszło. A więc, kiedy następnie okazało się, że on jednak nie przyjedzie, bo nie sprzedano wystarczającej liczby biletów, wzruszyłem zaledwie ramionami. Nie, to nie. Bywa. W końcu kiedyś w katowickim Spodku śpiewała – a może tylko miała śpiewać – Tina Turner. Tuż zanim nagrała swój wielki hit „Private Dancer”.
A więc jeszcze chwilę temu David Bowie był dla mnie wyłącznie jakimś tam, mniej lub bardziej interesującym, punktem na muzycznej scenie. Nie zmieniło tego stanu rzeczy nawet to, że jakoś tak w tych dniach znalazłem gdzieś, u siebie na blogu chyba, komentarz któregoś z czytelników, w którym znalazł się link do jakiejś jego piosenki. Dopiero przed chwilą przyszedł do mnie mój syn i zapytał, czy wiem o tym, że David Bowie nagrał coś po wielu, wielu latach. Odpowiedziałem mu, ze nie i że nie jestem koniecznie tym wydarzeniem zainteresowany. Jednak, kiedy on mnie do wysłuchania nowej piosenki Bowiego zachęcał, pomyślałem sobie, że właściwie, czemu nie? Można rzucić okiem. Zwłaszcza gdy to już druga osoba, która mi na ten temat coś mówi.
No i proszę sobie wyobrazić, że wysłuchałem nowej piosenki Bowiego. Wysłuchałem jej i mam taką oto refleksję – którą zresztą podzieliłem się od razu z moim dzieckiem – że oto David Bowie wrócił i wszystkim pokazał, na czym polega wielkość. Tym wszystkim nowym artystom, którymi tak bardzo zachwycone są na przykład właśnie moje dzieci: tym wszystkim Coldplayom, temu całemu Muse, tym Killersom, temu nieszczęsnemu Mumford & Sons, całej tej bardziej lub mniej ambitnej kupie artystów, stających na głowie, by zrobić coś takiego, że świat padnie na kolana. No i którzy, przynajmniej przez chwilę, mają ów świat u swoich kolan. David Bowie przyszedł ze swoją nową piosenką, ze swoim nowym clipem i pokazał, że nic się nie da zrobić. Że to co wielkie, już za nami. I tylko tam można szukać czegoś naprawdę dużego.
Niedawno Led Zeppelin wydali swój koncert w londyńskiej O2 na DVD i CD, no i to oczywiście było wydarzenie. Oni z taką siłą pokazali, czym jest prawdziwa muzyka, że nawet ten biedny Obama nie miał wyjścia i musiał ich przyjąć i dać im jakieś dyplomy. Jednak to było Led Zeppelin, to był cały koncert, w dodatku koncert, który miał miejsce w szczególnych okolicznościach. Tu natomiast mamy zaledwie jedną piosenkę i jeden clip. Tylko tyle. No i ten David Bowie, diabli wiedza, komu potrzebny.
Przepraszam, bardzo, ale tego typu demonstracji siły, to ja nie widziałem od lat. Niedawno na tym samym blogu pisałem, że wszystko co wielkie, już było i nie ma co szukać dalej. Że jeśli bloger Barbur próbuje lansować jakiegoś Rodrigueza, to się zwyczajnie kompromituje. Po prostu. Tak to bowiem już jakoś jest, że wszystko już było. I dziś mamy nagle tego Bowiego, a ja nigdy wcześniej nie byłem tak bardzo tego pewien. Że wszystko jest tam. Tu jest już tylko zwykła dupa. Kiedyś jak byłem młodszy, na to się mówiło – popelina.

Powyższe refleksje ukazały się też w mojej książce o muzyce. Dziś do kupienia w księgarni Coryllusa pod adresem http://coryllus.pl/?wpsc-product=rock-and-roll-czyli-podwojny-nokaut.

poniedziałek, 11 stycznia 2016

O kłamstwie, kłamstwie i kłamstwie

Wlaliśmy Niemcom w siatkówkę i pojawiły się reklamy. Na pierwszy ogień poszła przebrana za lekarza pani, która zachęciła nas, żebyśmy naszym dzieciom aplikowali fantastyczny syrop na zatoki. Naprawdę fantastyczny. Dziecko chce iść na basen, ale cierpi z powodu bólu zatok. Jedna łyżeczka i sprawa załatwiona. Można pływać. Ona, nie tylko zresztą jako lekarz, ale również sama matka dwójki dzieci, to wie. Dalej mamy przebranego za lekarza starszego pana, który mówi, że na przerost prostaty najlepsze są tabletki, które on sam stosuje i swoim autorytetem może zaświadczyć, że działają bez zarzutu. Po nim widzimy kolejnego pana w kitlu i stetoskopem na szyi, który poleca tym, którzy mają kłopoty z sercem, by kupili sobie naprawdę dobre tabletki, które nie tylko obniżają ciśnienie, ale też od razu cholesterol. Takie dwa w jednym. On również osobiście może zaświadczyć o ich skuteczności, bo jest lekarzem i się zna. Gdyby ktoś miał wątpliwości, na dole ekranu pojawiają się literki „d” i „r” no i nazwisko. Po kardiologu zjawia się kolejny lekarz i apeluje do tych, którzy mają kłopoty z wątrobą, by kupili sobie najnowocześniejsze tabletki, które mają taką siłę, że po ich zażyciu, każdy z nich będzie mógł żreć wszystko i do woli. Tu też widzimy jego nazwisko poprzedzone odpowiednim tytułem.
Skończyły się reklamy i niemal w tym samym momencie otrzymałem esemesa z następującą informacją: „Usiądź wygodnie w fotelu i weź głęboki oddech. Właśnie wygrałeś 500 tys. złotych. Aby odebrać nagrodę, wyślij SMS-a na numer 60280”. Zanim zdążyłem zareagować, przyszła kolejna wiadomość: „Zdejmuję z Ciebie grzech pokoleń! Klątwę, która blokuje Ciebie i Twoją rodzinę od 8 pokoleń. Muszę jednak wiedzieć, czy masz na sobie srebro. Odpowiedzi TAK/NIE na 72095/2.46”. I tu, niemal w tej samej chwili, otrzymuję kolejnego esemesa: „Jeśli jesteś właścicielem numeru 501454002, czeka na Ciebie nowiutkie czarne BMW. Wyślij SMS-a na numer 60280, a dowiesz się, gdzie możesz odebrać kluczyki”.
Nie pamiętam dokładnie, kiedy się to wszystko zaczęło. Czy jeszcze zanim na ul. Piotra Skargi w Katowicach przed Supersamem pojawili się ludzie z trzema kartami, czy już po tym, jak zostali usunięci przez policję. Wiem natomiast, że cwaniaków z kartami już nie ma, natomiast telewizyjne reklamy to już niemal wyłącznie banki i faceci przebrani za lekarzy. Wiem też, że zniknęli z katowickiego dworca śmierdzący bezdomni i zgięci w pół narkomani, a nawet ostatnio jakby mniej jest salonów gier i sexshopów, natomiast z całą pewnością ów ruch zwiększył się w ofercie esemesowej. I ja to rozumiem. Chodzi o to, by Polska była nie tylko nowocześniejsza, ale też żeby mniej cuchnęła.
Wszyscy od paru tygodni, mamy okazję obserwować, jak z jednej strony wspaniale i z jaką determinacją zwycięskie Prawo i Sprawiedliwość realizuje swoją wyborczą obietnicę, zaprowadzając w publicznej przestrzeni prawo i sprawiedliwość, a z drugiej natomiast, jak Polska stacza się do poziomu Białorusi, czy wręcz Północnej Korei i chyba bez bratniej niemieckiej interwencji się już nie obejdzie. Część z nas ma w tej kwestii swoje zdanie, inni jednak potrzebują medialnego wsparcia. I to dla nich właśnie organizuje się różnego rodzaju badania, sondaże i dyskusje autorytetów. Głównym tematem dzisiejszej debaty wydaje się być dylemat, czy telewizja kłamała, ale właśnie przestała, czy mówiła prawdę ale właśnie zaczęła kłamać. Gdy idzie o mnie, pozostaję neutralny. Jedyne co mnie dziś interesuje, to odpowiedź na pytanie, ilu w zeszłym roku zmarło mężczyzn, którzy zaobserwowali u siebie przerost gruczołu krokowego i zamiast pójść do lekarza i poddać się serii bardzo krepujących badań, zdali się na autorytet telewizyjnych medyków? Ilu zmarło na zawał serca, lecząc nadmiar cholesterolu ziołowymi tabletkami przepisanymi przez pana z reklamy w TVP? Ile z nas zmarło na raka trzustki, bo im w TVP powiedziano, że można pić i się zajadać bez żadnych konsekwencji pod warunkiem zażycia cudownej tabletki? Na razie tylko tyle. Z następnymi pytaniami zgłoszę się ewentualnie później.

Zachęcam szczerze do kupowania moich książek. Wszystkie są do nabycia w księgarni na stronie www.coryllus.pl.

niedziela, 10 stycznia 2016

O Jurku, któremu zabrakło atomów, raz jeszcze

Ponieważ Polska po raz kolejny obchodzi doroczną uroczystość Św. Jurka i Jego Orkiestry pragnę przypomnieć stary, bo jeszcze z 2009 roku, tekst poświęcony owemu wydarzeniu. Zachęcam do refleksji.
I znów stajemy wobec dorocznej ekslozji absolutnie bezprecedensowego fałszu i zakłamania, funkcjonującego dziś pod symboliczną już nazwą Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Piszę niefortunnie, bo - jak wiemy - dobre towarzystwo jest w cenie, a złe wręcz przeciwnie. Choć z drugiej strony, można też na tę zbieżność popatrzeć jak na okazję, by powiedzieć kilka słów prawdy. Również na tematy o wiele bardziej ogólne, niż sam nędzny geszeft Jerzego Owsiaka. W ostatnich dniach pojawiło się kilka tekstów (w tym parę autorstwa wyżej podpisanego), w których starano się zdiagnozować to niezwykłe zjawisko. Można więc też pewnie zaryzykować nawet opinię, że wszystko zostało już powiedziane. Ja jednak wciąż czuję, że materia, z którą przyszło nam się zmierzyć, stawia nieustanny opór i kiedy się wydaje, że sprawa jest ostatecznie załatwiona, odrastają kolejne łby tego smoka i - co wydawałoby się niemożliwe - mają się one zupełnie dobrze. Dziś moja córka - zawodnik naprawdę twardy - poinformowała mnie, że słyszała, że nie ma w Polsce szpitala, który nie funkcjonowałby bez choćby jednego bardzo cennego urządzenia zakupionego przez WOŚP. I pyta mnie, jak mi się wydaje: czy sytuacja, w której Owsiak z jakiegoś powodu przerywa swoją działalność, wyjeżdża na te swoje ukochane Bahamy, a szpitale przestają otrzymywać to, co otrzymywały dotychczas, to sytuacja zła czy dobra? Ona wszystko na temat Owsiaka wie. Nawet nie ma jej co tłumaczyć, z kim mamy do czynienia, bo to, co trzeba, już dawno dobrze przemyślała i przetrawiła. Ona chce znać sytuację od strony czysto praktycznej.
Więc zastanawiam się, jak można opisać zjawisko, które na każdym poziomie – zamysłu, organizacji i wykonania – stanowi czyste zło, a jednocześnie w jego wyniku otrzymujemy pojedyncze, jednostkowe, indywidualne dobro? Jak można pokazywać palcem na to zło, kiedy każde nasze słowo natychmiast spotyka się z jak najbardziej realną i, według wszelkich rozsądnych standardów, usprawiedliwioną kontrargumentacją? Oczywiście, ja już to wszystko – zarówno w moich ostatnich tekstach, jak i w dwóch wpisach sprzed kilku miesięcy – najlepiej jak mogłem wyjaśniłem. I wierzę głęboko, że dla każdego otwartego umysłu moje słowa powinny stanowić wystarczający powód do przynajmniej zastanowienia się nad faktyczną istotą działalności charytatywnej, prowadzonej w taki sposób, jak to robi Owsiak. Ale i nie tylko Owsiak. To, co on robi, jest znane od setek lat. W końcu można Owsiaka szanować, ale - bez przesady - przecież on sam tego nie wymyślił. To, co on robi, to klasyka. Więc i to, co ja piszę, to również nic bardzo oryginalnego. Pomaganie bliźnim tak, by przy okazji mieć z tego jak najwięcej dla siebie (czy to przyjemności wymiernych, czy też zwykłej satysfakcji), zostało przeanalizowane skutecznie przez ludzi o wiele mądrzejszych od nas. I poddane ocenie druzgocącej.
Czy ci klasyczni już krytycy dobroczynności prowadzonej poza Kościołem mieli łatwo? Czy na ich argumenty nie przybiegali natychmiast czwórkami świadkowie tego dobra, które się właśnie urzeczywistniło? Czy nie pokazywali radosnych twarzy dzieci, które albo odzyskały zdrowie, albo po prostu zwykłe szczęście - właśnie dzięki tym ‘dobrym Samarytanom', ale przede wszystkim wbrew zrzędzeniu ‘niedzielnych filozofów'? Czy nawet tak solidny, wydawałoby się, argument, jak ten najstarszy:
Kiedy więc dajesz jałmużnę, nie trąb przed sobą, jak obłudnicy czynią w synagogach i na ulicach, aby ich ludzie chwalili. Zaprawdę, powiadam: ci otrzymali już swoją nagrodę. Kiedy zaś ty dajesz jałmużnę, niech nie wie lewa twoja ręka co czyni prawa, aby twoja jałmużna pozostała w ukryciu. A Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda tobie.
(Mt 6.3)
nie spotykał się ze wzruszeniem ramion i niezmiennym pytaniem: „I co z tego, skoro ktoś dostał życie?"
Obawiam się zatem, że choćbyśmy dyskutowali do końca świata (albo nawet - jak woli mówić ten przebiegły człowiek - jeszcze dłużej!), zawsze w końcu staniemy przed ścianą utworzoną z czystej, niewzruszonej praktyki. Z – można by rzec – prawdziwej, niepodważalnej fizyki. I właśnie to jest ten moment, żeby powiedzieć coś na temat fizyki. I matematyki. A tym samym pokazać, że może warto było po raz kolejny próbować zaczepić ten tak wyślizgujący się nam z rąk temat.
Roald Dahl w swoich wspomnieniach z lat szkolnych opowiada o zdziwaczałym nauczycielu matematyki, który pewnego dnia dał swoim uczniom niezwykłą zagadkę. Wyjął mianowicie papierową chusteczkę, pomachał nią i powiedział tak:
Ta chusteczka ma grubość 1/100 cala. Składam ją na pół. Osiąga grubość 2/100 cala. Składam ponownie - robi się gruba na 4/100 cala. Składam raz jeszcze i teraz ona ma grubość 8/100 cala. Zagadka brzmi następująco. Jak ona będzie gruba, kiedy złożę ją pięćdziesiąt razy?
Oczywiście, żadne dziecko – mimo że to była bardzo dobra prywatna szkoła, a dzieci – angielskie, a i czasy bardzo przed-internetowe – nie umiało nawet się zbliżyć do poprawnej odpowiedzi. Nie było nawet w stanie pojąć całej idei, kryjącej się za tą zagadką. Otóż odpowiedź brzmiała następująco: chusteczka osiągnie grubość jak stąd do księżyca... Więc tak. To jest właściwa odpowiedź. Jak ktoś ma dobry kalkulator, to niech sobie sprawdzi.
Kiedy po raz pierwszy czytałem ten tekst Dahla, byłem zachwycony a jednocześnie oszołomiony i oczywiście nicnierozumiejący. Pewnego dnia jednak spotkałem mojego znajomego, wybitnego fizyka, matematyka i w ogóle pod wieloma względami osobę szczególną. I od razu postanowiłem wykorzystać okazję i zwróciłem się do niego z dahlowską zagadką. On spojrzał na mnie bez szczególnego zainteresowania, wzruszył ramionami i odparł: Nie wolno mieszać fizyki z matematyką. W chusteczce nie ma wystarczającej liczby atomów, żeby się tak dała rozciągnąć.
I to jest właśnie to, co mi się przypomniało, kiedy dziś, z jednej strony próbuję opisać to, co widzę, gdy patrzę na owsiakowe szaleństwo, a z drugiej strony słyszę te niewzruszone argumenty i absolutnie rzeczowe dowody na to, jak bardzo moje pretensje są małe i bezsensowne. Sprawa Wielkiej Orkiestry, tych wszystkich serduszek, puszek, tych Bahamów, tych fundacji, tegoWoodstocku, tych rachunków - sprawdzonych i niesprawdzonych - w ogóle nie nadaje się do dyskusji. Nie ma żadnego sposobu, żeby ten problem rozstrzygnąć w sposób ostateczny. W Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy nie ma wystarczającej liczby atomów, żeby sięgnąć tego pierwszego punktu, w którym zaczyna się dobroczynność.
Nie można mieszać fizyki i matematyki. I na tym kończymy sprawę Owsiaka.

Zapraszam wszystkich do księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie można znaleźć wszystkie moje książki. Polecam.

Gdy Ruch Ośmiu Gwiazdek zamawia świeżą dostawę pieluch

      Pewnie nie tylko ja to zauważyłem, ale gdybym to jednak tylko ja był taki spostrzegawczy, pragnąłbym zwrócić naszą uwagę na pewien zup...