Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Piotr Semka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Piotr Semka. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 24 marca 2019

Piotr Semka, czyli dawnych wspomnień czar


O Piotrze Semce pisałem na swoim blogu niespodziewanie wiele razy i przyznaję, że nigdy z nudów i braku innych lepszych tematów. O ile dobrze pamiętam, za pierwszym razem on się tu pojawił, po tym, jak pewnego dnia czekałem z moimi dziećmi na pociąg i na peronie pojawił się wspomniany Semka, moje dzieci, od zawsze nadzwyczaj świadome tego, co się wokół nich dzieje, Semkę rozpoznały i rzuciły się w jego kierunku, by się z nim przywitać, a on je zwyczajnie spuścił. Drugi raz, po tym jak sprawę opisałem, Semka nas przeprosił i zapewnił, że musiał być zamyślony. Trzeci raz, kiedy spotkałem Semkę na urodzinach Salonu24, przywitałem się z nim i powiedziałem, że nie mam pretensji, no i wtedy on spuścił mnie.
W kolejnych latach było jeszcze parę okazji, by się nad Redaktorem poznęcać, no ale w końcu temat się wyczerpał i od kilku dobrych lat on już tu nie gości. I oto wczoraj, w komentarzach pod moją notką, dzięki Joli Plucińskiej Piotr Semkia triumfalnie powrócił, a ja sobie pomyślałem, że z tej okazji przypomnę pewne zdarzenie sprzed lat, kiedy to redakcja Salonu24, na życzenie właśnie Semki usunęła dwa moje kolejne felietony. Oto tekst oryginalny:

       Dzisiejsza notka będzie wyjątkowo krótka, nastawiona przede wszystkim na to, że sprawę za mnie załatwią komentatorzy. Czy plan się powiedzie, oczywiście odgadnąć nie potrafię, z drugiej strony jednak nie mam pomysłu na dłuższy wpis. A ponieważ uważam, że sprawa nie jest w żaden sposób błaha, proszę o uwagę.
       Otóż szedłem sobie wczoraj z moim synem przez miasto i nagle, na jednym z największych budynków w mieście, tak zwanym „Separatorze”, w którym kiedyś mieściły się biura regionalnej „Solidarności”, a dziś nie wiem, co się w nim dzieje i do czego on służy, poza tym, że od czasu do czasu wywieszane są na nim ogromne reklamy, i tak wiszą całymi tygodniami, pojawił się portret byłego dziennikarza telewizji TVN24, Kamila Durczoka, plus adres: silesion.pl.
        Mam nadzieję, że czytelnicy tego bloga przynajmniej czują, skąd ten dzisiejszy tekst. Idę sobie mianowicie przez jesienne i zadeszczone miasto i nagle widzę, jak niczym ilustracja do orwellowskiego „Roku 1984”, wyrasta nade mną Kamil Durczok, były dziennikarz telewizji TVN24. I ten adres: silesion.pl.
       Nie planowałem ani przez moment oczywiście korzystać z owej czarnej wskazówki, natomiast również wczoraj znalazłem na Twitterze, czy na Facebooku – nie pamiętam już – informację, że oto świeżo założonemu portalowi Kamila Durczoka silesion.pl udzielił wywiadu nie kto inny jak sam Piotr Semka.
      A ja rozumiem, że to się odbyło tak. Czy to sam Durczok, czy może bardziej jego asystent, zadzwonił do Semki i zapytał: „Panie Piotrze, czy zechciałby pan udzielić krótkiego wywiadu dla nowego portalu internetowego Kamila Durczoka ‘silesion.pl’?”, na co Semka oczywiście wyszedł z pytaniem kluczowym: „Za ile to by było?”. Na to padła odpowiedź: „Tu nie musi się pan martwić, finansowanie mamy mocne”. No a dalej już wszystko poszło z górki. A ja już wiem, że kiedy oni wieszali ten ogromny baner, by red. Durczok na nas patrzył jak ów Big Brother, mieli wszystko dokładnie zaplanowane i wyliczone.
      I nie mam nic więcej do powiedzenia. Wklejam odpowiednie zdjęcie, no i już tylko proszę o komentarze, jak zawsze zapraszając do księgarni Coryllusa, gdzie można kupować moje książki.



Jak mówię, ów tekst został przez Igora Janke usunięty, a ja w tej sytuacji napisałem kolejny, zatytułowany „Szanownemu Panu Redaktorowi Piotrowi Semce z przeprosinami i życzeniami zdrowia który Janke również usunął. Bardzo proszę:

      Rocznicowego tekstu z okazji dziesiątego jubileuszu Salonu24 nie planowałem pisać ani dziś, ani w ogóle, z tego prostego względu, że nie bardzo wiedziałem, o czym miałbym pisać, poza tym, że faktycznie, gdyby nie Salon24, być może nie byłbym dziś tym, kim jestem, a więc stosunkowo popularnym blogerem, oraz przede wszystkim utrzymującym się z ich sprzedaży autorem książek. No ale to jest, jak widzimy, zaledwie jedno zdanie, a poza tym – nie oszukujmy się – to, że udało mi się dotrzeć aż tutaj, w żadnej mierze nie jest zasługą ani Igora Janke, ani Bogny Janke, ani kolejnych administratorów. Powiedzmy to sobie uczciwie: nawet wtedy, gdy na samym początku tej drogi zgłosiłem się do konkursu Onetu na blog roku i zdobyłem tam, w pewnym sensie również dla Salonu, pierwszą nagrodę w kategorii „polityka”, Igor Janke zareagował na to jedynie zdawkowymi gratulacjami, a administratorzy niemal natychmiast zaczęli moje teksty lekceważyć. Czemu tak? Nie wiem i przyznam szczerze, mało mnie to obchodzi.
        Mógłbym też napisać, że już po tym wydarzeniu, zaczęło dochodzić do sytuacji, kiedy moje notki były przez Administrację usuwane, czego najbardziej drastycznym przykładem był najpierw wpis o manipulacji z szalikiem Lecha Kaczyńskiego, a potem moje refleksje na temat Alicji Tysiąc i jej cudem ocalałej córeczki. Pierwszy z nich w związku z groźbami ze strony Agory, drugi na żądanie środowisk proaborcyjnych. To jednak wciąż są tylko maksymalnie dwa zdania. Za mało jak na notkę na blogu. W dodatku uroczystą.
       A zatem, jak mówię, tego wpisu miało nie być i by go oczywiście nie było, gdyby nie dzisiejsze zdarzenie, w sposób jednoznaczny symboliczne, a mianowicie usunięcie przez państwa Janke mojego dzisiejszego tekstu na temat nowego portalu Kamila Durczoka, silesion.pl, oraz zaangażowania się Piotra Semki w jego promocję. Jak informuje mnie w nadesłanym mailu Administracja, tekst został usunięty na żądanie Piotra Semki, który oświadczył, że zawarta w notce sugestia, jakoby on za udzielenie wywiadu Durczokowi wziął pieniądze, narusza jego dobra osobiste. Z tego co przekazała mi Administracja, Piotr Semka zgodził się na wywiad dla Kamila Durczoka za darmo, a w związku z tym ja, jako ktoś kto na Semkę ma oko od dobrych paru lat, z prawdziwą satysfakcją oświadczam, że bardzo mnie ten fakt cieszy, a Semkę za swoje naiwne i głupie podejrzenia z całego serca przepraszam. To że Semka rozmawiał z Durczokiem za darmo, jest dla mnie najprzyjemniejszym zdarzeniem dzisiejszego poniedziałku. Przyznaję, że ja sam, gdyby jakimś cudem Durczok mnie poprosił o wywiad, zażądałbym od niego co najmniej pięć patoli, a gdyby się zaczął targować, powiedziałbym mu, żeby się walił. I powiem coś jeszcze: jeśli w tym momencie naruszyłem swoje dobra osobiste, czuję z tego powodu wyłącznie frajdę.
      Na sam już koniec tego tekstu, państwu Janke życzę kolejnych 10 lat sukcesów w każdej dziedzinie ich życia osobistego i zawodowego, a Salonowi24, by z równą skutecznością, jak dotychczas, pozwalał odnosić sukcesy również mnie, mojemu kumplowi Coryllusowi i wszystkim tym, którzy się tu z naszego powodu wciąż kręcą.

I to tyle na dziś. Mam nadzieję, że to wspomnienie zostanie przyjęte przez Czytelników z sympatią, a niewykluczone, że będą wśród nich i tacy, którym ówe incydent wtedy zwyczajnie umknął.


wtorek, 18 października 2016

Czy krzesło Piotra Semki stanowi jego dobro osobiste?

        Jak większość z nas zapewne wie, wczorajszy dzień był o tyle szczególny, że administracja Salonu24, na bezpośrednie żądanie Piotra Semki, dziennikarza i publicysty, usunęła dwa moje kolejne teksty. Co do merytorycznej zawartości samych notek rozwodzić się nie będę, bo przede wszystkim Administracja zakazała mi powracania do tematu w jakiejkolwiek formie, a po drugie, to co w nich jest, tak naprawdę nie ma najmniejszego znaczenia. To co się tu liczy, to fakt, że Piotr Semka, niezadowolony z tego, co ja napisałem, skontaktował się ze swoim znajomym, Igorem Janke i polecił mu ocenzurowanie mojego bloga. Ot tak. Ale to co się liczy może jeszcze bardziej, to to, że tego samego dnia wieczorem, ten sam Piotr Semka wystąpił w TVP Info w programie na temat dzikiej reprywatyzacji w Warszawie i uznał za stosowne, zupełnie obok tematu, wygłosić oświadczenie w sprawie ataku na wolność słowa na Twitterze. Powiem szczerze i nieskromnie, że kiedy rozpoczął się program, prowadzący dziennikarz przedstawił Semkę, a Semka natychmiast powiedział, że zanim zaczniemy, on musi powiedzieć słowo w sprawie cenzury w Internecie, byłem przekonany, że zacznie się tłumaczyć, dlaczego kazał skasować dwa moje teksty. Nic z tego. On o tym, co się stało w Salonie24, nie wspomniał choćby jednym słowem, natomiast zaczął się oburzać na to, że Twitter zawiesił konto internauty, niejakiego Pikusia, i że to jest skandal. Ciekawy z naszego punktu widzenia jest jednak argument, jakiego Semka użył w swojej wypowiedzi. Otóż powiedział on, że on tak naprawdę sprawy nie zna i bierze pod uwagę to, że internauta Pikuś faktycznie coś tam nabroił, natomiast jego niepokoi fakt, że Twitter zawiesza konta z pominięciem jakichkolwiek procedur. Semka rozumie, że polski zarząd Twittera uznał, że internauta Pikuś złamał zasady, ale nie może być tak, że zawiesza się człowiekowi konto całkowicie anonimowo i bez słowa wyjaśnienia. A zatem, Semce chodzi o przejrzystość procedur i o nic więcej.
      Oczywiście, teraz ja powinienem skorzystać z możliwości, jakie przede mną otworzył sam Semka i powiedzieć, że zapewne procedury, jakie obowiązują na Twitterze nie różnią się znacznie od procedur obowiązujących w Salonie24. Tam pewnie również ów Pikuś zalazł za skórę komuś z branży, ten ktoś wykonał telefon do któregoś ze swoich kumpli, no i Pikuś poleciał. Nie będę jednak się trzymał tej linii, bo raz, że to by było zbyt proste, a poza tym histeryczne szukanie alibi dla swojej nikczemności przez Piotra Semkę jest więcej niż nieciekawe. To co nas tu powinno zajmować najbardziej, to pytanie, za co Semka mnie tak nienawidzi, że nie dość, że musi każdy dzień zaczynać od czytania mojego bloga, to jeszcze robi to najwyraźniej wyłącznie po to, by mnie ostatecznie zniszczyć. Otóż na samym początku tej obsesji stoi poniższy tekst, jeszcze sprzed siedmiu lat. Proszę posłuchać:


      Wpadłem niedawno na krótko na pewne bardzo sympatyczne urodziny. Urodziny były o tyle miłe, że obchodzone przez bardzo mi bliskiego kolegę, którego żona niedawno otworzyła pod moim nosem fajną knajpę. Znalazłem się natomiast na tym przyjęciu, w tej nowej knajpie, na krótko, bo ludzi było sporo, ja, poza paroma osobami, nie znałem tam nikogo, a jestem tak skonstruowany, że nie bardzo wypatruję nowych wrażeń i ekstra emocji. Skoro już wspominam o tym przyjęciu, muszę jeszcze dodać, że, choć osobiście jestem wieśniakiem z bardzo marnym i dość przypadkowym wykształceniem, cały krąg moich znajomych, oraz znajomych znajomych, to ludzie, o których w języku angielskim mówi się „professionals”. W każdym zresztą znaczeniu tego słowa. Takie też towarzystwo wypełniało przyjęcie urodzinowe, na które zostałem zaproszony.
       Zanim wypiłem, co było do wypicia, zjadłem, co było do zjedzenia i pogawędziłem z każdym, z kim miałem ochotę pogawędzić, zostałem przedstawiony pewnej eleganckiej pani, która dowiadując się, kim jestem, roześmiała się szczerze i powiedziała, że kompletnie się czuje zaskoczona, bo parę tygodni temu, w tym samym miejscu był „ten…no…ten jakiś minister, czy ktoś. Skrzypek… tak. Sławomir Skrzypek”. I ona myślała, że to ja. Bo jesteśmy podobni.
       Oczywiście porównanie to mi bardzo pochlebia. Choćby z tego względu, że kiedy prezes Skrzypek i ja, byliśmy dużo młodsi i szczuplejsi, i – nie chwaląc się – nawet trochę się kolegowaliśmy, zawsze uważałem, że z niego jest bardzo ładny chłopak. Więc nie jest źle. Ja jednak nie planuję pisać o tym. To co mnie zaciekawiło, to fakt, że pani, która pomyliła mnie ze Skrzypkiem nie bardzo wiedziała, kto to ten Skrzypek jest. Ona go poznała parę tygodni wcześniej i wiedziała z tego tylko tyle, że to „jakiś minister”.
       Skoro już robi się atmosfera, jak z kronik towarzyskich na ostatnich stronach magazynu „Viva”, to opowiem coś jeszcze. Trzeba Wam wiedzieć, że moja żona ma koleżankę. Bardzo bliską koleżankę. W pewnym sensie, koleżankę najbliższą. Od wielu lat jednak spotykają się one bardzo rzadko i jeśli gadają, to czasem przez telefon, najczęściej składając sobie życzenia. Rozluźnienie kontaktów, o którym wspominam, jest spowodowane tym, że koleżanka mojej żony mieszka w Warszawie i jest zajęta wszystkim tym, co się wiąże z byciem ministrem pracy. Otóż na uroczystości otwarcia wspomnianej restauracji, do mojej żony podeszła inna pani, przywitała się i powiedziała, że one się znają, bo chodziły do równoległej klasy i że klasa mojej żony była klasą wyjątkową, bo matematyczną i uchodzącą za wybitną, i takie tam. A później, już tak na marginesie, dodała coś w tym stylu: „Tam z wami chodziła taka jedna, co ją wciąż pokazują w telewizji. Ona jest kimś w rządzie, czy coś”. 
      Zanim ktoś mi zarzuci, że się zadaję z głupkami, muszę złożyć bardzo poważne oświadczenie. Zarówno jedna i druga pani, o których wspomniałem, spełniają najbardziej wyśrubowane warunki, żeby się zakwalifikować do grupy osób bardzo „na topie”. I to w najbardziej pozytywnym znaczeniu tego słowa. I jedna i druga, to są wykształcone, sympatyczne, bardzo dobrze ułożone kobiety. Ani szczególnie przechylone w jedną, czy w drugą niebezpieczną stronę. Pełny standard najbardziej szeroko rozumianej elegancji. Ich problem, jak się okazuje, polega tylko na jednym – one nie uważają za konieczne wiedzieć, kto to jest Sławomir Skrzypek, kim jest Joanna Kluzik-Rostkowska i prawdopodobnie dziesiątki najróżniejszych innych postaci, zamieszkujących naszą scenę pop kultury polityczno-medialnej, o których wielu z nas z kolei nie jest w stanie zapomnieć choćby na jeden dzień. One nie chcą tego wiedzieć i czasem mam szczere wrażenie, że akurat pod tym względem są ode mnie, i od wielu moich znajomych, lepsze.
       Wczoraj, pisząc tu o forsowaniu przez połączone siły czarnej, antykaczystowskiej reakcji, kandydatury Jolanty Kwaśniewskiej, jako przyszłego prezydenta Polski, złośliwie wymieniłem kilkanaście innych nazwisk, głównie pochodzących z najbardziej tandetnej półki kultury pop, żeby pokazać, jak dalece nasze myślenie o rzeczach poważnych zostało skorumpowane przez tę właśnie kulturę. Kiedy myślałem o tym, jaki ładny tytuł wymyślić dla mojego tekstu, zwróciłem się do moich dzieci o przykład najbardziej obciachowego nazwiska z pierwszych stron portalu pudelek.pl. I usłyszałem o najróżniejszych gwiazdach, takich jak jakaś Gosia Andrzejewicz, Piotr Kupicha, Paweł Mroczek, czy w końcu ów ostatecznie przeze mnie wybrany Tomasz Jacyków. I teraz właściwie powinienem się zastanowić, czy obie poznane przez mnie na wspomnianych przyjęciach panie, nie mając pojęcia, kim jest Joanna Kluzik-Rostkowska i Sławomir Skrzypek, wiedzą, kim jest na przykład Jolanta Rutowicz.
       Odpowiedzi na to pytanie jednak nie znam, choćby z tego względu, że ani obie te panie, ani nikt inny, z kim miałem ostatnio do czynienia, wymienionych gwiazd nie wspominał. Choć chciałbym wierzyć, że mogło się tak stać, dlatego że moi znajomi – i znajomi moich znajomych – podobnie jak ja, nie interesują się kulturą aż tak niską, wiem jednak, że może też być inaczej, tyle że oni swych zainteresowań nie wynoszą poza dom. Wiem natomiast bardzo dobrze co innego. To mianowicie, że – poza kilkoma najbardziej szalonymi fanami polityki – większość znajomych mi osób również nie interesuje się tym, co stoi znacznie wyżej zarówno od braci Mroczków, jak i Tańca z gwiazdami. Z tego co zdążyłem zaobserwować, ludzie generalnie nie interesują się niczym poza swoją rodziną, kręgiem swoich znajomych, swoją pracą i ładnym filmem w telewizji od czasu do czasu. A wszystko, co ponadto – mają w nosie. Proszę pamiętać. Ja mówię o ludziach, których znam. Nie o żulach i menelach. O tamtych nie mam bladego pojęcia.
      Refleksje, którymi się dziś na tym blogu dzielę, przyszły mi do głowy po przeczytaniu artykułu Piotra Semki w dzisiejszej Rzeczpospolitej http://www.rp.pl/artykul/323747.html. W swoim tekście – kuriozalnym tak, że mogłyby kandydować do jednej z nagród fundowanych rok w rok przez Mariusza Waltera i jego kumpli – Semka postanowił ni z gruszki ni z pietruszki odgrzebać temat anonimowości na blogach i poszarpać się trochę ze swoją amatorską konkurencją. W sumie nic ciekawego. Zwyczajne pretensje do nas, tu piszących, że nie chcemy Semce powiedzieć, jak mamy na nazwisko. Można by było więc spokojnie Semkę zlekceważyć, uznając, że jego tekst jest wyłącznie smutną manifestacją jego kompleksów, zwłaszcza, że idealnie mu w tej samej Rzepie odpowiedział Igor Janke. Ja jednak czuję bardzo mocną potrzebę powiedzieć o pewnym zdarzeniu, o którym opowiadać wcześniej nie chciałem, choćby z tego powodu, że nie lubię zbyt prostych rozwiązań. Otóż w zeszłym roku wracałem z wakacji z moimi dziećmi i na dworcu kolejowym w Warszawie zobaczyłem nie mniej ni więcej tylko samego redaktora Semkę, który czekał z jakiegoś powodu na ten sam, jadący do Katowic, pociąg. Ponieważ jeszcze tamtego lata – podobnie zresztą, jak moje dzieci – miałem do Semki stosunek zbliżony do nabożności, ucieszyłem się i widząc go, zawołałem coś w stylu: „Dzień dobry, panie redaktorze, miło nam bardzo pana spotkać”. Semka na to, odburknął coś pod nosem, zrobił jeszcze bardziej nadętą minę, niż pokazują to telewizyjne kamery i się powoli i z godnością oddalił.
      Otóż, jak już wspomniałem, nie ma właściwie powodu, żeby zwracać uwagę na dzisiejszy artykuł Semki w „Rzeczpospolitej”. Poza jednym. Tylko jednym. Chodzi o to, że uważam za pożyteczne poinformowanie Piotra Semki, że on się bardzo grubo myli, co do ogólnej sytuacji na rynku. To, czy świat pozna moje nazwisko, czy poznał już nazwisko Igora Janke, czy może zawsze będzie skazany na informację, że ja jestem jakimś Toyahem, a Semka w rzeczywistości nie nazywa się Semka, tylko – powiedzmy – Maciej Bombala, nie ma dla tego świata żadnego znaczenia. Jeśli ktoś powinien się troszczyć o to, kto kogo zna, kto o kim cokolwiek wie, a czego nie wie i dlaczego, to najwyżej Andrzej Łapicki, jego młoda żona i wszyscy ci, którzy zrozumieli pełną, merytoryczną zawartość niniejszego zdania. Z punktu widzenia opinii publicznej – i wcale nie tylko tej najbardziej niedoinformowanej – ale nawet szalenie starannie wykształconej i tworzącej to spektrum, do którego zwracam się ja (z czystej fantazji) i Piotr Semka (z zawodu) i Prawo i Sprawiedliwość i Platforma Obywatelska, nie ma żadnej różnicy między ważnym dziennikarzem z Rzepy, a kompletnie nieważnym blogerem z Katowic. Jeśli codzienny świat będzie podejmował jakieś istotne dla siebie decyzje, to wyłącznie w oparciu o zdrowy rozsądek, zwykłe emocje i najbardziej podstawowe interesy. A ja wierzę, że to będą decyzje dobre.
      Codzienny świat bowiem jest kompletnie obojętny, jeśli idzie o zasługi i brak zasług ludzi, o których nawet nie słyszał. I jedyne co może zrobić, to wybuchnąć śmiechem na informację, że jeden z nich uważa się za kogoś bardzo szczególnego i jeszcze tę swoją wiarę próbuje demonstrować choćby na brudnym i śmierdzącym dworcu kolejowym w Warszawie.

      Napisałem tamten tekst i jak się okazało, on nie dość, że do Semki dotarł, to jeszcze tak go zdenerwował, że ten skontaktował się z naszym wspólnym znajomym i poprosił go, by mi wytłumaczył, że on wtedy na tym Centralnym musiał być zamyślony, albo może źle się czuł, ale z całą pewnością nie chodziło o to, że on ma o sobie jakieś szczególnie wysokie mniemanie. I oto tak się zdarzyło, że wkrótce potem spotkałem Semkę przy jakiejś okazji, podszedłem do niego, przedstawiłem się i powiedziałem mu, że w ogóle nie ma problemu, ja go rozumiem, i takie tam. I proszę sobie wyobrazić, że w tym momencie, Semka, nie wstając z krzesła, powiedział do mnie ni mniej ni więcej, jak tylko: „Proszę mi zostawić swoją wizytówkę”.
       A zatem, jeśli dziś ktoś się zastanawia, o co w tym wszystkim chodzi, to myślę, że sprawę odpowiednio rozjaśniłem. Wczoraj na Twitterze pewien komentator napisał do mnie, że świat schodzi na psy. Odpowiedziałem mu, że świat akurat radzi sobie nie najgorzej. Problem w tym, że zawodzą ludzie.



poniedziałek, 17 października 2016

Szanownemu Panu Redaktorowi Piotrowi Semce z przeprosinami i życzeniami zdrowia

        Ponieważ kolejny tekst, w którym przepraszałem Piotra Semkę za insynuację, że on promował portal silesion.pl za darmo, administracja Salonu24 również usunęła, zakazując mi jednocześnie poruszania tego tematu, przedstawiam go tu, gdzie nowy wspaniały świat cenzury jeszcze nie dotarł.

      Rocznicowego tekstu z okazji dziesiątego jubileuszu Salonu24 nie planowałem pisać ani dziś, ani w ogóle, z tego prostego względu, że nie bardzo wiedziałem, o czym miałbym pisać, poza tym, że faktycznie, gdyby nie Salon24, być może nie byłbym dziś tym, kim jestem, a więc stosunkowo popularnym blogerem, oraz przede wszystkim utrzymującym się z ich sprzedaży autorem książek. No ale to jest, jak widzimy, zaledwie jedno zdanie, a poza tym – nie oszukujmy się – to, że udało mi się dotrzeć aż tutaj, w żadnej mierze nie jest zasługą ani Igora Janke, ani Bogny Janke, ani kolejnych administratorów. Powiedzmy to sobie uczciwie: nawet wtedy, gdy na samym początku tej drogi zgłosiłem się do konkursu Onetu na blog roku i zdobyłem tam, w pewnym sensie również dla Salonu, pierwszą nagrodę w kategorii „polityka”, Igor Janke zareagował na to jedynie zdawkowymi gratulacjami, a administratorzy niemal natychmiast zaczęli moje teksty lekceważyć. Czemu tak? Nie wiem i przyznam szczerze, mało mnie to obchodzi.
        Mógłbym też napisać, że już po tym wydarzeniu, zaczęło dochodzić do sytuacji, kiedy moje notki były przez Administrację usuwane, czego najbardziej drastycznym przykładem był najpierw wpis o manipulacji z szalikiem Lecha Kaczyńskiego, a potem moje refleksje na temat Alicji Tysiąc i jej cudem ocalałej córeczki. Pierwszy z nich w związku z groźbami ze strony Agory, drugi na żądanie środowisk proaborcyjnych. To jednak wciąż są tylko maksymalnie dwa zdania. Za mało jak na notkę na blogu. W dodatku uroczystą.
       A zatem, jak mówię, tego wpisu miało nie być i by go oczywiście nie było, gdyby nie dzisiejsze zdarzenie, w sposób jednoznaczny symboliczne, a mianowicie usunięcie przez państwa Janke mojego dzisiejszego tekstu na temat nowego portalu Kamila Durczoka, silesian.pl, oraz zaangażowania się Piotra Semki w jego promocję. Jak informuje mnie w nadesłanym mailu Administracja, tekst został usunięty na żądanie Piotra Semki, który oświadczył, że zawarta w notce sugestia, jakoby on za udzielenie wywiadu Durczokowi wziął pieniądze, narusza jego dobra osobiste. Z tego co przekazała mi Administracja, Piotr Semka zgodził się na wywiad dla Kamila Durczoka za darmo, a w związku z tym ja, jako ktoś kto na Semke ma oko od dobrych paru lat, z prawdziwą satysfakcją oświadczam, że bardzo mnie ten fakt cieszy, a Semkę za swoje naiwne i głupie podejrzenia z całego serca przepraszam. To że Semka rozmawiał z Durczokiem za darmo, jest dla mnie najprzyjemniejszym zdarzeniem dzisiejszego poniedziałku. Przyznaję, że ja sam, gdyby jakimś cudem Durczok mnie poprosił o wywiad, zażądałbym od niego co najmniej pięć patoli, a gdyby się zaczął targować, powiedziałbym mu, żeby się walił. I powiem coś jeszcze: jeśli w tym momencie naruszyłem swoje dobra osobiste, czuję z tego powodu wyłącznie frajdę.
      Na sam już koniec tego tekstu, państwu Janke życzę kolejnych 10 lat sukcesów w każdej dziedzinie ich życia osobistego i zawodowego, a Salonowi24, by z równą skutecznością, jak dotychczas, pozwalał odnosić sukcesy również mnie, mojemu kumplowi Coryllusowi i wszystkim tym, którzy się tu z naszego powodu wciąż kręcą.


Przypominam, że najbardziej bojkotowana książka mijającego roku, zawierająca listy, jakie do mnie przez trzy lata pisała śp. Zyta Gilowska, jest do nabycia w księgarni na stronie www.coryllus.pl

Kamil Durczok is watching you

Dzisiejsza notka będzie wyjątkowo krótka, nastawiona przede wszystkim na to, że sprawę za mnie załatwią komentatorzy. Czy plan się powiedzie, oczywiście odgadnąć nie potrafię, z drugiej strony jednak nie mam pomysłu na dłuższy wpis. A ponieważ uważam, że sprawa nie jest w żaden sposób błaha, proszę o uwagę.
Otóż szedłem sobie wczoraj z moim synem przez miasto i nagle, na jednym z największych budynków w mieście, tak zwanym „Separatorze”, w którym kiedyś mieściły się biura regionalnej „Solidarności”, a dziś nie wiem, co się w nim dzieje i do czego on służy, poza tym, że od czasu do czasu wywieszane są na nim ogromne reklamy, i tak wiszą całymi tygodniami, pojawił się portret byłego dziennikarza telewizji TVN24, Kamila Durczoka, plus adres: silesion.pl.
Mam nadzieję, że czytelnicy tego bloga przynajmniej czują, skąd ten dzisiejszy tekst. Idę sobie mianowicie przez jesienne i zadeszczone miasto i nagle widzę, jak niczym ilustracja do orwellowskiego „Roku 1984”, wyrasta nade mną Kamil Durczok, były dziennikarz telewizji TVN24. I ten adres: silesion.pl.
Nie planowałem ani przez moment oczywiście korzystać z owej czarnej wskazówki, natomiast również wczoraj znalazłem na Twitterze, czy na Facebooku – nie pamiętam już – informację, że oto świeżo założonemu portalowi Kamila Durczoka silesion.pl udzielił wywiadu nie kto inny jak sam Piotr Semka.
A ja rozumiem, że to się odbyło tak. Czy to sam Durczok, czy może bardziej jego asystent, zadzwonił do Semki i zapytał: „Panie Piotrze, czy zechciałby pan udzielić krótkiego wywiadu dla nowego portalu internetowego Kamila Durczoka ‘silesion.pl’?”, na co Semka oczywiście wyszedł z pytaniem kluczowym: „Za ile to by było?”. Na to padła odpowiedź: „Tu nie musi się pan martwić, finansowanie mamy mocne”. No a dalej już wszystko poszło z górki. A ja już wiem, że kiedy oni wieszali ten ogromny baner, by red. Durczok na nas patrzył jak ów Big Brother, mieli wszystko dokładnie zaplanowane i wyliczone.
I nie mam nic więcej do powiedzenia. Wklejam odpowiednie zdjęcie, no i już tylko proszę o komentarze, jak zawsze zapraszając do księgarni na stronie www.coryllus.pl, gdzie można kupować moje książki.




niedziela, 28 grudnia 2014

O grubych panach i głupich paniach, czyli gender w odwrocie

Gdyby ktoś mi jeszcze godzinę temu powiedział, że ja kiedykolwiek jeszcze w życiu napisze choć słowo na temat Piotra Semki, albo stoczę się tak nisko, że zacznę pisać o kobiecie nazwiskiem Lena Kolarska-Bobińska, wzruszyłbym ramionami i powiedziałbym, żeby mi ten ktoś dał święty spokój. Tymczasem oto właśnie trafiłem na informację, że owa Kolarska-Bobińska w swoim komentarzu na Twitterze wyszydziła owego Piotra Semkę z powodu jego tuszy, i ja natychmiast pomyślałem sobie, że litości nie będzie.
Powiem szczerze, że nie wiedziałem, od czego mam zacząć ten akapit – czy od Bobińskiej, czy Twittera, ale nich będzie Twitter; prawdziwe mięso zostawimy sobie na koniec. Oto mamy ten Twitter i wydaje się, że on stał się ostatnio częścią naszej kultury w tym sensie, w jakim częścią kultury stały się owe tysiąc telewizyjnych kanałów, galerie handlowe, nauka języka angielskiego z Donaldem Tuskiem, zabójstwo pod Białą Podlaską, czy ewentualnie nowa piosenka Dawida Podsiadło. Mamy ów Twitter i nagle widzimy, że to tam, na Twitterze toczy się prawdziwe życie, i jeśli komukolwiek z nas przyjdzie do głowy, by się zainteresować tym, co w trawie piszczy, nie powinniśmy ani kupować nowego telewizora, ani męczyć się z pilotem i przełączać kanały kupionego w zeszłym roku, ale wejść do Internetu i tam poszukać informacji, kto gdzie i co napisał na Twitterze. A tam – i daję słowo, że mam co do tego coraz większą pewność – znajdziemy ich wszystkich, tyle że już nie odpowiednio ufryzowanych przed telewizyjną kamerą, czy mikrofonem wynajętego dziennikarza, ale dokładnie takich, jakimi oni są w rzeczywistości, z całym swoim bagażem, naprzeciwko tego laptopa.
Są trzy tego typu miejsca w Internecie, gdzie ludzie potrzebują powiedzieć, co im leży na sercu. Pierwsze z nich, mi akurat najbliższe, to blogi. Drugie, to Facebook, z którego korzystają dziś niemal wszyscy ludzie zamieszkującą naszą planetę, no i wreszcie ów Twitter, który, jak przypuszczam, przeznaczony jest dla polityków, dziennikarzy, artystów, literatów, no i ogólnie rzecz ujmując, celebrytów. To tam oni wszyscy, kiedy wrócą już do domu z pracy, nienagabywani przez nikogo, mogą wreszcie być sobą i tylko sobą. W jaki zatem sposób oni pokazują, że są ludźmi? Zwyczajnie. Tu możliwości jest wiele, a wśród nich nawet uwagi na temat kształtu ostatniej kupy, jaką zrobił ich pies, lub spalonej jajecznicy. Chodzi tylko o to, by wrócić z pracy do domu, zamknąć drzwi na klucz, włączyć komputer i powiedzieć coś, całkowicie niezobowiązującego.
Oto, jak się dowiaduję, na owym Twitterze jak najbardziej, Minister Nauki i Szkolnictwa Wyższego w rządzie Ewy Kopacz Lena Kolarska Bobińska napisała komentarz, w którym ogłosiła rok 2015 rokiem odchudzania Piotra Semki. Wyjaśnię może tym, którzy żyją pełnią życia i sprawami nieważnymi się nie zajmują, że Piotr Semka to powszechnie szanowany prawicowy dziennikarz, który poza tym, że od czasu do czasu opublikuje gdzieś jakiś tekst, rzuca się publicznie w oczy tym, że jest bardzo gruby. Wprawdzie nie tak gruby, jak Ryszard Kalisz, Wojciech Mann, czy Anna Komorowska, ale, owszem, gruby. Gruby bardzo. I oto, jak już napisałem wyżej, na Twitterze zaprezentowała się owa Bobińska i wyszydziła Piotra Semkę z powodu jego tuszy. Dziś większość komentatorów albo zastanawia się czemu z tej Bobińskiej jest taka wieśniara, albo – i to może częściej – wzywa premier Kopacz do wyciągnięcia konsekwencji wobec swojej minister. Ja natomiast, od pierwszej chwili, kiedy usłyszałem o tym, co się stało, zastanawiam się tylko nad jednym: co Bobińska ma do Semki i jak bardzo to coś musi być potężne, że ona nie mogła się powstrzymać, by po wejściu na tego nieszczęsnego Twittera wyszydzić go z powodu jego tuszy. Ja nie wiem, jak to jest być ministrem, zwłaszcza w rządzie kogoś takiego jak Ewa Kopacz, jednak mogę się tego próbować domyślać. To musi być coś, co sprawia, że każdego dnia, kiedy człowiek wraca wieczorem do domu, jedyne o czym marzy, to jest nałożyć sobie poduszkę na głowę i zasnąć, najlepiej na zawsze. A już być Ministrem Nauki i Szkolnictwa Wyższego – to musi być wyzwanie nie lada. Tymczasem ona włazi na tego swojego i zaczyna rechotać, że Semka jest opasły.
Napiszę to jeszcze raz. Lena Kolarska-Bobińska, Minister Nauki i Szkolnictwa Wyższego, z nominacji Donalda Tuska i zatwierdzenia Ewy Kopacz. Ktoś powie, że to brzmi dumnie i bardzo poważnie. Kto inny z kolei przyjdzie i powie, że wręcz przeciwnie – tu mamy do czynienia z kpiną i kupą śmiechu. A ja się obawiam, że tu nie mamy do czynienia ani z jednym ani z drugim, ale jeszcze z czymś, co się wymyka wszelkim diagnozom. Otóż mamy ten Twitter, a on przyciąga najgorszy element, a najgorszy element, jak wiemy, zawsze się wymykał racjonalizacji. A zatem i tu niegdy się nie dowiemy, co Bobińska ma do Semki. Natomiast warto by się było naprawdę zastanowić, po co jest ów Twitter. Po co? W jaki sposób? W imię jakich interesów? Ale to jest już temat na osobną notkę.

Jak zawsze zachęcam wszystkich tych, którzy lubią tu przychodzić do kupowania moich książek. Do nabycia na stronie www.coryllus.pl.

piątek, 21 czerwca 2013

O honorze w opakowaniu zastępczym

Ponieważ do niespodziewanych, pojawiających się wręcz z dnia na dzień, akcji medialnych mam stosunek bardzo podejrzany, nie za bardzo widzę potrzebę komentowania filmu, jaki Niemcy nakręcili na temat swojej nie tak dawnej przeszłości, a przy okazji, polskiej, w wytyczanym przez nią zakresie, za nią współodpowiedzialności. Powiem coś jeszcze. Ponieważ mianowicie mam bardzo wyczulony nos na wszelkie prowokacje, z którejkolwiek strony by one nie nadchodziły, ani nie przyszło mi do głowy, by zwracać uwagę na jakiekolwiek komentarze dotyczące tematu, a już tym bardziej oglądania samego filmu. Tyle wszystkiego, że to tu to tam dotarły do mnie strzępki jakichś rozmów, z których się dowiedziałem, że film jest naprawdę bardzo dobry, no i że niestety stanowi bardzo oczywisty fragment stałej antypolskiej propagandy w wydaniu niemieckim.
No i trafiłem na coś jeszcze, czego akurat bez komentarza już pozostawić nie mogłem. Otóż jeden z moich ulubionych dziennikarzy Piotr Semka zaproponował, byśmy my, w reakcji na niemiecką propagandową agresję, wyeksportowali do Niemiec, a pewnie i jeszcze dalej, nasz „Czas Honoru”… Ooops!
Gdyby ktoś nie wiedział, „Czas Honoru” to jest polski telewizyjny serial, który, podobnie zresztą jak niemal każda kolejna krajowa filmowa produkcja, jeszcze zanim powstał, został ogłoszony wydarzeniem, i który natychmiast jedynie potwierdził kompletny upadek naszej kinematografii. Przyznaję, że miałem okazję obejrzeć jeden odcinek tego filmu, i byłem autentycznie wstrząśnięty. Tam nie było jednej sceny, którą można by było znieść bez oburzenia. To było coś tak upiornego, że nie pomogło nawet to, kiedy nagle zauważyłem, że autorzy filmu w roli najbardziej czarnego charakteru postanowili obsadzić podobno dziennikarza – ostatnio nawet obdarowanego specjalnym wyróżnieniem przez prezydenta Komorowskiego – niejakiego Kozyrę.
I nagle okazuje się, że oto pojawia się propozycja – składana jak najbardziej poważnie – byśmy ruszali na wojnę ze szwabską zarazą, uzbrojeni w film „Czas Honoru”. Każdy z nas, kto ma jako taki kontakt z polską kinematografią, z tym całym gównem, poczynając od kolejnej komedii o dupczeniu, a kończąc na dramatach o spauperyzowanych nauczycielach i skorumpowanych policjantach, w tym momencie prawdopodobnie zaledwie wzruszy ramionami, i być może wykrzywi usta w ironicznym uśmiechu. Moim zdaniem jednak sprawa jest jak najbardziej poważna. Powiedziałbym wręcz, że poważna w sposób szczególny. Oto Niemcy produkują film – jak głosi dość powszechna opinia, naprawdę bardzo dobry – którego jedynym zamierzeniem jest pokazać, z jednej strony, że taka wojna to naprawdę psychologicznie ciężkie wyzwanie, a z drugiej, że ci Polacy to jednak była banda skurwysynów, a my na to albo unosimy się oburzeniem i piszemy listy protestacyjne, albo – a to akurat w przypadku zachowań nieco bardziej rozumnych – proponujemy zaatakować tą samą bronią. W naszym wypadku, polską kinematografią.
Przepraszam bardzo, ale to jest coś tak upiornego, że, z jednej strony, aż mi odbiera mowę, a z drugiej, czucie w palcach. Niemcy kręcą film, który już dziś podobno jest sprzedany do Stanów – a skoro do Stanów, to, jak wiemy, pewnie wszędzie – gdzie Polacy są pokazani w kontekście II Wojny Światowej, jako banda zdziczałej hołoty, a my na to mówimy: „Pokażmy im ‘Czas Honoru’ z Kozyrą, jako złym esesmanem, to Szwabom pójdzie w pięty, a świat się opamięta”.
Nieco wyżej napisałem, że w całej tej akcji obrony naszego honoru przed kłamstwem i pomówieniem, musi chodzić o coś na tyle brudnego, że ja osobiście wolę się od tego trzymać jak najdalej. Ktoś się być może zainteresuje tym, cóż to może być takiego, czym źli ludzie chcą nam zrobić wodę z mózgu, proszę więc pozwolić mi na parę jeszcze słów refleksji.
Rzecz bowiem w tym, że, z punktu widzenia tak zwanego mainstreamu, Polska, zarówno jako coś cudownie realnego, jak też i zaledwie pewien symbol, to coś, czym sobie nie należy w ogóle zaprzątać głowy, o ile akurat nie chodzi o to, by się spodobać tak zwanym „dużym graczom”. Oczywiście, na tak zwanej „arenie”. Ile razy pojawiają się nieśmiałe apele o to, by się może zacząć wreszcie szanować, bo dzisiejszy świat jest tak skonstruowany, że tak naprawdę poza tym szacunkiem nie ma nic, słyszymy, że mamy się zamknąć, bo nie ma nic gorszego, jak brak świadomości miejsca, które nam przysługuje.
I w tej oto sytuacji Piotr Semka proponuje, byśmy wyeksportowali do Niemiec nasz film „Czas Honoru”. Osobiście nie wierzę, żeby, z jednej strony, ktokolwiek zadał sobie trud, żeby to coś wystawić w jakiejkolwiek ofercie, a tym bardziej, żeby ktoś za to chciał zapłacić choćby uprzejmym skinieniem głowy, jednak przede wszystkim obawiam się, że po obejrzeniu pierwszych dwóch minut tego czegoś, każdy, nawet najbardziej przyjaźnie nastawiony do Polski mieszkaniec Kolonii, czy Frankfurtu, pierwsze, co pomyśli, to albo żeby wyjść na miasto i napić się piwa, albo odrobić jakieś zaległości. No ale dobrodusznie załóżmy, że owa ciekawość świata przeważy, i ktoś się autentycznie zaprze. Co więc ten ktoś zobaczy? Stan umysłu pana reżysera, pana scenarzysty, pana producenta, i wreszcie pana aktora, a więc coś, gdzie dla Polski, jako Polski, miejsca zwyczajnie nie ma. Gdzie Polska, jeśli nagle z jakiegoś niezbadanego powodu się pojawia, to wyłącznie, jako podłe, zakłamane alibi. Na okoliczność jakichś przelotnych zawirowań w tak zwanym przekazie. Dlaczego tak? Ależ to jest wszystko bardzo proste, i ja akurat ostatnio na ten przekręt zwracam uwagę. Będą nas próbowali wziąć na miłość do Ojczyzny. Dziękuję bardzo, ale przy tym stanie rzeczy, proszę mnie w to nie mieszać.

Serdecznie proszę o finansowe wspieranie tego bloga. Każdy gest pozwala nam się zblizyć do końca tego okropnego czasu. Dziękuję.


środa, 16 lutego 2011

Redaktor Ziemkiewicz, kapitan Sawa - czyli wieczna reaktywacja

Od pewnego czasu nie wkładam, tu starych tekstów, Niemniej wczoraj stało się coś, co każe mi na moment chociaż odnowić ten stary zwyczaj. Otóż we wstępie do mojej poprzedniej notki zaczepiłem tak zwane dziennikarstwo prawicowe, i w odpowiedzi na to ktoś mnie zganił, że jednak powinienem potencjalnych sojuszników oszczędzać, a z kolei ktoś inny poprosił, bym przypomniał, co ja takiego kiedyś pisałem o Ziemkiewiczu. Zajrzałem więc do starych tekstów i trafiłem na wpis, który moim – jak najbardziej skromnym oczywiście – zdaniem, jest przede wszystkim bardzo zabawny, a przy okazji może się świetnie nadawać na uzupełnienie i odpowiednie wyjaśnienie tego, co było wczoraj. A zatem tekst sprzed ponad już dwóch lat, odrobinę tylko zmodyfikowany.

Wszystko wskazuje na to, że, po raz pierwszy chyba, od czasu jak zacząłem prowadzić bloga, nie nadążam. Autentycznie nie nadążam. Ktoś powie, że się zdarza. Jednak ja mam ciekawiej, bo nie umiem nadążyć za Rafałem A. Ziemkiewiczem. Pisałem o Owsiaku, a tu już w kolejce stoi pan Rafał Ziemkiewicz. Szybciutko coś na jego temat napisałem, a on już czeka na mnie z nowym tekstem. Zabieram się do tego dzisiejszego tekstu, a wiem już na 100%, że Ziemkiewicz pisze dwa kolejne teksty. Co najgorsze, oba na swoim ostatnio mocno eksploatowanym poziomie.
Gdyby ktoś mi jednak chciał powiedzieć, żebym się odpieprzył od Ziemkiewicza i znalazł sobie inną obsesje, to przede wszystkim chciałem się pochwalić, że jeszcze wczoraj, kiedy zapoznałem się z jego wybitną refleksją na temat WOŚP, pomyślałem, że słowem się na ten temat nie odezwę, bo nie warto. A dzisiaj rano, w moim dworcowym kiosku kupiłem sobie Rzepę, otwieram ją zziębniętymi rękoma – a tu Semka. Piotr Semka. I też ciekawie. Więc co mam robić? Udawać, że oni mnie nie obchodzą? I zacząć wyłącznie polemizować z Tomaszem Wołkiem i Piotrem Najsztubem? Aż tak nie upadłem. Więc dziś będzie o nich obu. O moich dwóch – a mówię to bez żadnej ironii – ulubionych dziennikarzach. Wciąż moich dwóch ulubionych dziennikarzach.
Leżą przede mną te dwa artykuły, a właściwie króciutkie komentarze wybitnych polskich dziennikarzy, Rafała A. Ziemkiewicza i Piotra Semki, oba na tematy bieżące i bardzo ważne:
http://www.rp.pl/artykul/83298,246748_Rafal_Ziemkiewicz__Mieszane_uczucia.html, oraz
http://www.rp.pl/artykul/9157,247383_Piotr_Semka__Esbecka_metoda_domina_.html, a
a ja się zastanawiam, jak można skomentować coś tak, można by sądzić ważnego, a w gruncie rzeczy tak okropnie małego. Kiedy wczoraj czytałem notkę Ziemkiewicza zatytułowaną ‘Mieszane uczucia’, najpierw złapałem się za głowę, później się troszeczkę pośmiałem, a na końcu – jak już wspomniałem – machnąłem ręką. Gdyby Rzepa jeszcze wczoraj trafiła na esbecką współpracę arcybiskupa Sawy, a Piotr Semka jeszcze wczoraj napisał swój komentarz, to ja oczywiście tą ręką bym nie machał, tylko wziął się za obu właśnie wczoraj jeszcze. I o Ziemkiewiczu napisał coś takiego:
Ja sobie wyobrażam, że atmosfera redakcyjna Rzeczpospolitej jest następująca. Siedzi sobie Rafał Ziemkiewicz przy biurku i pisze tekst o tym, że Palikot to cham, ale Gęsicka niepotrzebnie go sprowokowała. I w ten sposób Kaczyński kopie sobie grób. I w tym momencie dzwoni do niego Paweł Lisicki i mówi tak:
„Słuchaj no, Rafale, czy mógłbyś napisać coś na temat Orkiestry? Na teraz.”
„Jakiej Orkiestry?”
„No wiesz, owsiakowej…”
„A niby po co?”
„No, żeby tam, wiesz… no… coś powiedzieć. Komentarz jakiś…”
„A co ja mam o tym cyrku pisać?”
„No, takie tam, że niby potrzebne i w ogóle…”
„A mogę napisać, że niepotrzebne?”
„Lepiej nie.”
„A czemu ja? Semka nie może?”
„Powiedział że nie będzie pisał. A poza tym dla niego mam na jutro coś innego.”
„To poproś Wildsteina.”
„Nie wygłupiaj się.”
„Teraz jestem zajęty. Piszę o Palikocie. I o Kaczorze.”
„Ale to tylko chwila, proszę.”
„Czemu znowu ja? Ja nie lubię Orkiestry. To jest ruina.”
„No proszę…”
Ziemkiewicz, zły jak nie wiadomo co, siada do klawiatury i myśli nad tytułem. Myśli, myśli, myśli. Pustka. W końcu stuka: „M i e s z a n e u c z u c i a”. Siedzi i patrzy dalej w literki - Microsoft Word. Za chwilę zaczyna stukać dalej. „Właściwie od zawsze mam mieszane uczucia wobec Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy”. Teraz już idzie łatwiej: „Z jednej strony…”, no i to co trzeba pisać. Że ładnie, efektywnie, że chore dzieci, że sprzęt. A później, oczywiście: „Z drugiej strony…”. I stop. Siedzi Rafał Ziemkiewicz, patrzy w to co napisał dotychczas, zły jak cholera, a tu red. Lisicki znów dzwoni i pyta: „No i jak tam? Masz już?” „Nie”, odpowiada ponuro Ziemkiewicz i stuka: „Nie podoba mi się uczynienie charytatywnej zbiórki propagandowym show na wzór peerelowskiego ‘Banku miast’.” I dzwoni do Lisickiego. Lisicki się zgłasza i pyta „Gotowy?” „Chciałem tylko spytać, czy tak może być?” I czyta Lisickiemu, co napisał. Lisicki marszy nos, drapie się po głowie i mówi: „No, dobra. Tylko już więcej się nie czepiaj. Napisz coś tak bardziej… wiesz… no, żeby tam nie za bardzo… wiesz.”
Ziemkiewicz znów zaczyna się wpatrywać w ekran swojego laptopa. Pustka. Pustka. Pustka. Wreszcie zaczyna stukać: „Telewizje wpychają sobie ramówki, żądne reklamy firmy […] Najgorsze zaś jest…”. Stop. Jeszcze raz: „Najgorsze zaś wydaje mi się traktowanie WOŚP przez rzesze Polaków…”. Stop. Wróć. „…przez rzesze prostych Polaków jako swojego rodzaju alibi dla własnej bierności.”
I znów dzwoni Lisicki. Ziemkiewicz mu czyta, a Lisicki słucha, słucha, słucha… i robi się jakiś smutny: „No dobra. Może tylko nie trzeba było tych Polaków tak rugać. W końcu, dają te pieniądze, lubią pomóc. A tu wychodzi, ze ty masz do niech pretensje.”
Ziemkiewicz podnosi się znad biurka, i ponurym wzrokiem rzuca do Lisickiego: „Odpieprz się.”
Wszyscy smutni wychodzą. Kurtyna opada.
Tak bym napisał wczoraj, gdyby mi się chciało i gdybym miał jeszcze dodatkowy powód, żeby się znów brać za moich ulubionych dziennikarzy. No i dzisiaj kupuję z samego rana Rzepę i od razu na pierwszej stronie widzę tekst: „Cerkiew w rękach SB”. Trochę się zdziwiłem, bo dotychczas wiedziałem, że Cerkiew jest w rękach KGB, ale w końcu czemu nie. Jeśli w rękach KGB, to trudno się spodziewać, żeby nie w rękach SB przy okazji. Więc okazuje się, że „spośród dziewięciu biskupów prawosławnych, SB jako tajnych współpracowników zarejestrowała aż pięciu [a arcybiskup Sawa był] jednym z najbardziej gorliwych, noszący pseudonim Jurek”.
Jak mówię, mnie ta informacja o tyle zaskakuje, ze ja sądziłem, że jeśli prawosławny pop, albo biskup, albo prawosławny organista, ewentualnie prawosławna sprzątaczka w lokalnej cerkwi współpracują ze służbami specjalnymi, to raczej bezpośrednio z centralą, a nie z naszą polską, rodzimą i bliską. Przez pewne rodzinne związki, na temat Cerkwi wiem pewnie więcej, niż przeciętny czytelnik mojego bloga. Wiem na przykład, jak dojechać do Jabłecznej, z której arcybiskup Sawa kapował na swoich braci w wierze. Wiem też, że do Jabłecznej oczywiście furmanką można było jeździć, ale – jak się nie było Sawą – to autobusem nawet szybciej. Więc Sawa może kiwać innych, ale nie mnie.
Ale wiem coś jeszcze. To mianowicie, że w tym klasztorze w Jabłecznej jest oczywiście bardzo ładnie, ale – pomijając okolice – atmosfera tam zawsze była, jak na Komendzie Miejskiej Milicji Obywatelskiej w Sosnowcu, czyli obca, zimna i pełna podejrzliwości. Ja tam do dziś boję się wchodzić, bo mam nieustanne obawy, że mnie albo wyrzucą na pysk, albo każą płacić. Wiem też – i to jest pewnie najważniejsze – że ze wszystkich prawosławnych osób, jakie w życiu spotkałem (z wyjątkiem jednej) – wszyscy równo uwielbiali komunę i nienawidzili Solidarności. Podejrzewam, że podczas tych pierwszych powszechnych wyborów prezydenckich w Polsce, w roku 1990, wszystkie nędzne głosy, jakie otrzymał Cimoszewicz, pochodziły albo od komuchów, albo od tzw. społeczności prawosławnej.
I dziś otwieram Rzeczpospolitą i czytam, jak Piotr Semka ubolewa nad tym, że Cerkiew Prawosławna w Polsce była taka biedna, samotna i zdana tylko na swoje siły. I że jak to by było źle, gdyby „wspólnota polskich prawosławnych odebrała nasz tekst jako atak na prawosławie”.
Przez cały okres PRL-u, polscy prawosławni – podobnie zresztą jak polscy protestanci, polscy żydzi i polscy muzułmanie – w swojej dużej większości, mieli niepodległą Polskę głęboko w nosie, a ich duchowni, jeśli się nią interesowali, to tylko pod kątem tego, co z tego będą mieli. Kiedy już ta Polska przyszła, to uczepili się tego Cimoszewicza, jak ostatniej deski ratunku i nagle dziś chcą, żebym ja się dziwił, że oni współpracowali. A kiedy już się podziwię, to żebym im zaczął współczuć, a potem ewentualnie przeprosił. Mowy nie ma.
Na razie, wokół prawosławnych postanowił się zakręcić Piotr Semka. I podejrzewam, że zrobił to z takim samych serdecznym zaangażowaniem, jak Ziemkiewicz w sprawie Owsiaka. Już pierwsze zdanie jego tekstu wskazuje na to, że proces pisania komentarza, u obu panów wyglądał podobnie. Zadzwonił Lisicki do Semki, kazał mu pisać, Semka siedział, siedział, siedział, aż w końcu wydusił z siebie to pierwsze – absolutnie genialne pod każdym względem – zdanie: "’Rzeczpospolita’ nie ucieka od tematu inwigilacji Kościołów przez komunistyczne służby specjalne”. Mój Boże! Oto kwestia wystukana przez jednego z najwybitniejszych polskich dziennikarzy. A dalej niemal identycznie. I wcale nie jest tak, że zdanie „To nietrafny zarzut”, jest tu akurat stylistycznie najbardziej krępujące.
Mam zatem propozycję dla naczelnego Rzeczpospolitej. Czy do specjalnych zadań nie mógłby Pan kierować dziennikarzy o mniejszym kalibrze, niż Semka i Ziemkiewicz. Przecież tego typu robotę może wykonywać byle kto. Zatrudnijcie tak dorywczo paru blogerów. Oni z pewnością potrafią pisać tak jak Ziemkiewicz i Semka wczoraj i dziś. Tymczasem obaj panowie będą mogli się zająć poważnymi sprawami. A jest ich trochę. Zwłaszcza że reżimowe dziennikarstwo ostatnio się tak rozbestwiło, że naprawdę wypadałoby mu trochę postukać w czoła.
Jeśli ktoś myśli, że ja się próbuję wkręcić do tej roboty, to od razu zapewniam, że nie. Choćbyście mnie tam zrobili królem, to takich tekstów jak wyżej wskazane nie firmowałbym. Nawe gdybyście mi mieli płacić za moje teksty codziennie i gotówką, a w ramach bonusu dokładali flaszkę whisky. Ale, jak mówię, w Sieci znajdziecie na pewno znajdzie się paru chętnych. Wystarczy tylko, żeby im jasno powiedzieć o co chodzi, i przypomnieć, żeby na zakończenie komentarza nie pisali: „Pozdrawiam”.

wtorek, 23 czerwca 2009

Who is who, czyli świat według...

Wpadłem niedawno na krótko na pewne bardzo sympatyczne urodziny. Urodziny były o tyle miłe, że obchodzone przez bardzo mi bliskiego kolegę, którego żona niedawno otworzyła pod moim nosem fajną knajpę. Znalazłem się natomiast na tym przyjęciu, w tej nowej knajpie, na krótko, bo ludzi było sporo, ja, poza paroma osobami, nie znałem tam nikogo, a jestem tak skonstruowany, że nie bardzo wypatruję nowych wrażeń i ekstra emocji. Skoro już wspominam o tym przyjęciu, muszę jeszcze dodać, że, choć osobiście jestem wieśniakiem z bardzo marnym i dość przypadkowym wykształceniem, cały krąg moich znajomych, oraz znajomych znajomych, to ludzie, o których w języku angielskim mówi się professionals.W każdym zresztą znaczeniu tego słowa. Takie też towarzystwo wypełniało przyjęcie urodzinowe, na które zostałem zaproszony.
Zanim wypiłem, co było do wypicia, zjadłem, co było do zjedzenia i pogawędziłem z każdym, z kim miałem ochotę pogawędzić, zostałem przedstawiony pewnej eleganckiej pani, która dowiadując się, kim jestem, roześmiała się szczerze i powiedziała, że kompletnie się czuje zaskoczona, bo parę tygodni temu, w tym samym miejscu był „ten…no…ten jakiś minister, czy ktoś. Skrzypek… tak. Sławomir Skrzypek”. I ona myślała, że to ja. Bo jesteśmy podobni.
Oczywiście porównanie to mi bardzo pochlebia. Choćby z tego względu, że kiedy prezes Skrzypek i ja, byliśmy dużo młodsi i szczuplejsi, i – nie chwaląc się – nawet trochę się kolegowaliśmy, zawsze uważałem, że z niego jest bardzo ładny chłopak. Więc nie jest źle. Ja jednak nie planuję pisać o tym. To co mnie zaciekawiło, to fakt, że pani, która pomyliła mnie ze Skrzypkiem nie bardzo wiedziała, kto to ten Skrzypek jest. Ona go poznała parę tygodni wcześniej i wiedziała z tego tylko tyle, że to „jakiś minister”.
Skoro już robi się atmosfera, jak z kronik towarzyskich na ostatnich stronach magazynu Viva, to opowiem coś jeszcze. Trzeba Wam wiedzieć, że Toyahowama koleżankę. Bardzo bliską koleżankę. W pewnym sensie, koleżankę najbliższą. Od wielu lat jednak spotykają się one bardzo rzadko i jeśli gadają, to czasem przez telefon, najczęściej składając sobie życzenia. Rozluźnienie kontaktów, o którym wspominam, jest spowodowane tym, że koleżanka mojej żony mieszka w Warszawie i jest zajęta wszystkim tym, co się wiąże z byciem kimś kto się nazywa Joanna Kluzik-Rostkowska. Otóż na uroczystości otwarcia wspomnianej restauracji, do Toyahowej podeszła inna pani, przywitała się i powiedziała, że one się znają, bo chodziły do równoległej klasy i że klasa mojej żony była klasą wyjątkową, bo matematyczną i uchodzącą za wybitną, i takie tam. A później, już tak na marginesie, dodała coś w tym stylu: „Tam z wami chodziła taka jedna, co ją wciąż pokazują w telewizji. Ona jest kimś w rządzie, czy coś”. Chodziło o Kluzik.
Zanim ktoś mi zarzuci, że się zadaję z głupkami, muszę złożyć bardzo poważne oświadczenie. Zarówno jedna i druga pani, o których wspomniałem, spełniają najbardziej wyśrubowane warunki, żeby się zakwalifikować do grupy osób bardzo ‘na topie’. I to w najbardziej pozytywnym znaczeniu tego słowa. I jedna i druga, to są wykształcone, sympatyczne, bardzo dobrze ułożone kobiety. Ani szczególnie przechylone w jedną, czy w drugą niebezpieczną stronę. Pełny standard najbardziej szeroko rozumianej elegancji. Ich problem, jak się okazuje, polega tylko na jednym – one nie uważają za konieczne wiedzieć, kto to jest Sławomir Skrzypek, kim jest Joanna Kluzik-Rostkowska i prawdopodobnie dziesiątki najróżniejszych innych postaci, zamieszkujących naszą scenę pop kultury polityczno-medialnej, o których wielu z nas z kolei nie jest w stanie zapomnieć choćby na jeden dzień. One nie chcą tego wiedzieć i czasem mam szczere wrażenie, że akurat pod tym względem są ode mnie, i od wielu moich znajomych, lepsze.
Wczoraj, pisząc tu o forsowaniu przez połączone siły czarnej, antykaczystowskiej reakcji, kandydatury Jolanty Kwaśniewskiej, jako przyszłego prezydenta Polski, złośliwie wymieniłem kilkanaście innych nazwisk, głównie pochodzących z najbardziej tandetnej półki kultury pop, żeby pokazać, jak dalece nasze myślenie o rzeczach poważnych zostało skorumpowane przez tę własnie kulturę. Kiedy myślałem o tym, jaki ładny tytuł wymysleć dla mojego tekstu, zwróciłem się do moich dzieci o przykład najbardziej ‘obciachowego’ nazwiska z pierwszych stron portalu pudelek.pl. I usłyszałem o najróżniejszych gwiazdach, takich jak jakaś Gosia Andrzejewicz, Piotr Kupicha, Paweł Mroczek, czy w końcu ten ostatecznie przeze mnie wybrany Tomasz Jacyków. I teraz właściwie powinienem się zastanowić, czy obie poznane przez mnie na wspomnianych przyjęciach panie, nie mając pojęcia, kim jest Joanna Kluzik-Rostkowska i Sławomir Skrzypek, wiedzą, kim jest na przykład Jolanta Rutowicz.
Odpowiedzi na to pytanie jednak nie znam, choćby z tego względu, że ani obie te panie, ani nikt inny, w kim miałem ostatnio do czynienia, wymienionych gwiazd nie wspominał. Choć chciałbym wierzyć, że mogło się tak stać, dlatego że moi znajomi – i znajomi moich znajomych – podobnie jak ja, nie interesują się kulturą aż tak niską, wiem jednak, że może też być inaczej, tyle że oni swych zainteresowań nie wynoszą poza dom. Wiem natomiast bardzo dobrze co innego. To mianowicie, że – poza kilkoma najbardziej szalonymi fanami polityki – większość znajomych mi osób również nie interesuje się tym, co stoi znacznie wyżej zarówno od braci Mroczków, jak i Tańca z gwiazdami. Z tego co zdążyłem zaobserwować, ludzie generalnie nie interesują się niczym poza swoją rodziną, kręgiem swoich znajomych, swoją pracą i ładnym filmem w telewizji od czasu do czasu. A wszystko, co ponadto – mają w nosie. Proszę pamiętać. Ja mówię o ludziach, których znam. Nie o żulach i menelach. O tamtych nie mam bladego pojęcia.
Refleksje, którymi się dziś na tym blogu dzielę, przyszły mi do głowy po przeczytaniu artykułu Piotra Semki w dzisiejszej Rzeczpospolitej http://www.rp.pl/artykul/323747.html. W swoim tekście – kuriozalnym tak, że mogłyby kandydować do jednej z nagród fundowanych rok w rok przez Mariusza Waltera i jego kumpli – Semka postanowił ni z gruszki ni z pietruszki odgrzebać temat anonimowości na blogach i poszarpać się trochę ze swoją amatorską konkurencją. W sumie nic ciekawego. Zwyczajne pretensje do nas, tu piszących, że nie chcemy Semce powiedzieć, jak mamy na nazwisko. Można by było więc spokojnie Semkę zlekceważyć, uznając, że jego tekst jest wyłącznie smutną manifestacją jego kompleksów, zwłaszcza, że idealnie mu w tej samej Rzepie odpowiedział Igor Janke. Ja jednak czuję bardzo mocną potrzebę powiedzieć o jednej rzeczy. Otóż w zeszłym roku wracałem z wakacji z moimi dziećmi i na dworcu kolejowym w Warszawie zobaczyłem nie mniej ni więcej tylko samego redaktora Semkę, który czekał z jakiegoś powodu na ten sam, jadący do Katowic, pociąg. Ponieważ jeszcze tamtego lata – podobnie zresztą, jak moje dzieci – miałem do Semki stosunek zbliżony do nabożności, ucieszyłem się i widząc go, zawołałem coś w stylu: „Dzień dobry, panie redaktorze, miło mi bardzo pana spotkać”. Semka na to, odburknął coś pod nosem, zrobił jeszcze bardziej nadętą minę, niż pokazują to telewizyjne kamery i się powoli i z godnością oddalił.
Otóż, jak już wspomniałem, nie ma właściwie powodu, żeby zwracać uwagę na dzisiejszy artykuł Semki w Rzeczpospolitej. Poza jednym. Tylko jednym. Chodzi o to, że uważam za pożyteczne poinformowanie Piotra Semki, że on się bardzo grubo myli, co do ogólnej sytuacji na rynku. To, czy świat pozna moje nazwisko, czy poznał już nazwisko Igora Janke, czy może zawsze będzie skazany na informację, że ja jestem jakimś Toyah, a Semka w rzeczywistości nie nazywa się Semka, tylko – powiedzmy – Maciej Bombala, nie ma dla tego świata żadnego znaczenia. Jeśli ktoś powinien się troszczyć o to, kto kogo zna, kto o kim cokolwiek wie, a czego nie wie i dlaczego, to najwyżej Andrzej Łapicki, jego młoda żona i wszyscy ci, którzy zrozumieli pełną, merytoryczną zawartość niniejszego zdania. Z punktu widzenia opinii publicznej – i wcale nie tylko tej najbardziej niedoinformowanej – ale nawet szalenie starannie wykształconej i tworzącej to spektrum, do którego zwracam się ja (z czystej fantazji) i Piotr Semka (z zawodu) i Prawo i Sprawiedliwość i Platforma Obywatelska, nie ma żadnej różnicy między ważnym dziennikarzem z Rzepy, a kompletnie nieważnym blogerem z Katowic. Jeśli codzienny świat będzie podejmował jakieś istotne dla siebie decyzje, to wyłącznie w oparciu o zdrowy rozsądek, zwykłe emocje i najbardziej podstawowe interesy. A ja wierzę, że to będą decyzje dobre.
Codzienny świat bowiem jest kompletnie obojętny, jeśli idzie o zasługi i brak zasług ludzi, o których nawet nie słyszał. I jedyne co może zrobić, to wybuchnąć śmiechem na informację, że jeden z nich uważa się za kogoś bardzo szczególnego i jeszcze tę swoją wiarę próbuje demonstrować choćby na brudnym i śmierdzącym dworcu kolejowym w Warszawie.

sobota, 9 maja 2009

O inteligencji typu pop i o - jakże by inaczej - grillowaniu

O Lechu Wałęsie pisałem tu wielokrotnie. Głównie pogardliwie i – jeśli ktoś tak woli – z zimną nienawiścią. Czemu ja w ogóle widzę sens, żeby się nim zajmować? Sprawa jest dosyć prosta. Poza Lechem Wałęsą, nie ma na polskiej scenie politycznej postaci tak prostackiej, a jednocześnie tworzącej takie zamieszanie na tej właśnie scenie, tak beznadziejnie płaskiej i nieciekawej, a w tym samym czasie tak skutecznie destablizizującej wszystko co się tylko zdestabilizować da. Mam oczywiście swoje własne przemyślenia, na temat tego, jak to się dzieje, że właśnie Lech Wałęsa odnosi tak niebywały sukces i tak nieprawdopodobnie nieadekwatny do swoich intelektualnych i czysto ludzkich możliwości, ale wiem też, że sprawa jest na tyle skomplikowana, że jeśli już piszę o Wałęsie, to bardzo ogólnie i właściwie tylko w związku jakimiś doraźnym zdarzeniami. Wiem, że Wałęsa to temat, który zasługuje na grube opracowanie, zarówno psychologiczne, socjologiczne, czy politologiczne, czy nawet filozoficzne, ale nie mam wątpliwości, że wszystko co by miało wykraczać poza codzienność zdarzeń, wymagałoby pracy tak bardzo starannej i tak wielu badań, że oczywiście, tym kto ostatecznie zbada Wałęsę, nie mógłbym być na pewno ja. Jak się dziś okazuje, oto, ni stąd ni z owąd, cały fenomen Lecha Wałęsy jako osoby wpływowej, postanowił omówić Piotr Semka w artykule w Rzepie http://www.rp.pl/artykul/9133,302088_Semka__Walesa__zbiorowej_troski_.html Ale o tym za chwilę.
W cytowanym tu już kiedyś przeze mnie wywiadzie Boba Greene’a z Richardem Nixonem, Nixon mówi tak o telewizji:
Powiedziałbym, że z wszystkich cywilizacyjnych zagrożeń współczesnej Ameryki, najbardziej mnie przeraża potęga telewizji. Kiedy przeglądam sondaże, które dowodzą, że przeciętny Amerykanin spędza cztery godziny przed telewizorem, jestem autentycznie załamany.
Obawiam się, że młode pokolenie będzie gorzej wykształcone, jeśli będzie tak mało czytało. Bycie odpowiedzialnym w dzisiejszym świecie nie może być oparte na nieustannym gapieniu się w ekran telewizora i wchłanianiem tych wszystkich obrazków i autorytatywnych komentarzy i tego wszystkiego.
Pamiętam jeszcze z czasów prezydenckich konferencji prasowych, jak to wszyscy oczekują od ciebie, że odpowiesz na dwadzieścia pięć pytań w pół godziny. A więc zadają ci pytanie: Co zamierza pan zrobić w sprawie Iranu? I na to masz półtorej minuty.
Mowy nie ma. A mimo to, tak to właśnie wygląda. A więc ludzie otrzymują powierzchowną odpowiedź. A później ma pan tych komentatorów, którzy, jeśli dostana pół minuty w wieczornych wiadomościach, to już mogą się cieszyć. Jak można omówić problem inflacji, nowy program walki z narkotykami? Jak można omówić inteligentnie cokolwiek w półtorej minuty? A mimo to, ci biedni politycy muszą robić to codziennie, byle się znaleźć w wieczornych wiadomościach.”
Bob Greene spotykał się z Nixonem w początku lat 80-tych. To już trzydzieści lat temu. Wiele się zmieniło, nawet Polska przez ten czas dobiła do cywilizowanego świata i nawet już u nas, istnieją specjalne szkolenia dla dziennikarzy telewizyjnych, o których Nixon – w nieco innym miejsc – mówi, że przez nie „wszystko staje się nudne jak Orzeszkowa”. Mówi tak: „Na tych wszystkich uniwersytetach, na tych kursach mówienia, każą ci wciąż słuchać swojego głosu. I koniec jest taki, że w telewizji, wszyscy – i kobiety i mężczyźni – mają dokładnie tę samą melodię, tę sama kadencję […] To wszystko byłoby o wiele bardziej interesujące, gdyby mówili normalnie.
A więc i my dobijamy do świata. Ale, niestety, już nie tylko jeśli idzie o telewizję. Gdyby Nixon żył dzisiaj, byłby z pewnością bardzo zdziwiony, widząc, jak już nie tylko obraz, ale i papierowe słowo, zaczyna mieć tę sama, „nudną jak Orzeszkowa” kadencję. I to już nie tylko w gazetach, ale i w książkach.
Niedawno pisałem o tym, jak to coś może wyglądać w literaturze, na przykładzie Polactwa Rafała Ziemkiewicza.Już po napisaniu tego tekstu, spotkały mnie ciężkie zarzuty ze strony osób ceniących Ziemkiewicza bardzo, że jestem wobec niego niesprawiedliwy. Oczywiście, jak się można było spodziewać od początku, sam padłem ofiarą tego, o czym piszę dzisiaj. Mój tekst nie dość, że nie był recenzją książki Ziemkiewicza, to nawet nie był tej książce poświęcony. Ale mimo to, że ani nie był recenzją, ani nie był na temat, to jednak coś tam o tym nieszczęsnym Polactwie napisałem i siłą rzeczy, jedyne co z tego zostało, to goły zarzut, że Ziemkiewicz jest dokładnie tak samo pusty, jak cały pop. Stało się zupełnie to samo, co sugerował Nixon: „Jak można omówić inteligentnie cokolwiek w półtorej minuty?” Ja można opisać polskość w ramach jednej popularnej ksiązki i jak można skrytykować tę książkę w jednym tekscie na blogu? Dziś nadal jednak nie mam zamiaru recenzować książki Ziemkiewicza, ale bardzo chciałbym coś dodać, co – mam nadzieję – uściśli całą kwestię. Mój problem z Ziemkiewiczem polega na tym, że on, jako publicysta, działa na jednej płaszczyźnie. Wymyśla jedną tezę, zazwyczaj bardzo nośną, i żeby dowieść jej prawdziwości, pisze na ten temat, albo cały wielki artykuł, albo – jeszcze gorzej – całą książkę. Ponieważ wszystko zostaje już zwykle załatwione na pierwszych stronach, albo w pierwszych zdaniach, a cała reszta jest już wyłącznie pisaniem, co ślina na język przyniesie, byleby tylko nie za bardzo odchodzić od tematu i nie obniżyć za bardzo poziomu kontrowersji.
Ja – jak mówię – nie planuję recenzować książek, nawet tak ważnych – by nie rzec, kultowych – jak Polactwo. Chce wyłącznie zwrócić uwagę na metodę, jaką się posługuje Ziemkiewicz, na jednym tylko przykładzie. Chcąc dowieść, ze ‘polactwo’ to również bezmyślna biurokracja, pisze Ziemkiewicz tak:
Nie znam na przykład kraju, który by miał w przeliczeniu na głowę mieszkańca liczniejsze władze. W polskim parlamencie zasiada 560 posłów i senatorów. Dokładnie tyle samo, co w USA. Tylko że USA liczą sobie około ćwierć miliarda mieszkańców”.I dalej, w charakterystycznie błyskotliwy dla siebie sposób, ze słynną ziemkiewiczowską swadą, udowadnia, że to jest właśnie jeden z elementów tak zwanego polactwa. I wymienia nazwiska, przytacza anegdoty, wręcz śpiewa piosenki na temat tego, jacy to ci Polacy są beznadziejni. Zadałem sobie trud, żeby sprawdzić, jak – jeśli idzie o kwestię polactwa– wygląda sytuacja w kilku europejskich krajach. Otóż Polska ma jednego parlamentarzystę na 68 tys. mieszkańców; Francja – jednego na 65 tys. mieszkańców; Hiszpania – jednego na 62 tys. mieszkańców; Portugalia – jednego na 43 tys. mieszkańców; Włochy – jednego na 63 tys. mieszkańców; Holandia – jednego na 44 tys. mieszkańców; Czechy – jednego na 35 tys mieszkańców….
Więc jeszcze raz. Ziemkiewicz pisze o polskim polactwie, kpiąc, szydząc, załamując ręce, wróżąc ostateczny upadek tego narodu i wieczną niewolę, podając jako jeden z argumentów, rozbuchaną biurokrację, a to na przykładzie nadmiernego składu osobowego parlamentu. I pisze tak, że pozwolę sobie powtórzyć: „Nie znam na przykład kraju, który by miał w przeliczeniu na głowę mieszkańca liczniejsze władze”. Ktoś mnie pewnie poprosi, żebym analizował dalej. Dalej grzebał po ziemkiewiczowskich stroniczkach, i wykazywał mu niechlujstwo i lenistwo. Nie. Ja już mógłbym dalej nie czytać w ogóle Ziemkiewicza, bo ja już swoje wiem. To jest właśnie ktoś taki. On wymyśla tezę, a później już tylko pisze, pisze, pisze… Jak będzie, tak będzie. Byle by wykonać plan. A plan – przyznaję – jest imponujący. A jak się czyta! Ileż tam żartów i anegdot i celnych spostrzeżeń! Przepraszam, ale ja już nie muszę.
I to jest własnie dokładnie to, o czym mówił przed laty Nixon, tyle że 30 lat później. Rynek spostrzegł, że jest jeszcze grupa osób, która nadal lubi sobie poczytać. A więc stworzył dla nich ofertę specjalną. Oni mogą czytać, ale to co dostaną, dostaną w tzw. pigułce. Nie dlatego że brakuje czasu, ale dlatego że brakuje miejsca. A pigułka będzie albo taka, albo inna – zależnie od wymagań czytelnika. Dla zwykłego, niewymagającego czytelnika tabloidów, powstanie tekst na 120 słów, złożony z 10 prostych zdań i ten tekst przekaże odpowiednio ułożoną pod względem ‘ciekawości’ informację. Dla czytelników bardziej inteligentnych, będzie gruba książka i ta książka również dostarczy odpowiednich wrażeń. Efekt jednak będzie taki, że i ten artykuł i ta książka będzie niosła dokładnie tę samą informację, czy naukę, czy rozrywkę, tyle że odbiorcą będzie ktoś kto lubi czytać, albo ktoś kto lubi czytać mniej. Dla reszty będzie telewizja.
Wczoraj w Rzepie, Piotr Semka dostarczył pigułkę tym wszystkim, którzy potrzebują się dowiedzieć, jak to jest z tym Lechem Wałęsą. I robi dokładnie to samo, co pan z telewizji, i to samo, co Rafał Ziemkiewicz, tyle że w formie gazetowego artykułu na – ja wiem? – 2 tys. słów. Jest oczywiście teza: Wałęsa to przebiegły lis i twardy gracz, na którego nie ma mądrych. Pisze Semka w leadzie swojego artykułu: „Historyczny lider „Solidarności" lubi występować w roli pomnika. Jednak co rusz ucieka z cokołu, aby związanemu z nim akurat środowisku wykręcić jakiś numer”. I teraz jest tak. Czy Semka wyjaśnia, jak to jest z tym „lubieniem”? Na ile Wałęsa lubi, a na ile musi? Co to znaczy „co rusz’? Ile razy uciekł, a ile razy go zmuszono? Ile razy uciekł, bo tak sobie wymyślił, a ile razy go zrzucono, albo się przestraszył? Ile razy on ten numer „wyciął”, a ile razy to jemu ten numer „wycięto”? Czy Semka odpowiada na pytanie podstawowe: Na ile Wałęsa jest samodzielny i wolny? Ani to, ani tamto, ani żadne inne pytanie nie jest przez Semkę potraktowane poważnie. On przedstawia nam maksymalnie skróconą i strywializowaną historię Lecha Wałęsy, dbając oczywiście cały czas, żeby ta narracja była odpowiednio zajmująca. A wszystko po to, żeby przekazać nam jedną, jedyną wiadomość – Wałęsa to sprytna bestia. I sprytna i bestia w sensie podstawowym.
Niezwykle charakterystyczny dla procederu, o którym tu dziś piszę, jest cały ustęp tekstu Semki, zatytułowany Psucie lidera "Solidarności" . Proszę sobie przeczytać. Semka w tekście o długości i przenikliwości przeciętnego wypracowania maturalnego, postanawia jednocześnie przedstawić całą historię współczesnej Polski i na tym tle – osobę Lecha Wałęsy. I w tej sytuacji, pozostaje nam tylko już czytać takie puste i płaskie diagnozy jak te:
Trudno zliczyć środowiska polityczne, które psuły Wałęsę, tolerując jego złe cechy i broniąc go, aby tylko dopiec adwersarzom” „Wyrywanie sobie Wałęsy z rąk zaczęło się z chwilą powstania NSZZ "Solidarność" w 1980 r.” "Lechu" szybko zerwał ze swoimi patronami sprzed Sierpnia i zagrał o samodzielne przywództwo” „Na dodatek na lidera "Solidarności" starał się wpływać prymas Józef Glemp, by ograniczyć wpływy środowiska lewicy laickiej w związku” „Dlatego w stanie wojennym, gdy najważniejsze stały się kontakty na Zachodzie – ważniejsze od robotniczych mas – postawił na środowisko Adama Michnika” „W okresie od rozpoczęcia rozmów Okrągłego Stołu do powstania rządu Tadeusza Mazowieckiego akceptował strategiczną rolę Bronisława Geremka i Adama Michnika jako faktycznych architektów polityki strony opozycyjnej” „W tym czasie kultu Wałęsy pilnowali jego najważniejsi doradcy” „Nasz bohater zrobił wtedy kolejny zwrot i zaczął planować, kto przygotuje mu kampanię prezydencką. Rozejrzał się, kto jest wrogiem jego wrogów i zainteresował się braćmi Kaczyńskimi
Przecież dla każdego, kto jest zainteresowany polityką choćby trochę wyżej od przeciętnej, tekst Semki wyłącznie irytuje swoją trywialnością. Tam każdy możliwy problem jest zaczepiony wyłącznie z samego wierzchu i każda odpowiedź, jakiej Semka udziela, powoduje pięć kolejnych pytań, na postawienie których już oczywiście nie ma ani czasu ani miejsca. Ale inaczej być nie może. To z czym mamy do czynienia, to nowa szkoła publicystyki, która jest taka a nie inna, bo takie a nie inne są czasy, i takie a nie inne są wymagania. To jest dokładnie ta sama sytuacja, o której trzydzieści lat temu wspominał Richard Nixon, zatroskany o to, że telewizja opanowała zbiorową świadomość na szkodę słowa pisanego.
Pamiętam, jak jeszcze za starej komuny, od czasu do czasu miałem okazję czytać Time Magazine, albo Newsweek. Zawsze bardzo liczyłem na to, że może uda się znaleźć coś na temat Polski i polskiej walki. Oczywiście, wszystko co czytałem było – w porównaniu z tym, czym nas karmiono w kraju - takie odważne i takie bezkompromisowe. Tyle że po pewnym czasie, ta właśnie powierzchowność, wymuszona brakiem miejsca i czasu i przede wszystkim potrzebą dostosowania się do możliwości przeciętnego czytelnika, już tylko irytowała. I to właśnie wtedy, zawsze wolałem sięgnąć choćby do ocenzurowanych tekstów Kisiela, które, choć znacznie krótsze, bardziej politycznie i obyczajowo ‘poprzycinane’, były jednocześnie bez porównania bardziej intelektualnie intensywne, a przez to zwyczajnie pouczające.
Ktoś mi powie, że nie mam prawa się mądrzyć, bo sam mogę bardzo łatwo zostać oskarżony o mierność i brak przenikliwości. Proszę bardzo. Przyjmuję wszelkie zarzuty. Pragnę jednak jeszcze raz zwrócić uwagę, ze ja najczęściej zajmuję się sprawami bardzo codziennymi, a jeśli wchodzę w politykę, to również – najczęściej – staram się nie snuć refleksji na tematy, które wymagają większej pracy i intelektualnej i szperania po źródłach, niż jest to potrzebne, żeby zapełnić parę stron papieru. A poza tym, nawet jeśli na tym bardzo zamkniętym poletku, ktoś znajdzie u mnie ślady niestaranności, lub jakichś większych błędów i niedomówień, to proszę mi je pokazać. Choćby w takim zakresie, jak ja to wykazałem Ziemkiewiczowi w kwestii rzekomego ‘polactwa’ polskiego parlamentu. I powiem nieskromnie, że się tu czuję bardzo bezpiecznie.
Ja, na przykład, być może (kto wie?) swój następny tekst poświęcę temu, że grillowanie – wbrew temu co mówią ludzie grillujący co tydzień – to nie jest bardzo powszechna sprawa. Że nawet jeśli urządzenie do grillowania, kosztuje jedyne 20 złotych, a może i nawet mniej, to całe miliony ludzi w Polsce już nie stać na to, żeby sobie kupić ten kawałek karczku i go zjeść nie z głodu, ale tak dla zabawy. No i sprawa podstawowa. Ja, na przykład, mimo że mnie stać i na grilownicę i na kawałek mięsa ekstra, nie rozstawię grilownicy w kuchni, ani nawet w łazience, tylko po to, żeby dołączyć do czegoś, co Donald Tusk – który z pewnością, jak sobie chce pogrilowac, to może wyjść do ogrodu – uznaje za przeciętne. I jak już będę pisał ten tekst, to zwrócę uwagę na to, jak elity w Polsce fatalnie się znalazły poza głównym nurtem zycia. I jeśli będę chciał to wszystko podać w tym swoim typowym tempie, który ktoś z moich czytelników kiedyś nazwał ‘czasem’, to zejdzie mi jakieś 3 do 4 stron. I tam będzie wszystko co trzeba. Ale ja się zajmuję drobnymi sprawami. Takimi maleńkimi sprawami, którym jakże daleko nie tylko do ‘polactwa’, ale nawet do Lecha Wałęsy.

wtorek, 13 stycznia 2009

Dzień po, czyli Kapitan Sawa na tropie

Wszystko wskazuje na to, że, po raz pierwszy chyba, od czasu jak zacząłem dla pisać dla Salonu, nie nadążam. Autentycznie nie nadążam. Ktoś powie, że się zdarza. Jednak ja mam ciekawiej, bo ja nie umiem nadążyć za Rafałem A. Ziemkiewiczem. Pisałem o Owsiaku, a tu już w kolejce stoi pan Rafał Ziemkiewicz. Szybciutko coś na jego temat napisałem, a on już czeka na mnie z nowym tekstem. Zabieram się do tego dzisiejszego tekstu, a wiem już na 100%, że Ziemkiewicz pisze dwa kolejne teksty. Co najgorsze, oba na swoim ostatnio mocno eksploatowanym poziomie.
Gdyby ktoś mi jednak chciał powiedzieć, żebym się odpieprzył od Ziemkiewicza i znalazł sobie inną obsesje, to przede wszystkim chciałem się pochwalić, że jeszcze wczoraj, kiedy zapoznałem się z jego wybitną refleksją na temat WOŚP, pomyślałem, że słowem się na ten temat nie odezwę, bo nie warto. A dzisiaj rano, w moim dworcowym kiosku kupiłem sobie Rzepę, otwieram ją zziębniętymi rękoma – a tu Semka. Piotr Semka. I też ciekawie. Więc co mam robić? Udawać, że oni mnie nie obchodzą? I zacząć wyłącznie polemizować z Tomaszem Wołkiem i Piotrem Najsztubem? Aż tak nie upadłem.
Więc dziś będzie o nich obu. O moich dwóch – a mówię to bez żadnej ironii – ulubionych dziennikarzach. Wciąż moich dwóch ulubionych dziennikarzach.
Leżą przede mną te dwa artykuły, a właściwie króciutkie komentarze wybitnych polskich dziennikarzy, Rafała A. Ziemkiewicza i Piotra Semki, oba na tematy bieżące i bardzo ważne
http://www.rp.pl/artykul/83298,246748_Rafal_Ziemkiewicz__Mieszane_uczucia.html
http://www.rp.pl/artykul/9157,247383_Piotr_Semka__Esbecka_metoda_domina_.html
a ja się zastanawiam, jak można skomentować coś tak, można by sądzić waznego, a w gruncie rzeczy tak okropnie małego.
Kiedy wczoraj czytałem notkę Ziemkiewicza zatytułowaną Mieszane uczucia, najpierw złapałem się za głowę, później się troszeczkę pośmiałem, a na końcu – jak już wspomniałem – machnąłem ręką. Gdyby Rzepa jeszcze wczoraj trafiła na esbecką współpracę arcybiskupa Sawy, a Piotr Semka jeszcze wczoraj napisał swój komentarz, to ja oczywiście tą ręką bym nie machnął, tylko wziął się za obu własnie wczoraj jeszcze. I o Ziemkiewiczu napisał coś takiego.
Ja sobie wyobrażam, że atmosfera w redakcji Rzeczpospolitej jest następująca. Siedzi sobie Rafał Ziemkiewicz przy biurku i pisze tekst o tym, że Palikot to cham, ale Gęsicka niepotrzebnie go sprowokowała. I w ten sposób Kaczyński kopie sobie grób. Podchodzi do niego Paweł Lisicki i mówi tak: „Słuchaj no, Rafale, czy mógłbyś napisać coś na temat Orkiestry? Na teraz.”
„Jakiej Orkiestry?”
„No wiesz, owsiakowej…”
„A niby po co?”
„No, żeby tam, wiesz… no… coś powiedzieć. Komentarz jakiś…”
„A co ja mam o tym cyrku pisać?”
„No, takie tam, że niby potrzebne i w ogóle…”
„A mogę napisać, że niepotrzebne?”
„Lepiej nie.”
„ A czemu ja? Semka nie może?”
„Powiedział że nie będzie pisał. A poza tym dla niego mam na jutro coś innego.”
„To poproś Wildsteina.”
„Nie wygłupiaj się.”
„Teraz jestem zajęty. Piszę o Palikocie. I o Kaczorze.”
„Ale to tylko chwila, proszę.”
„Czemu znowu ja? Ja nie lubię Orkiestry. To jest ruina.”
„No proszę…”
Ziemkiewicz, zły jak nie wiadomo co, siada do klawiatury i myśli nad tytułem. Myśli, myśli, myśli. Pustka. W końcu stuka: „M i e s z a n e u c z u c i a”. Siedzi i patrzy dalej w literki - Microsoft Word. Za chwilę zaczyna stukać dalej. „Właściwie od zawsze mam mieszane uczucia wobec Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy”. Teraz już idzie łatwiej: „Z jednej strony…”, no i to co trzeba pisać. Że ładnie, efektywnie, że chore dzieci, że sprzęt. A później, oczywiście: „Z drugiej strony…”. I stop. Siedzi Rafał Ziemkiewicz, patrzy w to co napisał dotychczas, zły jak cholera, a tu red. Lisicki zagląda i pyta: „No i jak tam? Masz już?” „Nie”, odpowiada ponuro Ziemkiewicz i stuka: „Nie podoba mi się uczynienie charytatywnej zbiórki propagandowym show na wzór peerelowskiego ‘Banku miast’.” I woła: „Paweł!!!” Przybiega Lisicki i pyta: „Gotowy?” „Chciałem tylko spytać, czy tak może być?” Lisicki czyta, marszy nos, drapie się po głowie i mówi: „No, dobra. Tylko już więcej się nie czepiaj. Napisz coś tak bardziej… wiesz… no, żeby tam nie za bardzo… wiesz.”
Ziemkiewicz znów zaczyna się wpatrywać w ekran swojego laptopa. Pustka. Pustka. Pustka. Wreszcie zaczyna stukać: „Telewizje wpychają sobie ramówki, żądne reklamy firmy […] Najgorsze zaś jest…” Stop. Jeszcze raz: „Najgorsze zaś wydaje mi się traktowanie WOŚP przez rzesze Polaków…” Stop. Wróć. „…przez rzesze prostych Polaków jako swojego rodzaju alibi dla własnej bierności.”
Znów przychodzi Naczelny. Czyta. Czyta. Czyta. Jakiś smutny: „No dobra. Może tylko nie trzeba było tych Polaków tak rugać. W końcu, dają te pieniądze, lubią pomóc. A tu wychodzi, ze ty masz do niech pretensje.”
Ziemkiewicz podnosi się znad biurka, i ponurym wzrokiem rzuca do Lisickiego: „Odpieprz się.”
Wszyscy smutni wychodzą. Kurtyna opada.
Tak bym napisał wczoraj, gdyby mi się chciało i gdybym miał jeszcze dodatkowy powód, żeby się znów brać za moich ulubionych dziennikarzy. No i dzisiaj kupuję z samego rana Rzepę i od razu na pierwszej stronie widzę tekst: „Cerkiew w rękach SB”. Trochę się zdziwiłem, bo dotychczas wiedziałem, że Cerkiew jest w rękach KGB, ale w końcu czemu nie. Jeśli w rękach KGB, to trudno się spodziewać, żeby nie w rękach SB przy okazji. Więc okazuje się, że „spośród dziewięciu biskupów prawosławnych, SB jako tajnych współpracowników zarejestrowała aż pięciu [a arcybiskup Sawa był] jednym z najbardziej gorliwych, noszący pseudonim Jurek”.
Jak mówię, mnie ta informacja o tyle zaskakuje, ze ja sądziłem, że jeśli prawosławny pop, albo biskup, albo prawosławny organista, ewentualnie prawosławna sprzątaczka w lokalnej cerkwi współpracują ze służbami specjalnymi, to raczej bezpośrednio w centrali, a nie z nasza polską, rodzimą i bliską. Przez pewne rodzinne związki, na temat Cerkwi wiem pewnie więcej, niż przeciętny uczestnik Salonu24. Wiem na przykład, jak dojechać do Jabłecznej, z której arcybiskup Sawa kapował na swoich braci w wierze. Wiem też, że do Jabłecznej oczywiście furmanką można było jeździć, ale – jak się nie było Sawą – to autobusem nawet szybciej. Więc Sawa moze kiwać innych, ale nie mnie.
Ale wiem coś jeszcze. To mianowicie, że w tym klasztorze w Jabłecznej jest oczywiście bardzo ładnie, ale – pomijając okolice – atmosfera tam zawsze była, jak na Komendzie Miejskiej Milicji Obywatelskiej w Sosnowcu, czyli obca, zimna i pełna podejrzliwości. Ja tam do dziś boję się wchodzić, bo mam nieustanne obawy, że mnie albo wyrzucą na pysk, albo każą płacić. Wiem też – i to jest pewnie najważniejsze – że ze wszystkich prawosławnych osób, jakie w życiu spotkałem (z wyjątkiem jednej) – wszyscy równo uwielbiali komunę i nienawidzili Solidarności. Podejrzewam, że podczas tych pierwszych powszechnych wyborów prezydenckich w Polsce, w roku 1990, wszystkie nędzne głosy, jakie otrzymał Cimoszewicz, pochodziły albo od komuchów, albo od tzw. społeczności prawosławnej.
I dziś otwieram Rzeczpospolitą i czytam, jak Piotr Semka ubolewa nad tym, że Cerkiew Prawosławna w Polsce była taka biedna, samotna i zdana tylko na swoje siły. I że jak to by było źle, gdyby „wspólnota polskich prawosławnych odebrała nasz tekst jako atak na prawosławie”. Przez cały okres PRL-u, polscy prawosławni, w swojej ogromnej większości, mieli niepodległą Polskę głęboko w nosie, a ich duchowni, jeśli się nią interesowali, to tylko pod kątem tego, co z tego będą mieli. Kiedy już ta Polska przyszła, to uczepili się tego Cimoszewicza, jak ostatniej deski ratunku i nagle dziś chcą, żebym ja się dziwił, że oni współpracowali. A kiedy już się podziwię, to żebym im zaczął współczuć, a potem ewentualnie przeprosił. Mowy nie ma.
Na razie, wokół prawosławnych postanowił się zakręcić Piotr Semka. I podejrzewam, że zrobił to z takim samych serdecznym zaangażowaniem, jak Ziemkiewicz w sprawie Owsiaka. Już pierwsze zdanie jego tekstu wskazuje na to, ze proces pisania komentarza, u obu panów wyglądał podobnie. Przyszedł Lisicki do Semki, kazał mu pisać, Semka siedział, siedział, siedział, aż w końcu wydusił z siebie to pierwsze – absolutnie genialne pod każdym względem – zdanie: "’Rzeczpospolita’ nie ucieka od tematu inwigilacji Kościołów przez komunistyczne służby specjalne”. Mój Boże! Oto kwestia wystukana przez jednego z najwybitniejszych polskich dziennikarzy. A dalej podobnie, i wcale nie jest tak, ze zdanie „To nietrafny zarzut”, jest tu akurat stylistycznie najbardziej krępujące.
Mam zatem propozycję dla naczelnego Rzeczpospolitej. Czy do specjalnych zadań nie mógłby Pan kierować dziennikarzy o mniejszym kalibrze, niż Semka i Ziemkiewicz. Przecież tego typu robotę może wykonywać byle kto. Zatrudnijcie tak dorywczo paru blogerów z Salonu. Oni z pewnością potrafią pisać tak jak Ziemkiewicz i Semka wczoraj i dziś. Tymczasem obaj panowie będą mogli się zająć poważnymi sprawami. A jest ich trochę. Zwłaszcza że rządowi dziennikarze ostatnio się tak rozbestwili, że naprawdę wypadałoby im trochę postukać w czoła.
Jeśli ktoś myśli, że ja się próbuję wkręcić do tej roboty, to od razu zapewniam, że nie. Choćbyście mnie tam zrobili królem, to takich tekstów jak wyżej wskazane nie firmowałbym. Nawe gdybyście mi następnie zagrozili gilotyną. Ale, jak mówię, tu w Salonie na pewno znajdzie się kilku chętnych. Wystarczy tylko, żeby im jasno powiedzieć o co chodzi i przypomnieć, żeby na zakończenie komentarza nie podpisywali się i nie pisali: „Pozdrawiam”.

piątek, 5 grudnia 2008

O nieustraszonych krzyżowcach i wesołych doradcach

Właśnie dotarła do nas wiadomość, że Jarosław Kaczyński odebrał pierwszą karę za swój ohydny występek. Prezydium Sejmu ukarało tego złego człowieka, wprawdzie jedynie słowem, ale wiadomo, że słowo odpowiednio udekorowane i zaakcentowane potrafi często więcej, niż klaps nawet. Oto słowo: „Prezydium Sejmu wyraża zdumienie, że jeden z największych twórców polskiej niepodległości może być potępiany w taki sposób i można tak kwestionować jego osiągnięcia". I dalej: „Niedopuszczalnym jest, żeby dyskredytować takich ludzi i niszczyć polską dumę z walki o niepodległość".
Jestem porażony. Wygląda na to, że jeśli już najwięksi twórcy polskiej niepodległości mają być potępiani - a przecież nie ulega wątpliwości, że od czasu do czasu nawet powinni - to wpierw powinno się ich tej wielkości pozbawić, a później odpowiednio potępić. No i skoro potępiać, to nie w „taki" sposób, tylko w sposób inny. Instrukcje dla wszystkich chętnych, są dostępne w Prezydium Sejmu. Jeśli ktoś natomiast zapragnie potępić na przykład Annę Walentynowicz, państwa Gwiazdów, Krzysztofa Wyszkowskiego, lub Antoniego Macierewicza, to procedura pozbawiania wielkości już się odbyła, więc ten etap można pominąć. Podobnie zresztą jest z instrukcjami. W przypadku wymienionych osób, dopuszcza się pełną dowolność.
Jak mówię, Jarosław Kaczyński otrzymał pierwszą z zaplanowanych kar. Następną będzie deklaracja Komisji Etyki Poselskiej. Już odpowiedni wniosek do komisji złożyła macierzysta partia posła z Lublina Janusza Palikota, o którym inny znakomity poseł na Sejm, Kazimierz Kutz, powiedział, że jest wielki, wybitny i jedyny. Jestem pewien, że dalej pójdą kary kolejne, ale póki co, ich kształt i forma dopiero się wykuwa na odpowiednich salonach. Więc społeczeństwo jeszcze przez chwilę musi wstrzymać oddech.
Gdyby ktoś myślał jednak, że eksplozje oburzenia z powodu uczynku Jarosława Kaczyńskiego, można obserwować tylko po stronie ‘zdrajców, szpicli i tchórzy', jest w głębokim błędzie. Oburzenie jest daleko bardziej powszechne, a w miejscach, gdzie jest o nie może trochę trudniej, zamiast oburzenia, mamy bardzo solidnie formułowane deklaracje zaniepokojenia drastycznym obniżeniem poziomu kultury politycznej i ogólnie rzecz biorąc - rozsądku. I ja dziś o tym.
W Rzeczpospolitej, głos zabrał wybitny publicysta Piotr Semka. W swoim komentarzu, zatytułowanym „Polityczna agresja zaszkodzi Kaczyńskiemu" http://www.rp.pl/artykul/9158,229201_Piotr_Semka__Polityczna_agresja_zaszkodzi_Kaczynskiemu__.html , Piotr Semka pisze - tak, zgadliście - że polityczna agresja zaszkodzi Kaczyńskiemu.
Zanim przejdę do rzeczy, chciałem podzielić pewną refleksją. Czy zauważyliście, że wszystko co wybitne, rodzi się jednak z pewnej uczciwości? Ile razy próbujemy dojść do czegoś przez nieszczerość, kłamstwo, manipulacje, podstęp, nawet jeśli odniesiemy jakiś sukces, to ten sukces jest mało wybitny. Oglądamy jakiś marny film, czytamy kiepską książkę, kupujemy płytę naszego ulubionego wykonawcy i nagle widzimy, że to już nie jest to samo - i już wiemy, że pan reżyser musiał się bardzo spieszyć, bo chciał zdążyć na festiwal, pisarzowi zapłacili z góry i musiał się zmieścić w czasie, a z kolei nasz ulubiony artysta postanowił ostatnio zostać aktorem i tak naprawdę zabrakło mu czasu i przede wszystkim pasji.
To się właśnie przydarzyło Piotrowi Semce, jak mówię, dziennikarzowi dotychczas wybitnemu. On wprawdzie ani nie zaczął występować w Tańcu z gwiazdami, ani też najpewniej nie dostał rzepowego honorarium z góry i nie musiał pisać czegoś wbrew sobie. On po prostu zobaczył, że sytuacja jest zbyt napięta i niechybnie uznał, że jeśli i tym razem zachowa się zgodnie z własnym sercem i rozumem, to nie dość, że będą na niego mówić, że jest jak ‘publicyści marcowi' i że Kaczyński z Gosiewskim mu płacą - bo do tego się już zdążył przyzwyczaić - to jeszcze się dowie, że jest po prostu niepoważny, nie daj Boże przestaną go zapraszać do telewizyjnych rozmów z Jackiem Żakowskim i Dominiką Wielowiejską i skończy jak Rafał Ziemkiewicz, który jedyne co zrobił źle, to zorientował się zbyt późno.
Dlaczego oceniam Piotra Semkę, kiedyś mojego bohatera, a dziś jednego z moich ulubionych dziennikarzy, tak surowo? Już choćby za tytuł. Myślę bowiem sobie, jak bardzo trzeba stracić najbardziej podstawowy talent i poczucie swojego miejsca, żeby komentując ujawnienie przez Jarosława Kaczyńskiego popapranych losów Stefana Niesiołowskiego, napisać tekst taki, jaki napisał pan Piotr i jeszcze mu dać tak bezsensowny i niemądry tytuł. Przecież red. Semka jest już wystarczająco długo w branży, żeby doskonale wiedzieć, że zdanie: „polityczna agresja zaszkodzi Kaczyńskiemu" jest pozbawione jakiejkolwiek myśli, jakiejkolwiek logiki i jakiegokolwiek sensu. Przecież Semka powinien znakomicie wiedzieć, że przede wszystkim Kaczyńskiemu już nic nie zaszkodzi. Nie zaszkodzi mu nawet jakiś obyczajowy skandal, bo on na wszelkie obyczajowe pokusy jest odporny. Nie zaszkodzi mu nawet jakaś sprawa kryminalna, bo tu też Kaczyński jest kuloodporny. Jego wrogowie mieli się o tym okazję przekonać dziesiątki razy.
I co? I Semka nagle dziś się przeraził, że Kaczyński straci parę punktów, bo się okazał agresywnym chamem? Przepraszam bardzo, ale nie ma takiej możliwości, żebym uwierzył, że niepokój Semki jest autentyczny. O wiele bardziej jestem skłonny przypuszczać, że chodziło wyłącznie o wysłanie w odpowiednie miejsce sygnału: „Słuchajcie, mili państwo, jestem przeciwko agresji i - jak widzicie - potrafię też być obiektywny". Ale nie chodzi tylko o tytuł. Bardzo mocne jest też samo zakończenie. Pisze Piotr Semka tak: „Ktoś inny może zapytać, czy Kaczyński powinien mieć nerwy ze stali, skoro wciąż jest obrażany i kopany po kostkach. Odpowiedź brzmi: - Tak, powinien mieć nerwy ze stali. Jeśli nie chce być porównywany z Palikotem".
Szanowny Panie Piotrze! Jarosław Kaczyński doskonale wie, że na porównania z Palikotem on nie ma nawet co liczyć. Żeby być porównanym do Palikota, trzeba być kimś o wiele bardziej wybitnym, niż Jarosław Kaczyński. Prezesa Kaczyńskiego można porównać do Leppera, do Urbana (za łaskawym pozwoleniem Adama Michnika), do Adolfa Hitlera, do Feliksa Dzierżyńskiego... Ale do Janusza Palikota - posła z Lubelszczyzny??? Pan raczy żartować. A Pan jeszcze sugeruje, że aby nie być porównywanym do Palikota, trzeba mieć nerwy ze stali!
Panie Piotrze! Pański dzisiejszy tekst w Rzeczpospolitej jest intelektualnie na tak niezwykle niskim poziomie, że ja po prostu nie uwierzę, ze Pan go pisał z serca. To się po prostu nie da. Pan nie jest aż tak niemądry nawet przy temperaturze 41 stopni i wesołymi przyjaciółmi nad łóżkiem. Gdyby jednak chodziło tylko o to, ze Pan chciał się przypodobać swoim kolegom z branży i z okolic i napisał coś, czego się trzeba będzie wstydzić, można by było machnąć na to ręką. Raz, że się zdarza, a dwa, że i tak już nie da się tego nieszczęścia cofnąć. Problemem jest natomiast sprawa. Sprawa Stefana Niesiołowskiego i tego wszystkiego, co się wokół tej sprawy dzieje. Otóż zupełnie niedawno, przeżywając kolejny atak szaleństwa w wykonaniu pana marszałka, skierowałem pytanie do moich kolegów z Salonu, ze szczególnym wskazaniem na Venissę, jak to coś, co ma Niesiołowski się nazywa. Padło kilka propozycji, ale - powiem szczerze - nie do końca byłem usatysfakcjonowany. Ja wiedziałem oczywiście, że on może być rozgoryczony tym, że Kaczyński go nie wpuścił na listę; wiedziałem też nawet, że mówiło się to tu-to tam, że on był TW, ale jakoś, w całej tej masie rzekomych współpracowników i, całkiem realnych, rozczarowanych polityków, myślałem, że tam musi być coś większego. No choćby zwykła choroba psychiczna.
I nagle Jarosław Kaczyński, w - moim zdaniem - jak najbardziej ludzkim odruchu zniecierpliwienia, a jednocześnie zwykłego pragnienia dania świadectwa, wspomniał o tym ‘sypaniu kolegów' i się zaczęło. Jakie to szczęście - pomyślałem. Jak to pięknie jest nagle zobaczyć prawdę w pełnej krasie. A przecież Prezes tylko dał hasło. Dziś już czytam w Rzeczpospolitej - tej samej, w której Piotr Semka postanowił się troszkę obsunąć - artykuł o Stefanie Niesiołowskim http://www.rp.pl/artykul/16,229297_Mowil_juz_podczas_pierwszego_sledztwa.html . Czego się z tego tekstu dowiadujemy? Otóż Stefan Niesiołowski podczas pierwszego przesłuchania wysypał wszystkich kolegów, następnie ujawnił wszystkie pseudonimy, następnie obiecał współpracować za nadzwyczajne złagodzenie kary, wydał swoją ówczesną narzeczoną, która bardzo dzielnie odmawiała zeznań, dopóki nie pokazano jej zeznań Niesiołowskiego, a po jakimś czasie zaczął oskarżać innych członków grupy o to, że się złamali, między innymi właśnie tę kobietę, którą zdradził... i tak już mu zostało do dnia dzisiejszego. Czy Wy to słyszycie? To nie jest tak, że Niesiołowski okazał się być jeszcze jednym TW. Jakże bardzo chcieliby wszyscy jego poplecznicy teraz, żeby to była zwykła współpraca!
Oto w jednej chwili runęła legenda. Ale nie tylko runęła legenda. Światło dzienne ujrzała kolejna prawda. Prawda, której wielu jest spragnionych od tylu lat. I wiedzieliśmy, co teraz się będzie działo. Wiemy, że w sytuacji wojny totalnej, wojny przy użyciu wszelki dostępnych środków, wojny bezwzględnej i tak bardzo okrutnej, wojny w której przeciwko Polsce skierowano broń najstraszniejszą - mianowicie kłamstwo, siły ciemności zrobią wszystko, żeby to jedno słowo prawdy unicestwić, a przy okazji zniszczyć wszystko to, co temu słowu towarzyszy.
I ja mam teraz, przy tym wszystkim rozumieć, że my tej prawdy nie jesteśmy w stanie utrzymać? Czyżby miało być tak, że w tej sytuacji spuścimy pokornie głowy i, idąc za radą Piotra Semki, uznamy, że jest to „zbyt śliska materia"? Że mamy się teraz raczej skupić na budżecie i spokojnym odzyskiwaniu elektoratu? Bo ktoś nas oskarży o brak elegancji!!!!!
Bardzo przepraszam, ale ja bardzo dziękuję za takie rady. I jeszcze jedno, już jeśli idzie o udzielanie rad. Jeśli Piotr Semka nagle odkrył w sobie duszę doradcy, to ja bym go bardzo przed tym przestrzegał. Z doradzaniem jest jak z nauczycielstwem. Każde słowo odbija się stokrotnym echem. A jeśli, nie daj Boże, to słowo ktoś usłyszy i weźmie na poważnie, to my będziemy odpowiadać już za wszystko, co się stanie. Więc, Panie Piotrze, na Pańskim miejscu, ja bym, jednak nie doradzał Jarosławowi Kaczyńskiemu. Bo może dla Pana to igraszka, a tu walka idzie o życie. Że zacytuję klasyka.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...