Na początku 1982 roku, w związku z trudną sytuacją wewnętrzną w kraju, w Argentynie powstał plan przeprowadzenia zwycięskiej operacji zbrojnej, która, w przypadku sukcesu, mogłaby poprawić marny społecznie wizerunek rządu, oraz, przy okazji, przywrócić być może spokój wewnętrzny. Łapiąc się tego pomysłu, jak pijany płotu, władze w Buenos Aires zdecydowały, że efekty owej operacji będą tym mocniejsze, im mocniejszy będzie przeciwnik, i na przeciwnika wybrały Wielką Brytanię. W marcu 1982 roku więc wojska argentyńskie zaatakowały leżące na południowym Atlantyku i należące do Wielkiej Brytanii wyspy, zwane Falklandami i natychmiast ogłosiły je swoim terytorium. W odpowiedzi na ten gest, Margaret Thatcher wysłała w ten rejon odpowiednie wojska, i w ciągu kolejnych trzech miesięcy załatwiła sprawę. Zgodne z oczekiwaniami swoich mieszkańców, Falklandy pozostały pod brytyjskim zarządem, a rząd w Argentynie upadł i, jak to świetnie znamy z rozlicznych bajek, wszyscy żyli długo i szczęśliwie.
Przypomniała mi się ta wojna wczoraj, kiedy obejrzałem już sobie rozmowę, jaką z Jarosławem Kaczyńskim przeprowadzić nagle zapragnął Tomasz Lis. Jednak, wbrew temu, co wielu z nas może sobie wyobrażać, wcale nie chodzi mi o to, że premier Kaczyński Lisa rozgromił, skompromitował i wysłał na księżyc. Nie chodzi mi też o to – a to już jest przecież sprawa bardzo poważna – że właśnie w dniu wczorajszym, publicznie i ostatecznie, zostało skompromitowane dziennikarstwo, jakie znamy z najnowszej historii Polski. Oczywiście, wszystko to prawda, w dodatku prawda chyba bardzo powszechnie przyjęta, jednak ja akurat mam w głowie trochę co innego. Otóż wciąż nie mogę przestać myśleć o tym, że przynajmniej do czasu kiedy to roztrzęsiony Tomasz Lis zwrócił wreszcie Jarosławowi Kaczyńskiemu uwagę, że Angela Merkel nazywa się „Angela”, a nie „Andżela”, ten – z autentyczną satysfakcją, i jeszcze bardziej autentycznym wesołym błyskiem w oku – używał formy „Andżela”.
Ktoś powie, że Jarosław Kaczyński to tępy burak, któremu to, czy Angela Merkel nazywa się Angela czy Andżela, jest dalece obojętne, a fakt, że tego nie wie, świadczy o nim jak najgorzej. Otóż nieprawda. Ja nie mam najmniejszych wątpliwości, że Jarosław Kaczyński świetnie wie, jak się wymawia imię kanclerz Niemiec, tyle że uznał za świetny pomysł, by udawać, że jest inaczej. Po co? Dlaczego? Odpowiedzi może być wiele, natomiast ta która mnie osobiście podoba się najbardziej, jest dziecinnie prosta – bo tak! On postanowił udawać, że akurat mu wyleciało z głowy, że ta pani to Angela, a nie Andżela, bo tak. Bo kto mu zabroni? Kto mu co zrobi? A że Merkel może się obrazić? Tym lepiej. Niech się gniewa.
Pozostaje jeszcze do wyjaśnienia kwestia, czy Jarosław Kaczyński sam sobie to wszystko obmyślił, czy może ktoś mu ten pomysł podrzucił? Powiem szczerze, że nie mam pojęcia i nie bardzo też mnie to interesuje. Liczy się bowiem efekt, a efekt jest przepiękny.
Co to wydarzenie ma wspólnego z wojną o Falklandy? Otóż proszę sobie wyobrazić, że jest informacją jak najbardziej oficjalną i publicznie znaną, że przez cały okres trwania tego konfliktu, Margaret Thatcher ani razu nie wypowiedziała w sposób poprawny nazwy Argentyny. Przez wszystkie miesiące, kiedy to Argentyna próbowała odebrać Wielkiej Brytanii należące do niej wyspy, premier Thatcher wymyślała kolejno coraz to nowsze sposoby wymawiania słowa „Argentyna”, byleby nie zrobić tego tak jak należy, najczęściej zresztą ograniczając się do przezabawnego „ardżentajna”. Oczywiście, że ona wiedziała jak się to-to czyta, tyle że pomysł by udawać, że jest inaczej przeważył. Czy słusznie? W moim odczuciu jak najsłuszniej. Wręcz znakomicie. Czemu? Bo tak. Bo ona tak sobie własnie zażyczyła i na to, by sobie właśnie tak zażyczyć, ją jak najbardziej było stać. Między innymi przez tego typu demonstracje siły i woli, zyskała sobie Margaret Thatcher przydomek „żelaznej damy” i dzięki im własnie weszła jako owa żelazna dama do historii współczesnego świata.
Tak jak dziś, do historii swoje miejsce w historii uzyskuje Jarosław Kaczyński.
Dla większości czytelników tego bloga, to co napisałem wyżej, zapewne całkowicie wystarczy, domyślam się jednak, że są też tu i tacy, co są i bardziej dociekliwi i chcieliby wiedzieć, co z tego? Co z tego, że Jarosław Kaczyński tak fatalnie postanowił upokorzyć Angelę Merkel? Otóż na to pytanie mogę odpowiedzieć przywołując tu niedawno rozegrany półfinał turnieju tenisowego w Nowym Jorku, kiedy to Djokovicz pokonał Federera i awansował do finału. Było 2 – 2 w setach i Federer miał kończący już gem. W pewnym momencie – trzeba przyznać, że w sytuacji praktycznie dla wyniku meczu już bez znaczenia – Djokowicz odebrał podanie Federera, którego odebrać nie mógł, i którego odebrać nikt inny by nie potrafił. I wtedy, mimo że praktycznie już bez szans na wygranie tego pojedynku, Djokovicz uniósł ręce w górę i zaczął tryumfalnie prężyć się przed publicznością. Jestem pewien, że większość obserwatorów sądziła, że Djokovicz to zrobił, bo już mu było i tak wszystko jedno, a że jest wesołym i sympatycznym człowiekiem, postanowił, że co mu szkodzi? Otóż nie. On to zrobił z pełnym wyrachowaniem, bo wiedział, że Federer jest w tym momencie maksymalnie skoncentrowany, skupiony i zanurzony w grze, i że ten przedziwny gest ze strony przeciwnika go zwyczajnie zastanowi. A skoro zastanowi, to zdekoncentruje. A skoro zdekoncentruje, to i pogrąży. No i okazało się, że miał rację. Od tego momentu, Federer przestał grać i ten pojedynek błyskawicznie skończył się tak, jak się skończył.
Bo tak to się właśnie dzieje. Są dziedziny życia, w których sukcesy odnosi tylko silna wiara i wielka determinacja. Wiara i determinacja. Kto jej nie ma, może co najwyżej od czasu do czasu gdzieś tam aspirować. A jeśli ktoś wciąż tego nie rozumie, to nie moja już wina.
Tradycyjnie, proszę o kupowanie książki i wspieranie tego bloga finansowo. Dziękuję